poniedziałek, 14 lutego 2022

Łazienka. Gdzie jest łazienka!

A to schodkami na górę, potem w lewo, w lewo, w lewo-
- Zaciął się!
- Nie, bo to trzy razy w lewo jest...

Jakoś tak dziecka wyjechały, został mi się nieużywany pokój. Pomyślałem, że sobie zrobię man's cave czyli miejsce, co to można się w nim spokojnie powślipiać w komputer, nie denerwując małżonki.

Denerwowanie Małżonki jest pomysłem co najmniej niewydarzonym  niezależnie od wieku, szerokości geograficznej i podłoża kulturowego. Ale Góralkę wk... - znaczy denerwować,no to już naprawdę trzeba być pozbawionym większości klepek.

Ale tak sobie pomyślałem (to już drugi raz tak mi się zrobiło; do czego to doprowadziło, to myślenie, to zaraz poniżej), że może karpeta zmienię? Karpet jest wynalazkiem anglosaskim, taki nasz dywan polski, tyle że przytwierdzony na stałe do podłoża. Co w nim żyje po dziesięciu latach odkurzania - strach pomyśleć.

Tu zrobimy małą przerwę. Dawno dawno temu, w czasach kiedy dzieci nie wypijały mi bez pytania whisky z barku, pozostawiliśmy Dziedzica w domu z przykazaniem, że ma spać, a jak by miał problem, to Babcia śpi piętro niżej. Ucieszył się człowiek mały, starych nie ma a na Wizji (to taka telewizja była satelitarna co weszła na rynek z przytupem a znikła jak z białych jabłoni dym) cała masa kanałów dla dzieci. Nie powiedziałem mu, że zablokowałem je po dziesiątej, ale nie wpadło mi do łba, że dziecię włączy sobie Discovery. Które zablokowane nie było, a wyświetlało film o roztoczach. Jak wygląda roztocz, nikt nie wie; w odróżnieniu od konia to jest zwierze niezauważalne, jednak Discovery miało bardzo duży mikroskop. Z imprezy zostaliśmy odwołani w trybie nagłym przez Babcię; po przyjeździe zastaliśmy Dziedzica w pozycji kucznej na łóżku, który ze wzrokiem myszy zżeranej przez kobrę wpatrywał się w dywan i darł się "One są wszędzie!!!". 

Tak mi się a'propos karpeta przypomniało.

Karpet wyrzucę, wstawię nowy. A może podłogę z drewna? Od czego internet. Zakupiwszy jakowegoś bambusa prasowanego zamówiłem specjalistę. Na to włączyła się Małżonka, zauważając słusznie, że jak bambus jest i fachowiec też - to może by tak dwa pokoje zrobił? Chwilę później zrobiło się z tego piętro, dwa piętra, wymiana łazienki, potem drugiej - no bo po co podłogi kłaść, jak się podłoga nowa a bambusowa niechybnie porysuje??

W chałupie wygląda jak w kolorowym wozie z Romami - jak się usiądzie, nie ma gdzie się położyć. 

Chyba, że to wóz luksusowy jest, taki wiecie, co to ma dziesięć pokoi, garaż, lądowisko i maluśkie geranium. Bo tak to nie.

Był taki film - dalej jest - z Hanksem pt. "Skarbonka". I tam za każdym razem, jak się Hanks pyta fachowców kiedy skończą, odpowiadają mu, że za sześć tygodni.

Dzizazzz...

piątek, 4 lutego 2022

Sławek

Pierwszą myślą która pojawiła mi się w głowie na widok pozytywnego testu na Covid było "Ja pierdziele. Dziesięć dni bez wychodzenia z domu. Umrę z nudów..."

To trochę licentia poetica jest; w rzeczy samej w pierwszej chwili pomyślałem zupełnie co innego, ale nie było w tym poezji za grosz.

Z pomocą przyszedł niejaki Jeff, który za dodatkową miesięczną opłatą opiekuje się moim kompulsywnym zakupoholizmem. Dwa kliknięcia później stałem się posiadaczem skanera, który to, wedle opisu, jest najlepszy, najszybszy, największy i w ogóle. 

Tu się przyznam do kolejnej skazy, mianowicie jestem typową ofiarą konsumpcjonizmu. Na widok Rolexa - choć jest po prawdzie brzydki jak noc listopadowa - dostaję dreszczy, a na widok ślicznego Citizena już nie, choć Citizen mi się spóźnia 2 sekundy na miesiąc, a Rolex gubi co najmniej dwie sekundy dziennie. Hipotetyczny Rolex - póki co ślinię się do Rolexów na wystawie.

Od jakiegoś czasu czekał na mnie projekt odgruzowania starych negatywów; czekał on od dobrych kilkudziesięciu lat na poprawę oprogramowania, sprzętu i mojego portfela. I -jak widać - epidemii Covid-19. 

Pierwsze efekty były rozczarowujące. Masa śmieci, straszliwy kontrast, ogólnie nieszczęście. W drugim etapie wypróbowałem oprogramowanie do usuwania zanieczyszczeń, ale tu, tak zachwalana sztuczna inteligencja rozczarowała mnie kompletnie. Na leniwym biegu nie przeszkadzały jej kleksy wielkości piłki pingpongowej, a po dodaniu gazu usunęła wszystkie zanieczyszczenia razem z połową palców, oczami, i w jednym przypadku, głową. 

Po dłuższym czasie zainwestowałem w ściereczkę za 50p i gruszkę - przedmuszkę. Naprawiło to AI tak dobrze, że mogłem ją wyłączyć.

Zaczęły pojawiać się obrazy z czasów o których już nawet najstarsi Indianie nie pamiętają. 

I na jednym z tych skanów pojawił się Sławek. Zdjęcie zrobione z ręki, bez lampy, w pomieszczeniu, aparat rosyjski nie pomnę marki więc jakość dramatyczna. 


I zadumałem się. Trzymaliśmy się razem przez całe studia. Potem pomału zaczęła się nam znajomość rozjeżdżać, wyjechał na Wschód ratować życie ludzkie, ja przeprowadziłem się na stałe do Pogotowia Ratunkowego, potem za kanał. Odnalazłem go kilka lat temu, miał przyjechać w odwiedziny, ale coś nie wyszło. I w zeszłym roku dowiedziałem się, że zabił go zawał. Na dyżurze, w szpitalu. 

Ale pamiętam go inaczej. Było to pierwszy raz, kiedy zobaczyłem jego pozastudencką część życia. Być może użyłem tej historii już kiedyś, możliwe, że Kovalik zapożyczył nieco, ale tym razem opowiem jak to było naprawę. Zmienię parę nazw; głównie dlatego, że nie ich pamiętam...
---
Noc późna i głucha, śpię, w głowie układa mi się patomorfologia do kampanii wrześniowej, nagle do drzwi ktoś się dobija. 
- Czego? - zapytałem w miarę grzecznie.
- Abnegat, otwieraj! - było w tym wystarczająco nacisku, żebym zwlekł się z łóżka. Sławek wszedł, zasiadł, wyciągnął papierosy. Wziąłem jednego, zapaliliśmy.
- Muszę dojechać do bazy Pierwszej Konnej. 
Nic nie zrozumiałem. Coś trzeba było powiedzieć: -Trolejbusy nie kursują?
- Tyś widział trolejbus... Do bazy, nie do centrali.

Zrzucam to na karb wyrwania ze snu i nierealności wypowiedzi, ale nie dopytywałem się w zasadzie za bardzo. Założyłem, że go podrzucę i za pół godzinki będę z powrotem w łóżku.

- A gdzie to?
Sławek poskrobał się po głowie. - W puszczy.
- Dobrze, że nie w pustyni... Mam tylko kilka litrów w baku, musimy nalać. 
Dziesięć minut później odpaliłem srebrnego szerszenia i pojechaliśmy w czarną noc.

Szerszeń w rzeczywistości był nieco złotawy, bardziej brązowy; miał kierownicę, koła i silnik 1100 po remoncie. Całą reszta nadawała się na złom. Ze środków studenckich nabyłem ostatnio upgrade, dwie żarówki halogenowe 80/100; pomyślałem, że to dobry czas, żeby je założyć. Nie do końca legalne, ale za to znowu coś było widać. Szczególnie gdy przekroczyło się 120/ godzinę. Tak , tak - srebrny szerszeń rozwijał 160 po płaskim i trzymał się asfaltu jak tramwaj torów.

Silnik ryczał przyjemnie, światło z nowych halogenów budziło ptaki i skraplało parę wodną. Z dużej drogi zjechaliśmy na małą, potem skończył się asfalt, na koniec - skończyła się droga. Literalnie - na wprost nas wykwitł piękny szlaban z potężnym zakazem wjazdu i ostrzeżeniem w kilku językach.
- Zabłądziłeś?
- Czekaj chwilę... Sławek wysiadł, podłubał przy szlabanie i go uniósł - Wjeżdżaj!
Wyłączyłem silnik. - Mowy nie ma. Jak nas nie zastrzelą, to nas coś zeżre.
- No dziki człowiek... Kto cię tu zastrzeli, jak z naczelnikiem jedziesz? Wjeżdżaj, to tu zaraz, za kawałek jest.
Jakim zaś naczelnikiem? Poczty? Miałem przez chwilę nieodpartą ochotę nawrócić, ale jak - zostawić go w tej dziczy? Wjechaliśmy. Mój srebrny szerszeń chyba też poczuł się nieswojo, bo przestał ryczeć groźnie i przeszedł na ciche burczenie. A może przy 5 km na godzinę nie dochodziło do przedmuchów w rurze wydechowej? Bo szybciej się jechać nie dało. Droga - a w zasadzie jej brak - była dziurawa, koleista, na szczęście moje nowe światła wypalały mrok. Aż zgasły.
- To nie jest Paragraf 22 - dobiegło z prawej strony. -Tak naprawdę po ciemku gorzej się prowadzi.
Poruszałem przełącznikiem i odpadł był on od kierownicy.
- ***** ***... Masz latarke?
- A światło nie działa?
- Żarówka się spaliła. 
Sławek zapalił zapalniczkę. Z wyłącznika został stopiony plastik z którego wystawały jakieś blaszki. Kilka poparzonych palców później znaleźliśmy odpowiednie druty i światłą zapłonęły na nowo. 
- Ile to jest za kawałek? - zapytałem nieśmiało. -Bo tłuczemy się już z pół godziny?
- No, w połowie gdzieś jesteśmy?
- Jak się mi jeszcze coś spali, to będziesz świecił oczami - zapowiedziałem i odpaliłem szerszenia. 

Faktycznie, kilka kilometrów dalej skręciliśmy z bezdroża na zielona polanę i zaparkowałem koło szopy. Wysiedliśmy. Czarna noc w środku lasu, ciekawe uczucie. 

Nie ma się co rozczulać nad gwiazdami i nocnymi odgłosami, ale pamiętam, że mnie wzięło. 

Sławek ruszył do środka, zaczął organizować działania kryzysowe, ktoś go odwołał , wyszli, ludzie wchodzili i wychodzili, w końcu w pomieszczeniu, które było skrzyżowaniem kuchni i jadalni zostałem z jednym gościem. Popatrzył na mnie.
- My się chyba nie znamy? 
Wymieniliśmy imiona, podaliśmy ręce.
- Towarzysz zrzeszony?
Nie bardzo zrozumiałem, na wszelki wypadek pokręciłem głową.
- Nie, ze Sławkiem przyjechałem. 
A, z naczelnikiem! - w głosie zabrzmiało coś jak akceptacja. -Ja muszę jeszcze konie oporządzić, do zobaczenia później. 
I wyszedł.
Zrobiło się sennie, gdzieś z daleka dochodziły jakieś głosy, chyba słyszałem stukot kopyt a może to tylko wyobraźnia, nagle wpadł Sławek. 
- Chcesz banie?
- Jak banie. Przecież prowadzę. 
- To dopiero jutro. Mi jeszcze parę godzin zejdzie.
- Ja cię zamor...- nie skończyłem, Sławek zamachał od strony drzwi -Chodź, pokaże ci gdzie będziesz spać. 
Nalał, strzeliliśmy po maluchu, dał mi jakiś koc, wskazał pryczę. -Musze lecieć, będę później. 
I znikł. Położyłem się, pora nocy, bania i droga zrobiły swoje. Zasnąłem.

Zbudziło mnie światło i śpiew. W sypialni dookoła stołu stało ze dwadzieścia chłopa, każdy z nich trzymał w ręku kubek solidnych rozmiarów, każdy trzymał nogę na stole. U szczytu stołu stał Naczelnik, Towarzysze zwróceni w jego stronę; ściany trzęsły się od ryku 20 gardeł:
 
"Więc pijmy zdrowie
Szwoleżerowie
Niech smutek pryśnie w rozbitym szkle
Gdy nas nie będzie
Nikt się nie dowie 
Czy dobrze było nam czy źle!"

poniedziałek, 31 stycznia 2022

Wsadźmy sobie kij.

W mrowisko

Ogłosił był Wielki Mistrz Zakonu Torysów w chwale swego mopa blondynowatego (choć ostatnio jakby bardziej łysiejącego), że nie ma uproś. Służba zdrowia ma być zaszczepiona. Bezpieczeństwo pacjenta nie może być na szwank narażane widzimisizmem antyszczepionkowych pajaców; chce taki pracować w Najlepszej Służbie Zdrowia na Świecie (w skrócie NHS) to ma się zachowywać. 

My way or highway. Zastanawiałem się jak to przetłumacz\yć na polski i wyszło mi: WZtka i kawa są u nas obowiązkowe. Bijemy się o Złotą Patelnię.

Jest to bardzo słuszne podejście. Szczepienia ratują życie. Szczepienia zmniejszają liczbę chorych w szpitalach. Są najlepszą bronią z paskudnym wirusem rodem z wuhańskiego nietoperza. Czy w co tam kto wierzy.

Czy ktoś mogły mi wytłumaczyć jakim cudem wychodząc z faktów ogólnie znanych a podanych powyżej doszliśmy do przymusowego szczepienie służby zdrowia?

Gdyby ktoś to Mopowatemu przetłumaczył i byłby on to przeczytał (albo inny minister Przedponiedziałkowy) to napiszę wprost: pacjent nie może się zarazić od niezaszczepionego pracownika służby zdrowia. Nie ma żadnego związku pomiędzy brakiem szczepień, a zarażaniem innych. Może się zarazić od człowieka chorego, dlatego należy wprowadzić przymusowe testy pracowników służby zdrowia. Wprowadzanie obowiązkowych szczepień w sytuacji, gdy można być chorym pomimo przyjętych 3 szczepień, jest rodem z Misia. 

Skąd wiem, że można być chorym po trzech szczepieniach? Bo byłem. Jakieś trzy miesiące po ostatniej dawce zadrapało mnie w gardle. Zrobiłem LFT i bingo! Dwie czerwone kreseczki oznajmiające ryzyko zgonu 1/1000 w ciągu najbliższych 28 dni i dziesięć dni wolnego. Coś za coś.

W najlepszym na świecie NHSie Borys wycofuje się rakiem - za to czterokończynowo na trzecim biegu - z durnego pomysłu przymusowych szczepień. Nie dlatego, że zmądrzał. Dlatego, że mu NHS pokazał środkowy palec. Gdzieś na południu kraju na ponad 40 położnych nie zaszczepiło się - ponad 40 położnych. I o ile pobrexitowy niedobór kierowców można załatać emerytami z Niemiec, o tyle wywalenie 40 położnych oznacza rodzenie w domu bez nadzoru (co politycy mają gremialnie w pragębiu) i dramatyczny spadek w sondażach partii rządzącej (tego akurat w pragębiu nie mają; słupki poparcia są narządem nadwrażliwym na spadek i bolą bardziej niż utrata cnoty czy proces zamiany tkaniny nowej na starą). 

Ja mam na koniec - jak to mówią brytole - food for thoughts: dlaczego szczepić pracowników służby zdrowia? Dlaczego nie pracowników supermarketów? Konduktorów? Taksówkarzy? Kelnerów? Założę się o każdy pieniądz, że kelner z porządnej knajpy zarazi więcej klientów w jeden dzień niż anestezjolog w miesiąc...



niedziela, 30 stycznia 2022

To jeszcze nie restart

Z jakiegoś powodu pisanie bloga przypomina trochę dzwonienie do przyjaciół którzy wyprowadzili się daleko. Albo jeszcze dalej. Najpierw dzwonimy często - achy i ochy - co słychać, ale w końcu przestajemy. Całkowicie. To nie jest zaplanowane, po prostu nie dzwoniliśmy rok, to i możemy odłożyć telefon na kolejny dzień. Po pięciu latach musimy poprosić dziadka Googla o przywrócenie hasła.

Poza tym żeby pisać, trzeba mieć o czym. Mielenie w kółko własnych przemyśleń staje się niestrawne nawet dla autora. 

 Ale czasem się zaglądnie. Tak jak dzisiaj. I tu zaliczyłem drobny opad szczęki - mój własny Norton, przyjaciel największy, co to broni i chroni od zimna, głodu i złodziei kart kredytowych wygenerował wielki czerwony ekran informujący mnie, że mój blog własny stał się stroną niebezpieczną, zawierającą wirusy, grzyby, wiciowce czy inne zdjęcie gołej dupy... Napisałem do przyjaciela mego ochronnego cóżże w blogu moim dopatrzył się takiego po pięciu latach pasywności, że musiał założyć embargo; czekam na odpowiedź. Co najmniej interesujące... 

Zaczynam chyba znowu odczuwać przyjemność pisania głupot - znowu, bo jak z historii wynika, męczyło mnie to w wieku średnim dogłębnie a skutecznie. Najwyraźniej wiek starczy też swoje prawa blogowe ma. Się zobaczy. Sprawdziłem statystyki i z niejakim zdziwieniem odkryłem, że nadal ktoś tu zagląda. No, w większości boty albo ogłoszeniodawcy, ale zdarzyło się kilka miłych wpisów. Pozdrawiam zwrotnie ciepło mimo że in coetibus.

Pozdrawiam starych czytaczy-zaglądaczy, macham do nowych jako ta Królowa Angielska, dystyngowanie acz zalotnie. 

Się zobaczy.

Do zobaczenia zatem

wtorek, 17 października 2017

Nic nowego

Miało być o zabawkach starych chłopów, ale wykwitł strup niby nowy choć w zasadzie to nie. Koledzy dostali mianowicie wkurwa i zastrajkowali. Można się tym podniecać, można się obrażać. Odkąd pamiętam, strajkowaliśmy o pieniądze, bo ich było za mało, żeby żyć Z etatu. Więc pracowaliśmy jak oszołomy jakieś, po 500, 600 godzin w miesiącu (który to ma ich 720 bądź 744) i nagle odkrywa się, że co prawda pieniedzy jest w cholere, tylko życia nie ma wcale. Więc stoi człowiek z durną miną, ot jakby go przyłapano na onanizowaniu się w publicznej toalecie. Bo wyjścia nie ma. Za etat się nie wyżyje - a z dyżurami i owszem, tyle, że na dyżurach.

Rozwiązania są różne, częśc orze tak do samej śmierci - co ostatnio jakby zdarza się coraz czesciej w trakcie pracy - część rozwija prywtną praktykę, jeszcze inni wyjeżdżają odpowiadając na zew "american dream".

I tylko młodzież od czasu do czasu widząc, że życie ucieka, próbuje się szarpać.

Nihil novi.

W tej całej zabawie w kotka i musztardę (tłumaczyłem kiedyś na czym polega przymus dobrowolny) można się zżymać na różne rzeczy, wyjdą żale pacjentów, żale doktorów, jedni bedą narzekać na bomisiów, drudzy na chciwych sępów. Do wyboru. Szczerze powiedziawszy, po tych wszystkich latach wiem, że nic się nie zmieni. Strajkowaliśmy w latach 90, na początku XXI, teraz kolejny raz odezwała się czkawka. I chciało by się napisać: nuda. Coś tam dostaną, częśc odejdzie, część nie.

Ale jak czytam wypowiedzi obrońców lekarzy, do dostaję ciężkiej kurwicy. Patologicznej, podbitej adrenaliną, w-ryj-dać-moge-dać kurwicy.

Otóż gdzieś tam (chyba w telewizji kurskiej) pokazano zdjęcie lekarki na misji z opisem "lekarz na luksusowych wczasach". Obrona ruszyłą z kopyta: jak tak można! Co za chamy! Toż ona się poświęcała na misjach, a tu takie coś!

Pomieszanie pojęć, proszę państwa.

Należy odpowiedzieć następująco: lekarzowi należą się luksusowe wczasy tak jak psu buda. Jeżeli Pani Doktor chciała pojechać na misję, to sobie pojechała. Szczęść jej Boże. Ale gdyby wtedy pojechała na luksusowe wczasy, to niby co? Nie może strajkować? Ma zapierdalać po 600 godzin w miesiącu, żęby zarobić 15 klocków przed podatkiem?

Bluzgać to mało.

Żeby zostać lekarzem, pracujemy 6 lat za darmo jak murzyni. Kto nie studiował medycyny, niech przyjmie na wiarę: nie ma tego do czego porównać i kropka. Potem staż i sześc lat specjalizacji z zarobkami na suchą bułkę. Chyba, że wprzęgamy się w kierat dyżurowy. Potem egzamin specjalizacyjny. Kto nie zdawał, niech się nie odzywa. Nagle staje się przed ścianą: w połowie życia zawodowego trzeba udowodnić, że się człowiek do tego nadaje.

I nagle okazuje się, że to jest zawód jak inny. Że pani Jadzia z mięsnego też se buty zdziera a pan Franek w kopalni pylicy dostaje.

Wszystkim tak uważającym proponuję pójść się leczyć do pani Jadzi. Albo pana Franka.

Szanownym obrońcom stanu lekarskiego uprzejmie przypominan: lekarz ma zarabiać tyle na etacie, żeby go było stać na luksusowe wczasy (co to k..wa znaczy, luksusowe wczasy? Jaką mentalną mendą trzeba być, żeby tak pier...ić??). Lekarz ma mieć ZAKAZ pracowania więcej niż 48 godzin na tydzień. Bezwzględny zakaz pracowania więcej niż 200 godzin w miesiącu. I ma zarabiać 250 tysięcy rocznie. Wtedy w pracy będzie wypoczęty. Miły. Sympatyczny. Empatyczny. Stres rozwieje, lęk ukoi i do serca przytuli psa.

Bo póki co cały czas aktualne jest stwierdzenie jednego z moich kolegów ze strajku gdzieś jeszcze w latach 80: "SZANOWNI PACJENCI. RZĄD PŁACI W CHWILI OBECNEJ LEKARZOWI MNIEJ NIŻ PRACOWNIKOWI MPGK. TO OZNACZA, ŻE PRZEZ NASZYCH RZĄDZĄCYCH JESTEŚCIE POSTRZEGANI GORZEJ NIŻ ŚMIECI".

niedziela, 6 sierpnia 2017

O szczęście niepojęte...

Już się zżymałem pare razy tutaj, ale normalnie nie da rady.

Wiecie, co to apraizal? Nie? Fuksiarze...

"You lucky, lucky people!" jak darł się bodajże Evan McGregor w "Trainspotterze". A może nie on i nie tam(??). Jedna cholera.

Z racji nie do końca zrozumiałej, prawdopodobnie z powodu mojego zapału szczerego i radości nieskrywanej, mam dwa. Co roku. Zawsze w lecie. No żesz k...

Każdy doktor ma apraizal zawodowy, co to według GMC powinien być procesem całkowicie bezwysiłkowym. Ot, spotykamy się z naszym aprajzalowcem i rozmawiamy sobie od serca o tym ile łapówek wzięliśmy i czemu tak mało. Rzecz jasna należy się przyznać do wszystkich ukatrupionych pacjentów, są za to dodatkowe punkty. Musimy wykazać nasze zaangażowanie w rozwój wewnętrzny jak i zewnętrzny, udowodnić jak spędziliśmy 10 dni treningowych, co przeczytaliśmy, przedstawić audt, powklejać zaświadczenia z odbytych obowiązkowych, corocznych szkoleń (tu najważniejsza jest znajomość koloru gaśnic - żeby nie nabryzgać wodą na linię wysokiego napięcia czy pojechać dwutlenkiem węgla po pacjentach - ale daleki byłbym od niedocenienia modułu o równości ras i wyznań czy też zasad bezpiecznego obchodzenia się z komputerem; tego ostatniego obchodzę bezpiecznie odkąd raz mi się zdarzyło go nie wyłączyć i dostałem naganę za "nadmierne korzytanie z komputera w czasie pracy". Jakiś czas później manago zapytała czemu ja nie odbieram emaili. I proszę - minęło 10 lat i już nie pyta).

To wszystko i tak jest na psi prąć, bo manager musi nam dać zaświadczenie - tzw. sign-off - że z nami wszystko w porządku. Skoro tak, to po co ten cały cyrk?

Ale to jest mały psi... - nie bede się powtarzał, wiadomo co. Drugi aprajzal bowiem jest z rzeczonym ( w moim przypadku rzeczoną) manago. Rozmawiamy sobie konkretnie i bez ogródek o wkładzie moim znikomym w pracę zakładu (5 dni x 12 godzin w ramach 40 godzinnego kontraktu), byle jaką pracę bez zaangażowania (funkcjonalnie zero powikłań anestezjologicznych w ciągu 10 lat prócz paru bzdetów typu paw panoramiczny; tu trzeba splunąć jadowicie trzy razy przez lewe remię w celu odegnania uroku, com uroczyśćie uczynił) i ogólnie leko wkurwiające podejście do sił najwyższych w służbie zdrowia czyli pielęgniarki przezłożonej. Którą to dostaliśmy nową i chyba jeszcze nie ogarnęła, że nie należy wkurwiać dzikiego z Europu Wschodniej bo potem trzeba reperować zniszczenia i lizać rany.

Ponoć przezłożona przyszła z zakładu, który wygrał 3 razy pod rząd złota patelnię. Bedą jaja.

Już prawie jestem na końcu procesu; jeszzcze tylko skopiuję zalecenia GMC, zamienię "Lekarz powinien" na "Z najwyższą starannością" (i.e.: "Lekarz powinien dbać o pacjenta" zamieniamy na "Z najwyższą starannościa dbam o pacjenta" a: "lekarz powinien myć ręce" na: "Z najwyższą starannością myję ręce" etc; myślę, że tok postępowania jest jasny) i przystąpię do rozmowy. Na szczęście mój apraizalowiec okazał się być normalnym - choć chirurg (spotkaliśmy się w zeszłym roku), tak że powinnoć się obyć bez ofiar.

Hospody pomyłuj.

Jeszcze tylko 20 lat i emerytura.

Jakoś dam radę.

wtorek, 1 sierpnia 2017

Obrotowy standoff

Jest taka piosenka śpiewana przez Amateur Transplant. Zaczyna się tak:

"There's Aspirin, Adrenaline & also Aminophylline,
Amphetamine, Adenosine, Augmentin & Rifampicin,
Amoxicillin, Penicillin, Heparin & Warfarin
& Oestrogen, Progestagen & Canesten & Chloroquine"


Potem jest już z gorki:

There's Bendroflumethiazide & also Cyclophosphamide
& Metoclopramide, Acetazolomide Tropicamide,
Loperamide, Amiloride & Cyclizine & Frusemide
& if you're up the duff then you had best avoid Thalidomide.

There's Lithium, Fluoxetine & also Amitriptyline,
Paroxetine, Digoxin, GTN & Azathioprine,
Miconazole, Atenolol & also Chloramphenicol
& if you want to overdose there's always Paracetamol.

There's Night Nurse & Phenytoin, Zirtek & Diazepam,
& Lithium, Temazepam, Midazolam, Clonazepam,
Testosterone, Aldosterone & Valium & Insulin,
& Lignocaine & Piriton & Ventolin & Ritalin

There's Cefuroxime, Cefotaxime, Cefalexin, Cephedrine,
& Metronidazole & Ketoconazole, Trimethoprim,
Erythromycin, Gentamycin, Macrolides, Nifedipine
& Actifed & Sudafed & Calpol with no sugar in.

There's Phenelzine & Hyoscine, Ranitidine, Cimetidine,
Potassium & Calcium & ev'ry kind of Vitamin,
& Pethedine & Methadone & Speed, Cocaine & Heroin,
& Cannabis & Prozac, Morphine, Alcohol & Nicotine."


I na koniec puenta:

You must remember all these drugs
The names of which you've learnt from me
Or fuck 'em all & get a job in Orthopaedic Surgery.


Jakby kto chciał posłuchac to linek do youtube jest TUTAJ.

Prawdą jest, że anestezjolodzy uważają po cichu chirurgów - a w szczególności ortopedów - za głąbów. Co robić, czasami ciężko nad tym pracują. Ale tak naprawdę muszę się przyznać, że kolegów od pił i młotów - tudzież noży i czego oni tam jeszcze nie używają - podziwiam.

Można by rzec: toż oni jedynie odtwórczo pracują... Przepuklina, jaka by nie była, zostanie zaopatrzona Lichtensztajnem, Bassinim bądź Shouldicem. Cóż tu jest do wymyślenia, rzemiosło i tyle.

I to jest racja.

Z drugiej strony po obrazek Tatr można pojechać do Zygmunta albo kupić ode mnie. Niby to samo, a w szczegółach zdecydownie nie.

Ciekawostką jest, że chirurdzy nie wiedzą jak operują ich koledzy, stąd każdy myśli że jest mistrzem świata, a reszta w najlepszym wypadku skacze im koło pięt. Zjawisko jest nieco podobne do samooceny kierowcy: jeszcze się taki nie urodził, który by powiedział, że jeździ beznadziejnie czy choćby słabo. Toż wiadomo że my jesteśmy mistrzami szos, a cała reszta dzieli się na dwie grupy: niedołęgi (to ci, których wyprzedzamy) i debile (ci którzy wyprzedzają nas).

Żeby nie było nieporozumień: z anestezjologami jest tak samo. Kużden jeden mistrz świata i okolicy.

Tu sie przyznam, żem dziwny jest, bo z wyjątkiem krótkiego okresu na stażu, kiedy to człowiek popada w ośli zachwyt nad boską mocą chirurga, nigdy nie chciałem być krajczym. Takie zajęcie, wiecie, golibrody należącego do cechu rzemiosł różnych. Przyjdzie, urżnie, zszyje i zadowolony.

Kiedy już się powiedziało a, trzeba powiedzieć beee: lubię pracować z zawodowcami. Przyjdzie, zrobi, wyjdzie. Można zaplanować i wykonać. Nie ma stresu, wrzasków, nerwów starganych i pospolitej poruty. O krwi na suficie nie wspomnę.

Taak.

Dobry chirurg zasługuje na dobrego anestezjologa.
Niestety, zły chirurg wymaga dobrego anestezjologa.

Meksykański standoff. Czy raczej po góralsku: jakby się człowiek nie obrócił, dupa zawsze bedzie z tyłu.