środa, 12 stycznia 2011

Ale by łapać go...

Z pamiętnika doktora Podtrucia

Zaimplementowano dzisiaj nową politykę bezpieczeństwa. Błędom ludzkim mówimy „dość!”. Nie będzie więcej źle podanych leków, niepotrzebnie wykonanych procedur czy nóg urżniętych po złej stronie. Po krótkim wprowadzeniu zastosowaliśmy wynalazek w praktyce. Zapytałem pacjenta jak się nazywa, konfrontując to z jego papierami. Sprawdziłem, czy chirurg prawidłowo umieścił strzałkę, wskazującą stronę wykonania zabiegu. Potwierdziłem procedurę z pacjentem. Sprawdziłem zgodę na zabieg, typ anestezji i podpis pacjenta. Uśmiechnałem sie do czekającego grzecznie chirurga i dokonałem inspekcji maszyny oraz czy mam wszystkie potrzebne leki w szafkach i na półkach. Wróciłem do pacjenta i sprawdziłem, czy ma jakoweś alergie, a następnie, czy ma prawidłową opaskę na ręku. Zbadałem pacjenta pod kątem trudnej intubacji. Sprawdziłem wszystkie możliwe ryzyka związane z zachłysnięciem i odnotowałem to w dokumentacji. Oceniłem ryzyko krwawienia i na tej podstawie podjąłem świadoma decyzje dotyczącą wbitej kaniuli - gdzie, ile i jak wielka. Wyprosiłem grzecznie chirurga z przygotowawczego i sprawdziłem EKG, aparat do mierzenia ciśnienia i pulsoksymetr. Ponieważ pacjenta przejęła anestezjologiczna, poszedłem na kawę. Jej check-list jest co prawda nieco krótszy, ale nie powinienem sie poparzyć w trakcie picia.

Poprosiłem chirurga, by przestał mnie poganiać, bo się obleję kawą i poszedłem do anestezjologicznego. Ponieważ pielęgniarka jeszcze nie przyprowadziła pacjenta, sprawdziłem po raz drugi maszynę, przeliczyłem leki, powtórzyłem wszystkie kluczowe momenty po czym sprawdziłem maszyne jeszcze raz. Bezpieczeństwa nigdy dosyć. Dokonaliśmy indukcji i pacjent wjechał do sali operacyjnej. Wdrożylismy fazę drugą. Wszyscy przedstawili sie z imienia i nazwiska a następnie pokrótce opisali swoja rolę. Przy okazli okazało się, że imię chirurga to F-word. Dziwne. Staneliśmy za scrub-nurs’em i chórem odczytaliśmy z historii choroby dane pacjenta, typ zabiegu, strone zabiegu po czym potwierdzilismy wszystkie informacje sprawdając plan zabiegu i formularz zgody pacjenta na zabieg. Następnie chirurg ze swadą opisał jaki zabieg ma zamiar wykonać, jaka technika zostanie zastosowana oraz jakie materiały i narzędzia będa mu potrzebne. Po raz pierwszy w zyciu usłyszałem o "jebdrucie" oraz "kurwaniciach". Opisał kluczowe momenty, nakreślił ryzyko, wypowiedział się co do przewidywanej utraty krwi, przy czym nie bardzo zrozumiałem, co to za jednostka objętości była, chyba coś na "h", opisał szczegółowo specjalistyczne narzędzia chirurgiczne, potrzebne do wykonania zabiegu i pokrótce scharakteryzował wszystkie niezbędne urządzenia diagnostyczne.

Następnie przyszła kolej na mnie. Drżącym z przejęcia głosem opisałem wszystkie potencjalne niebezpieczeństwa, czyhające na pacjenta wraz z króciótkimi wyjaśnieniami, dotyczacymi zapotrzebaowania na konkretne leki i sprzęty w przypadku wystąpienia każdego z nich. Oznajmiłem wszystkim jaki jest status wg. ASA i wymieniłem, bez specjalnego rozwodzenia się, jakie urządzenia monitorujące oraz pomocnicze będę potrzebował w trakcie wystąpienia powikłań. Widząc wzrok chirurga, jedynie marginalnie odniosłem się do oceny krwawienia, którego dokonał wcześniej i szybko klapnąłem na krzesełko.

Cały zespół unisono potwierdził, że pakiet antyzapaleniowy został wdrożony. Sprawdziliśmy, jaki antybiotyk został podany, oraz czy czas od podania do wykonania zabiegu wyniósł minimum godzinę. Skontrolowaliśmy, czy urządzenia podgrzewające są sprawne i właściwie założone. Poprosilismy chirurga o powrót nasalę i dokonali sprawdzenia jakości golenia strony operowanej. Potwierdziliśmy, że pacjent nie ma cukrzycy i zrezygnowaliśmy ze sprawdzania glukometru. Następnie sprawdzilismy, czy RTG, potrzebne do zabiegu, działa i jest właściwie ustawione oraz skalibrowane. Sprawdzilismy ważność przeglądu technicznego oraz zgodność podpisów inżynierów. Sprawdziliśmy czy i kiedy pacjent dostal profilaktyke przeciwzakrzepową, skontrolowalismy poprawnośc założenia uciskowych skarpet elastycznych i działanie przeciwzakrzepowych mankietów pneumatycznych. Zarócilismy uciekającego, pod pozorem konieczności wyjścia do toalety, chirurga w drzwiach, a następnie przeszliśmy do kontroli sterylności i prawidłowego zabezpieczenia pola operacyjnego, pozostałego sprzętu, nici, igieł, dat ważności i zaczęliśmy operację.

Chirurg, rumiany na twarzy - to pewnie z ochoty do pracy - naciął skórę, ustawił kość w osi, wwiercił drut, zrobił zdjęcie, zaszył skórę i założył gips.

Pielegniarka instrumentalna ogłosiła całemu zespołowi fakt zakończenia procedury, jej typ oraz przebieg. Następnie przekazała wszystkim, że ilośc materiału jest zgodna, prócz jednego drutu, który został w kości, zgodznie z pierwotnym zamierzeniem. Narzędziowa wraz z chirurgiem , którego w tym celu sprowadzono z przebieralni, powtórnie przebrano i założono czepek, sprawdziła poprawnośc opisania próbówki z materiałem bakteriologicznym, nastepnie porównali dane wprowadzone z danymi w historii choroby i przekazali informację o zgodności całemu zespołowi. Wszyscy wypowiedzieli sie na temat sprzętu i dostepnych materiałów - czy wystąpiły jakiekolwiek problemy, a jeżeli tak to jakie. Chirurg przekazał swoje w przelocie, kłusując w strone drzwi. Został złapany i przywiązany do krzesła. Nastepnie cały zespół wypowiedzial się po kolei na temat fazy wybudzenia, wnosząc konieczne poprawki. Wreszcie udaliśmy się do pokoju, gdzie przy kawie omówiliśmy od poczatku raz jeszcze, krok po kroku, cała procedurę i związane z nią trudności. O dziwo, po raz pierwszy chirurg nie wniósł żadnych zastrzeżeń. Być może przeszkadzała mu chirurgiczna gaza, wciśnieta pomiędzy zęby.

Opis zabiegu przygotowano na podstawie zaleceń AFPP ( Association Of Perioperative Practice ), zawartych w „Time Out Poster”. Jest to obowiązujący w chwili obecnej standard kontroli zabiegu operacyjnego w UK.

wtorek, 11 stycznia 2011

Jak napisać prawidłowe CV, part II

Ostatnio w telewizji leciał sobie dziwny dość filmik o społeczeństwie, które mówi prawdę. Zachowują się tak jak my, ale nazywają sprawy po imieniu. Pomijam kuriozum pod postacia prawdomównego polityka, ale pani w domu starców (mającym wielki napis na frontowej ścianie Sad Home For Old And Hopeless) pytająca w recepcji: „Przyszedł pan porzucić kogoś ze swoich ukochanych bliskich?” dobrze oddaje ideę filmu.

W Jukeju społeczeństwo opiera się właśnie na zasadzie prawdomówności i good will obywateli. Jeżeli obywatel mówi - to tak jest. Jeżeli mówi że ma 16 dzieci to ma - a jeżeli astma dusi go tak, ze nie może dojść do sklepu, to potrzebna mu jest pomoc państwa i tax allowances oraz mnóstwo innych benefits. Co prawda potem okazuje się, że w poczet własnych dzieci wliczył wszystkie biegające po ulicy, a astma pozwoliła ukończyć bieg maratoński(!) umierającej na duszności w drodze do sklepu, no ale. Czarna owca zawsze się znajdzie. Najwyraźniej urzędnicy Korony nie spotkali się jeszcze z polską odmianą zaradności życiowej, wszędzie innej rozpoznawanej jako złodziejstwo i pasożytnictwo.

Rekord pobiła obywatelka Czarnej Afryki, nie pomnę skąd biedaczka przyjechała, a dostała się do Jukeja jako azylant społeczny. Mianowicie rodzinę jej zamordowano, a ją samą zgwałcono i na smierć porzucono. Wraz z czwórką dzieci. Była to jednak kobieta silna, twarda - taka, wiecie, prawdziwa Murzynka - więc doczołgała sie ostatkiem sił do drzwi Foreign Office i tam opowiedziała swoja straszliwa historię. Rzecz jasna, urzędnicy na ten tychmiast przyznali jej azyl, tax allowance’y i benefity wszelkiego autoramentu, a musiało tego być sporo, bo łacznie w ciągu kliku lat zebrało się kilkaset tysięcy funtów (!). Niestety, cwaniactwo ma pewną zgubną cechę - mianowicie zawsze podszyte jest podkładem arogancji. I ta niestety zgubiła nieszczęsną niewiastę, gdyż okazało się, że w czasie, gdy ja grupa Murzynów gwałciła pospołu, ona sama rodziła sobie dziecko w prywatnej klinice w Szwecji.

Z tak nastawiona do życia rasą biały człowiek (czemu Murzyn pisze się z dużej a biały z małej?) nie ma żadnych szans.

Nie wiem jak to wygląda w supermarketach, ale w służbie zdrowia mamy kompletnie przewalone. Mianowicie do otrzymania pracy potrzebne są kwalifikacje - te każdy ma takie same, bo podstawą jest rejestracja w General Medical Council, papiery zaświadczające o ukończeniu studiów - oraz CV.

I tu dochodzimy do sprawy sedna. Polski doktor prezentuje w większości postawę przynosząca mu chlubę, chwałe i bezrobocie. Jest skromny, siedzi w kącie aż znajdącie i o swoich dokonaniach donosi innym z najwyzszym obrzydzeniem. Pisał juz o tym Szaman, było też i u mnie. Jako, ze dobrych rad nigdy dosyć, po raz kolejny pozwole sobie napisać krótki przewodnik pt. „Jak prawidłowo napisać CV lekarskie, które nie wyląduje w koszu”.

Strona pierwsza ma byc ładna, duża, czytelna, z wyraźnie widocznym tytułem jaki posiadamy. Może to być np: Abnegat Limitowany, MD, ale jak kto ma doktorat, to PhD ma ze strony rzucać się agresywnie do oczu - a wręcz gardła - czytającego.

Strona druga - spis treści. Nie wiadomo po co, ale zawszeć to dodatkowy kartek A4.

Rozdział pierwszy. Szkoły. Tu się wstydzic nie należy. Nasze CV zazwyczaj wyglądaja tak: w latach 1950 - 1965 ukończyłem szkoły i poszedłem na studia, które ukonczyłem w 71...

Łomatko...

Piszemy, że byliśmy najzdolniejsi, bralismy udział przynajmniej w 4 różnych olimiadach naukowych, zdobywalismy pierwsze miejsca reprezentując szkołę w zawodach sportowych a w miedzyczasie opiekowaliśmy się babcią z sąsiedztwa. Odsyłam do moich wcześniejszych postów, było tam i o domu dziecka w Kinszasie i o ratowaniu bobrów (pingwiny lepsze, a najlepsze są delfiny i wieloryby, ale to moze byc trudne - trzeba się geografii nauczyć oraz wkuć na pamięc kilka nazw japońskich trałowców).

Następnie piszemy o naszej drodze przez mękę w czasie studiów. O tym tez było, przypomne tylko, żeby sie nie wstydzić przynależności do kół naukowych, choćby to miało być „Koło Badaczy Wywaru Chmielowego” oraz wszelkiego rodzaju nagrody i ordery, z „Orderem Buraka Ćwikłowgo z Potrójną Złotą Nacią” za przegranie nieobkładalnego 3 bez atu z rekontrą włącznie. Przy podkreślaniu zasług, powyższe nazwy należy dyskretnie pominąć, skupiajac sie na wkładzie i zaangażowaniu.

Następnie okres pracy. Primo, mozna użyć słowa internship jako staż - ale ponieważ słowo to nie występuje nawet w Wielkim Słowniku Języka Angielskiego, lepiej użyć słowa trainee oraz training. Przynajmniej zostaniemy zrozumiani. Następnie praca na oddziale - tu piszemy, rzecz jasna, o pierwszym i drugim stopniu specjalizacji, ale musimy to nieco podretuszować, bo powyższe określenia nie mówią w Jukeju literalnie nic. Stąd „Pierwszy Stopień” należy dookreslić, dodając, że po jego zdaniu podjęliśmy pracę jako SpR (Specialist Registrar) a „Drugi Stopień” opisujemy jako dzień zostania konsultantem. Co m/w odpowiada prawdzie.

Nigdzie - i pod żadnym pozoroem - nie piszemy „I held the position of Chef (lub Chief) of AIIT”. Chef jest w kuchni, tylko i wyłącznie, i stoi przy garach - a chief znaczy wódz. Głównie Natywnych Plemion Północnoamerykańskich, choć nie tylko. My jesteśmy Head of Department albo Clinical Lead. Na wszelki wypadek warto napisać, co do obowiązków takiego należy, zeby nie było nieporozumień. Bo polski ordynator to mieszanka obowiązków Clinical Lead’a (ten się zajmuje nadzorem merytorycznym, choć nie ma ordynatorskiej mocy oświecająco-namaszczającej) i Clinical Director’a.

Zabiegi. Tu czai się kolejna pułapka. Możemy być dumni, że wykonujemy w ciągu roku dziesięć pękniętych aort. I dobrze, duma ważna rzecz. Ale gdy umieścimy taka informację w CV dla jukejskiego pracodawcy, będziemy postrzegani jako krańcowo nieodpowiedzialna jednostka, która nie majac wystarczającego doświadczenia, dokonuje eksperymentów na pacjencie. Jeżeli pracujemy w szpitalu o szerokim profilu, nalezy wylistować co robimy - i podać łączną ilość zabiegów. Ładniej wygląda.

Należy z cała mocą podkreślić zasięg naszych umiejętności - to co umiemy, opisujemy jak mastered skills. Nasze dobre chęci opisujemy nieco mniej entuzjastycznie, wystarczy to w zupełności do zniechęcenia potencjalnego pracodawcy, by powierzył nam zabieg, o którym mamy pojęcie jedynie z czasów licznych staży przedspecjalizacyjnych.

Listujemy wszystkie sympozja, prace, spotkania, przedruki i listy do redakcji.

Na koniec dodajemy nasze zainteresowania - nalezy tu podkreslic nasze bogate wnętrze, nie wystarczy napisac że w wolnym czasie jeżdżę na nartach i chodze do kina. Unikamy zajeć kojarzonych pejoratywnie, na ten przykład zbieranie pustych puszek po piwie czy nałogowe granie w ruletkę.

Na koniec ustawiamy solidną, rozcapierzoną czcionkę (Times New Roman jest ABSOLUTNIE beznadziejny jako oszczędzający papier), szerokie marginesy, podwójne odstępy i rzecz jasna drukujemy to w Special Need Employer Format (po Polskiemu „Dla ślepych pracodawców”) czyli font 12-14. Powyżej wygląda nieco dziwnie.
W dalszym ciągu, porównując nasze dzieło z beletrystyką dalekowschodnią, pozwalającą listować dziesiątki tysięcy zabiegów i procedur, wyglądamy jakbyśmy znieczulali dotychczas w Koziej Wólce do pedicure - no, ale. Nie każdy potrafi napisać, że przeszczepiał mózg. Co prawda kozy, ale jednak.*

PS. Jeszcze jedno: Oddzial Chorob Wewnetrznych to po prostu Medical Ward a nie zadne Internal Medicine. Jeszcze sie komu z robakami skojarzy...

----------------
*Odsyłam do archiwalnych postów Szamana ;)

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Guma od majtek

Weekend - z jednej strony miła rzecz, bo w piatek po południu człowiek ma wrażenie odpuszczenia grzechów. Z drugiej strony w poniedziałek rano przychodzi konkluzja - to już? A mialo byc tak pieknie... Odnośnie upływu czasu mam własną teorię spiskowową - mianowicie w CERN nie było żadnej katastrofy dwa lata temu. Wszystko poszło zgodnie z planem, naukowcy wyhodowali czarną dziure, która zrzadzeniem losu nie wyparowała - jak to powinno się stać z obiektem o tak małej masie - ale zamkneła przestrzeń wokół nas. Ponieważ jesteśmy w środku, nie możemy stwierdzić, że nas zgniata, bo deformacji ulega zarówno przestrzeń jak i czas - więc lecimy sobie teraz ku osobliwości, nieświadomi, że emitujemy potężne ilości promieniowania. Jedynie nasza biologia, nijak nie przystająca do kosmosu, zgrzyta w całym procesie - stąd wrażenie że czas nie tyle płynie ile zaiwania. ASP zabronił mi używać słów powszechnie uważanych. W zwiazku ze związkiem staram sie jak mogę - choć po prawdzie miernie mi to wychodzi.

By nieco zwolnić upływ czasu, należy zająć się czymś męczącym bądź wyjątkowo upierdliwym. Sprawdza się tu teoria Hellera, że przebywanie z ludźmi, którzy nas denerwują, zwalnia czas - ergo, przedłuża nam zycie. Subiektywnie, rzecz jasna, ale zawsze. Jednak terapia ta ma poważne skutki uboczne - dość wspomnieć o słynnej żyłce w głowie, której pęknięcie powoduje dozgonne jąkanie - w związku z tym postawiłem na zajęcia męczące. Najpierw tenis - Dzidź Młodszy dostał swojego wymarzonego Babolata, którym grywa (marką, nie rakietą) Nadal. W związku z powyższym konsola przeszła na plan... drugi to raczej za dużo powiedziane... nazwijmy go plan pierwszy B, natomiast od propozycji pojechania na tenisa nie moge się opędzić, co jest nieco upierdliwe, zważywszy, że klub działa do 23:00. Dwie godziny grania wykazały wyższośc Wilsona (wiadomo, Federer) nad Babolatem, po czym wlazłem na stepper. 45 minut ciężkiej pracy przedłużyło mi życie o kolejne trzy dni - bo subiektywnie tyle m/w trwa trzy kwadranse z tętnem 170/min. - i w końcu pojechalismy do domu. Problem z ruszaniem się jest znany i lubiany - jednak myslę, że i tak było warto. W końcu trzy dni to nie w kij dmuchał.

Kot dostaje palmy. Zadomowił sie juz zupełnie, skacze po wszytkim i wszystkich, najbardziej lubi zrobić coś, co wywołuje gromkie "a poszedł won!" a nastepnie siedzenie w kąciku z miną pt. "to nie ja - mnie tam wcale nie było, ja tu sobie grzecznie siedzę i nikomu nie wadzę". W ciągu trzech tygodni podwoił masę, zastanawiam się, czy on jednak nie jest potomkiem jakiegoś bengala. Ostatecznie miłość niejedno ma imie.

Dzisiaj Rodżer wstawia sobie druty, a popołudnie mam wolne. I tu znowuż mam same rujnujące pomysły - albo iść się dewastować na dżimie, albo karty w sklepie.

Trudna decyzja.

piątek, 7 stycznia 2011

System przyjazny

Miał byc sądny dzień. Osiem ogólnych plus miejscowe, lista do północy. Ale znowu okazało sie, że Mannitou nie opuści dzieci swych w potrzebie. Jedna nie przyszła, jedna się skasowała sama a trzecią od końca sam skreśliłem, jeszce przed Świętami - tylko to jakoś w ferworze noworocznym umkło.

Jakiś czas temu PCT, co to się odlegle tłumaczy na NFZ, przestał płacić za żylaki. Przedtem każdy, kto miał żyłkę bardziej, mógł sobie ja ciachciarachnąć na koszt podatnika. A teraz już nie. Biedny Lorenzo włosy rwał z głowy - metaphoricly rzecz jasna, literally było by mu nieporęcznie - że mu na masełko do chlebka zabraknie. W czasie ostatnich miesięcy przed wycofaniem żylaków z koszyczka działy sie sceny dantejskie. Lorenzo druty wpychał, żyły wyrywał, krew tryskała - tym razem dosłownie, nawet żem się naumiał nie siadać przed druta wyciągnięciem, po co to mieć krew innych na rękach (czy innych ciała częściach) - aż nadszedł Sądny Dzień. Królowa Kier ryknęła „skrócić o głowę!” i skończylo sie rumakowanie. Nastapiły nudne dni przepuklizn. Aż wreszcie nastąpił przełom. Mianowicie PCT nie tyle odżegnał się od żylaków, co od operacji kosmetycznych.Bo jak pacjent żylaka ma prawdziwego, to on i owszem, zapłaci. W związku z tym mamy teraz dwie grupy pacjentów. Pierwsza to zmiany troficzne podudzi, które to sa leczone wyrywaniem żył (prosze się nie pytać, ja puszczam gazy) - druga, to prywatni pacjenci, którzy znieść widoku żył nabrzmiałych nie moga i sobie to za kasę wyrzynaja. Odetchną Lorenzo a i my z nim razem. Bo wiadomo - chirurg mękoła zatruje cały zespół, łacznie z pralnią.

Jakoś tak w środku dnia wpadła była do mnie nasza wielokrotnie przełożona, zwana dla zmyły matroną, coby się o dziadka spytać. Dżentelmen ów w latach swych posunięty nieco, od jakiegoś czasu jest słabiuśki, zmęczony i nic mu się nie chce. Dżip od pół roku próbuje dociec co też do cholery dziadkowi jest. W badaniach prawie norma - to prawie odnosi się do dość konkretnej hyponatremii (tłumacząc na polski: sodu mało we krwi jest) i niedokrwistości. I nie mogą sobie dac rady za jasną cholere. A co dzidzio zażywa? Omeprazol i lisinopril. Nno tak. Omeprazol niby nie powinien w żaden sposó wpływać na nic - ale lisinopril? Toż działa na RAA - czyli że jakby powoduje zwiekszone wydzielanie sodu przez blokade wydzielania aldosteronu? Wiem, że dżip o takich rzeczach nie myśli, zresztą w tym kraju w ogóle nikt o niczym nie myśli - najważniejsze to przepisać paracetamol, a jak nie pomoże to patch’e z fentanylem albo morfinka w tabletkach - ale jednak do szkoły to chyba każdy chodził? Pogrzebałem w sieci, z Medline’a wyskoczyły dość ciekawe, choć na mój gust starawe pozycje - bo z tamtego wieku - gdzie pisano szeroko o hyponatremii przy stosowaniu ACE (czyli m.in. rzeczonego dziadkowego lisinoprilu), tyle że nie zwalają tu winy na aldosteron a na SIADH. Czyli zespół nieprawidłowego wydzielania hormonu antydiuretycznego. Niech im tam będzie - po mojemu jak aldosteronu brakuje, to sód jest niski a potas rośnie - i dokładnie to dziadek ma - ale jak chcą hormon, niechże im ta bedzie. Przy okazji przemknęła mi informacja o zaburzonym wchłanianiu żelaza, jeżeli jest zażywane równocześnie z ACE. Czyli jakby niedokrwisotość mikrocytarna co rzeczony dziadek też ma, znalazła by jakoweś tam uzasadnienie. Leczyli go już dietą, wlewami, nawet mu krew dali i nic. Dziadzio dalej słaby i do życia sie nie garnie. No i dżip za cholerę nie wie co robic - chyba dziadkowi umrzeć przyjdzie.

Wymyślili kiedyś, ze mają najlepszy system zdrowotny na świecie.

Zaprawdę intrygujące, do jakich wniosków może dojść przedstawiciel homo gloriosus magnificant.

czwartek, 6 stycznia 2011

Jak się dostać do filharmonii

Zachciało mi się szafy. Takiej dużej, coby lustro miała. No i teraz nie ma uproś - co sie popatrzę, to Nawis Świąteczny niestety zaczyna się rzucać w oczy. Czy, może bardziej literalnie, zwisać na kolana. Ale jak tu iść rano na dżima, gdy ciemność, zimno i ogólne paskudztwo? Brrr... Na szczęście mój współtowarzysz niedoli, który z przyczyn geograficznych może być uważany za bratanka, głównie od szabli i szklanki, miał tylko dwa pypcie do wycięcia w miejscowym. I skończył o dziewiątej. Majac trzy godziny wolnego, popadłem w rozterke głeboką. Bo wiadomo - na dżima iść trzeba, ale - jak ja się tam zmęcze niedajboże? W końcu piszczący cienko kapral, poparty miękkim barytonem zdrowego rozsądku, zwyciężył. Polazłem.

Najpierw trafiłem na Phila, który właśnie rozpoczynał zajęcie - mało co nie zagonił mnie na smierć na korcie - po czym, nie zrażony, wlazłem jeszcze na stepper. I tu dochodzę do punktu, którego nie rozumiem. Człowiek jednak powinien się po takim wysiłku czuć lepiej, a nie miec problemy z zawiązaniem butów.

Phil to trener którego podchodzę, zeby nas zaczął uczyć. Oglądałem ostatnio taki, nazwijmy to, narybek tenisowo-żeński. Jakie to dziewczę miało pier uderzenie... Klękajcie narody. Też tak chcę. Może jeszcze nie wszystko stracone? Z drugiej strony co innego młode drzewo - a co innego stare próchno. A ostatnio mam wrażenie, ze jak się zginam to skrzypię.

Trzeba się jakoś zmobilizować. Gdybym jeszcze wiedzial jak...

Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz - ćwiczyć!

wtorek, 4 stycznia 2011

Wiosna idzie

Pierwszy dzień w pracy. Po dziesięciodniowej przerwie (no, takiej oszukiwanej - w czwartek przed Sylwestrem trafiła się pełna dniówka) można wpaść w szok jaki. Albo wręcz shock. Na szczęście ortopeda, co to ma dzisiaj listę, doszedł do słusznego wniosku i skasował zabiegi. Dzięki czemu przylazłem sobie pooglądać internet podczas gdy dupolog ogląda ludziom wiadomoco.

Z dupologiem ostatnio brałem udział w rozpoznawaniu raka. Fatalna sprawa. Babka w moim wieku - czyli młódka jednakowoż - przyszła z boleściami strasznymi. Które to jeszcze nasiliły sie jej po podaniu enemy. Nie wiedzieć zresztą po co, bo raczysko kwitło prawie że na wierzchu. Co wyszło pod narkozą, bo ból był za duży, żeby ją na żywca sprawdzać. Ponieważ grypa wybiła nam staff w połowie, bawiłem sie potem w pielęgniarkę rekawerową. I tu okazało sie, że babka niedość, że młoda to jeszcze sympatyczna. A pierwsze pytanie po otwarciu oczu miała jakie? No właśnie. Wywinąłem sie od odpowiedzi, ze teraz jest wszystko cacek, a potem chirurg jej o wszystkim opowie, na com usłyszał, że na pewno coś jest do dupy, skoro się migam. No i masz babo placek. Toż po to pracuję w DCU, żeby dramatów ludzkich nie oglądać...

Z nudów zabrałem się za kontrole konta i przelewy - i tu mnie bank poinformował, że używam przestarzałej przeglądarki i oni mnie za cholerę nie dadzą oglądać mojego konta. I że proponują mi instalację Firefoxa. Jako, żem jest anastazjolog postepowy i popieram rozwój technologii wszelakich, zdecydowanie chciałbym mieć cos nowszego w kompie, niż IE 6.0 Sprawdziłem własnoręcznie, wyprodukowane toto zostało w 2004 roku. Tyle, że uprawnień administratora nie mam, a nasz informatyk, co to w Lądynie siedzi, w zasadzie zajmuje sie tylko i wyłącznie paściami kolejnych modułów naszego intranetu. Przeciętnie ma tak ze 3 awarie tygodniowo. Wiem, bo zawsze przysyła info co padło i że nie wiadomo kiedy naprawi, ale jak naprawi to da znać.

Kicia pojechała do veta dostać drugie szczepienie na kocie zarazy. Miało to być wczoraj, ale warunkowo pozwolili nam opóźnić akcję z powodu Dnia Świętego Banka Holidey’a. Nie znam osobiście, ale z jego okazji mamy 8 wolnych dni w roku. Miły facet. A kicia właśnie została zapakowana do koszyczka przez ASP i wywieziona w sin dalą dal siną. Nawet dzisiaj przylazł do nas i nie dość, że nie żarł to położyl sie na naszym kocyku! O głaskaniu nadal mowy nie ma, ale bez przesady. Nie można mieć wszystkiego.

Od jakiegoś czasu głośno jest o relicensingu w Jukeju. Chodzi o to, by zachować jakąbądź kontrole nad konowałami, którzy do tej pory po skończeniu specjalizacji mogli sobie palic w kominku swoimi książkami naukowymi. Co jest moralnie obrzydliwe i w ogóle jakieś takie fuj i rzecz jasna nikt tego nie robi - anestezjolog po przyjściu z pracy otwiera książki i czyta, uczy się i dokształca, a takie słowa jak banieczka whisky kojarzą mu się tylko z patologia podpłotową - ale umówmy się, gdy nikt nie widzi, wychodzi z nas leniwa małpa. Zresztą już o tym kiedyś było.
Ad rem - by te małpę zagonic do roboty, wymyślono bacik. Doktor co pięć lat będzie sprawdzany pod kątem przydatności ogólnej. W sensie, czy mu żywa kultura nie porosła grzybem. Jednak wrzask podniósł się tak straszliwy, że co prawda zarządzili ten relicensing jakies dwa lata temu ale dziś dostałem pismo od GMC, że wprowadzą system pod koniec 2012. Nie ma to jak zdrowy wrzask małpiszonów. Przy okazji GMC pochwaliło się, że jest takie dobre i takie dzielne, że nie podniosło opłaty za ten rok!!! Nie-sa-mo-wi-te. Trzy lata temu było to 290 funciszów, teraz zdzierają Bóg raczy wiedziec za co 420 - i jeszcze zapowiadają podwyżki na rok przyszły. Bo tak należy czytać tegoroczne chwalenie się o utrzymaniu opłat na dotychczasowym poziomie...

Ogólnie jakoś tak pozytywnie. Mimo że styczeń, zimno, zaćmienia, martwe ptaki w USA i szalejąca świńska grypa.

Najwyraźniej idzie wiosna.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Pakt

Kovalik jechał pod górę i zastanawiał się, czy jego ultra cud-miód zimówki wytargają go pod chałupę, czy jednak czeka go zakładanie łańcuchów. Pan w sklepie zrobił to w czasie dziesięciu sekund, Kovalik już przy trzeciej próbie osiągnął czas prawie-że-porównywalny, więc nie powinno być źle... Z rozmyślań wyrwały go buksujące koła, odpuścił gaz jeszcze trochę, jego Złoty Szerszeń wydał dźwięk chorowitego kaszlaka i stanął. Klnąc na czym świat stoi Kovalik wyciągnął łańcuchy i zaczął walkę z materią. Niby nic trudnego, ale w półmetrowym śniegu znalazł się na rozstaju, skąd każda droga wiodła donikąd. Mianowicie w rękawiczkach nie czuł, gdzie ma zapiąć łańcuchy, a bez rękawiczek nie czuł palców. W końcu, starając się nie myśleć o stratach, włożył łańcuchy pod kurtkę, a zapinki zaczął ogrzewać w palcach.

- Trevor!
- Trevor!!! - nie słysząc odzewu, udarł się z całej siły.
- No i czego się drzesz? Stało się co? - jaszczur jak zwykle miał świetny humor, ale Kovalik usłyszał dodatkowo nutkę - jakby - niepewności? Nagle zdał sobie sprawę, że Pompon nie łasi się mu do nóg.
- Trevor, gdzie kot?
- ...
- westchnięcie rozeszło się sześciowymiarowo po okolicy.
- Co ty mi tu wzdychasz? Gdzie jest kicia!?!
- Czego się drzesz... Futrzak cholerny mało mi łba nie odgryzł, trochę mnie poniosło... i tego...
Kovalik wbiegł na pięterko i wśród totalnego pandemonium zobaczył coś, co przypominało zasuszona miniaturkę łowców głów, tyle że porośniętą futrem. Z ogonem, który nie wiedzieć czemu wyglądał jak szczotka do mycia butelek.
- Coś ty mu, gadzie jeden...
- Tego, no... spanikowałem trochę... i chyba w tych nerwach... tego... za daleko go popchnąłem... odwrócił bym, ale nie daję rady...
Kovalik ze zdumienia zamarł. -Czy ja dobrze słyszę? Waszmość masz wyrzuty sumienia??
- Czego się czepiasz! Mówiłem, weź toto w cholerę, ale nie. Kicia, mhrr, mhrrr. Futrzak francowaty...
- Poczekaj - znaczy, tyś go przepchnął - gdzie?
- No, podobnie jak z Mikołajem było
- Trevor bez specjalnego zażenowania splunął przez ramię. - Tylko, żem go popchnął nieco za daleko i teraz ma jakbyyy... siedemdziesiąt lat.
- Ile?!?
- No, siedemdziesiąt. Dokładnie nie wiem, ale bardziej siedemdziesiąt osiem niż siedemdziesiąt dwa...

Cholera jasna by to. Rozejm jaszczura z kicią był dość chwiejny, ale po ostatnim przypaleniu wąsów Pompon trzymał się od Trevora z daleka, sycząc tylko i prychając z bezpiecznej odległości. Przygnębiony usiadł na fotelu i zapatrzył się w - właściwie nie wiedział w co. Pozycja kociej mumii jednoznacznie wskazywała, że zginął jak prawdziwy bohater, świadczyły o tym wyszczerzone kły i pazury.
- Kovalik?
- Mhm...
- A jakbym... tego... bo nie ma za dużo czasu... w sensie, że on tam teraz jest, póki kręgi są małe ciągle jest szansa, by go przesunąć, ale... nie jesteś jeszcze gotowy, cholera - ale jak chcesz, możemy spróbować... tylko że to niebezpieczne...
Kovalik zamienił się w męski odpowiednik Żony Lota.
- ...no, boś silny jest wystarczająco, tylko nieprawdopodobnie tępy... zakończył nieszczęśliwy Trevor. Kovalika odmroziło.
- Co tępy! Cedzisz te swoje tajemnice przez sitko, jak byś się tak nie zapierał, już dawno bym mógł...
- Cisza.
- Trevor najwyraźniej wyczerpał swoje długo oszczędzane pokłady empatii.-Mówisz - masz. Tylko żeby mi potem nie było jęczenia. Zrobimy to tak...

Bogiem a prawdą Kovalik trochę się wystraszył - musiał otworzyć całkowicie kanał dla Trevora i zachować bierność. Przed oczami stanęły mu obrazki z poprzedniej synchronizacji. Psia mać... A jak gad jeden wykorzysta połączenie, by wrócić do siebie?
- No i widzisz, capie jeden, jak ty nic nie rozumiesz? Trevor parsknął, nie kryjąc się z podsłuchiwaniem. - Jeżeli moja projekcja w twoim świecie jest jaka jest, to pomyśl co by zostało z ciebie w moim... Nie wiem, czy energia, którą dysponujesz, starczyła by na ugotowanie jajka na miękko...
- I jeszcze podsłuchujesz! Cholera z tobą! Jak ja ci mam ufać?
- A goń się. Jam futrzaka nie atakował. Było na mnie nie polować.
W końcu po długich bojach z samym sobą Kovalik zdecydował, że będą działać. Przeważyła myśl, że jeżeli się nie zdecyduje, będzie musiał wpatrywać się w mumię Pompona Bóg raczy wiedzieć jak długo....

- Nie otwieraj oczu! - Kovalik, posłuszny nakazowi, zacisnął powieki. Czuł dziwne mrowienie na skórze, z temperaturą też działy się dziwne rzeczy, parę razy poczuł, jak przestrzeń wywija hocki-klocki, ale poza tym nie działo się nic przerażającego.
- Daleko jeszcze?
- Cicho że bądź...
- bezosobowy głos Trevora dobiegł go jakby z oddali. Poczuł narastanie paniki. A jak ten gad jednak go gdzieś porzuci w tym rachatłukum czaso-przestrzennym? Nie wytrzymał i otwarł oczy. Znajdował się nadal na pięterku, widział dość wyraźnie kontury komina, dachu i podłogi, natomiast wyposażenie rozmazało się do granic rozpoznawalności. Przyćmione, czerwonawe, jednostajnie migotające stroboskopowe światło nie pomagało w żaden sposób. Do pomieszczenia wpadały i wypadały sprzęty różne, czasem potrafił uchwycić zarys sylwetki ludzkiej, a w tej zawierusze, pulsującej sino-czerwono, nastroszone truchło kota stało jak stało, z zębami i szponami gotowymi do ataku.
- Puść go, ośle jeden! - głos Trevora dobiegał z niewyobrażalnych odległości, był świstem wiatru, wyobrażeniem, Kovalik natychmiast zamknął oczy, zapadali się znowu. Stroboskopy nagle stanęły, poczuł jak flaki podchodzą mu do gardła.
- Teraz go łap!
Otwarł oczy. Przestrzeń wokoło nadal pojawiała się i znikała w takt błyskającego światła zza okna, jednak barwy zmieniły się na fiołkowo - niebieskie.. Kot rzucił się szczęśliwie w jego stronę, złapał go mocno i zamknął oczy. Niech się dzieje wola nieba...

- Trevor?
- Czego? - jaszczur leżał nieruchomo w klatce, jego jedyną czynnością było rytmiczne sapanie.
- Dzięki. To było - niesamowite...
- Nie ma sprawy. Weź mu zaszczep we łbie, żeby się do mnie nie zbliżał. Następnym razem ani myślę tego powtarzać. Dobranoc...
- Dobranoc...
Kovalik zszedł na dół, do kuchni. Pomału przerabiał ją własnym sumptem, połączył ją z biała izbą, czarną przerobił na spiżarnię, wielki piec pysznił się teraz centralnie, pod świeżo wycyklinowaną ścianą stał stół zbity z dwóch dębowych piętnastek. Jeszcze tylko krzesła z czegoś zrobi i czas będzie na parapetówkę... Nalał kotu wody, sobie whisky i zakąsili kitekatowymi krakersikami. Ostatecznie jakoś trzeba uporządkować w głowie to co widział. Zdecydowanie należało by się tego nauczyć... Próbował uzyskać to samo wrażenie co podczas połączenia z Trevorem, ale osiągnął tylko konkretny ból łba. Zaraza... Nagle sobie przypomniał - mam wleźć zwierzakowi do łba i zaszczepić mu nakaz? Ciekaw jak... Hm. Wpatrzył się kotu w oczy i otworzył łącze. Początkowo nie działo się nic, nagle zobaczył samego siebie, siedzącego na krześle ze szklanką w dłoni. Kuchnia zalana była monochromatycznym, szarozielonkawym światłem, kanty mebli jarzyły się nieco jaśniej. Więc tak widzimy świat, panie Pompon, uśmiechnął się Kovalik i podniósł do ust szklankę. Pokój rozświetliła jasnozielona smuga, poczuł, jak adrenalina kota pobudza go do działania. Odłożył szklankę i gwałtownie poruszył ręką, chowając ją za siebie... Tym razem czerwień ruchu jednoznacznie wskazywała, gdzie powinien znaleźć się cel, koci mózg przeliczył wektory siły i przyspieszenia po czym jak sprężyna rzucił się w kierunku punktu przechwytu - wyrżnął łbem w stół i połączenie zostało przerwane. Kot dopadł jego ręki, użarł i zadowolony z wykonania zadania umknął za komin. A by cię jasna cholera... Po chwili wlazł kotu raz jeszcze do głowy, nie bawiąc się podglądaniem zaszczepił mu jedynie paniczny strach do Trevora i polazł spać na przypiecek. Będzie tego.

W środku nocy nagle zbudził się. Ktoś łaził po jego domu. Jakim cudem obeszli zabezpieczenia? I Trevora? Odkąd jaszczur zamieszkał na pięterku, wszelkie stworzenia żywe omijały jego chałupę na pół mili wokoło. Delikatnie sięgnął ku Trevorovi - i nagle świat nabrał dodatkowego wymiaru. A dokładnie czterech. Kovalik widział dwie postaci, jak w zależności od kąta patrzenia wchodzą na górę, by ubić gada, bądź atakują najpierw jego, jako słabszy, łatwiejszy do wyeliminowania cel. Gubił się w nowej rzeczywistości, widział napastników i samego siebie w różnych konfiguracjach i układach, nakładali się na siebie i rozchodzili, Kovalik starał się obrać drogę, na której to nie jego ciało leżało bezwładnie, lecz napastnicy mieli ten sam zmysł i najwyraźniej poruszanie się w ponadnormatywnych wymiarach czasoprzestrzeni nie sprawiało im żadnego problemu...... Sekwencje zmieniały się jak w kalejdoskopie, każdy jego ruch zmieniał łańcuchy zależności, obcy parowali je zmianą swoich planów... Kovalik rozpaczliwie starał się dotrzeć do Trevora i niespodziewanie trafił na kota... Poczuł jak jeży mu się skóra na karku, splątana czasoprzestrzeń stała się płaska, wypełniona jedynie kolorami wektorów ruchu i przyspieszenia... Widział gdzie nastąpi atak - i gdzie należy uderzyć... Pominął wszystkie pozorowane i patowe posunięcia, skupił się jedynie na tych łańcuchach, które kończyły się jego zwycięstwem - przestrzeń wokół niego zaczęła się robić pusta. Jeszce kilka ścieżek na których napastnicy mogli mieć szansę zakłócało wizję, skupił się na najgroźniejszej z nich - i nagle poczuł, że coś uderza go w tył głowy. Wyskoczył z czterech łap, obrócił się w powietrzu i wbił szpony w dłoń dzierżącą narzędzie ataku, równocześnie drąc pazurami skórę do krwi. Pokój wywinął dęba, w uszach zaczął narastać pisk, poczuł imperatyw wepchnięcia obcych pod stół, widział jak w ich zdumionych oczach gaśnie blask, nogi ugięły się pod nim i upadł...

- Kovalik! - skrzeczący głos był podobny zupełnie do niczego. Poczuł dotyk czegoś śliskiego na twarzy i otworzył oczy. Trevor stał koło niego i łapami klepał go w policzek. -Kovalik!!!
- W morde jeża - to ty umiesz mówić?
- Umiem, umiem. Tylko nie lubię - Trevor wrócił do standardowego kanału komunikacji. - Chodź, trza ich dobić...
Kovalik wstał i rozglądnął się po kuchni. Matko jedyna... Poza totalnym zniszczeniem starej komody w kuchni jak za machnięciem magicznej różdżki wyrosła dawno temu zburzona ściana. I pojawił się gliniany zlew. No coś podobnego... Pod stołem leżała para, nieco jakby znajoma? Co prawda twarzy staruszków nie mógł rozpoznać, ale dwuręczny, półtorametrowy miecz mężczyzny i szary płaszcz z zieloną spinką kobiety jednoznacznie wskazywały na tożsamość napastników.
- Arlena? - potrząsnął lekko jej ramieniem. Staruszka otworzyła oczy.
- Czyś ty zwariował? Dobij cholere natychmiast, zanim ona to zrobi z tobą! - Kovalik zamknął połączenie i głos Trevora ucichł w jego głowie.
- Witaj, Słyszący...
- Mam propozycję.
- ?
- Pomogę wam wrócić. W zamian chcę gwarancji nietykalności dla mnie i Trevora.
- To nasz wróg... Nie my, to inni...
- Inni też nie dadzą rady. Ale - jesli taka wasza wola... - Kovalik wstał i wyciągnał dłonie w powietrze. Światło zmieniło barwę.
- Nie! Czekaj...
- ?
- Tylko tutaj... Jeżeli pozostanie tutaj, ma gwarancję... Ale jeżeli się stąd ruszy, nasza umowa traci ważność...
- Nie zgadzam się!!! ryk Trevora przebił się prze blokadę w postaci cieniutkiego pisku. -Zabij ich natychmiast!!!
- Cicho, Trevor... Umowa stoi? - zwrócił się do mężczyzny.
- Stoi.
- Trevor, przestaw z powrotem osie...
- Mowy nie ma!!!
- w otwartym kanale głos Trevora nabrał dawnych, spiżowych tonów...
... i nagle Kovalik poczuł, że musi obcych zabić... przeciwstawił się gadowi z całą siłą... połączenie zanikało... nagle rozległ się trzask i w głowie poczuł ból.
- Ty cholerny kurwadziadu! Marcheweczką karmię, a ty mi w łeb będziesz właził?!? W tej chwili natentychmiast mi tu dawaj temporalny transfer wsteczny!
- Zabij ich!!!
Kovalik poczuł, że ma dość. Zatrzasnął kanał z taka siłą, że mu pociemniało w oczach. W pomieszczeniu zaległa martwa cisza. Nie będziesz współpracował? No to ja ci, muchożerco, zaraz pokażę, gdzie raki zimują...
...zamknął oczy i odtworzył widok z walki... trzeba przesunąć się tutaj... w pokoju zaroiło się od jego dokonanych-niedokonanych szlaków-ruchów... postaci obcych nadal tkwiły pod stołem... i teraz trzeba tak... próbował zmienić przestrzeń by stała się czasem... i nagle zrozumiał - to nie przestrzeń - to on musi się obrócić... nagiął osie, usłyszał znajomy pisk w uszach, wyciągnął dłoń w kierunku obcych i przesunął ich w kierunku pieca. Młodnieli z każdym metrem.

- Traktat jest ważny - Arlena ściągnęła z głowy diadem, który momentalnie przygasł. -Na nas już czas. Żegnaj, Słyszący.
- Kovalik - poprawił odruchowo.
- Jak wolisz... - z lekkim uśmiechem weszła w portal, w którym kilka minut wcześniej bez słowa zniknął ze swoim mieczem jej towarzysz. Rozległ się gasnący szum i wszystko wróciło na swoje miejsce.

Płomień w otwartym piecu rzucał ciepłe światło na całą kuchnię. Kovalik kończył swoja whisky, Trevor chrupał marchewke, Pompon z przypiecka łypał okiem, ale jakos nie próbował swoich zabaw w policjantów i złodziei.
- Durny jesteś. Nigdy nie przestrzegali żadnych traktatów - i tego tez nie będą. Wrócą tu i nas rozsmarują.
- Nie wrócą, Trevor. A poza tym nawet jeżeli, to nas nie rozsmarują.
- Co, myślisz, że oni się wykażą jakąkolwiek łaską? Chyba masz nierówno we łbie...
- Nie, Trevor. Nie rozsmarują - bo nie dadzą rady. Już nie.

piątek, 31 grudnia 2010

Życzenia noworoczne


Wszystkim
Czytajacym
zycze
samych
slodkich
chwil
w
2011
roku.


PS. A, dzieki za zdjecie...

czwartek, 30 grudnia 2010

Teza: mózg jest narządem wybitnie przecenianym

Siła jakowaś nad nami czuwa - choc podejrzewam jednak, że to zwykłe ludzkie lenistwo - mianowicie Lorenzo ni z gruchy ni z pietruchy powiedział, ze jutro operować nie będzie. Jako, że był to jedyny desperat chcący kroić ludzi w Sylwestra, mam wolne. I gucio. Od nadmiaru pracy to i koń zdechnie, jak mówil mój Świętej Pamięci Dziadzio. Który jest najlepszym przykładem na udowodnienie tytułowej tezy.

Mianowicie Dziadek był nałogowym palaczem. Co zabezpieczyło go przed Alzhaimerem i rakiem jelita grubego nie wywołując raka płuc, czy innej części układu oddechowego. POChP miał w formie wyjątkowo nijakiej - ale na tym świecie nie ma nic za darmo. Za swój nałóg zapłacił makabryczną miażdżycą. I ta cholera zatykała mu naczynia w mózgu, jedno po drugim. Pomaluśku acz skutecznie. Dużych udarów, po których tracił przytomność a nastepnie długo dochodził do siebie, naliczyliśmy kilkanaście. Z tych mniejszych raczej nie zdawaliśmy sobie sprawy. W końcu razu pewnego Dziadek dostał udaru, po którym przestał mówić i wypadła mu czynność prawych kończyn. Co było robić. Zadzwoniłem na zaprzyjaźnione pogotowie po transport, żeby się dowiedzieć, że owszem, po znajomości odwiozą mi Dziadka do szpitala w wielkim mieście, gdzie rodzinnie się nim zajmiemy, ale dopiero wieczorem. A godzina była ranna. Tum nie zdzierżył. Wrzuciłem Ancestorkę na tylne siedzenie, położyłem jej Dziadka na kolanach - ale w pozycji bocznej, gdyby nie daj Panie zachciało mu się zwrócić kolację, zapakowałem wszystkie graty pierwszej pomocy, jakiem miał w domu, do bagażnika i pojechaliśmy. Uprzednio sprawdziwszy, czy Ancestorka wie jak rozpoznać bezdech w czasie jazdy i czy mam dość miejsca na intubację.

Tak na marginesie, miałem wtedy objawy konkretnej psychozy, bo w pojęciu „Graty pierwszej pomocy” mieściła się nie tylko torba z połową Farmakopei Polskiej ale także laryngoskop, rury, ambu, defibrylator/monitor, pompa do podawania presorów (czy co tam by sobie kto chciał z tej pompy dawać) pulsoksymetr z kapnometrem i butla tlenowa z reduktorem. Piętnastolitrowa.

Zajechaliśmy z fasonem pod szpital - a najśmieszniej było na bramie, bo cieć za Boga Ojca nie mógł zrozumieć, że ma do czynienia z karetką i kierowcą, nazwijmy to ładnie, na skraju załamania nerwowego - i w końcu wylądowaliśmy na oddziale. Gdzie Ciotka moja (niech żyje wiecznie) a córka Dziadka, pracowała jako lekarz. Leki zostały rozpisane, terapia zarządzona - co prawda nie byo tego wiele, bo płynu na porost mózgu nie wynalzł póki co nikt - i poleźliśmy do domu. Po to tylko, by rano z niejakim zdumieniem odkryć działania dyżurnego: wykonał Dziadkowi pełną biochemię, RTG klatki i CT mózgu. No nic, jak już Dziadzio dostał radioterapię z krwioupustem, to zobaczmy co z tego wynikło. Patrzę ci ja na to CT - a jak wiadomo anestezjolog wiele się na obrazkach nie wyznaje, ale jednak potrafię zobaczyć mózg - i za cholerę nie rozumiem. Na wszystkich skanach przestrzenie płynowe, dziury i zaniki... Hm. Popatrzylismy smutno na siebie konstatując fakt, że Dziadek z nami już jest raczej tak jakby - połowicznie. A raczej w jednej piątej.

Po jakimś czasie Dziadek znów powstał - a robił to jako ten Feniks z popiołów - i na łono naszej rodziny wrócił. Dobrze mu widać robiło górskie powietrze. Siedział sobie u siebie w pokoju, palił jak wściekły, uwielbiał wcinać jajka na twardo i spać. Mówić raczej nie mówił.

- Dziecko, to ty mówisz? Czemu czternaście lat nic nie mówiłeś?!?
- Bo zawsze był kuńput.”


Siedzimy sobie kiedyś wieczorem i oglądamy wiadomości. Dziadek jak zwykle milcząco wpatrywał się w ekran, uważaliśmy, że cieszą go kolorowe plamy, przesuwające mu się przed oczami. Lektor z zadęciem opowiadał o wyborze papieża, o trudnościach w wyłonieniu kandydata, o ścieraniu się frakcji. I wtedy mój Dziadek popatrzył na mnie spod oka, mruknął „Wybiorą szkopa” i poszedł spać.

QED

wtorek, 28 grudnia 2010

Prawdziwy duch Bożego Narodzenia

Wiadomo - ważny jest. Chodzi o to by go poczuć, usłyszeć, posmakować. By był w nas. Jest to tak ważne, że każdy wokół nas stara się, by go nie zabrakło. Supermarkety z ich bozonarodzeniowym wystrojem, radio, do upadłego mordujące "All I want for Christmas is You and You and You" oraz "Last Christmas, I gave you my heart, but the very next day, You gave it away. This year, to save me from tears I'll give it to someone special". Podejrzewam, że do wody, w trakcie jej uzdatniania, są dodawane antyemetyki, bo nie ma innego sposobu chronienia społeczeństwa przed masowym pawiem.

Jednak w obliczu telewizji mękolenie w radio oraz supermarketach wydaje się być działalnością misyjną. Wygląda na to, że decydentom XI muzy w czaszce mózg rozmiękł - co powinno być zaliczone do chorób zawodowych, spowodowanych przebywaniem w środowisku poddanym działaniom pól elektromagnetycznych wysokiej energii, a skutkujących natychmiastową emeryturą.

Z jakiegoś powodu w telewizji  ze Świętami - a szczególnie z Duchem tychże - utożsamiany jest rozwydrzony gówniarz który przy pomocy dwóch osobników rodzaju drugiego (IQ ca.14 - 16) demoluje własny dom i karty kredytowe swoich rodziców. Decydenci innego programu zachwalali poznanie Tajemnicy - tum poczuł, że wraca mi wiara w ludzki ród - okazało się jednak, że będziemy poznawać tajemnicę diabelskiego opętania (o 20), seryjnego mordercy z piłą w Teksasie (o 22) i nawiedzonego hotelu-motelu, gdzie klienci byli gwałceni, mordowani a następnie zjadani. W zapowiedzi niestety nie podano, czy była to konsumpcja w panierce, czy raczej sote.

Przeglądałem sobie ja te wszystkie kanały - a Dobry Pan Bóg opuścił mnie niechybnie, jako że mam teraz 30 stacji naziemnych, podawanych cyfrowo w Jukeju, jak i 200 kolejnych z zaprzyjaźnionego satelity - i czułem, że coś jest nie tak. Nigdzie - NIGDZIE - nie mogłem znaleźć filmu, gdzie błogosławieństwo prawdziwe spłynęło by z ekranu. Bliski zwątpienia rozpoczałem piątą nawrotkę, obiecując sobie solennie, że to po raz ostatni. Nie będzie Świąt w Święta - to wyrywam kable i wyrzucam telewizor!

Jednak okazało się, że nie wszyscy zapomnieli, jak Prawdziwy Duch Bożego Narodzenia wygląda i - gdym bliski ostatecznego zwątpienia - chciał cisnąć pilotami precz, zobaczyłem złamany nos Willisa i usłyszałem uduchowione Yippie-Ki-Yay MotherFucker!

niedziela, 26 grudnia 2010

Demolition man

A w zasadzie - demolition cat. Ostatnim niezdobytym bastionem pozostał stół. Patrząc na frenetyczne ataki dokonywane przez jednoosobowy squad szaleńców, mowy nie ma, by nie padł. Obserwując zachowanie kotowatych, można wysnuć przypuszczenie, że gość widzi tylko wektory - zielone prędkości a czerwone siły i przyspieszenia. Reaguje adekwatnie.

Ponieważ nikt nie przejął się demolowaniem choinki, kić przerzucił się na palmę. Tu ASP nie wytrzymał i w pozycji zasadniczo pochylonej wygłosił expose. O prawach własności do kwiatka, o konieczności skakania po czymś innym i o ogólnej szkodliwości niszczenia przyrody.

Pompon się przejął. Zamarł, wysłuchał, patrząc ASP głęboko w oczy, po czym natychmiast po skończeniu przemowy wykonał dziki skok na sam czubek biednego drzewka, połączony z darciem liści i kory. 

Takiego szaleńca jeszcze żeśmy nie mieli.

sobota, 25 grudnia 2010

Opowieść wigilijna

Kovalik wstał od stołu i przeciągnął się, aż mu chrupnęło w stawach. Ech, nie ma to jak Wigilia. Co prawda miał problem z żarciem, ale od czegóż pomyślunek. Wysępiony od ciotki barszczyk przywiózł w słoiczku, pierogi i karpia odgrzał na ruszcie w kominku, a wszystkie sałatkowo-wędliniarskie dobroci wystawił na mróz do szopy. Spędzenie Wigilii samotnie wydało mu się bardzo dobrym pomysłem, odkąd tylko usłyszał o planach swoich ancestorów, pragnących zobaczyć pingwiny w ich naturalnym środowisku w czasie Świąt, ale plan był trudniejszy do zrealizowania niż to by się początkowo mogło wydawać. Cała rodzina zapragnęła się nim zająć, musiał odpierać coraz wymyślniejsze zamachy na swoja suwerenność, w końcu wyłgał się ratowaniem ludzkiego życia.

Nalał sobie Glenmorangie Lasanta i z niejakim wahaniem przyglądnął się wielkiemu kubańskiemu cygaru. W końcu machnął ręką. Wbrew temu, co mówił naczelny chirurg USA, trudno było mu uwierzyć, że jedno cygaro może zabić. Szczególnie, gdy się mieszkało z dziadkiem, który Ekstramocne suszył na piecu, by miały większą moc. Zaciągnął się głęboko i z błogim uśmiechem na twarzy wrzucił Trevorowi do klatki świeżą marchewkę. Zazwyczaj trzymał go na suchej paszy dla kotów, zabezpieczało to przed nadmierną produkcją gazów cieplarnianych przez cholernego jaszczura, ale ostatecznie, czym były by Święta bez odrobiny szaleństwa.
- W końcu. Od tych cholernych krakersów śnią mi się puchate kotki gotowe na ruję... - w języku Trevora oznaczało to najwyższy z możliwych poziom wdzięczności.

Zeszli się, gdy spadły pierwsze śniegi. Po szalonej, jesiennej akcji, kiedy to ekipa Szarych próbowała wysłać jaszczurowatego w zaświaty, Trevor próbował odzyskać moc. Doszło do starcia, łatwo wygranego przez Kovalika, po którym jaszczur wściekł się i klnąc na czym świat stoi, polazł w cholerę. Po początkowej uldze, Kovalikowi zaczęło brakować silnego, królewskiego tonu i złośliwości, którymi podszyte były jego opowieści. Przez jakiś czas starał się nawiązać kontakt, w końcu dał za wygraną. I gdy myślał już, że się więcej nie spotkają, usłyszał słabe pukanie do drzwi. Na progu siedział zmarznięty Trvevor i patrząc na niego spod oka, zapytał, czy może wejść.

Pomału ułożyli sobie stosunki dobrosąsiedzkie, którym bliżej było do zawieszenia broni na granicy obu Korei niż braterstwa Układu Warszawskiego. Trevor po kilku próbach zaprzestał włażenia Kovalikowi do głowy, ten przestał go nagabywać o wydarzenia ostatnich miesięcy i zaakceptował fakt, że miast małej jaszczurki w jego mieszkaniu siedział konkretnych rozmiarów gekon. Któregoś wieczora Trevor, który z nudów zaczął przekazywać wiedzę tensorów czasu Kovalikowi, napomknął coś o fluktuacjach pozycjonowania wektorów czasu zbieżnych ze zmianą kąta strun czasoprzestrzennych, po czym użarł się w mentalny ozór. Kovalik wydumał z tego, że relacje ich światów nie są stałe, a projekcja Trevora w jego świecie jakoś od tego zależy, ale nie drążył dalej tematu. Po pierwszym tygodniu, gdy wściekły Trevor w środku nocy przywlókł w paszczy wyjącego Pompona, kovalikowego kota, odbyła się dyskusja na temat swobód obywatelskich. Trevor zażądał usmażenia futrzaka, Kovalik zaproponował, żeby ten kazał się wypchać, w końcu stanęło na zakupie wielkiej klatki, do której Trevor właził na noc. Kovalik nie do końca był pewien, czy pomieszczenie Trevora można nadal nazywać klatką, bo zamek do drzwiczek znajdował się od wewnątrz, a wejście bez zaproszenia oznaczało ciężką awanturę. Co prawda po ostatnim starciu z Szarą Trevor stracił większość swojego potencjału, ale potrafił być nieznośny, gdy się naprawdę wściekł. O czym Kovalik już raz się przekonał, słuchając ponurego wycia Trevora, odtwarzającego wszystkie znane mu pieśni bojowe aż do samego świtu.

- A może banieczkę? - Kovalik zanęcił szkłem w stronę chrupiącego marchewkę gada.
- Naprawdę trzeba być przedstawicielem rasy bezmózgów, by w siebie wlewać rozpuszczalnik organiczny.
- E tam, nie wiesz co dobre. Jakoś piję to od dłuższego czasu i niespecjalnie zauważyłem, żeby mi szkodziło...
- Jak tak słucham tych twoich mądrości, to się zastanawiam, czy ty w ogóle masz mózg - odgryzł się Trevor. -Jakim to cudem uszkodzony układ ma zobaczyć uszkodzenie, hę? Poza tym ja nie mam dziewięćdziesięciu ośmiu procent mózgu pracującego na jałowym biegu. Możesz se ten swój pusty łeb macerować po uważaniu. Na zdrowie
- Trevor zajął się chrupaniem marchewki, dając do zrozumienia, że rozmowa skończona. Kovalika opanowała po raz kolejny chęć, by strzelić w ten płaski, gadzi łeb. W tym momencie rozległo się pukanie. Kovalik zamknął klatkę i zszedł na dół. Nie wyczuł za drzwiami nikogo. Dziwne. Wiatr czymś załomotał? Pukanie powtórzyło się. Hm. Na wszelki wypadek wziął do ręki kij golfowy, kupiony okazyjnie na Allegro, i zasłaniając się częściowo drzwiami, otworzył je ostrożnie.
- Dzień dobry - starszy jegomość przebrany za Mikołaja uśmiechnął się nieśmiało. -Można?
Z tyłu za nim stała drobna, na oko dwudziestopięcioletnia dziewczyna, ubrana w futerko, miniówkę i kozaczki. Białe. Co przy minus 20 stopniach i konkretnych porywach śnieżycy zasługiwało na szacunek. Na widok zmarzniętego dziewczęcia Kovalik otwarł szerzej drzwi i zaprosił obcych do środka.
- Dziękuję - dziewczyna przechodząc koło niego cmoknęła go w policzek i Kovalik zamarł. Dosłownie. Nie mógł się poruszać, nie mógł oddychać, wsłuchał się w siebie - nawet jego serce wydawało się nie bić. Oż w mordę jeża - zaklął szpetnie. Znowu ten gadzi pomiot będzie ze mnie darł łacha - najwyraźniej wpływ dziwnego pocałunku dziewczyny rozciągał się również na mózg. Albo Glenmorangie nie pozwoliło sie zająć problemami bardziej palącymi w obliczu nadszarpniętej dumy.

- Zwariowałaś? - przebrany za Mikołaja wydarł się na dziewczynę. Toż wystarczyło poprosić! Do jasnej cholery...
- Przestań się pieklić i bierz się za szukanie. Nie mamy za dużo czasu. Tu jest coś dziwnego, nie utrzymam za długo jego polaryzacji.
Kovalik zrozumiał. Ustawiła mu czas w poprzek, stąd jego dziwny stan. Tylko dlaczego słyszy? Trevor podczas ostatniego szkolenia tłumaczył mu zawiłości związane z wielowymiarowym czasem, Kovalikowi kręciło się w głowie od wszystkich implikacji, pewne rzeczy dało się wytłumaczyć analogiami przestrzennymi, nad innymi Trevor tylko sapał i zżymał się nad tępotą Kovalika. Pisk w jego uszach zaczął narastać, rozległ się dźwięk podobny do pękającej szyby - i nagle Kovalik odzyskał możliwość ruchu. Zupełnie nie dżentelmeńsko zamachnął się kijem i w ostatniej chwili zmienił trajektorię. Dziewczę stało jak wmurowane, wpatrując się szklanym okiem gdzieś pomiędzy portretem stryjka a jeleniem na rykowisku.
- Co to kurrrwaszmać było - złapał się za głowę, próbując odzyskać trójwymiarowe widzenie. Bez skutku.
- Laska obróciła ci wektor, słusznie zgadłeś - głos Trevora był szybki i rzeczowy. - Przetransformowałem trochę osie, w tej chwili to jej wektor czasu jest prostopadły, ale kosztem jednego z wymiarów przestrzennych... Oż w mordę - zaklął zupełnie po kovalikowemu - później Ci wytłumaczę, póki co musisz uziemić tego drugiego, to jest zupełnie inna klasa, facet w żadnym wymiarze nie ma zerowego rzutu... - Trevor po raz kolejny użarł się w ozór - Nic mu nie mogę zrobić pośrednio, musisz go wyeliminować! Jest w szopie, staraj się biec po prostej, na trzecim wymiarze masz podwieszony czas... - jego głos ucichł, gdy Kovalik wyskoczył przez drzwi. Wiatr rzucił go parę metrów w bok, w śnieżną zaspę. Zaklął, wstał i ze zdumieniem zauważył, że jego ręce należą do dwustuletniego starca. Zbliżył się do domu i poczuł, że przybywa mu sił. A w drugą stronę? A cio to? Ciemu Kovalik ma ląćki takie małe? - ostatnim wysiłkiem rzucił się z powrotem w prawo. Trzeba będzie uważać, pomyślał, przyglądając się sobie uważnie. Miał teraz jakieś dwadzieścia lat, i o to chyba chodziło... Z pewnym niepokojem ruszył w stronę szopy, oczekując Bóg wie czego, ale nic nie zauważył. Czyli tędy można... Niestety, wchodząc do szopy musiał przesunąć się znacznie w lewo i nagle klamka znalazła się dość wysoko a kij zaczął mu ciążyć...
- Ho ho ho! - usłyszał tubalny głos nad sobą. -A co my tu mamy?
Pociekaj, kulwadzidu jeden, jak tylko sie psiesiune tlosiecke, to ci zalaś wytlumace kijkiem numel osimnaście...
- A kto to się tak brzydko wyraża! - w głosie Mikołaja zabrzmiały stalowe nuty. -Niegrzeczne dzieci nie dostana prezentów!
Kovalik wiedział, że z jakiegoś powodu powinien przesunąć się prawo, ale zrobiło mu się smutno i problem uleciał. -Pseprasam...
- No, już lepiej - Mikołaj usiadł na pniaku i posadził Kovalika na kolanach. -Jak się nazywasz?
- Kovalik...
- Napisałeś list do Mikołaja?
- Tak...
- Zaraz sprawdzimy - Mikołaj zaczął grzebać w torbie. Po chwili odwrócił się do Kovalika. -Nic nie ma. Znaczy, że nie napisałeś. Nie wierzysz w Mikołaja?
- Wieze...
- No to o co chodzi - Mikołaj wyciągnął wielki zeszyt, szybko go przekartkował i złapał się za głowę. -W mordę jeża, co tu się do cholery wyprawia!
Rozglądnął się uważnie wokoło, po czy ciągnąc go za rękę, podszedł do ściany. -Lepiej teraz?
- Co się - kto - co wy tu - Kovalik prawie że odzyskał zdolność myślenia.
- Gwiazdeczka nie chciała, żebyś przeszkadzał, więc na chwileczkę wyzerowała Ci czas. Ot, używamy tego gdy wrzucamy prezenty dzieciom pod choinkę.
Mikołaj podszedł do pniaka i ciężko na niego klapnął. Z torby wyciągnął długą, pomalowaną w czerwono-białe paski laskę i zaczął nią poruszać we wszystkie strony.
- A, czyli to tu, teraz tak - po czym tutaj - mamrotaniu towarzyszyły ruchy laski. Nagle dźwięki wichury ustały, zapadła nienaturalna cisza.
- No, to mamy spokój. W obrębie szopy jesteś bezpieczny, tylko nie wychodź na zewnątrz, ok?
- Ok. A mógłbym zapytać o co właściwie chodzi?
- Zdechł nam nadprzewodnik. Wszystko przez tą cholerną pogodę.
- I szukacie go - w mojej szopie. Nadprzewodnika.
- W twojej, w twojej... Sam go tu kiedyś zostawiłem... Twój prapradziadek obiecał, że go dla mnie przechowa... O - jest.
Mikołaj zdjął ze ściany stare, sparciałe chomąto i z ulgą usiadł z powrotem. -Dali byśmy radę i bez tego, ale prezenty szlag by... znaczy, nie zdążył bym dowieźć.
Przez chwile Mikołaj przyglądał się z uwagą swojemu znalezisku.
- No, dobra. Komu w drogę - temu czas. Zostań tu do mojego odjazdu, potem wszystko wróci do normy. I pozdrów Trevora.
Kovalikowi z wrażenia opadła szczęka.
- Znamy się, choć to było bardzo dawno temu. Już raz wlazł mi w drogę, twardy przeciwnik. Przekaż, że póki tu siedzi, nie ma wojny między nami.

Kovalik siedział na swoim fotelu i gapił się w śnieżycę za oknem. W zamyśleniu sączył resztkę whisky. Trevor z tyłu chrupał dalej resztkę marchewki, wydając się niepomny ostatnich wydarzeń.
- Trevor?
- Mhm?
- Masz pozdrowienia od Mikołaja.
- Nie znam.
- Długa, biała broda, gruby...
- A coś, po czym by można go było poznać?
- Twoje sztuczki z czasem nie miały na niego wpływu.

Trevor zamarł. Przez chwilę się nie ruszał, po czym znikł, pojawił się na chwilę całkowicie wypatroszony i wszystko wróciło do normy.
- A to dziad pieroński! - w tonie Trevora zabrzmiały dawne, królewskie nuty. - Gdzie on teraz..?
- Pojechał. Powiedział, że póki tu jesteś, nie ma wojny między wami. Skąd wy się znacie?
- Nie - ma - wojny - między - nami!
- ryknął Trevor, z jego uszu zaczął wydobywać się dym. - Niech mi ten majarowo-istariowy pokurcz wlezie jeszcze raz pod rękę, przerobie go na łazanki!!! Wezme za kudły i...
Kovalik zostawił miotającego obelgi gada i polazł do siebie. Dyskusja dzisiaj najwyraźniej nie miała sensu, a wcześniej czy później wszystko i tak się wyjaśni. Trevor nie potrafi milczeć, a gadać w tym świecie nie miał z kim. Wystarczyło poczekać.

piątek, 24 grudnia 2010

Łiciu, łiciu, łiciu

I wish you a white Christmas

Czego tak w rzeczy samej nie jestem w stanie pojać - toż Jezus urodził się w klimacie raczej niekoniecznie mającym śnieg w repertuarze...

Wszystkim Szanownym Gościom - i tym co zaglądają tu od początku - i tym co pierwszy raz - życzę spokojnych, leniwych wręcz, Świąt.

I czegoś ładnego pod choinką.

abnegat.ltd

czwartek, 23 grudnia 2010

Coraz bliżej Święta...

Czlowiekowi wydaje się, że taki wyjatkowy jest. A tu proszę - ASP wynalazł wczoraj, że w naszej okolicy 10 tys ludzi wezwało plumbera, czyli po naszemu hydraulika, coby im piecyk naprawił. I tu, niejako przy okazji, wychodzi podstawowa różnica pomiędzy Jukejem a nami. Mianowicie w naszej prasie, zamiast powyższego, tytuł brzmiałby: „Dziesięć tysięcy osób zatruło się tlenkiem węgla z powodu domowych przeróbek piecyka”. A tu główna rada udzielona obywatelom, to używać suszarek do włosów celem ocieplenia sciany i płukanie instalacji gorącą wodą. Dobrze, że nie kazali chuchać.

Korzystajac z dnia wolnego, poleźliśmy poodbijać żółtą piłeczkę. Zaraza. Na hali warunki nieco syberyjskie, niby grzeja, ale więcej, niż 12 stopni to chyba nie było. Trening był fatalny. Wiekszość piłek szła w siatke - a po skorygowaniu ułozenia rakiety - w niebo. Czy raczej dach. W końcu polazłem do zaprzyjaźnionego sklepu, żeby sprawdzić naciąg - okazało się, że wszystko zwisa luźno. Nabyłem droga kupna nowe żyłki, zobaczymy, jak mi pójdzie nastepnym razem. Bo jak to nie była wstążka u spódnicy, to sie wezmę za jaki inny sport. Golf na ten przykład.

A’propos golfa. Przyszedł był ostatnio pan starszy, bo go chirurg przysłał celem oceny przedzabiegowej. POChP, cukrzyca, nadcisnienie i 80 lat. Plus kilka pomniejszych. Po bliższym sprawdzeniu wyszło, że wchodzi na 4 piętro bez problemu, cukrzyce reguluje dietą, a nadcisnienie atenololem w drobniutkiej dawce. Pan mi wyjaśnił, ze jest w dobrej formie, bo uprawia sport - obecnie przynajmniej trzy razy w tygodniu gra w golfa. Pytam się więc grzecznie, czy mają kolorowe piłeczki? No bo na śniegu to chyba trochę cieżko będzie białe znaleźć? Okazało się, że on w tego golfa w zimie to na Florydzie grywa. Dlategoż zabieg mu zrobimy, jak wróci w marcu. Cholera, może dozyje tutejszej emerytury? Kto wie...

Dzisiaj menu zawiera jedną pozycję, w świetle ostatnich wydarzeń nieco przerażającą. Mianowicie dwudziestolatka bedzie się enchancmęcić obucyckowo. Pytałem już pielęgniarki, czy mamy wrap paper i bow odpowiedni. Toż trzeba będzie zapakowac ładnie, kokardkę zrobić - no bo jak inaczej te cycuchy pod choinkę wsadzić?

Święta pomaluśku nadchodzą - co każdorocznie mnie zdumiewa. Idą, idą idą - chlast - i po ptokach. Tutaj w ogóle jest dziwnie - ponieważ Święta wypadaja w weekend, przynależny Bank Holiday przesunięto na poniedziałek i wtorek. Plus środa po świętach jest zwyczajowym dniem odrobaczania naszego tritment centra, więc mam od cholery wolnego... Na wszelki wypadke namówiłem ASP do dorzucenia trzeciego wiadereczka śledzi. Do tego wołowina na zimno a’la Greg, krewetki a’la Abnegat, barszczyk czerwony wg. przepisu teściowej i pierogi z grzybkami i kapustą modo ASP. I łosoś udający karpia. Jakoś się przeżyje te pięć dni świętowania.

A od stycznia sie wezmę.

Howg.

środa, 22 grudnia 2010

Hu hu ha, idze zły global warming

Do złego to się człowiek przyzwyczaja jednak równie szybko, co do dobrego. Niby zima na wyspie w dupe daje równo - ale nie ma tego złego, co by się nie dało po polskiemu rozwiązać. Długi rękaw załatwia sprawę marznących odnóży podczas snu. Samochód trzeba rozmrozić wcześniej, wtedy coś widać. Dziurkę od klucza zalepić taśmą, mniej wieje. Piecyk zamarza - tu wylazł ze mnie pomysłowy Dobromir. Po wielu przymiarkach i przemyśleniach tak wewnętrznych jak i zewnętrznych (a mróz dzisiaj -9, więc żartów nie ma) stworzyłem Urządzenie Do Odmrażania Zamarzniętej Rurki Odprowadzającej Wodę Z Piecyka. Składa się z Pojemnika - w tej roli pusty PET - oraz Dyszy Sterującej - tu nakrętka z dziurką. Wydłubana nożem. Oszczędza to m/w 40 funtów za przyjazd ekipy remontowej wod-kan i, co trzeba podkreślić, jest wielokrotnego użytku! Wystarczy odkręcić i ciepłej wody dolać. Powinienem patent jaki zgłosić, cy cóś.

Wszyscy mają tego g****a po dziurki w nosie. Póki co w przenośni, ale jak tak nie daj Panie zamarzną rury kanalizacyjne, które tradycyjnie zdobią elewacje tutejszych domów... Strach pomyśleć. Na szczescie prognozy pogody sa zachęcajace - jeszcze dwa dni mrozu i odwilż przyjdzie, co uratuje brytyjski ród od zagłady i zapchanych toalet. Co prawda przedwczoraj zapowiadali masywne opady deszczu na jutro które dzisiaj w cudowny sposób zamieniły się na masywne opady śniegu, ale nic to! Byle do pojutrza. Dzięki technice pojutrzowej może uda się dojeździć na letnich gumach do wiosny? Bo zimówek kupowac mi się nie chce.

Ponoć szczyt fali zimna na naszej półkuli ma nastapić zima 2025. Tak mini epoka lodowcowa, na kształt tej z XVII wieku. Czas chyba kupić koze - i zbierać chrust. Bo jak tak dalej pójdzie, to nas to globalne ocieplnie zamrozi na amen.

wtorek, 21 grudnia 2010

Co było atu w Monachium

Szaman ma rację. Ten świat musi upaść.

Szlag mnie trafił ostatnio, gdym se tak spokojnie Przekrój czytał. Pan Dziennikarz rozpisał się mianowicie na temat Szwedki, która to została zoperowana w Polsce i w trakcie tej operacji coś się stało, co doprowadziło do uszkodzenia mózgu. Jest to tragedia dla rodziny, bliskich - dla niej samej. Ale ja dzisiaj nie o tym. Dzisiaj o artykule w Przekroju.

Dziennikarz chcąc być bardzo obiektywnym, zadzwonił wszędzie. Do prokuratury, sejmiku, specjalistów chirurgii plastycznej. I stworzyl tekst, w którym mowa o złym czasie wystapienia powikłania - jak by byl jakis lepszy; o stanowisku lekarzy, którzy chcą ograniczenia tego typu operacji tylko do nich samych - co akurat zupełnie nie dziwi; o stanowisku sejmiku wojewódzkiego - który grzmi, ze nic o operacjach nie wiedział; o turystyce medycznej, która teraz cierpi srodze na zapaść, bo złe media zachodnie nie chca przestać trąbić o wypadku. Ale wszystkie te pytania są złe.

Gdyby ktoś kolekcjonował dobre pytania, proponuję takie: kto był z pacjentką w czasie od skończenia operacji do zatrzymania krążenia.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Adopcja

Jako, że ASP obiecal pociechowi starszemu, że będzie sobie mógł mieć kota, ostatnie kilka tygodni upłyneły pod znakiem "jak nie ten to może ten tamten?". Dziesiątki ofert w necie, telefony, zdjęcia - w końcu ASP wynalazła małe, niebieskie diablę o wdzięcznej nazwie Bandit*. Zadzwoniliśmy, umówiliśmy się i pojechali.

Blue Cross zajmuje sie w Jukeju zwierzakami pozbawionymi ochrony, nie tylko kotami, psami również. Po dotarciu na miejsce dostałem obszerny formularz do wypełnienia, w którym musiałem oświadczyć, że adoptowany kotek - bo to adopcja jest, nie żadna sprzedaż - będzie miał w domu miejsce, drzwiczki do ogóródka, kochać go będą wszyscy bez wyjątku, a sprzedaż biedaka na podroby nawet nam w głowie nie postoi. Oraz, że nie jesteśmy zwolennikami gulaszu z kociny.

Kicia na nasz widok ciekawie wyglądnęła z klatki i wyciągnęła łapki, czym kupiła ASP - co jest dziwne o tyle, że to będzie pierwsze zwierze darzone afektem przez Agentke Specjalną. Chyba że wliczymy niedźwiedzie, to drugie. Natępnie wlazł mi na ręce, użarł w palec po czym przeskoczył do Pociecha Starszego i próbował pozbawić ucha. Od razu wszystkim sie spodobał. Niestety, PS ma cechę po jakowychś odległych przodkach - bo z bliskich to niespecjalnie ktoś ją ma - mianowicie przygarnął by wszystko co się rusza. Z pająkiem ptasznikiem włącznie. Chwile trwało, ale w końcu PS zdecydował, że jednak zaadoptuje niebieskiego agresora. Ulżyło mi. Miałem co prawda plan awaryjny przerobienia garażu na kociarnię, ale szczęśliwie nie trzeba było.

Kicia przez 6 godzin demolowała chałupę, wykonując pozorowane oraz rzeczywiste ataki na wszystkie obiekty ruchome, bez wyjatków.

Wczorajsze zdjęcie zostało zrobione przez zaskoczenie - był tak oszołomiony wzięciem na ręce, że na chwile zastygł.

Idzie nowe.
-------

*PS. Został przechrzczony tymczasowo-pobieżnie na Pompona. Ale bardziej do niego pasuje Warhammer czy inszy Tasak...

niedziela, 19 grudnia 2010

Pompon


Dzien dobry. Nazywam sie Pompon i mam kulistego pier ADHD.

piątek, 17 grudnia 2010

Historie wyjatkowo prawdziwe

Sceny z życia

Gdzieś - kiedyś - o ile dobrze pamietam, było to u Basi - wywiązała sie dyskusja o poczuciu humoru Homo sapiens. Z której to cechy jestesmy dumni i dość często podkreślamy, że odróżnia nas ona od zwierząt czy maszyn. Gdy jednak rozbierzemy sytuacje śmieszne na czynniki pierwsze, okaże się, że na samym dnie każdego dowcipu znajdziemy badź głupotę, badź nieszczęście ludzkie. Bo tylko wtedy siedząca w nas małpa rechocze do łez.

Nie ma nic piękniejszego, niż bliźni, dający ciała...

Festiwal humoru sytuacyjnego rozpoczął Lorenzo, który z racji tempa znikania pozabiegowego powinien byc zwany Speedy Gonzalesem. Zoperowawszy ostatniego pacjenta, opisał procedurę i wszedł do wybudzalni. Położył z uczuciem dłoń na brzuchu pacjenta, zapatrzył się na rurę, dumnie sterczącą z jego ust, zamyślonym wzrokiem spojrzał na monitory, wskazujące, że pacjent w drodze na Ziemię mija właśnie pas asteroid i zwrócił sie do pielęgniarki:
- Chciałbym przed wyjściem do domu powiedzieć mu o zabiegu, ale czy będzie to pamiętał?
Karolina spokojnie zapatrzyła się na tą samą rurę, na twarz bez śladu ekspresji po czym bez mrugnięcia okiem odparła:
- Może pan spróbować, doktorze. Ale pewne szczegóły mogą mu umknąć.
-----
Każdy zębodół ma inną technikę wyrywania zębów. Mój ulubiony używa obcęgów. Zazwyczaj nie nadążam z opisywaniem kart pacjentów, szybki i sprawny. Smerfetka uzywa dłuta. Śtura, podważa, dłubie - i nagle pstryk, zęba nie ma. Jest nieco nieprzewidywalna, czasem schodzi długo, czasem jest wyjątkowo szybka. Bohater dzisiejszej opowieści używa wiertła. Ma specjalną chirurgiczną bor-maszynę, którą wierci aż wywierci. By chłodzić wiertło, w trakcie pracy z końcówki leci sobie woda. Pół biedy, gdy pacjent jest pogrążony w odmętach narkozy. Jednak czasem zabiegi te są wykonywane w miejscowym. I wtedy bardzo ważną rzeczą jest vacuum, urządzenie do odsysania materiału płynnego z pola operacyjnego, zwane rzecz jasna ssaniem. Które w tym przypadku ma za zadanie usunąć nadmiar wody z ust.
Pacjentka leżała na stole, okryta zielonymi płachtami, ze szpanerskimi, zakoszonymi chirurgom używającym sprzętu laserowego, okularami na oczach. Pan doktor wiercił, woda tryskała, poziom w ustach narastał, podtapiając pacjentkę. Widząc to, pan doktor, miast ssij! rozdarł się połykaj! połykaj!. Karolinę skręciło w pół i na przydechu wyrzęziła: - Odnoszę wrażenie, że on teraz nie rozmyśla o zębach...
-----
- Drogie panie, mamy dzisiaj pacjentkę do zabiegu w znieczuleniu miejscowym. Jest całkowicie pozbawiona słuchu, jednak prosze się nie martwić - potrafi doskonale czytać z ruchu warg. Proszę tylko, by zwracając się do niej stać twarzą w twarz i mówić wyraźnie.
Pacjentka została znieczulona miejscowo w pokoju anestezjologicznym i przewieziona na salę operacyjną. Oblożono pole, umyto, przy czym przez cały czas miała ona kontakt z jednym z czlonków zespołu, który objasniał, co robimy. Chirurg w pełnym rynsztunku bojowym usiadł na stołeczku i przed wbiciem igły zwrócił sie do niej, twarzą w twarz, mówiąc rzecz jasna bardzo powoli - i bardzo wyraźnie:
- A! - teraz! - wbiję! - pani! - igłę! - żeby! - sprawdzić! - czy! - działa! - znieczulenie!
O dziwo, mimo starań chirurga, pacjentka nie zrozumiała nic - z niemym pytaniem w oczach wybałuszyła sie na otaczajce ją pielegniarki. Najwyraźniej nikt jej nie nauczył, jak się czyta z warg, zasłoniętych chirurgiczną maską.

czwartek, 16 grudnia 2010

abnegat.ltd presents

Uwaga. Post zawiera częściowe opisy dwóch filmów: „Solista” i „Miasto Boga”

W zalewie szmelc-tandety, która przewija się przez ekrany kin i telewizorni, trafiły się ostatnio dwie ciekawe pozycje. Pierwsza z nich to „Solista” z Robertem Downey’em Juniorem i Jamie Foxx’em. Ten pierwszy zagra dziennikarza, poszukującego na gwałt tematu na swój artykuł. Ten drugi odworzy role schizofrenicznego wiolonczelisty, utalentowanego czarnoskórego muzyka, który w trakcie studiów choroba wyrzuciła na ulicę.

Historia jest dość ponura. Nathaniel Ayers od dzieciństwa wiedział, ze chce grać. Jego talent zbiegł sie z dwoma cechami, bez których nikt by o nim nie słyszał: zdolności do tytanicznej wręcz pracy i pożądaniu sławy. Niestety, w trakcie studiów Ayers zapada na schizofrenię. Prześladujące go głosy, zaburzenia afektu, wreszcie własna wybuchowość czynią go niezdolnym do życia zarówno w domu jak i na uczelni. Ląduje na ulicy.

Steve Lopez jest dziennikarzem. Poszukuje tematu - rozbija się po ulicach Los Angeles rozmawiając z cudakami wierzącymi w latający makaron czy zbawiający żółwie. Rzecz jasna, trafiają na siebie. I tu zacznie się historia ich - przyjaźni, z braku lepszego słowa. Lopez z dziennikarskiej hieny wyewoluje w zaangażowanego uczuciowo człowieka starającego się za wszelką cenę wyrwać Ayersa z jego chodnikowego piekła bezdomnych.

Można by wiele napisać - że świetne kreacje, że prawdziwa historia, że rewelacyjny Foxx w zasadzie przyćmił Downeya, że zwycięstwo humanizmu, że piękno muzyki, że Ayersa zostawiono samemu sobie, bez opieki medycznej - ale w tym filmie chodzi o coś zupełnie innego. O szcunek dla innych. Bo dopiero na koniec tej historii Lopez zrozumie, że jego próby pomocy Ayersowi to w rzeczywistości brutalna ingerencja w świat innego człowieka. Który według naszej oceny jest chory - ale na swój sposób jest szczęśliwy. I którego cała historia przytłacza, niszcząc poczucie bezpieczeństwa.

Jeżeli do tego dołoży się 3 symfonię Beethovena*, w zasadzie nie ma się czego czepić. Może niepotrzebnie Downey pod koniec filmu staje się uczuciowo roztrzęsiony - tak to do niego, jak i kreowanej przez niego roli, pasuje jak pięść do nosa. No, ale. Ogólnie ćwiartka Szarej Renety, bez skórki.

----------------

Drugi z filmów to „Cidade de Deus”. „Miasto Boga”. Opowieść o najbiedniejszej dzielnicy Rio de Janeiro. Narrację prowadzi Kapiszon, któremu jakoś nie po drodze robić karierę w swojej dzielnicy. Która to utożsamiana jest li tylko z bandytyzmem. Napady, wymuszenia i handel narkotykami to jedyna droga wybicia się z nędzy. Zobaczymy nastoletnich morderców, kilkuletnich rozbójników - to nie z powodu podobieństwa do Cypiska, tylko od napadania na ludzi z bronią palną w dłoni - i wszechobecną śmierć. Na którą tak na prawdę nikt już nie zwraca uwagi.

Osobiście nie znoszę filmów epatujących brutalnością. Reżyserów dzieł krwawych zamykał bym w domu bez klamek, z dożywotnim nakazem oglądania spłodzonego przez nich mentalnego gówna. Ale ten film jest inny. Jest - kompletnie pozbawiony uczuć. Obserwujemy egzekucję dzieci i dziecięcych egzekutorów, wszechobecną przemoc i gwałt, a w tym wszystkim ludzi, którzy - przywykli. Którzy otaczające ich piekło traktują jak swoje naturalne środowisko. Jak skazańcy, którzy nie potrafią żyć poza więzieniem. Z jakąś ponurą, przerażającą fascynacją śledzimy narrację Kapiszona, który opisując eskalację nienawiści i wszechobecnej zemsty zmierza do nieuchronnie tragicznego finału.

Film jest absolutnie, niewiarygodnie wręcz prawdziwy w swojej pozbawionej afektu brutalności. Bo tu nawet nienawiść trwa sekundy, od konfrontacji do naciśnięcia spustu. Polecam. Na skali jabłuszkowej jest to litrowa flaszka 70% Calvadosu.

------------
PS. Tak zupełnie bez związku - aJfon w inteligiencji swojej ustawił mi symfonie wedle numerków. Dzięki czemu po 3 Beethovena mam 3 Dvorzaka. I ze zdziwieniem odkryłem, że mi do siebie pasują. Jak by kto miał czas, polecam, właśnie w tej kolejności ;)

środa, 15 grudnia 2010

Adrenalina z kółeczka

Koniec roku. Stary Żyd siedzi zatroskany i patrząc w okno, mruczy cicho do siebie: „Niedobrze, oj niedobrze...”. Do pokoju wchodzi syn
- Tate, a o co wam chodzi! Toż Salcia dostała się na uniwersytet?
- Dostała.
- Sklep przyniósł dwa razy większy dochód niż w zeszłym roku?
- Przyniósł.
- Mosze ożenił się za Rosencwajgową?
- Ożenił
- No to czego jęczycie! Przecież jest dobrze!
- Jest tak dobrze, że coś sie musi spier.olić...


Dzien się wlókł jak szesnastolat na szkolnego busa. Najpierw chirurg zabrał się za destrukcje białej rasy - na liście było 6 klientów do przecięcia nasieniowodów, w tym dwóch do ogólnego. Trzęsiączki. Kiedyś próbowałem przekonywać do miejscowego, alem popadł w niechciejstwo. Jak se klient życzy, to se klient ma. Chirurg rach-ciachnął pierwszego i zabrał sie za drugiego. Dłubał, dłubał - juz myślałem, żem zabieg pomylił, ale nie. Nic mu nie przeszczepia. W końcu się zapytałem grzecznie, czy to długo jeszcze? Długo. Ale jak za następnym razem powrózka nie oddłubie, to męczarnię kończy i go zbudzimy z zaleceniem stosowania prezerwatyw. Oddłubał. Łącznie zabieg trwał półtorej godziny, co faktycznie daje mozliwość przyszycia nowego jaja. Potem nam w rekawerze powiedział, że on to miał taka operację, orchideę*, jak był mały. Tu z chirurga wyszła kultura angielska, bo nawet się nie przestał uśmiechac. A powinien zagryźć.
Nieco zaczadziały polazłem do trzeciego i zdrętwiałem - osiemdziesiąt lat i się mu powrózek zachciało podwiązywać? I co on niby ma zamiar tą zabezpieczoną bronią robić? Szybki rzut oka na listę - tłuszczak. Ulżyło mi. Uprzedziłem go o wszelkich możliwych powikłaniach, ostatnio do listy dla pacjentów powyżej 65 lat dołożyłem permanentny stan konfuzji poznieczuleniowej i zadałem Panu Starszemu cios. Biochemicznym młotem. Obudził sie jak dwudziestolatek, podziękował i poszedł do domu.
Ponieważ lista straszliwie sie opóźniła, bez przerw jakowychś zaczęliśmy dymić dla zębodoła. Pierwszy chłop wielki, potężny, przy którym czułem się tak jakoś jak zabidzony emigrant z Omanu, przyznał sie do zgagi, papierosów i nietolerancji orzeszków. Nietolerancji prawdziwej, objawiającej się dusznościami spowodowanymi obrzekiem tkanek miekkich, głównie na szyi. Zmieniliśmy plany z propofolu na gazy, zapuściłem gościa i tu poszła cała sekwencja, co to podobna jest do dwunastu klocków domina Klicha, tyle, że nie skończyła sie wypierdółką w drzewo. Najpierw facet był gruby. Potem wąsiaty. Potem mu się dychać nie chciało. Potem sie do dupy wentylował. Potem wzrosły mu ciśnienia w klacie. Potem wsadziłem mu rurę - ale tylko do połowy nosa, bo strzelił pawia. Potem go odessałem - tu o dziwo nic się nie spierdoliło - i wsadziłem rurę. Przysiągł bym, żem tylko balonik za struny wsadził, ale odczyt na zębach 30 wskazywał zupełnie inaczej. Potem okazało się że saturacja wynosi jakieś 83 w porywach - przesunałem rurę i z wielkim mozołem facet dźwignał ponure wartości do mniej cyjanotycznych. W końcu stomatoł zęby wyrwał, obudziłem faceta, ten się uśmiechnął i stwierdził, że juz dawno tak dobrze nie spał. Ucieszyłem się, że mówi i powieźliśmy go do rekawera, żeby się przekonać, że na tlenie jeszcze jakoś tam trzyma saturację, ale na powietrzu to już wcale. W dodatku zgłosił ścisk w klacie. Hm, a miał już kiedyś? A pewnie, że miał. Jak był mały, to nawet często, bo wtedy miał astmę, a teraz rzadziej, tylko jak dużo popali papierochów. Opadły mi witki i zleciłem salbutamolek w nebulizacji. Od razu saturacja skoczyła mu na 98, i to bez tlenu. Podrapałem się po łbie i polazłem do ostatniego.
Się jak mamy? Dobrze. No to fajowo - jam jest ten facet, co cie pozbawi przytomności. Wyjasniłem, co i jak mamy zrobić, wypytałem o wszystko, o astme dwa razy, zupełnie nie wiedzieć czemu i wypatrzyłem piękny złamany nos. Hm, na dzisiaj mam dość atrakcji. Pomyślałem, że dam trochę chirurgowi powydziwiać i zapowiedziałem pacjentowi, że mu wsadze rurę przez usta, nie przez nos. Na żywca??!? Nie, k.wa, nie na żywca, toż mamy XXI wiek. A co to sie stało z nosem? Dostałem maczetą. Nos to furda, tu się doktor patrz - i pokazał mi pół łba zbliznowaconego po tymże strzale z maczety. Facet, gdzieś ty był? W Czarnej Afryce?? W Birmingham. Zapuściłem go na paluszkach - kto widział 3 część Epoki Lodowcowej, ten wie - i z ulgą odesłałem po zabiegu do rekawera. Tylko po to, żeby się dowiedzieć, że facet był skonsentowany (nowe zupełnie słowo, ale mnie sie podoba, do ponglisza jak znalazł) na zabieg w miejscowym, a myśmy go ubili chemią. I co teraz?? Powiedziałem, że w mojej karcie facet jest skonsentowany do ogólnego, na liście był do ogólnego - to niech se ten konsent wsadzą, ja idę na kisielek. Truskawkowy. SPA go wypatrzył w polskim sklepie, bo tubylcy zupełnie tego nie znają. I przy tym kisielku tak mi się pomyślało, ze praca anestezjologa to niby nudna jest. Musze przyznać, że mi to wcale nie przeszkadza, gdy jest nudno. Jak zatęsknię za adrenaliną, pójde popływać na kółkach za motorówką.

To wymaga szerszego omówienia. W dawnych czasach pojechaliśmy na wakacje do Chorwacji. Jak dziś pamiętam, Novy Vinodolski, bo tam jest piaszczysta plaża, więc musimy z dziećmi jechać właśnie tam i tylko tam. Dla kronik dodam, żeśmy nigdy do tej plaży nie dotarli, bo dzieci miały ubaw na kamyczkach, a nam się nie chciało. Ale ad rem - w ostatnim dniu okazało sie, że mamy jeszcze kilkaset kun. Tu mój pociech młodszy rozjęczał się jak rodząca trojaczki syjamskie hiena: „Taaataaa, na kóóółeeeeczka, na kóóółłeeeeczkaa!!!. Środek lata, plaża, a ten wyje jak potępienic. No to dobrze. Zróbmy umowę, ty się zamykasz, ja idę załatwiac kółeczka. Stoi? Hurra!!!
Siedliśmy. Ja w kółeczku prawym - w rzeczy samej to była dętka od Stara, z czymś, co zakrywało dno, żeby sobie czterech liter nie obedrzeć w czasie podróży - mój przyjaciel, brat bliźniak wątrobowy, w lewym, a pociech wsiadł do środkowego. Dzieki czemu myśmy sobie latali po płaskiej toni Adriatyku, a dziecko odbijalo sobie nerki w kilwaterze jakiegoś straszliwego, 500 konnego potwora. Darł się tak rozpaczliwie, że mimo grzmotu silnika facet w łódce go usłyszał i stanął. Chcesz na łódkę? Taktaktak!!! ryknął zdradziecko rzekomy fan kółeczek i minutę później zamachał nam z jej pokładu. Poczułem, jak mój system alarmowy włączył wszystkie czerwone lampki. Dwóch spasionych Polaków, rżnących twardzieli, w kółeczkach, dziecko bezpieczne w łódce, ta wyglądająca jak by ja wczoraj ukradli bogatszemu z braci Jordache, za sterem Chorwat... - Rany Boskie, trza stąd spie.alać!!! Nie zdążyłem. Facet pokazał, że w łódce ma dodatkową stajnie w której trzyma kolejne 500 koni, bo po kilku sekundach cięliśmy ze świstem powietrze, nie dotykając wody. Pomysł zeskoczenia znikł jak kamfora na widok rozmazanych smug, w które zamieniła się woda po obu stronach kółeczka. Powietrze wepchnęło mój protest z powrotem do gardła, rozdymajac śmiesznie policzki i zaczęła sie walka o życie. Rozpłaszczyłem się ile mogłem, dupa w dół, ręce i nogi jak najniżej, coby środek ciężkości obniżyć, balans ciałem... Udało mi się dwa razy. Za trzecim facet zrobił gwałtowny nawrót przez sztag- czy co te sk.syny maja w łódkach - coś mnie kopneło z mocą w tylną cześć ciała i poczułem sie wolny. Krzywą balistyczną wyprułem w niebo. Jasny błekit - ciemny granat - jasny błekit - ciemny granat - jasny błekit - ciemny gr- PIZD! Wyrżnąłem w wodę prawym bokiem, powietrze wyleciało mi z płuc i poczułem przyjemny, słony smak w ustach. W nosie. I w paru innych miejscach. Cały czas miałem niejasne wrażenie, że jednak nie powinienem nabierać powietrza, o co darło się we mnie wszystko, w między czasie wirowałem sobie spokojnie w głebinach, nie wiedząc gdzie góra gdzie dół, zaczęło mi się robić ciemno przed oczami, kkurwasz mać, nie wytrzymam, powietrza - nie, jeszcze jesteś w wodzie, ośle jeden! - iiiiiggghhhhhrrrr - zarzęziłem natentychmiast, jak tylko niebieski kolor z powrotem nabrał błękitnej barwy. PIZD! - odpowiedziała moja wątroba. Matko Boska, byle by mi tam nic nie strzeliło, bo mnie będą zszywać konowały z kraju, w którym maniana oznacza obowiązkową, sumienną punktualność. Facet rzucił mi sznurek. Zignorowałem go z godnością, starając się odzyskać możliwość oddychania bezrzężeniowego. W końcu doszedłem do siebie. No to ja ci k.wa zaraz wszystko facet wytłumacze... Zanim wlazłem na kółko, odbyliśmy rozmowę instruktażową. Klnąc profesjonalnie w trzech i pół językach - bo w niemieckim znam tylko scheisse, scheisskopf i wilst du eine gescheuert? - wyjaśniłem, że oczekuję powolnego dostarczenia na brzeg, a jakikolwiek wygłup tym razem zakończy się mordobiciem.
To była najprzyjemniejsza wycieczka morska na kółeczkach za motorówką. Nagle zdałem sobie sprawę, że slońce świeci, że jestśmy prawie przy wyspie Krk a do brzegu w Novym Vinodolskim będzie z kilka kilometrów, że woda jest ciepła a życie wcale nie takie złe...


--------------
*Orchidopeksja, zabieg przemieszczenia jąder, nieprawidłowo umiejscowionych w kanale pachwinowym, do moszny.

wtorek, 14 grudnia 2010

Ufaj - i kontroluj

Idzie nowe. Agencja Dbająca o Bezpieczeństwo Pacjenta Na Sali Operacyjnej wyprodukowała kolejny papiór. Mianowicie kto i kiedy ma sprawdzać, zeby pacjent obudził sie z własciwa noga oberżniętą. Z czego śmichów nie ma co robić, bo nie dość że mu nie upitolili chorej to w dodatku nie ma teraz zdrowej. Papiór jest niesamowity, wszystko kawe na ławe wykłada - pacjent po przewiezieniu na salę operacyjną ma byc sprawdzony przez cały zespół, a każdy sparawdza każdego. Znaczy, ja mam sprawdzaać chirurga czy nie wyrzyna przypadkiem sledziony miast tarczycy, a on mi patrzy na gazy. Pielęgniarka sprawdza nas wszystkich a my ja do kupy. Miodzio.

Najbardziej podoba mi się, że muszę zawiadomić wszystkich obecnych na sali operacyjnej, ze uszczelniłem gardło po intubacji. czyli załozyłem tzw. „throat pack”. Rycze więc teraz przy każdych zębach throłpak!!! tak, zeby nawet Rodney wiedział, ze pacjent go ma. Co prawda jest to nasz zarzadca i główny strażak, ale nigdy nic nie wiadomo. Gość jest bardzo obowiązkowy, wypierdziela nas z budynku raz na pół roku w ramach tzw. ćwiczenia ppożarowego - ale tu znów widać, że w Jukeju żartów nie ma. Jakoś sobie nie przypominam, żeby nam kiedykolwiek szpital ewakuowali ćwiczebnie, choćby w połowie.

Porannie zoperowalismy dwa bzdety po czym po południu przyszedl prawdziwy Prostonóg - czyli z łacinnego ortopeda. Uwielbiam gościa. Wpada na sale spóźniony i zaczyna wszystkich poganiać. O przyczynach spóźnienia nic nie mówi, bo i tak go wszyscy widzieli, jak perrorował cos na korytarzu przez komórkę. Jak rodzić pragnę, brytolski naród ma święta cierpliwość. Anestezjologicznie było śmiesznie, bo wszyscy pacjentci byli po citalopramie albo prozacu - straszliwie to uodparnia ludzi na moje paskudztwa. Co ma jak zwykle dobre i złe strony - wymagaja końskich dawek, ale budzą się jako te skowroneczki.

Może jaki dżim? Przydało by sie - niedługo uzyskam najniższy stosunek objętości do masy, co w przyrodzie zapewnia jedynie kształ kuli.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Homo makakus

Człowiek jest istotą przedziwną. Naszą ambicja jest być postrzeganym jako jednostka wrażliwa, choć silna, artystyczna ale mocno stojąca na ziemi, empatyczna - choć w kaszę sobie nie dająca dmuchać.

Co najlepiej opisuje stara góralska rozmowa Franka z Józkiem:
- Franek, tyś to ale jest huj!
- Jooo?! Ty to nawet hujem nie jesteś!
- Co - jo nie jestem hujem??!?

Wulgaryzmy niestety sa konieczne. Nikt nie uwierzy, że Góral powie coś w stylu : „Franek, tyś to ale jest niegrzeczny chłopczyk...” Prawdopodobnie „niegrzeczny” w góralskim w ogóle nie istnieje. Trza by Owczarka zapytać.

Tworzymy cywilizacje obłudy. Popatrzmy dookoła. Banki, które kręcą ponętnie pośladkami niskich opłat, przymierzając w tym samym czasie prezerwatywę, by nas wyruchać drobnym druczkiem oraz konstrukcjami typu: „Jak zaznaczono w par.9.pkt 4 z uwzgl. par15, pkt 1-3 i par.48 pkt 17 i kolejne.” Pomijam opłaty za konto (choc to ONI posługują się naszymi pieniędzmi, a nie odwrotnie), DOPŁATY do wszystkich zakupów wykonywanych kartami kredytowymi, co zaczyna być już pomału plagą i przyczynkiem do wywalenia plastiku w kosz, oraz przedziwne ubezpieczenia i usługi dodatkowe wtryniane nam razem z podstawową usługą. Sklepy, które podnosząc ceny, pisząc na nich „Promocja!”. Ubezpieczyciele, którzy pieniądze wezmą, mimo iż klient nie spełnia warunków ubezpieczenia - co zostanie rzecz jasna skrzętnie wykorzystane przy likwidacji szkody, by nie zapłacić w ogóle. Nie mówiąc już o ubezpieczeniach samochodu - zalegalizowane złodziejstwo ciśnie się samoistnie na usta.

Jakoś tak z dziesięć - a może troszke więcej? - lat temu wylądowałem nowiuśkim samochodzikiem mojego ancestora w rowie. Lądowanie było z gatunku dwa w jednym - pierwsze i ostatnie. Z pudła nie było co zbierać. Jak ktoś zna obwodnicę kielecką, to od strony Krakowa, zaraz za przejazdem kolejowym jest skrzyżowanie. Dokładnie tam brakuje jednego drzewa, którem skosił w poprzek. Po wypadku wróciłem do domu tylkoż dlatego, że w dokumentach samochodu znalazłem dowód wpłaty AC. I tu ubezpieczyciel wykazał sie podziwu godną szczodrością - chciał wypłacić 75% wartości nowego samochodu - bo pudło miało już 6 miesięcy... Litościwi dobrodzieje - mogli dać 40. Albo w dupę kopnąć.

Do Praw Murphiego proponuje dodać poprawkę - nazwę ją sobie skromnie Pierwsza Poprawką Abnegata:
Jeżeli firma ubezpieczeniowa będzie miała podstawy, by okraść klienta, to to zrobi. A jeżeli nie bedzie miała, to spróbuje mieć. Ogłoszenie tej treści powinno znaleźć się obligatoryjnie na każdej polisie, tak jak ostrzeżenie przed rakiem na papierosach.


W Jukeju spadł śnieg. Ten niespotykany fenomen szeroko komentowany jest w mediach, zarówno krajowych jak i zagranicznych. Co prawda maluśka katastrofa stadionu w Michigen zwróciła opinii publicznej na fakt, że snieg pada nie tylko tutaj, no ale. Co kogo obchodzi Michigan. Tubylcy przejęli się zimą nie na żarty. Zgodnie z doniesieniami KwikFik’a - największego dostawcy opon wszelkiego typu - w tym roku sprzedali oni 50 tys. kompletów zimówek. Co przy 2 tys. roku zeszłego daje 2500% wzrostu sprzedaży. Nie wiem, czy akcje Microsoft’u ™ dawały tyle. Jak widać, Brytol wcale głupi nie jest i mimo durnych ogłoszeń o kocykach i termosikach woli kasę wydać na własne bezpieczeństwo. Tu do akcji włączyły się kompanie ubezpieczeniowe: ponieważ kasę należy łupać bez opamiętania i za wszystko, zażądały one od swoich klientów 20% podstawy ubezpieczenia za używanie zimówek. Bo jest to modyfikacja oryginalnego samochodu i jako taka podlega opłacie.

Jak kto lubi trenować lengłidż, tutaj jest linek. Co prawda BBC wyjasnia, że takie działania nie mają sensu, ale sens nie jest istotny tym razem, tylko pieniądze zdzierane od klientów.

Żeby być już do bólu dokładnym - sens nigdy nie jest istotny, jeśeli w grę wchodzi mozliwośc okradzenia klienta.

W zasadzie od złośliwej małpy różnimy się tym, że używamy języka. Dzięki czemu możemy nasze złośliwości werbalizować. No, i może jeszcze nie drapiemy się publicznie po dupie. Ale tego nie potrafię wytłumaczyć.

sobota, 11 grudnia 2010

Dietetyka

Zima przyszła - szlag trafił dietę. Z wrodzonymi instynktami nie wygra się za jasną cholerę. Rzecz jasna, nie wzięło się to znikąd, człowiek który nie żarł w zimie wszystkiego co mu w łapy wpadło, umierał. I genów swych nie przekazał. Czyli nasze obżarstwo zimowe zostało wykreowane chęcią przetrwania. Teraz doszło do sytuacji odwrotnej. Posiadacze genu obżarstwa wymierają powoli w nastepstwie zespołu metabolicznego, a geny przekażą dalej jedynie osobnicy zdrowi...

...a przynajmniej tak by było, gdybyśmy żyli zgodnie z oczekiwaniami przyrody. Czyli jakieś 20 - 25 lat. Niestety, człowiek najpierw geny przekazuje a dopiero potem umiera - więc podstawowy mechanizm eliminacji chorób dziedziczonych po ancestorach wziął w łeb. Dodatkowo sami paskudzimy sobie pulę genową, lecząc się na co tylko przyjdzie ochota.

Małpiszon z Górnej Kredy miał dobrze - w zimie jedyne, co mógł wtranżalać, to była kora drzew i korzonki. Współczesny małpiszon ma do dyspozycji cywilizację junk-foodów i Żabke na każdym rogu. Co nie jest złe, ta Żabka czy inna Bramborowa Mandolinka, ale z punktu widzenia grubasa jednak nie najlepiej. Toż wtranżalanie parówek o 23 woła o pomstę do nieba. A przynajmniej jest bluźnierstwem przeciwko diecie i tabelom żywieniowym. O zdrowym rozsądku wspominać nie należy, bo ma się nijak do parówek. Szczególnie z sosikiem keczupowo-musztardowym...

W czasach zaprzeszłych poszliśmy na zajecia z dietetyki. Student medycyny wiadomo jaki jest - cynik obleśny, co to na flaki się napatrzył, książkę telefoniczną wtłacza w łeb w dwa wieczory, a imponuje mu jedynie zakrwawiony po pachy chirurg z nożem. A jeszcze lepiej z piłą. Mechaniczną. No to jakie uczucia może w takim bachorze wzbudzić dietetyczka? My zresztą też nie wzbudzilismy w niej ciepłych uczuć. Wysłuchaliśmy przydługawego wykładu, w którym zawarta była mądrość diety zrównoważonej i liczenia kalorii, po czym poszli do Lubelanki na 6x ziemniaki i pożarskiego. Z surówką z kiszonej kapusty. Były to najlepsze na świecie ziemniaki z najlepszym na świecie pożarskim - a mogę to napisać bez obaw o kryptoreklame, bo rzeczone arcydzieło student cuisine już nie istnieje. Bezlitosna zawierucha histori starła go z mapy, razem z barami mlecznymi i puree z dżemem.

Po powrocie dostaliśmy zadania w podgrupach. Nasza miała ułożyć dzienne żywienie dla górnika. Westchneło nam sie głęboko i otworzylismy tabele. Tyle a tyle kalorii, tyle a tyle białka, cukru, tłuszczu, minerałów. Zaczęliśmy przymierzać. Tak źle - i tak niedobrze. A to czegoś za dużo, a to czegos za mało. W końcu podeszlismy do sprawy metodycznie. Tłuszczu tyle, białka tyle... dobrze... teraz węglowodany... Pani zobaczyła naszą dietę, wpadła w spazmy i wywaliła nas na zbity pysk. Bogiem a prawdą, nie rozumiem dlaczego. Toż zgadzało się wszystko do pierwszego miejsca po przecinku... Gdyby ktoś chciał nakarmić poprawnie górnika, zgodnie z tabelami żywieniowymi, podaję przepis na obiad: dwie kostki masła, pół litra śmietany, piwo i 150 kiszonych ogórków.


Z genami walczyć można, ale te, niestety, są lepiej uzbrojone. My mamy swoją tak zwaną silną wolę, a te cholery mają hipoglikemiczne drżenia rąk i ślinienie na widok eklerki. No i jak takiej przepuścić? Stąd też na wagę nie parzę. W lustro też nie. Przyjdzie wiosna, to sie wezmę.

piątek, 10 grudnia 2010

Doctor universalis

Pamiętam, jak lata temu (nie miałem wtedy jeszcze brody siwej i do samej ziemi) Pan Profesor grzmiał z katedry: biedne dzieciaczki mogły by funkcjonować normalnie, ale nikt im astmy nie rozpoznał! Zamiast bronchodilatatorów pasione są antybiotykami i syropkami na kaszel! I padały zklęcia silne a straszliwe, jak PEFR, FEV1 i Współczynnik Tiffenau, PEF, MEF i nie wiadomo co jeszcze.

I rację miał.

Masa kaszlaków przechodziła 25 kursów antybiotykoterapii rocznie, repasażując na sobie szczepy oporne. Na szczęście nastało nowe. Medycyna wkroczyła pod strzechy POZetów i nagle okazało się, że co drugi pacjent ma astmę. Wykryć wcale nie jest trudno. Po pierwsze, trzeba stwierdzić obturację. Od tego są zaklęcia powyżej. Po drugie, zobaczyć, czy ustępuje ona po podaniu wspomnianych wyżej fukawek. W wątpliwych przypadkach robi sie test prowokacji - czyli sztucznie wywołuje sie skurcz oskrzeli. I tyle.

Problem niestety w tym, że trzeba pojechać sobie na kursik i ktoś musi ładnie kawę na ławę wylożyć: jak sie spirometrie prawidłowo robi, jakie paramtery trza ocenić i co z nich wynika. Albo książkę przeczytać. Choć to jednak trudniejsze jest. Przydało by sie też kupic spirometr. Co prawda można rozpoznawać astme na ucho, ale nie jest to metoda przez medycynę dopuszczona do obrotu.

Dzisiaj przyszedl do mnie Pan Starszy w celu operacji. Miły, konkretny - rozmowa szybko pognała w kierunku jego chorób - i popadłem w przydum. Przyznał się w formularzu do posiadania nadkwaśności pospolicie zwanej zgagą i niczego więcej, a w lekach jak byk stoi Clenil. Czyli steryd wziewny - bo służy do wziewania. Gdyby ktoś nie wiedzial jak się wziewa to w zasadzie tak samo jak wyziewa tylko w drugą stronę. No to sie grzecznie Pana Starszego pytam, cegój on o astmie nic nie wspomina, hę? A on mi na to, że nie bardzo to wszystko rozumie, jak to jest z tą jego astmą, bo całe życie był zdrowy jak rydz, ale mu sie jakoś tak jesienią zachorowało. Trochę kaszlał, w końcu zaczął pluć na zielono, wiec do doktora poszedł po pomoc.

A ten mu dał steryd.

Kiz ta censored, że ja się tak grzecznie zapytam?

Miałem już taką jedną panią, co to kaszlec zaczęła 10 lat temu i wtedy jakiś nawiedzony - bez badań jakichkolwiek - rozpoznał jej astmę. Pani w doktora święcie wierzy więc dmuchawki codziennie fuka i kaszle jak kaszlała. Posłuchałem jej płucek - odgłosy jak z garka z grochówką na dużym gazie. Wszytko dudni, grucha, rzęzi i furkocze (moja znajoma, co to w Pradze studiowała, twierdzi, że to się u nich nazywa praskoty a wizgoty. No i jak ich nie kochać.) - ale świstu ani dudu. Pytam grzecznie, czy ona kiedy jakie duszności miała? Nie. A świszczała może? Oddechu brakowało? Nie. To co jej było? Kaszlała. I doktor na podstawie kaszlu rozpoznał astmę? No tak, nawet leki dał. A pomogły? Nie.

Prędzej u Niemców bym sie czegoś takiego spodziewał. Wiadomo, ordung muss sein, jak doktor kazał censored pigułki to się je censored.

Dziadek poszedł krajem nieba - krajem piekła. Fuka se te dmuchawki ino rano - z wieczornej dawki zrezygnował. Ale na kaszel i tak mu nie bardzo pomogło, dalej zielonym po okolicy pluje.

Nie twierdzę, że każdy się ma na wszystkim znać. Ot, wiem jak się odwracalnie truje ludzi, to i to w życiu robię. Stany zagrożenia rozpoznam i leczyć bede według Słowa Gajdlansowego. Ale jak trafię na problem, który nie jest mój, to pacjenta wyślę do kogoś kto się zna... System, który na wzór m.in. Wielkiej Brytanii wprowadzamy u siebie, z doktorem - omnibusem, co strzeże pacjenta swego jak siebie samego, w założeniach jest dobry, ale w rzeczywistości wymaga nieprawdopodobnie tęgich mózgów.

A tacy nie siedzą na wsi w POZecie,
tylko robią kariery:
w kraju
i na świecie.


Wierszyk wyszedł mi sam, to i niech ta zostanie.

Umówmy się, opowieść o doktorze Panadolu nie wzięła się znikąd. Ale ten numer, by leczyć wszystko, co padnie na układ oddechowy, sterydem i betamimetykiem, budzi we mnie podziw szczery.

---------
PS. Tak mi się jeszcze przypomniało twierdzenie jednego znajomego Górala: "Jak coś jest do wszystkiego to jest to do dupy." Koniec cytata.