Odwieczny problem, jak zdobyć popularność pozostając elitarnym, przekłada się w rzeczywistości blogowej na dylemat: jak być znany szerokiej publiczności, pozostając anonimowym. Taak. Początkowa faza tajemniczego Don Pedro nieuchronnie przechodzi w bardziej lub mniej wyuzdany ekshibicjonizm. Zaczyna się od zdjęcia psa a kończy na podaniu numerów kart kredytowych.
No, bez przesady mi tu...
Wakacje to czas dziwny - i miły. Można spać do późna, można odwiedzić przyjaciół, można wreszcie pojechać w stare miejsca i dać się ponieść taniemu sentymentalizmowi. Jako że na starość mózg mi rozmięka i emocjonalnie zaczynam się zachowywać jak zakochany czternastoletni pustostan koloru blond - płci przeciwnej - na to ostatnie muszę nieco uważać.
Przypadkiem zajechałem sobie do "mojego" starego szpitala. Echch... Massakra. Spotkania z dawno nie widzianymi ludźmi, stare - nowe kąty... Blondyn ruszył do akcji i nieco ścisnął mi grdykę. Co robić. Jednak przepracowałem tam ponad 7 lat.
I tu ciekawostka.
Większość spotkanych pod koniec rozmowy dodawała, mrugając okiem: "Good morning, Vietnam". To by było tyle na temat konspiracji.
Niniejszym pozdrawiam wszystkich ;D
Trzeba będzie się pilnować...
poniedziałek, 30 sierpnia 2010
czwartek, 19 sierpnia 2010
Prekognicja lingwistyczna
To było jakieś cztery lata temu...
Po odgruzowaniu spraw organizacyjnych, wynajęciu mieszkania, podpieciu mediów, telefonu, internetu, wyprostowaniu work permitów i innych cholerstw - nadszedł czas na transfer rodziny. ASP dzielnie spakował wszystko w walichy, kurtki, które nie zmieściły się w limicie wagi przywiózł na sobie, Szaman swoją Zielona Szczałą (...teraz ma Złotą...) pojechał ze mna na lotnisko...
...wydaje się jak by to było w zeszłym miesiącu...
...i wreszcie, po rozpakowaniu wszystkiego poszliśmy na pierwszy spacer. Ot, coby rodzinie pokazać piękne okoliczności przyrody w jakich im przyjdzie żyć do końca życia.
Co okazało się być okresem dwuletnim - zamieszkanie, nie życie - i doskonale obrazuje naszą zdolność planowania czy przewidywania przyszłości.
Idziemy dumnie po centralnej - i w zasadzie jedynej - ulicy miasta, gdy wtem słyszę, wypowiedziane ze ślicznym północnoirlandzkim akcentem, ”How are youuu?” Musze przyznać że w tym czasie miejscowy dialekt rozumiałem mniej-więcej - mniej rozumiałem a więcej nie - i moje starania biegły zazwyczaj w kierunku wyłapania słów kluczowych, coby mieć choć zarys tematu w jakim obraca się interlokutor, oraz wyłapywaniu znaków przestankowych celem wtrącania „a!”. Ponieważ lepiej mówiłem niz rozumiałem, przedstawiłem szybko ASP - tu nasza rozmówczyni rozpromieniła sie od ucha do ucha - i Pociecha Młodszego. Na którym spoczął ciężar prowadzenia dalszej konwersacji. W tłumaczeniu dowolnym bedzie to szło tak:
- Przyjechałeś do taty?
- Tak. To bardzo ważne jest: każde „tak” wypowiadane jest po krótkim namyśle, pewnie, z lekkim usmiechem potwierdzającym całkowite wewnętrzne przekonanie mówiącego.
- Podba ci się u nas?
- Tak.
- A wiesz już gdzie będziesz chodził do szkoły?
- Nie.
- Ale tata ci pokaże?
- Tak.
- No to życzę wszytkiego dobrego w szkole. Bye-bye!
- Bye-bye! - Uśmiech Pociecha Młodszego rozmraża zamrażalki Miele i powoduje poparzenia pierwszego stopnia u płci przeciwnej
Ruszyliśmy w dół ulicy. Po kilku krokach nie wytrzymałem.
- Synek, ileś ty z tego zrozumiał?
Pociech nie zawahał się nawet przez ułamek sekundy:
- Absolutnie nic.
To było jakieś cztery lata temu... A teraz PM, mordując wirtualnie ludzi za pomoca X-Box’a, gada non-stop ze swoimi kumplami w tempie uniemożliwiającym mi zrozumienie czegokolwiek. Tak na wszelki wypadek, gdy słyszę za dużo ekspresji, grzecznie prosze żeby przestał używać słów powszechnie uznawanych za obraźliwe...
Po odgruzowaniu spraw organizacyjnych, wynajęciu mieszkania, podpieciu mediów, telefonu, internetu, wyprostowaniu work permitów i innych cholerstw - nadszedł czas na transfer rodziny. ASP dzielnie spakował wszystko w walichy, kurtki, które nie zmieściły się w limicie wagi przywiózł na sobie, Szaman swoją Zielona Szczałą (...teraz ma Złotą...) pojechał ze mna na lotnisko...
...wydaje się jak by to było w zeszłym miesiącu...
...i wreszcie, po rozpakowaniu wszystkiego poszliśmy na pierwszy spacer. Ot, coby rodzinie pokazać piękne okoliczności przyrody w jakich im przyjdzie żyć do końca życia.
Co okazało się być okresem dwuletnim - zamieszkanie, nie życie - i doskonale obrazuje naszą zdolność planowania czy przewidywania przyszłości.
Idziemy dumnie po centralnej - i w zasadzie jedynej - ulicy miasta, gdy wtem słyszę, wypowiedziane ze ślicznym północnoirlandzkim akcentem, ”How are youuu?” Musze przyznać że w tym czasie miejscowy dialekt rozumiałem mniej-więcej - mniej rozumiałem a więcej nie - i moje starania biegły zazwyczaj w kierunku wyłapania słów kluczowych, coby mieć choć zarys tematu w jakim obraca się interlokutor, oraz wyłapywaniu znaków przestankowych celem wtrącania „a!”. Ponieważ lepiej mówiłem niz rozumiałem, przedstawiłem szybko ASP - tu nasza rozmówczyni rozpromieniła sie od ucha do ucha - i Pociecha Młodszego. Na którym spoczął ciężar prowadzenia dalszej konwersacji. W tłumaczeniu dowolnym bedzie to szło tak:
- Przyjechałeś do taty?
- Tak. To bardzo ważne jest: każde „tak” wypowiadane jest po krótkim namyśle, pewnie, z lekkim usmiechem potwierdzającym całkowite wewnętrzne przekonanie mówiącego.
- Podba ci się u nas?
- Tak.
- A wiesz już gdzie będziesz chodził do szkoły?
- Nie.
- Ale tata ci pokaże?
- Tak.
- No to życzę wszytkiego dobrego w szkole. Bye-bye!
- Bye-bye! - Uśmiech Pociecha Młodszego rozmraża zamrażalki Miele i powoduje poparzenia pierwszego stopnia u płci przeciwnej
Ruszyliśmy w dół ulicy. Po kilku krokach nie wytrzymałem.
- Synek, ileś ty z tego zrozumiał?
Pociech nie zawahał się nawet przez ułamek sekundy:
- Absolutnie nic.
To było jakieś cztery lata temu... A teraz PM, mordując wirtualnie ludzi za pomoca X-Box’a, gada non-stop ze swoimi kumplami w tempie uniemożliwiającym mi zrozumienie czegokolwiek. Tak na wszelki wypadek, gdy słyszę za dużo ekspresji, grzecznie prosze żeby przestał używać słów powszechnie uznawanych za obraźliwe...
wtorek, 17 sierpnia 2010
Inception
Lem postawił kiedyś tezę: jeżeli kiedykolwiek zdecydujemy sie na wejście do rzeczywistości wirtualnej*, nieodróżnialnej od realnej, do końca życia nie będziemy pewni czy z niej wróciliśmy. I to jest problem absolutnie i całkowicie nierozwiązywalny. Zawsze pozostanie cień wątpliwości czy to co wokoło nas sie dzieje nie jest przypadkiem dalszym ciągiem fantasmagorii komputerowo wyprodukowanej.
Jeżeli kiedykolwiek będziemy w stanie wyprodukowac taką fikcję, stworzymy za jednym zamachem bandę frustratów przekonanych o mierności świata tego, popełniających morderstwa oraz samobójstwa na ulicach, oraz wzrost popytu na psychoanalityków. Nie wspominając o umierających z głodu ludzi podpiętych zbyt długo do VR. Bo jednakowoż, cokolwiek byśmy w VR nie zeżarli, oszukamy mózg, ale ciała juz raczej nie.
Inception bardzo ciekawie drenuje ten temat. Wprowadza relatywizację czasu poszczególnych poziomów fikcji wyśnionej - tu troche trąca to „Perfekcyjną Niedoskonałością” Dukaja - dzięki czemu sekundy w warstwie realnej rozciągaja się do setek i tysięcy w warstwach głębszych. Mamy światy w światach, zniekształconą fizykę, wpływ warstw górnych na dolne, dolnych na górne i grasujące wszem i wobec wytwory podświadomości.
Najbardziej podobał mi się pociąg tnący jak przecinak wzdłuż zakorkowanej samochodami ulicy.
Do tego aktorzy - poza Di Caprio mamy Levitta (musiałem sprawdzić skąd znam ta twarz, przyznaje się bez bicia - grał w... „Trzeciej Planecie od słońca...” Jakoś tak horrorowaty mi się wydawał), Marion Cotiliard (chyba zawsze mi się będzie kojarzyć z „Taxi” ale miała ostatnio bardzo ładną rolę w „Wrogu publicznym”), Tom Berenger (się chłopu postarzało, jednak życie nie sen), Michael Caine (ten jest niezniszczalny...), Cilian Murphy (bodajże szwarc charakter ze „Spidermana” ale nie kumam) i śliczniutką Ellen Page - tej nie przypominam sobie za cholerę.
Film broni sie ogólnie i szczegółowo. Jest śliczny zarówno w warstwie obrazu jak i spójny w narracji - do tego ostatnie salto-mortadele, choć przewidywalne do bólu, stawia bardzo ciekawe pytania rodem z Monty Pythona - ale niestetyż zaczynam mieć jedno „ale”. Mianowicie Di Caprio, który uwolnił sie z mozołem od postaci misia do przytulania z „Tytanica”, zaczyna mi popadać w stan przeciwstawny. Już w „Aviatorze” jakoś tak wiało od niego tragizmem wewnętrznym, podpartym skrętem kiszek, ale w Inception facet dostaje regularnego zatwardzenia.
Co widać po twarzy - człowiek ma takie - wytrzeszczone, to dobre słowo - wytrzeszczone oczy. I napięcie nieścieralne na twarzy.
Nazwijmy to facies bi-exoculus sufferis...
Poniekąd taką postać zbudowali mu scenarzyści, ale jednakowoż, jak już to kiedyś zauważył nasz wieszcz, poeta musi od czasu do czasu rozpiąć rozporek i wysikać się, by dalej móc cierpieć za miliony. A ten nic - chyba że do toalety latał w przerwach pomiędzy klipsami. Jeżeli DiCaprio nikt w łeb nie strzeli, bedziemy mieć kolejnego Nikosia Kejdża, tyle że w wersji nie patriotycznej a dramatycznej.
Ja to się muszę Janka Hoffandera zapytać o te wszystkie aktorki...
Jeżeli kiedykolwiek będziemy w stanie wyprodukowac taką fikcję, stworzymy za jednym zamachem bandę frustratów przekonanych o mierności świata tego, popełniających morderstwa oraz samobójstwa na ulicach, oraz wzrost popytu na psychoanalityków. Nie wspominając o umierających z głodu ludzi podpiętych zbyt długo do VR. Bo jednakowoż, cokolwiek byśmy w VR nie zeżarli, oszukamy mózg, ale ciała juz raczej nie.
Inception bardzo ciekawie drenuje ten temat. Wprowadza relatywizację czasu poszczególnych poziomów fikcji wyśnionej - tu troche trąca to „Perfekcyjną Niedoskonałością” Dukaja - dzięki czemu sekundy w warstwie realnej rozciągaja się do setek i tysięcy w warstwach głębszych. Mamy światy w światach, zniekształconą fizykę, wpływ warstw górnych na dolne, dolnych na górne i grasujące wszem i wobec wytwory podświadomości.
Najbardziej podobał mi się pociąg tnący jak przecinak wzdłuż zakorkowanej samochodami ulicy.
Do tego aktorzy - poza Di Caprio mamy Levitta (musiałem sprawdzić skąd znam ta twarz, przyznaje się bez bicia - grał w... „Trzeciej Planecie od słońca...” Jakoś tak horrorowaty mi się wydawał), Marion Cotiliard (chyba zawsze mi się będzie kojarzyć z „Taxi” ale miała ostatnio bardzo ładną rolę w „Wrogu publicznym”), Tom Berenger (się chłopu postarzało, jednak życie nie sen), Michael Caine (ten jest niezniszczalny...), Cilian Murphy (bodajże szwarc charakter ze „Spidermana” ale nie kumam) i śliczniutką Ellen Page - tej nie przypominam sobie za cholerę.
Film broni sie ogólnie i szczegółowo. Jest śliczny zarówno w warstwie obrazu jak i spójny w narracji - do tego ostatnie salto-mortadele, choć przewidywalne do bólu, stawia bardzo ciekawe pytania rodem z Monty Pythona - ale niestetyż zaczynam mieć jedno „ale”. Mianowicie Di Caprio, który uwolnił sie z mozołem od postaci misia do przytulania z „Tytanica”, zaczyna mi popadać w stan przeciwstawny. Już w „Aviatorze” jakoś tak wiało od niego tragizmem wewnętrznym, podpartym skrętem kiszek, ale w Inception facet dostaje regularnego zatwardzenia.
Co widać po twarzy - człowiek ma takie - wytrzeszczone, to dobre słowo - wytrzeszczone oczy. I napięcie nieścieralne na twarzy.
Nazwijmy to facies bi-exoculus sufferis...
Poniekąd taką postać zbudowali mu scenarzyści, ale jednakowoż, jak już to kiedyś zauważył nasz wieszcz, poeta musi od czasu do czasu rozpiąć rozporek i wysikać się, by dalej móc cierpieć za miliony. A ten nic - chyba że do toalety latał w przerwach pomiędzy klipsami. Jeżeli DiCaprio nikt w łeb nie strzeli, bedziemy mieć kolejnego Nikosia Kejdża, tyle że w wersji nie patriotycznej a dramatycznej.
Ja to się muszę Janka Hoffandera zapytać o te wszystkie aktorki...
czwartek, 12 sierpnia 2010
Apnidżat
Okazuje się że nazwisko jest bardzo ważne. Mozna by się spodziewać, że to co nam Bozia dała - w postaci wpisu do dowodu osobistego po naszych rodzicach - to rzecz niezmienna. Jako ta skała. Nic bardziej mylnego.
Szczęśliwi ci co maja nazwiska krótkie, zawierające litery ogólnodostepne. Jak na ten przykład Kot. W najgorszym razie jakis nawiedzony brytol zrobi z tego {kaet}, ale i tak sie idzie domyślić. Natomiast cała reszta...
Posiadanie w nazwisku liter g, h, j, zbitek polskich typu ch, sz, cz - o ogonkach z litości w ogóle nie wspominam - potrafi doprowadzić do ciężkiej cholery. Dla Brytów ż, sz, cz i dż brzmia dokładnie tak samo. To samo z grupa ź, ś, ć i dź. Coś tam szeleści i tyle. Tak na marginesie - sa tacy co w ogóle tych ośmiu od siebie nie odróżniaja. Stąd właśnie prawidłowe wymówienie słowa "Szczebrzeszyn" jest testem potwierdzającym przynależność do plemienia co to między Bugiem a Nysą zalega.
Brytole są mili. Tu się należy wystrzegać pułapki, bo oni mili sa w obejsciu, natomiast sa tacy sami jak my. Rzekłbym, ze tak jak oni sa mili, tak my jesteśmy szczerzy.
Ad rem.
Ponieważ są mili - staraja się napływowym obywatelom Korony ułatwić życie. I z racji brzmienia mojego nazwiska, które z sobie tylko wiadomych powodów wymawiaja "apnidżat", nie certoląc się zbytnio, zakwalifikowali do grupy pakistańsko-indyjskiej...
...co skutkuje za każdym razem, gdy próbuję się skontaktować z bankiem czy innym urzędem, połączenie mnie z przedstawicielem ludności tamejszej...
...której to nie rozumiemza jasnego sk nic a nic...
Coś jest na osi wschód Europy - Daleki Wschód - że nasza fonetyka za cholere jasną nie przystaje do siebie.
Po każdej takiej rozmowie mam dreszcze i zimne poty - oraz dziką chęć żeby zmienić nazwisko. Na dowolne, krótkie i kojarzące się wszystkim specom od infolinii z caucasians...
Szczęśliwi ci co maja nazwiska krótkie, zawierające litery ogólnodostepne. Jak na ten przykład Kot. W najgorszym razie jakis nawiedzony brytol zrobi z tego {kaet}, ale i tak sie idzie domyślić. Natomiast cała reszta...
Posiadanie w nazwisku liter g, h, j, zbitek polskich typu ch, sz, cz - o ogonkach z litości w ogóle nie wspominam - potrafi doprowadzić do ciężkiej cholery. Dla Brytów ż, sz, cz i dż brzmia dokładnie tak samo. To samo z grupa ź, ś, ć i dź. Coś tam szeleści i tyle. Tak na marginesie - sa tacy co w ogóle tych ośmiu od siebie nie odróżniaja. Stąd właśnie prawidłowe wymówienie słowa "Szczebrzeszyn" jest testem potwierdzającym przynależność do plemienia co to między Bugiem a Nysą zalega.
Brytole są mili. Tu się należy wystrzegać pułapki, bo oni mili sa w obejsciu, natomiast sa tacy sami jak my. Rzekłbym, ze tak jak oni sa mili, tak my jesteśmy szczerzy.
Ad rem.
Ponieważ są mili - staraja się napływowym obywatelom Korony ułatwić życie. I z racji brzmienia mojego nazwiska, które z sobie tylko wiadomych powodów wymawiaja "apnidżat", nie certoląc się zbytnio, zakwalifikowali do grupy pakistańsko-indyjskiej...
...co skutkuje za każdym razem, gdy próbuję się skontaktować z bankiem czy innym urzędem, połączenie mnie z przedstawicielem ludności tamejszej...
...której to nie rozumiem
Coś jest na osi wschód Europy - Daleki Wschód - że nasza fonetyka za cholere jasną nie przystaje do siebie.
Po każdej takiej rozmowie mam dreszcze i zimne poty - oraz dziką chęć żeby zmienić nazwisko. Na dowolne, krótkie i kojarzące się wszystkim specom od infolinii z caucasians...
środa, 11 sierpnia 2010
Pomiędzy urlopem
Wróciłem sobie do roboty witany pieśnią pochwalna oraz uśmiechami promiennymi. Nawet manago się rozpromieniła co poniekąd daje przyczynek do poprawki wzoru na miłośc rodzinną. Może ta zależnaośc działa też w stosunkach służbowych? Dziwne jakieś toto wszystko. W każdym razię bądź - co bądź - jest miło. Moja Zuzanna - moja z racji stosunków służbowych - rozpromieniła się na mój widok szczerze. Myslałem żem taki piekny, cycóś - ale nie. Radość jej wzięła sie z faktu że w piątek będzie pamiętać co oglądała w telewizji wieczorem. Bo przez dwa tygodnie, jak mnie nie było, mój zmiennik dymił gazami ile wlazło i biedna Zuzanna wracała do domu na układach rdzenia przdłużonego. Zawsze twierdze że nie ma to jak TIVA. Pacjent budzisie rześki i niezarzygany, a personel po pracy pamieta jak sie nazywa. Cacek.
Do roboty wróciała moja - patrz wyżej - Karolina. Karolina jest chodzącym hypomaniakalnym osobnikiem, tryskającym zaraźliwą radością do życia. O brytyjskim poczuciu humoru nie wspominając. Dajmy przykład malutki. Obie z Zuzanną są - nazwijmy to po imieniu - małe. Rzędu półtora metra w butach na obcasie. Zaczynając zabieg, poprosiłem coby podać pacjentowi tlen, nie wskazując palcem kto to ma zrobić. I tu Karolina zapaliła tekst do Zuzanny: no to łap sie za maskę, bo ten stół jest ustawiony wyjątkowo dla kurdupli (tłumacznie z angielskiego na podhalański modo abnegat.ltd; wszelkie wulgaryzmy sa zamierzone i wprowadzone wbrew dobrym manierom pierwowzorów).
Ogólnie jest pięknie. W poniedziałek były ciasteczka, bo nasz kanalarz odchodzi na emeryturę i więcej nie będzie pracował. Znaczy - nad prawidłowym uderzeniem będzie, bo zamierza się poświęcić grze w golfa. Ciekawe czy wytrzyma. Ja bym chyba nie dał rady.
Chyba poleze do kina. U Małej Mi przeczytało mi sie o Inception - ciekawe co człowiek wyrozumie w lenguidżu z filmu co go nie idzie zrozumieć po polskiemu...
Do roboty wróciała moja - patrz wyżej - Karolina. Karolina jest chodzącym hypomaniakalnym osobnikiem, tryskającym zaraźliwą radością do życia. O brytyjskim poczuciu humoru nie wspominając. Dajmy przykład malutki. Obie z Zuzanną są - nazwijmy to po imieniu - małe. Rzędu półtora metra w butach na obcasie. Zaczynając zabieg, poprosiłem coby podać pacjentowi tlen, nie wskazując palcem kto to ma zrobić. I tu Karolina zapaliła tekst do Zuzanny: no to łap sie za maskę, bo ten stół jest ustawiony wyjątkowo dla kurdupli (tłumacznie z angielskiego na podhalański modo abnegat.ltd; wszelkie wulgaryzmy sa zamierzone i wprowadzone wbrew dobrym manierom pierwowzorów).
Ogólnie jest pięknie. W poniedziałek były ciasteczka, bo nasz kanalarz odchodzi na emeryturę i więcej nie będzie pracował. Znaczy - nad prawidłowym uderzeniem będzie, bo zamierza się poświęcić grze w golfa. Ciekawe czy wytrzyma. Ja bym chyba nie dał rady.
Chyba poleze do kina. U Małej Mi przeczytało mi sie o Inception - ciekawe co człowiek wyrozumie w lenguidżu z filmu co go nie idzie zrozumieć po polskiemu...
poniedziałek, 9 sierpnia 2010
...na plazy mi sie marzy...
Magia Chorwacji. Jezdzimy tam od 10 lat i zawsze trafiamy na ladna pogode. Dziwne. Tym razem w dzien pierwszy lalo, wiec nadzorca pogodowy zablokowal tloczki w hamulcach, co spowosowalo powrot z granicy i opoznienie dwunastogodzinne. Nie trzeba dodawac, ze po przejechaniu 1000 km w deszczu wjechalismy na plaze, gdzie plumplalo sobie morze i swiecilo slonce.
Plan niespalenia sie w pierwszym dniu powiodl sie wysmienicie - poparzylem sie w dniu trzecim. Moglem zasunac Inczuczunie "ty bladawcu jeden" bez mrugniecia okiem.
W zasadzie moj plan na super wakacje to ASP, slonce, morze z ciepla woda oraz dodatki co to organoleptycznie poprawiaja humor. Zeby rozwiac ponure podejrzenia z gatunku "a coz by to byc moglo?", informuje ze oliwki tez zjadlem.
Ceny nieco chore - zarcie lepiej z Polski brac. Plyny zreszta tez. Ale z drugiej strony patrzac - takich brzoskwinek to sie u nas nie trafi. Chyba.
Juz mi sie teskni do drugiej czesci. Ale to dopiero za dwa tygodnie...
niedziela, 1 sierpnia 2010
Dolce vita
Pozdrowienia z tarasiku z widokiem na morze. Nie ma to jak nasiaknac sobie chorwackim sloncem na nagiej plazy...
...pijac tutejszy wynalazek zlozony z czerwonego wina i fanty...
...do uslyszenia niedlugo...
abnegat.ltd
PS. Jest to moj absolutny top. Ale cyklisci moga sie nie zgodzic. W zwiazku z powyzszym otwieram konkurs: co to znaczy "wymarzone wakacje"...
PPS. Prosze pamietac ze blog nie jest oflagowany, wiec propozycje niezdrowe, niemoralne lub tuczace z bolem usuwac bede...
poniedziałek, 26 lipca 2010
...divida in partes tres...
Polak pije tylko z trzech powodów:
- urodzin
- imienin
- każdej innej okazji.
Że pić można z powodów różnistych - to powszechnie wiadomo. Tak zwana trzecia opcja jest szeroko wykorzystywana przez masy spragnione krótkich łańcuchów węglowych, zakończonych grupą hydroksylową. Ale żeby na internet?
Jako że coś mi chodziło po kościach, pojechaliśmy do sklepu. Wyjazd był podyktowany koniecznością zabezpieczenia prawidłowego balansu centralnego układu nerwowego, któren to zaczął mi szwankować po spotkaniu z Pobieżną. Doszedłem bowiem do wniosku, że wpadnę i zapytam jak tam sie ma nasz Domek Biały i czy przypadkiem nie moglibyśmy wziąć kluczy od tegoż garażu co go nam obiecała na przechowanie gratów. Wywiązała sie zupełnie montypythonowa dyskusja - ja jej mianowicie wmawiałem, że juz tydzień temu ogłosiła sprawę za załatwiona - a ona mi że absolutnie i nic z tych rzeczy. Bliski byłem zakończenia dyskusji w polskim stylu, jako że mi gulomierz zdecydowanie wszedł na pola czerwone, ale na szczeście mi przeszło. Pietnaście minut później Pobieżna zadzwoniła że owszem, garaż jest i klucze mi da jutro - a nie mogła ze mna gadac, bo babka która razem z nią była w biurze, to jej przełożona. Która o niczym nie wie. Santa Madonna Clara.
Podbudowany brytyjską niemożności powiedzenia w drzwiach „Siema, Abi, to moja szefowa - a to moi klienci”, co rozwiązało by sprawe na wstępie, pojechałem do BBQ. Mianowicie w ścianie z tekturki wypadła dziura - i teraz ją musze załatać. Nabyłem drogą kupna taki klejo-zapraw murarski szerokiego zastosowania oraz trzy szpachelki i wsłuchałem się w siebie. Retail therapy jednak nie da sie wykonac kupując sobie szpeja za 3.20 bo to po prostu nie działa. Co robić - zawinęliśmy do Morrisona gdzie po długich deliberacjach kupiłem sobie 4 butelki leku na nerwy zszargane, waissbiera belgijskiego, i wiedziny jakąś tajemną mocą, w ostatniej chwili, porwałem litra Bacardi co stał w koszyczku promocyjnym przy kasie.
Ruch okazał się zbawienny. Pod domem spotkaliśmy się z sąsiadem, któremu zaproponowałem weissbiera. Ponieważ Anglik kulture ma wpisaną w geny, nie odmówił. Wykonaliśmy po buteleczce w progu i rozeszli się do domów. Nie mineło piętnaście minut jak wpadł do mnie ze stickiem sieciowym cobym mu powiedział czy on jest dobry - czy nie dobry. Z miejsca zaproponowałem bacardi z colą - toż jak by mu rzeczywiście o net chodziło, poszedł by do providera. Znowuż sie potwierdziło, że każda okazja jest dobra do zadierżenia razgawora. Nawet nie wiadomo kiedy się flaszeczka skończyła.
Dzisiaj ASP jedzie do Pobieżnej kluczyk odebrać. Mam nadzieje że to przeżyje. Pobieżna, nie ASP - płytki co to miały byc gładkie, maja szlaczek, a kuchnia którą zamówiliśmy białą, potwierdzili białą, pokazali palcem białą, potwierdzili raz jeszcze i podpisali - okazało się że Pobieżna wpisała w papiery „Latte”. Znakiem tego kuchnia jednak będzie w kolorze kawusi. Z mleczkiem.
Okazuje się że developerzy są internacjonałami tak samo jak ortopedzi.
Siła stereotypów jako samosprawdzająca się przepowiednia, czy ki cholera...
- urodzin
- imienin
- każdej innej okazji.
Że pić można z powodów różnistych - to powszechnie wiadomo. Tak zwana trzecia opcja jest szeroko wykorzystywana przez masy spragnione krótkich łańcuchów węglowych, zakończonych grupą hydroksylową. Ale żeby na internet?
Jako że coś mi chodziło po kościach, pojechaliśmy do sklepu. Wyjazd był podyktowany koniecznością zabezpieczenia prawidłowego balansu centralnego układu nerwowego, któren to zaczął mi szwankować po spotkaniu z Pobieżną. Doszedłem bowiem do wniosku, że wpadnę i zapytam jak tam sie ma nasz Domek Biały i czy przypadkiem nie moglibyśmy wziąć kluczy od tegoż garażu co go nam obiecała na przechowanie gratów. Wywiązała sie zupełnie montypythonowa dyskusja - ja jej mianowicie wmawiałem, że juz tydzień temu ogłosiła sprawę za załatwiona - a ona mi że absolutnie i nic z tych rzeczy. Bliski byłem zakończenia dyskusji w polskim stylu, jako że mi gulomierz zdecydowanie wszedł na pola czerwone, ale na szczeście mi przeszło. Pietnaście minut później Pobieżna zadzwoniła że owszem, garaż jest i klucze mi da jutro - a nie mogła ze mna gadac, bo babka która razem z nią była w biurze, to jej przełożona. Która o niczym nie wie. Santa Madonna Clara.
Podbudowany brytyjską niemożności powiedzenia w drzwiach „Siema, Abi, to moja szefowa - a to moi klienci”, co rozwiązało by sprawe na wstępie, pojechałem do BBQ. Mianowicie w ścianie z tekturki wypadła dziura - i teraz ją musze załatać. Nabyłem drogą kupna taki klejo-zapraw murarski szerokiego zastosowania oraz trzy szpachelki i wsłuchałem się w siebie. Retail therapy jednak nie da sie wykonac kupując sobie szpeja za 3.20 bo to po prostu nie działa. Co robić - zawinęliśmy do Morrisona gdzie po długich deliberacjach kupiłem sobie 4 butelki leku na nerwy zszargane, waissbiera belgijskiego, i wiedziny jakąś tajemną mocą, w ostatniej chwili, porwałem litra Bacardi co stał w koszyczku promocyjnym przy kasie.
Ruch okazał się zbawienny. Pod domem spotkaliśmy się z sąsiadem, któremu zaproponowałem weissbiera. Ponieważ Anglik kulture ma wpisaną w geny, nie odmówił. Wykonaliśmy po buteleczce w progu i rozeszli się do domów. Nie mineło piętnaście minut jak wpadł do mnie ze stickiem sieciowym cobym mu powiedział czy on jest dobry - czy nie dobry. Z miejsca zaproponowałem bacardi z colą - toż jak by mu rzeczywiście o net chodziło, poszedł by do providera. Znowuż sie potwierdziło, że każda okazja jest dobra do zadierżenia razgawora. Nawet nie wiadomo kiedy się flaszeczka skończyła.
Dzisiaj ASP jedzie do Pobieżnej kluczyk odebrać. Mam nadzieje że to przeżyje. Pobieżna, nie ASP - płytki co to miały byc gładkie, maja szlaczek, a kuchnia którą zamówiliśmy białą, potwierdzili białą, pokazali palcem białą, potwierdzili raz jeszcze i podpisali - okazało się że Pobieżna wpisała w papiery „Latte”. Znakiem tego kuchnia jednak będzie w kolorze kawusi. Z mleczkiem.
Okazuje się że developerzy są internacjonałami tak samo jak ortopedzi.
Siła stereotypów jako samosprawdzająca się przepowiednia, czy ki cholera...
sobota, 24 lipca 2010
There is a fracture. I need to fix it.
- Hej.
- Hej.
- Czy ty jesteś dyżurnym anestezjologiem?*
- Tak.
- Chcę zabukować operację.
- Kim jesteś?
- Dyżurnym ortopedą.
- Nie ma sprawy. Co się dzieje?
- Mam złamanie. Musze go zoperować.
- OK. Powiedz coś więcej.
- Mam złamanie. Musze go zoperować.
- ?
- Mam złamanie. Musze go zoperować.
- Możesz mi powiedzieć więcej?
- Złamanie jest z dyslokacja. Musze go zoperować.
- OK. Zacznijmy od początku. Gdzie jest złamanie?
- Złamanie jest na izbie przyjęć. Musze go zoperować.
- Nie o to mi chodziło. Do kogo należy złamanie?
- Złamanie należy do kości. Kości udowej.
- A do kogo należy to udo?
- A!. Udo należy do 97 letniej pani z Domu Opieki Społecznej.
- OK. Co jeszcze możesz mi powiedzieć?
- Jest na czczo. To dobrze.
- Jakieś choroby?
- Poza tym jest w dobrym stanie. Poza...
- Poza czym?
- Jej temperatura ciała wynosi 29 st. Celsjusza.
- Taak.
- A jej pH krwi wynosi 6,8
- O.
- I jest w stanie, którego nigdy wcześniej nie widziałem.
- A cóż to za stan?
- A-systol-ia.
- Asystolia?!?
- A-systol-ia.
- Taak. I chcesz żebym ja znieczulił?
- Mam złamanie. Musze go zoperować.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi tego na samym początku?!?
- Powiedziałem: "Mam złamanie. Musze go zoperować".
- Nie. Nie o pieprzonym złamaniu. Ten kawałek o asystolii.
- Bo mógłbyś nie chcieć jej znieczulić.
- Myślisz że nie zauważę asystolii gdy pacjent przyjedzie do pokoju anestezjologicznego?
- Zoperowanie złamania nie zajmie mi dużo czasu. Jestem bardzo sprawny w użyciu młotków i wiertarek.
- Ona nie nadaje się nawet do przystrzyżenia grzywki. Nie mówiąc o operacji.
- Przewiduje znikome krwawienie.
- Ona ma teraz dużo istotniejsze problemy do zaopatrzenia.
- Jak złamanie?
- Jak reanimacja.
- A. Z tym już skończyli.
- O. Znaczy - skończyli reanimację i ktoś nadal ma asystolię?
- Tak.
- To znaczy że jest martwy.
- Przewiduję znikome krwawienie.
- Wiesz co? Masz rację. Krwawienie zazwyczaj jest znikome przy braku pracy serca.
- Musze zoperować złamanie.
- Proszę, odejdź.
- Przeszkadzasz mi w wykonywaniu moich obowiązków.
- A ty doprowadzasz mnie do bólu głowy.
- Mam złamanie. Musze go zoperować.
- A ja muszę iść i przywalić w mur. (Po polsku jednak w tym momencie poszła by czterokurwienna wiązanka wraz z życzeniami miłych Świąt).
- Jeżeli przy tym złamiesz rękę, zoperuję ją dla ciebie.
-----------------
*Registrar to nie jest dyżurny. Ale tego typu rozmowa będzie miała miejsce gdy konsultanci słodko śpią, a szpital należy do registrarów. Czyli odpowiednik sytuacji gdy ordynatorzy siedzą w domu a dyżuranci sobie radzą jak mogą...
piątek, 23 lipca 2010
Apteczka
...jedziemy na wycieczkę
bierzemy misia w teczkę...
A raczej graty w apteczkę.
Tu akurat problem jest nierozwiązywalny. Wszystko zależy od naszych upodobań. Osoby zorganizowane poukładają plasterki i bandaże w zgrabne kupki, dołożą wodę utlenioną a na wierzch położą rękawiczki ochronne. Bałaganiarze wepchną co popadnie. Ci co bardziej zapobiegawczy dołożą tabletki na sraczkę i polopirynę. Jako uzupełnienie środków do odkażania wewnętrznego. Pielęgniarki dołożą ciśnieniomierz i kilka blistrów tabletek ,ratownicy deskę i dwie sztuki kołnierzy, a anestezjolog...
Jak by tak przez przypadek celnik zaglądnął mi do walichy dziesięć lat temu to by mnie regularnie zamknęli. Pomijam laryngoskop, rury, defibrylator(!), ambu, płyny, dreny, cewniki, wkłucia (centralne odłożyłem po głębszym namyśle) i pół apteki - ale w tym drugim pół były środki tak zwanego zarachowania ścisłego. Pojęcia nie mam jak bym się z tego wytłumaczył.
Strażak dołoży toporek (do lokalizowania) i sikawkę (nie trzeba wyjaśniać po co strażakowi sikawka na wakacjach), policjant lizaka i bloczek z mandatami a harcerz dekapsler i menażkę z dziwką*.
W rzeczy samej na ten temat musimy sobie odpowiedzieć sami. Bo wziąć musimy to co się przydać może, ale ważniejszym kryterium będzie co potrafimy użyć. Zdecydowanie proponuje zabrać kilka konkretnych pakietów gazy. Nie jakieś tam poronione listki 5x5 cm, ale solidny, jałowy, mający powierzchnię 1 m2 opatrunek. Najlepiej w ilości 10 - 20 sztuk. Bandaże - tzw. opaski bawełniane - 4 metry x 10 albo i 15 cm.; tego z dziesięć sztuk. Woda utleniona. Rękawiczki. Rolka plastra samoprzylepnego. Nożyczki lub inne narzędzie do cięcia materiału - te medyczne maja specjalne, tępe końce, żeby nie zranić pacjenta w trakcie cięcia ubrania. Ciśnieniomierz - nie do mierzenia ciśnienia, ale do zatrzymania dużego krwotoku tętniczego z kończyny. Zakładamy, pompujemy aż krwotok stanie i po problemie. Jest to dużo lepszy pomysł niż wszelkiego rodzaju krępulce ze sznurka czy kabla elektrycznego które uszkadzają tkanki - w tym naczynia i nerwy. Plus środki przeciwbólowe. Tu należy wziął takie które znamy i wiemy jak dawkować.
Ten margines jest bardzo ważny: pacjent do zabiegu powinien być na czczo. To znaczy 6 godzin po ostatnim jedzeniu i 2 po ostatnim piciu. Jeżeli ktoś wygląda na przyszłego pacjenta raczej bym mu nie podawał nic do picia. A na pewno nic do jedzenia. To nie wstrzyma zabiegu tzw. ostrego, czyli w celu ratowania życia, ale dołoży całkiem konkretne ryzyko zachłyśnięcia treścią pokarmową.
Nad resztą można deliberować. Przyrządy do wentylacji przydadzą się tylko tym którzy potrafią ich użyć. To samo dotyczy wszelkiej maści leków, wkłuć czy płynów.
Tak sobie osobiście myślę, że najważniejszym elementem zestawu antywypadkowego powinien jednak być zdrowy rozsądek. Czego wszystkim - oraz sobie - życzę.
PS. Odnośnie pierwszej pomocy przy utopieniach: nie spuszczać offspringów z oka nawet na ćwierć sekundy. Zabronić skakania, wchodzenie głębiej niż po kolana, założyć wściekle różowo-seledynowy czepek i przywiązać sznurkiem do brzegu. I dzwonek założyć na szyje - ale nie za ciężki - żeby można było mrugnąć od czasu do czasu...
A zupełnie serio - jeżeli już zdarzy się najgorsze, reanimacja jest dokładnie taka sama jak w przypadku zatrzymania krążenia. Wentylować i masować klatkę. Tyle, że w przypadku utopienia, wentylacja jest konieczna.
Spokojnych wakacji. Luz, bezstres i ogólna maniana. Pozwólmy się spieszyć innym
--------------
* fachowa nazwa przyrządu do trzymania gorącej menażki - żeby coś gorącego utrzymać w dłoni, potrzebny jest przyrząd do utrzymania czyli utrzymanka - stąd drobnym choć ekwilibrystycznym salto-mortadele otrzymano dziwkę**
** proszę na mnie nie pokazywać palcami, ja tego nie wymysliłem
bierzemy misia w teczkę...
A raczej graty w apteczkę.
Tu akurat problem jest nierozwiązywalny. Wszystko zależy od naszych upodobań. Osoby zorganizowane poukładają plasterki i bandaże w zgrabne kupki, dołożą wodę utlenioną a na wierzch położą rękawiczki ochronne. Bałaganiarze wepchną co popadnie. Ci co bardziej zapobiegawczy dołożą tabletki na sraczkę i polopirynę. Jako uzupełnienie środków do odkażania wewnętrznego. Pielęgniarki dołożą ciśnieniomierz i kilka blistrów tabletek ,ratownicy deskę i dwie sztuki kołnierzy, a anestezjolog...
Jak by tak przez przypadek celnik zaglądnął mi do walichy dziesięć lat temu to by mnie regularnie zamknęli. Pomijam laryngoskop, rury, defibrylator(!), ambu, płyny, dreny, cewniki, wkłucia (centralne odłożyłem po głębszym namyśle) i pół apteki - ale w tym drugim pół były środki tak zwanego zarachowania ścisłego. Pojęcia nie mam jak bym się z tego wytłumaczył.
Strażak dołoży toporek (do lokalizowania) i sikawkę (nie trzeba wyjaśniać po co strażakowi sikawka na wakacjach), policjant lizaka i bloczek z mandatami a harcerz dekapsler i menażkę z dziwką*.
W rzeczy samej na ten temat musimy sobie odpowiedzieć sami. Bo wziąć musimy to co się przydać może, ale ważniejszym kryterium będzie co potrafimy użyć. Zdecydowanie proponuje zabrać kilka konkretnych pakietów gazy. Nie jakieś tam poronione listki 5x5 cm, ale solidny, jałowy, mający powierzchnię 1 m2 opatrunek. Najlepiej w ilości 10 - 20 sztuk. Bandaże - tzw. opaski bawełniane - 4 metry x 10 albo i 15 cm.; tego z dziesięć sztuk. Woda utleniona. Rękawiczki. Rolka plastra samoprzylepnego. Nożyczki lub inne narzędzie do cięcia materiału - te medyczne maja specjalne, tępe końce, żeby nie zranić pacjenta w trakcie cięcia ubrania. Ciśnieniomierz - nie do mierzenia ciśnienia, ale do zatrzymania dużego krwotoku tętniczego z kończyny. Zakładamy, pompujemy aż krwotok stanie i po problemie. Jest to dużo lepszy pomysł niż wszelkiego rodzaju krępulce ze sznurka czy kabla elektrycznego które uszkadzają tkanki - w tym naczynia i nerwy. Plus środki przeciwbólowe. Tu należy wziął takie które znamy i wiemy jak dawkować.
Ten margines jest bardzo ważny: pacjent do zabiegu powinien być na czczo. To znaczy 6 godzin po ostatnim jedzeniu i 2 po ostatnim piciu. Jeżeli ktoś wygląda na przyszłego pacjenta raczej bym mu nie podawał nic do picia. A na pewno nic do jedzenia. To nie wstrzyma zabiegu tzw. ostrego, czyli w celu ratowania życia, ale dołoży całkiem konkretne ryzyko zachłyśnięcia treścią pokarmową.
Nad resztą można deliberować. Przyrządy do wentylacji przydadzą się tylko tym którzy potrafią ich użyć. To samo dotyczy wszelkiej maści leków, wkłuć czy płynów.
Tak sobie osobiście myślę, że najważniejszym elementem zestawu antywypadkowego powinien jednak być zdrowy rozsądek. Czego wszystkim - oraz sobie - życzę.
PS. Odnośnie pierwszej pomocy przy utopieniach: nie spuszczać offspringów z oka nawet na ćwierć sekundy. Zabronić skakania, wchodzenie głębiej niż po kolana, założyć wściekle różowo-seledynowy czepek i przywiązać sznurkiem do brzegu. I dzwonek założyć na szyje - ale nie za ciężki - żeby można było mrugnąć od czasu do czasu...
A zupełnie serio - jeżeli już zdarzy się najgorsze, reanimacja jest dokładnie taka sama jak w przypadku zatrzymania krążenia. Wentylować i masować klatkę. Tyle, że w przypadku utopienia, wentylacja jest konieczna.
Spokojnych wakacji. Luz, bezstres i ogólna maniana. Pozwólmy się spieszyć innym
--------------
* fachowa nazwa przyrządu do trzymania gorącej menażki - żeby coś gorącego utrzymać w dłoni, potrzebny jest przyrząd do utrzymania czyli utrzymanka - stąd drobnym choć ekwilibrystycznym salto-mortadele otrzymano dziwkę**
** proszę na mnie nie pokazywać palcami, ja tego nie wymysliłem
wtorek, 20 lipca 2010
Pierwsza przemoc
Czyli z Poradnika Babci Malwiny
Crew wział DwT i wypruł w dal siną (Dzizzazzz, jak ja mu zazzdroszczę :D) a z obiecanego poradnika ostał sie jeno sznur. Jako że czas jest ponury, pomyślałem że trza chycić zapióro klawiaturo. Ostatecznie coś się ludziom za czytanie moich bzdur należy. Nie mówiąc o tych, co te bzdury chwalą...
Ad rem więc - będzie to poradnik pierwszej pomocy. Jak nie zgłupieć gdy nas Straszliwy Przypadek Medyczny złapie.
PREAMBUŁA: Ratownik to nie Indianin. Żywy jest lepszy.
Dlatego tez nie reanimujemy na środku autostrady, torach kolejowcych, nie skaczemy do wody bez czegoś co pływa, nie dotykamy pacjentów pod napięciem, nie wskakujemy w ogień i nie robimy innych głupot postrzeganych jako bohaterstwo. Gram myslenia lepszy niż kilo brawury.
Zacznijmy od tych rzeczy straszliwych, co to sen z oczu zganiaja. Mowa rzecz jasna o kimś, kto stracił przytomnośc. Tu Crew juz pisał ładnie, a i u mnie dawno temu byl wpis, co, jak i dlaczego. Jak sie komu chce odgrzebać, to nawet obrazki były. Tyle że w stresie połowy się nie pamięta, a drugą połowę pamięta źle... Zapamiętajmy jedno - żeby żyć, trzeba oddychać.
Czyli prawo abnegata no. 1: oddychanie jest dobre.
Dlatego też nieprzytomnego lepiej położyć na boku, bo w tej pozycji ma szanse złapać tlenu. Na wznak trafi go szlag. Chyba że umiemy udrożnić drogi oddechowe - odchylić głowę do tyłu i unieść żuchwę do góry (zęby z dołu musza być wysunięte do przodu w porównaniu do tych górnych. Proponuje poruszac trochę własnym zgryzem żeby załapac projekt). Oczywiście można się kłócić że przecież trza sprawdzić czy serce bije - bo jak nie bije, to trza reanimować. Ale jak kto nieprofesjonał, to w stresie jedyne tętno jakie wyczuje to bedzie jego własne. Dlatego kolejna zasada jest prosta.
Prawo drugie: jak nieprzytomny ma udrożnione drogi oddechowe i nie oddycha to mu serce nie bije.
Tu czas na wezwanie karetki - KONIECZNIE trzeba podać GDZIE jesteśmy i co się dzieje z pacjentem. Zapewnić kogoś kto stanie na drodze i wskaże miejsce. Proponuje nie poganiać dyspozytora, bo to tylko przedłuża proces. Moje pogotowie najpierw dowiadywało sie gdzie jechać, wysyłało karetkę a nastepnie zbierało resztę wywiadu i podawało te informacje radiem. Gdy wezwiemy karetkę, czas na rękoczyny. Pacjent ma leżeć na wznak, a my uciskamy klatke piersiową na srodku, dwoma rękami, prostopadle w dół. Łokcie proste. 100/minute (od 1do 2 na sekundę może być). Klatka ma sie zapaść pod naszymi rękami 5 do 7,5 centymetra. Mniej więcej. Po 30 uciśnięciach odchylamy głowę pacjenta do tyłu, zamykamy nos, unosimy żuchwę do góry i dmuchamy usta-usta 2 razy. Spokojnie i niedużo. Po czym wracamy do uciśnięć. Jeżeli z jakichkolwiek powodów nie chce nam się dmuchać pacjenta, to go nie dmuchamy. Sam masaż lepszy jest niż nic.
Prawo trzecie: lepiej zrobić cokolwiek niż nie zrobić nic.
Co w zasadzie ma rację bytu, ale z drobnym ale: nazwiemy to „ale” poprawką (a jakże) abnegata. Mianowicie to cokolwiek musi mieć sens.
Podsumujmy: jak kto dycha, to mu dajemy swięty spokój, trzymamy na boku i prosimy Bozię żeby te kurwadziady juz przyjechały. Jak kto nie dycha - masujemy klatkę. Gwarantuję, że czasu na proszenie Bozi o cokolwiek nie będzie.
Zadławienie. No, to jest stresogenna sytuacja. Jeżeli pacjent jest przytomny, to nam ułatwi zadanie - sam stanie pochylony i plecy nadstawi. Walimy go z uczuciem - choc bez przsesady - otwarta dłonia pomiędzy łopatki 5x a następnie, gdy to nie pomogło, stoją z tyłu obejmujemy go doookoła klatki i z uczuciem ściskamy mocno - tez pieć razy. Po czym wracamy do walenia. Sekwencję stosujemy do skutku lub utraty przytomności - wtedy rozpoczynamy uciśnięcia klatki piersiowej. Możemy wtedy spróbowac wyciągnąć to co widzimy, ale nie dłubiemy na slepo. Więcej z tego szkody niz pożytku.
Na szczęście takich akcji jest niewiele. Ludzie potrafia całe życie przeżyć i nieboszczyka nie zobaczyć (jak to powiedzial kiedyś filozoficznie pan Mietek, wioząc kolejnego delikwenta do kostnicy). Przypadki mniej dramatyczne nie wymagaja aż takiego zaangażowania, potrafia być jednakowoż niemniej malownicze.
Padaczka. Ile w necie było juz bicia piany na ten temat - nie idzie policzyć. A w dalszym ciągu pierwszym odruchem jest rozglądanie się ratownika za ŁYŻKĄ na widok padaczkowca.
Prawo czwarte: jeżeli ktoś na widok drgającego człowieka biegnie ku niemu z łyżką, wsadzamy mu ją do dupy. Biegnącemu, nie drgającemu.
Co robić? Położyc na boku, zabezpieczyc głowe przed obijaniem się o podłoże i spokojnie poczekać. Zazwyczaj atak trwa kilka minut, nastepnie pacjent kilka minut spi i dochodzi do siebie. Kiedy wzywac pogotowie: jeżeli był to atak pierwszy lub niespodziewany. Bo jeżeli atak zdarzył sie u pacjenta który ma padaczkę, jest leczony i pomimo leczenia drga co jakis czas - to niekoniecznie.
Astma. Pomóżmy pacjentowi zażyć - a w zasadzie wziewnąć leki. Kiedy dzwonić? Umówmy sie tak: popatrzmu na wcięcie mostka, tam gdzie klatka styka się z szyja. Jeżeli u przytomnego pacjenta to miejsce wyrażnie się zapada podczas każdego wdechu, należy wezwac pomoc, nawet gdy się zapiera że nie chce. Niezdolność wypowiedzenia pełnego zdania bez przerywania dla nabrania oddechu też powinna zapalić nam czerwoną lampke. Bo jak kto sie dusi na smierć to raczje nie powie jednym ciągiem: "Skurwisyny jeb..e, ile to, ćamawruk, można na karetke czekać??!?
Przypadki tracące przytomność nie wymagają komentarza.
Co prawda na astme trudno jest wykitować tak, o - ale jest to wyjątkowo nieprzyjemne...
Uczulenia maści wszelkiej. Czyli wysypki, bable i inna cholera. Kiedy dzwonić? Każda pokrzywka (bąble jak po poparzeniu pokrzywą - chyba że powodem jest właśnie poparzenie pokrzywą, to wtedy niekoniecznie...), każdy pęcherz na skórze (który to wykwitł sam, podkreślmy raz jeszcze - a nie jest wynikiem ciasnych butów czy próbą cedzenia ziamniaków gołymi palcami) czy obrzęk - szczególnie w obrębie głowy i szyi. Jeżeli pewni jestesmy że ciocia dostała plam po spazmach wywołanych zeżarciem schabowych przez Burka, możemy sprawę odpuścić. Ale wymienione wyżej objawy powinien zobaczyć lekarz.
Ból w klatce. Wszystko co dźga, jest w odczuciach ostre, nagłe i szybko przemijające, a nie jest wynikiem urazu, olewamy. Przyszło to i przejdzie. Natomiast jak kogo w klatce gniecie, ściska, rozrywa czy pali - tu należy się mu kontrola u dochtora. Szczególnie ostrożnie należy podejść do wszelkich zgagowatych boleści które nie przechodzą po Mallloxie.
Ból w brzuchu - tu doktory często samem maja problem. Kilka wyciętych - a całkiem na oko zdrowych - wyrostków widziałem. Wszystko należy przemyśleć i podejść z umiarem oraz zdrowym rozsądkiem. Rzyganie nie musi zwiastować rychłego zgonu, a sraczka też może zabić.
Oparzenia. Tu w zależności czy skóra jest czerwona, z bąblem, czy też spalona i czarna (choć twarz i dłonie będą porcelanowo białe) - mówimy o oparzeniu I, II lub III stopnia. W zasadzie każdy III stopień oraz stopień drugi który obejmuje twarz, genitalia lub znaczny obszar - musi wylądowac w szpitalu. Poparzone powierzchnie schłodzić bieżącą wodą przez minutę. I tyle.
Rany cięte, kłute i szarpane. O gryzionych nie wspominając.
Krwawienie zabezpieczyć uciskiem w miejscu zranienia. W wyjątkowych przypadka, gry krew jest jasna i tryska sobie tętniąco a ucisk na ranę nie zahamował krwotoku można zastosować ucisk powyżej rany (mowa o kończynach, głowy i szyi tak zaopatrywać nie należy...). Wszytko co duże, spaprane lub jest wynikiem pogryzienia, powinno byc oglądnięte przez lekarza. Polać obficie wodą utleniona, nie grzebać, nie śturać i zabezpieczyć jałowym, a z braku laku, czystym opatrunkiem (na ten przykład świeże gatki z bawełny się nadadzą a używane już raczej nie).
Prawo piąte: zwycięzców sie nie sądzi.
Jeżeli możemy pomóc nie narażając własnego życia - mamy obowiązek to zrobić.
Crew wział DwT i wypruł w dal siną (Dzizzazzz, jak ja mu zazzdroszczę :D) a z obiecanego poradnika ostał sie jeno sznur. Jako że czas jest ponury, pomyślałem że trza chycić za
Ad rem więc - będzie to poradnik pierwszej pomocy. Jak nie zgłupieć gdy nas Straszliwy Przypadek Medyczny złapie.
PREAMBUŁA: Ratownik to nie Indianin. Żywy jest lepszy.
Dlatego tez nie reanimujemy na środku autostrady, torach kolejowcych, nie skaczemy do wody bez czegoś co pływa, nie dotykamy pacjentów pod napięciem, nie wskakujemy w ogień i nie robimy innych głupot postrzeganych jako bohaterstwo. Gram myslenia lepszy niż kilo brawury.
Zacznijmy od tych rzeczy straszliwych, co to sen z oczu zganiaja. Mowa rzecz jasna o kimś, kto stracił przytomnośc. Tu Crew juz pisał ładnie, a i u mnie dawno temu byl wpis, co, jak i dlaczego. Jak sie komu chce odgrzebać, to nawet obrazki były. Tyle że w stresie połowy się nie pamięta, a drugą połowę pamięta źle... Zapamiętajmy jedno - żeby żyć, trzeba oddychać.
Czyli prawo abnegata no. 1: oddychanie jest dobre.
Dlatego też nieprzytomnego lepiej położyć na boku, bo w tej pozycji ma szanse złapać tlenu. Na wznak trafi go szlag. Chyba że umiemy udrożnić drogi oddechowe - odchylić głowę do tyłu i unieść żuchwę do góry (zęby z dołu musza być wysunięte do przodu w porównaniu do tych górnych. Proponuje poruszac trochę własnym zgryzem żeby załapac projekt). Oczywiście można się kłócić że przecież trza sprawdzić czy serce bije - bo jak nie bije, to trza reanimować. Ale jak kto nieprofesjonał, to w stresie jedyne tętno jakie wyczuje to bedzie jego własne. Dlatego kolejna zasada jest prosta.
Prawo drugie: jak nieprzytomny ma udrożnione drogi oddechowe i nie oddycha to mu serce nie bije.
Tu czas na wezwanie karetki - KONIECZNIE trzeba podać GDZIE jesteśmy i co się dzieje z pacjentem. Zapewnić kogoś kto stanie na drodze i wskaże miejsce. Proponuje nie poganiać dyspozytora, bo to tylko przedłuża proces. Moje pogotowie najpierw dowiadywało sie gdzie jechać, wysyłało karetkę a nastepnie zbierało resztę wywiadu i podawało te informacje radiem. Gdy wezwiemy karetkę, czas na rękoczyny. Pacjent ma leżeć na wznak, a my uciskamy klatke piersiową na srodku, dwoma rękami, prostopadle w dół. Łokcie proste. 100/minute (od 1do 2 na sekundę może być). Klatka ma sie zapaść pod naszymi rękami 5 do 7,5 centymetra. Mniej więcej. Po 30 uciśnięciach odchylamy głowę pacjenta do tyłu, zamykamy nos, unosimy żuchwę do góry i dmuchamy usta-usta 2 razy. Spokojnie i niedużo. Po czym wracamy do uciśnięć. Jeżeli z jakichkolwiek powodów nie chce nam się dmuchać pacjenta, to go nie dmuchamy. Sam masaż lepszy jest niż nic.
Prawo trzecie: lepiej zrobić cokolwiek niż nie zrobić nic.
Co w zasadzie ma rację bytu, ale z drobnym ale: nazwiemy to „ale” poprawką (a jakże) abnegata. Mianowicie to cokolwiek musi mieć sens.
Podsumujmy: jak kto dycha, to mu dajemy swięty spokój, trzymamy na boku i prosimy Bozię żeby te kurwadziady juz przyjechały. Jak kto nie dycha - masujemy klatkę. Gwarantuję, że czasu na proszenie Bozi o cokolwiek nie będzie.
Zadławienie. No, to jest stresogenna sytuacja. Jeżeli pacjent jest przytomny, to nam ułatwi zadanie - sam stanie pochylony i plecy nadstawi. Walimy go z uczuciem - choc bez przsesady - otwarta dłonia pomiędzy łopatki 5x a następnie, gdy to nie pomogło, stoją z tyłu obejmujemy go doookoła klatki i z uczuciem ściskamy mocno - tez pieć razy. Po czym wracamy do walenia. Sekwencję stosujemy do skutku lub utraty przytomności - wtedy rozpoczynamy uciśnięcia klatki piersiowej. Możemy wtedy spróbowac wyciągnąć to co widzimy, ale nie dłubiemy na slepo. Więcej z tego szkody niz pożytku.
Na szczęście takich akcji jest niewiele. Ludzie potrafia całe życie przeżyć i nieboszczyka nie zobaczyć (jak to powiedzial kiedyś filozoficznie pan Mietek, wioząc kolejnego delikwenta do kostnicy). Przypadki mniej dramatyczne nie wymagaja aż takiego zaangażowania, potrafia być jednakowoż niemniej malownicze.
Padaczka. Ile w necie było juz bicia piany na ten temat - nie idzie policzyć. A w dalszym ciągu pierwszym odruchem jest rozglądanie się ratownika za ŁYŻKĄ na widok padaczkowca.
Prawo czwarte: jeżeli ktoś na widok drgającego człowieka biegnie ku niemu z łyżką, wsadzamy mu ją do dupy. Biegnącemu, nie drgającemu.
Co robić? Położyc na boku, zabezpieczyc głowe przed obijaniem się o podłoże i spokojnie poczekać. Zazwyczaj atak trwa kilka minut, nastepnie pacjent kilka minut spi i dochodzi do siebie. Kiedy wzywac pogotowie: jeżeli był to atak pierwszy lub niespodziewany. Bo jeżeli atak zdarzył sie u pacjenta który ma padaczkę, jest leczony i pomimo leczenia drga co jakis czas - to niekoniecznie.
Astma. Pomóżmy pacjentowi zażyć - a w zasadzie wziewnąć leki. Kiedy dzwonić? Umówmy sie tak: popatrzmu na wcięcie mostka, tam gdzie klatka styka się z szyja. Jeżeli u przytomnego pacjenta to miejsce wyrażnie się zapada podczas każdego wdechu, należy wezwac pomoc, nawet gdy się zapiera że nie chce. Niezdolność wypowiedzenia pełnego zdania bez przerywania dla nabrania oddechu też powinna zapalić nam czerwoną lampke. Bo jak kto sie dusi na smierć to raczje nie powie jednym ciągiem: "Skurwisyny jeb..e, ile to, ćamawruk, można na karetke czekać??!?
Przypadki tracące przytomność nie wymagają komentarza.
Co prawda na astme trudno jest wykitować tak, o - ale jest to wyjątkowo nieprzyjemne...
Uczulenia maści wszelkiej. Czyli wysypki, bable i inna cholera. Kiedy dzwonić? Każda pokrzywka (bąble jak po poparzeniu pokrzywą - chyba że powodem jest właśnie poparzenie pokrzywą, to wtedy niekoniecznie...), każdy pęcherz na skórze (który to wykwitł sam, podkreślmy raz jeszcze - a nie jest wynikiem ciasnych butów czy próbą cedzenia ziamniaków gołymi palcami) czy obrzęk - szczególnie w obrębie głowy i szyi. Jeżeli pewni jestesmy że ciocia dostała plam po spazmach wywołanych zeżarciem schabowych przez Burka, możemy sprawę odpuścić. Ale wymienione wyżej objawy powinien zobaczyć lekarz.
Ból w klatce. Wszystko co dźga, jest w odczuciach ostre, nagłe i szybko przemijające, a nie jest wynikiem urazu, olewamy. Przyszło to i przejdzie. Natomiast jak kogo w klatce gniecie, ściska, rozrywa czy pali - tu należy się mu kontrola u dochtora. Szczególnie ostrożnie należy podejść do wszelkich zgagowatych boleści które nie przechodzą po Mallloxie.
Ból w brzuchu - tu doktory często samem maja problem. Kilka wyciętych - a całkiem na oko zdrowych - wyrostków widziałem. Wszystko należy przemyśleć i podejść z umiarem oraz zdrowym rozsądkiem. Rzyganie nie musi zwiastować rychłego zgonu, a sraczka też może zabić.
Oparzenia. Tu w zależności czy skóra jest czerwona, z bąblem, czy też spalona i czarna (choć twarz i dłonie będą porcelanowo białe) - mówimy o oparzeniu I, II lub III stopnia. W zasadzie każdy III stopień oraz stopień drugi który obejmuje twarz, genitalia lub znaczny obszar - musi wylądowac w szpitalu. Poparzone powierzchnie schłodzić bieżącą wodą przez minutę. I tyle.
Rany cięte, kłute i szarpane. O gryzionych nie wspominając.
Krwawienie zabezpieczyć uciskiem w miejscu zranienia. W wyjątkowych przypadka, gry krew jest jasna i tryska sobie tętniąco a ucisk na ranę nie zahamował krwotoku można zastosować ucisk powyżej rany (mowa o kończynach, głowy i szyi tak zaopatrywać nie należy...). Wszytko co duże, spaprane lub jest wynikiem pogryzienia, powinno byc oglądnięte przez lekarza. Polać obficie wodą utleniona, nie grzebać, nie śturać i zabezpieczyć jałowym, a z braku laku, czystym opatrunkiem (na ten przykład świeże gatki z bawełny się nadadzą a używane już raczej nie).
Prawo piąte: zwycięzców sie nie sądzi.
Jeżeli możemy pomóc nie narażając własnego życia - mamy obowiązek to zrobić.
piątek, 16 lipca 2010
Filozoficznie
- Baco - zagaił nieśmiało młody juhas, patrząc w niebo podczas nocnego ogniska - tak się zastanawiam, cegój ta nasza Ziemia to nie spadnie?
- Wiz ty co, Franuś, tak mi sie widzi ze ona na śtyrych słoniach stoi.
Po pół godzinie Franuś zagaił po raz wtóry.
- A one - te słonie - to one cegój nie spadnom?
- Wiz ty co, Franuś, tak mi sie widzi, ze one stojom na takim pierońskim żółwiu.
Po kolejnej przerwie Franuś pdjął drążenie tematu po raz kolejny.
- A ten żółw - to cegój on nie spada?
- Wiz ty co, Franuś, tak mi sie widzi, ze ty sie prosis coby dostać w pysk...
Jako że mnie mandżment okrutnie ciśnie żeby co dwa miesiące ukatrupić Małą Anię, a ostatnia próba miała miejsce w marcu, w końcum się przemógł. Wyjąłem dzieweczkę z szafy, wrzuciłem na wózek, ubrałem ładnie co by cyckami nie swieciła w oczy i delikatnie przykryłem nogi - a raczej ich brak. Producent Małych Ań doszedł do wniosku, że nogi w reanimacj nie graja żadnego znaczenia i stworzył biedaczkę beznogą. Co też ma swoje plusy, bo można łatwo zasymulować ofiarę wpadnięcia pod pociąg - wystarczy odsłonić kadłubek i zakupić keczup z Pudliszek.
Tylko gdzie ja tu pociąg znajdę.
W piątek o trzynastej wybiła godzina zero. Co narracyjnie nawet nieźle brzmi, ale logiki w tym za grosz - toż o trzynastej trzynasta wybiła, wstaje nowydzień; ruszyła kolejka, wszystkim lżej; życie po trzynastej tu zaczyna sie; poprosze trzy flaszki - nieeee siedeeeeeeeem
O czym to ja.
A właśnie - nacisnęliśmy z Zuzią guzik, złapałem się za zegarek i papiery, Zuzia za ambu iiiii.... do pomieszczenia wpadł zziajany tłum pielęgniarek.
Zespół przyjechał o czasie - ptaszek.
Zuzia zarządziła natychmiastowa reanimacje
Rozpoznano zatrzymanie krażenia i podjęto masaż serca - ptaszek.
- która tu się zwie resuscytacja z przyczyn nie do końca jasnych - i kazała przywieźć crash trolley. Dla niezorientowanych: nie jest to broń Panie wózek po wypadku tylko taki na których mamy dragi i sprzęta potrzebne do reanimacji.
Wózek reanimacyjny przywieziono bezzwłocznie - ptaszek.
Zuzia podpieła elektrody i palnęła pacjenta prądem.
Rozpoznano prawidłowo rytm podlegający defibrylacji i ją zastosowano - ptaszek.
Masaż, wentylacja, prąd - a gdzie adrenalina?
- Wkłucie to juz macie, nie? - zza pleców dobiegł głos upierdliwego nadzorcy.
Grupowe potwierdzenie rozeszło się w powietrzu i adrenalina została podana.
Zabezpieczono dostep do żyły - ptaszek.
Podano pierwsza dawkę adrenaliny - ptaszek.
Co prawda jak se kogoś chybciorem nie wyszkole żeby te pierońskie wenflony zakładał to wbijać będą mogli, i owszem, w oko - no ale. Ania i tak żył nie ma - bo plastikowa - a papier jest cierpliwy.
W końcu dzieweczka beznoga została ukatrupiona - bo tym razem nadzorca wredny nie miał sumienia za grosz i PVT przeszło w asystolię - po czym wszyscy udali się na zasłużoną kawę.
Jeszcze sześć dni. Roboczych. I wyjeżdżam na urlop. Zamknę drzwi, wyłącze komórkę i kupię sobie takie korki z pianki do uszu. W BBQ widziałem, paczka 50 sztuk za 3,99. I przez caluśki tydzień będę sobie leżał z tymi korkami w uszach na plaży i pił drinki z palemką.
- Wiz ty co, Franuś, tak mi sie widzi ze ona na śtyrych słoniach stoi.
Po pół godzinie Franuś zagaił po raz wtóry.
- A one - te słonie - to one cegój nie spadnom?
- Wiz ty co, Franuś, tak mi sie widzi, ze one stojom na takim pierońskim żółwiu.
Po kolejnej przerwie Franuś pdjął drążenie tematu po raz kolejny.
- A ten żółw - to cegój on nie spada?
- Wiz ty co, Franuś, tak mi sie widzi, ze ty sie prosis coby dostać w pysk...
Jako że mnie mandżment okrutnie ciśnie żeby co dwa miesiące ukatrupić Małą Anię, a ostatnia próba miała miejsce w marcu, w końcum się przemógł. Wyjąłem dzieweczkę z szafy, wrzuciłem na wózek, ubrałem ładnie co by cyckami nie swieciła w oczy i delikatnie przykryłem nogi - a raczej ich brak. Producent Małych Ań doszedł do wniosku, że nogi w reanimacj nie graja żadnego znaczenia i stworzył biedaczkę beznogą. Co też ma swoje plusy, bo można łatwo zasymulować ofiarę wpadnięcia pod pociąg - wystarczy odsłonić kadłubek i zakupić keczup z Pudliszek.
Tylko gdzie ja tu pociąg znajdę.
W piątek o trzynastej wybiła godzina zero. Co narracyjnie nawet nieźle brzmi, ale logiki w tym za grosz - toż o trzynastej trzynasta wybiła, wstaje nowydzień; ruszyła kolejka, wszystkim lżej; życie po trzynastej tu zaczyna sie; poprosze trzy flaszki - nieeee siedeeeeeeeem
O czym to ja.
A właśnie - nacisnęliśmy z Zuzią guzik, złapałem się za zegarek i papiery, Zuzia za ambu iiiii.... do pomieszczenia wpadł zziajany tłum pielęgniarek.
Zespół przyjechał o czasie - ptaszek.
Zuzia zarządziła natychmiastowa reanimacje
Rozpoznano zatrzymanie krażenia i podjęto masaż serca - ptaszek.
- która tu się zwie resuscytacja z przyczyn nie do końca jasnych - i kazała przywieźć crash trolley. Dla niezorientowanych: nie jest to broń Panie wózek po wypadku tylko taki na których mamy dragi i sprzęta potrzebne do reanimacji.
Wózek reanimacyjny przywieziono bezzwłocznie - ptaszek.
Zuzia podpieła elektrody i palnęła pacjenta prądem.
Rozpoznano prawidłowo rytm podlegający defibrylacji i ją zastosowano - ptaszek.
Masaż, wentylacja, prąd - a gdzie adrenalina?
- Wkłucie to juz macie, nie? - zza pleców dobiegł głos upierdliwego nadzorcy.
Grupowe potwierdzenie rozeszło się w powietrzu i adrenalina została podana.
Zabezpieczono dostep do żyły - ptaszek.
Podano pierwsza dawkę adrenaliny - ptaszek.
Co prawda jak se kogoś chybciorem nie wyszkole żeby te pierońskie wenflony zakładał to wbijać będą mogli, i owszem, w oko - no ale. Ania i tak żył nie ma - bo plastikowa - a papier jest cierpliwy.
W końcu dzieweczka beznoga została ukatrupiona - bo tym razem nadzorca wredny nie miał sumienia za grosz i PVT przeszło w asystolię - po czym wszyscy udali się na zasłużoną kawę.
środa, 14 lipca 2010
Wywiad
- Czy była już Pani znieczulana?
- Tak.
- Czy wszystko przebiegło bez powikłań?
- Nie pamiętam. Strasznie dawno to było...
- A jaki typ zabiegu miała Pani?
- Migdałki mi wycinali. W 1943 chyba...
- O!
- Co Pana tak dziwi?
- Wie Pani, dawne czasy, inne procedury, innege leki...
- Pewnie Pana jeszcze nie było wtedy na świecie?
- Nie było. Mojej matki też nie...
- Tak.
- Czy wszystko przebiegło bez powikłań?
- Nie pamiętam. Strasznie dawno to było...
- A jaki typ zabiegu miała Pani?
- Migdałki mi wycinali. W 1943 chyba...
- O!
- Co Pana tak dziwi?
- Wie Pani, dawne czasy, inne procedury, innege leki...
- Pewnie Pana jeszcze nie było wtedy na świecie?
- Nie było. Mojej matki też nie...
poniedziałek, 12 lipca 2010
Hoax
Jezus wyszedł do kapłanów czekających u wrót Nieba i rzekł:
- Mówiłem, „paście owce moje”. A nie „strzyżcie”.
To jest kolejna zabawa współczesnego świata. Podział na strzygących i strzyżonych. Czyli na tych którzy rządzą i ci którzy im to rzadzenie umożliwiają. Poniewaz cel jest słuszny, srodki musza być wspaniałe. Przyglądnijmy sie kilku z nich. Filozofia. Ta od ogólnej równości doprowadziła do Papy Wisarionowicza, gułagów i zamordyzmu. Ta od swobody jednostki wyprodukowała Adolfa i jego ideeę Zjednoczonej Europy. A systemy wierzeń? No, to dopiero jest bajka. Od stosów w Hiszpanii począwszy a na zamachach terrorystycznych skończywszy. Na szczęście mamy wiek dwudziesty, wiara pomału staje się sprawa prywatną, gadkami filozofów nikt nie zaprząta sobie głowy, rządzi nauka i Evidence Based Science. Skończyło sie naciąganie durnych mas, równość rządzi.
Po zamianie Proroków na Filozofów niewiele się zmieniło. Systemy co prawda opierały się nie tyle na cudownych objawieniach ile na Myśli Przewodniej i Jej Implikacjach, ale w zasadzie efekt był ten sam. Masy szły za słowem. Dopiero zamiana Filozofii na Naukę - co jasno i niejako mimochodem dowodzi że filozofia to nie nauka - spowodowałe, że prawda zstąpiła do mas, a telewizory OLEDowe pod strzechy. Nie musi sie juz martwić durny lud że go ktos w bambuko zrobi.
Nauka zadania ma wielkie. Musi komputer zbudować. Bateryjki A4. Lekarstwa na choroby przeróżne. Na bakterie i wirusy. O grzybach nie wspominając. Na HIV i H1N1. No i siędza Ci wielcy, potężni, mózg swój wysilając, i produkuja - acyklovir na opryszczkę, która za czasów mojej młodości była nieuleczalna (teraz też nie jest, ale to inna bajka). Inhibitory retrotranskryptazy - czy jak się to okropieństwo nazywa - coby HIVa powstrzymać od tępienia cudzołożników. Czy wreszcie oseltamivir i zanamivir, nieco lepiej znane jako Tamiflu i Relenza, do walki ze straszliwą grypą pochodzenia odwieprzowego.
No i dziwić się Żydom, że tego żreć nie chcą. Najpierw tasiemce, a teraz to
Komitet WHO pracował cieżko, wytrwale, od lat wielu przygotowując się do paneuropejskiej - jak nie ogólnoświatowej - zarazy, układał plany, nadzorował badania, szukał rozwiązań. Aż weszcie nadeszła godzina zero. Sztab światłych mózgów, Tytanów Umysłu, co to jako te lelije białe a pancerne stanęli na drodze Zarazy, wydał zarządzenie. Teraz. Teraz bracia ciemni, ratujcie się! Albowiem idzie straszliwa grypa, co zmiecie z posad co tam tylko jest do pozamiatania. Oczywiście, głosu Tytanów - choć wielcy sa i potężni, to jednak nieliczni - nie usłyszał by nikt, gdyby nie ich Bracia Mniejsi, Dziennikarze. Czwarta władza, straznik demokracji, głos ludu. Nieco głupsi, choc równie pazerni.
W sumie do dziennikarzy pasuje mi określnie „uniwersalny dyletant”.
Oni to, trąbiąc, rycząc i donosząc, rozpętali panikę na miarę początku XXI wieku. No, wprawę mieli. Ostatecznie z powodu starszej kuzynki H1N1, niejakiej H5N1, morderczyni kur i kaczek, miliard Chińczyków chodziło w takich śmiesznych maseczkach.
Które co prawda nic nie robia wirusom ale producenci maja swoje pięć minut.
Podejrzewam, że te maseczki mieli tylko Ci co wystepowali w telewizji - ale tu mamy samonapędzająca się karuzelę kreatywnej manipulacji. Ostatecznie prawdą jest to co się mówi w telewizji. Sądząc choćby po wynikach ostatnich wyborów.
CRY HAVOC!
And unleash the dogs of hell.
Cała heca została przygotowana przez kilku panów, którzy stworzyli kluczowy raport pod agenda WHO, we współpracy z ESWI.
Tylko nikt nie wspomniał, że ESWI zostało całkowicie sfinansowane ze środków Roche oraz innych producentów szczepionek oraz leków przeciwwirusowych.
Świat dał sie zaszczepić czymś dziwnym, co zabijało dziesięć razy cześciej niż rzeczony wirus, rządy zakupiły hangary niepotrzebnych leków a dziennikarze wypisywali „Niebezpieczny Wirus Nadal Zabija Polaków!” i inne tego typu bzdury.
W sumie było to i tak o niebo lepsze niż 642 artykuł o tym że Kubica nie zostanie w Renault. Gdy zobaczyłem info, że przedłużył kontrakt, zamarłem - o czym ja teraz będę czytał przy porannej posiadówce??!? Na szczęście cisza trwała króciutko. Już na trzeci dzień dzielny dziennikarz otrząsnął sie z szoku i napisał że „Kubica może odejść w 2011!!!”
Major major i ja możemy zgnoić każdego z was...
Rzecz jasna, trwają teraz kontrole, szaleją komisje, szuka się winnych, wskazuje odpowidzialnych. A strzygący siedzą sobie na swoich 140 metrowych jachtach gdzieś na środku Pacyfiku i spokojnie spożywając mules a’la mariniere, z Grand Cru Chablis w kieliszkach, gaworzą nad sposobem wydojenia świata na kolejne dwunastocyfrowe sumy.
- Mówiłem, „paście owce moje”. A nie „strzyżcie”.
To jest kolejna zabawa współczesnego świata. Podział na strzygących i strzyżonych. Czyli na tych którzy rządzą i ci którzy im to rzadzenie umożliwiają. Poniewaz cel jest słuszny, srodki musza być wspaniałe. Przyglądnijmy sie kilku z nich. Filozofia. Ta od ogólnej równości doprowadziła do Papy Wisarionowicza, gułagów i zamordyzmu. Ta od swobody jednostki wyprodukowała Adolfa i jego ideeę Zjednoczonej Europy. A systemy wierzeń? No, to dopiero jest bajka. Od stosów w Hiszpanii począwszy a na zamachach terrorystycznych skończywszy. Na szczęście mamy wiek dwudziesty, wiara pomału staje się sprawa prywatną, gadkami filozofów nikt nie zaprząta sobie głowy, rządzi nauka i Evidence Based Science. Skończyło sie naciąganie durnych mas, równość rządzi.
Po zamianie Proroków na Filozofów niewiele się zmieniło. Systemy co prawda opierały się nie tyle na cudownych objawieniach ile na Myśli Przewodniej i Jej Implikacjach, ale w zasadzie efekt był ten sam. Masy szły za słowem. Dopiero zamiana Filozofii na Naukę - co jasno i niejako mimochodem dowodzi że filozofia to nie nauka - spowodowałe, że prawda zstąpiła do mas, a telewizory OLEDowe pod strzechy. Nie musi sie juz martwić durny lud że go ktos w bambuko zrobi.
Nauka zadania ma wielkie. Musi komputer zbudować. Bateryjki A4. Lekarstwa na choroby przeróżne. Na bakterie i wirusy. O grzybach nie wspominając. Na HIV i H1N1. No i siędza Ci wielcy, potężni, mózg swój wysilając, i produkuja - acyklovir na opryszczkę, która za czasów mojej młodości była nieuleczalna (teraz też nie jest, ale to inna bajka). Inhibitory retrotranskryptazy - czy jak się to okropieństwo nazywa - coby HIVa powstrzymać od tępienia cudzołożników. Czy wreszcie oseltamivir i zanamivir, nieco lepiej znane jako Tamiflu i Relenza, do walki ze straszliwą grypą pochodzenia odwieprzowego.
No i dziwić się Żydom, że tego żreć nie chcą. Najpierw tasiemce, a teraz to
Komitet WHO pracował cieżko, wytrwale, od lat wielu przygotowując się do paneuropejskiej - jak nie ogólnoświatowej - zarazy, układał plany, nadzorował badania, szukał rozwiązań. Aż weszcie nadeszła godzina zero. Sztab światłych mózgów, Tytanów Umysłu, co to jako te lelije białe a pancerne stanęli na drodze Zarazy, wydał zarządzenie. Teraz. Teraz bracia ciemni, ratujcie się! Albowiem idzie straszliwa grypa, co zmiecie z posad co tam tylko jest do pozamiatania. Oczywiście, głosu Tytanów - choć wielcy sa i potężni, to jednak nieliczni - nie usłyszał by nikt, gdyby nie ich Bracia Mniejsi, Dziennikarze. Czwarta władza, straznik demokracji, głos ludu. Nieco głupsi, choc równie pazerni.
W sumie do dziennikarzy pasuje mi określnie „uniwersalny dyletant”.
Oni to, trąbiąc, rycząc i donosząc, rozpętali panikę na miarę początku XXI wieku. No, wprawę mieli. Ostatecznie z powodu starszej kuzynki H1N1, niejakiej H5N1, morderczyni kur i kaczek, miliard Chińczyków chodziło w takich śmiesznych maseczkach.
Które co prawda nic nie robia wirusom ale producenci maja swoje pięć minut.
Podejrzewam, że te maseczki mieli tylko Ci co wystepowali w telewizji - ale tu mamy samonapędzająca się karuzelę kreatywnej manipulacji. Ostatecznie prawdą jest to co się mówi w telewizji. Sądząc choćby po wynikach ostatnich wyborów.
And unleash the dogs of hell.
Cała heca została przygotowana przez kilku panów, którzy stworzyli kluczowy raport pod agenda WHO, we współpracy z ESWI.
Tylko nikt nie wspomniał, że ESWI zostało całkowicie sfinansowane ze środków Roche oraz innych producentów szczepionek oraz leków przeciwwirusowych.
Świat dał sie zaszczepić czymś dziwnym, co zabijało dziesięć razy cześciej niż rzeczony wirus, rządy zakupiły hangary niepotrzebnych leków a dziennikarze wypisywali „Niebezpieczny Wirus Nadal Zabija Polaków!” i inne tego typu bzdury.
W sumie było to i tak o niebo lepsze niż 642 artykuł o tym że Kubica nie zostanie w Renault. Gdy zobaczyłem info, że przedłużył kontrakt, zamarłem - o czym ja teraz będę czytał przy porannej posiadówce??!? Na szczęście cisza trwała króciutko. Już na trzeci dzień dzielny dziennikarz otrząsnął sie z szoku i napisał że „Kubica może odejść w 2011!!!”
Major major i ja możemy zgnoić każdego z was...
Rzecz jasna, trwają teraz kontrole, szaleją komisje, szuka się winnych, wskazuje odpowidzialnych. A strzygący siedzą sobie na swoich 140 metrowych jachtach gdzieś na środku Pacyfiku i spokojnie spożywając mules a’la mariniere, z Grand Cru Chablis w kieliszkach, gaworzą nad sposobem wydojenia świata na kolejne dwunastocyfrowe sumy.
piątek, 9 lipca 2010
Rightous kill
Czyli „Zawodowcy”
Do Ala Pacino mam słabość. Ulubieniec dzieci i kobiet, śliczna chrypka, tumiwisizm totalny wsparty zlewizmem szczegółowym plus błysk w oku na widok pieknych osobniczek płci odmiennej - to wszystko każe go oglądać, nawet gdyby film okazał się zdobną chałą. De Niro z kolei łapie mnie swoim czerstwym podejściem do życia. Ma to samo co Nicholson czy Brando - jego osobowość dominuje odtwarzany charakter, w zasadzie oglądamy kolejne jego wcielenie.
Panowie spotkali się na planie, by opowiedzieć o pościgu pary podstarzałych policjantów za seryjnym mordercą. Morderca jest szczególny, mianowicie morduje złych ludzi. Sutenerów, gwałcicieli dilerów narkotyków i innych panów przestrzegających prawa inaczej. Film stawia tezę śmiało - i stanowczo - którą można skrócić do misiowych parówkowych skrytożerców. Którym mówimy nie.
Kuszące.
Jakieś pięćdziesiąt mil na północ ode mnie został wypuszczony z wiezienia osobnik płci meskiej w wieku średnim. Pan, w swoim głębokim przeświadczeniu, został wrobiony przez policjanta, który okazał sie być cichym absztyfikantem jedynej i prawdziwej miłości naszego bohatera. Więc zapałał gniewem szczerym i słusznym do bólu - dwa dni po wyjściu z pudła zastrzelił jak psa bieżącego chłopaka swojej dziewczyny oraz nią samą na dokładkę. Tyle że przy dziewczynie ręka mu drgnęła i jak się potem okazało, zastrzelił ja nieskutecznie. Być może jest w tym jakis głębszy motyw, którego nie czuję. Może on ją tak bardzo kocha że chce ją zastrzelić dwa razy? Bo tak w liście napisał. Że ja kocha. I ją zastrzelił. Zadziwiające są meandry życia uczuciowego homo monopenis duopedes. Następnie poczuł, ze mu tego wszystkiego mało i odstrzelił sobie dla sportu - oraz podreperowania własnego ego - Bogu ducha winnego policjanta, siedzącego w swoim radiowozie na ulicy. I zapowiedział że będzie strzelał aż do skutku, czyli do wybicia całego stanu policyjnego. O tym że chłopak dziewczyny był trenerem karate i z policją nie miał nic wspólnego, dowiedział się z mediów. Był wstrząśnięty. Ponoc tak wynika z jego siedemnastostronicowego listu wyjaśniającego jego postępowanie.
-----------
Zastanawiam się nad odpowiedzialnością twórców za kreacje postaw patologicznych. Tu nie tylko chodzi o rightous kill.
Ten temat zresztą podlega Percepcyjnej Transformacji Kalego - bo o ile MY mamy prawo zatłuc jak burą sukę nieprawych świata tego, o tyle inni już nie. Szczególnie gdybyśmy to my mieli byc tą burą suką.
Chodzi również o pokazywanie przemocy, przestępstw seksualnych, postaw get rich or die trying i innych odzwierzęcych przymiotów naszej humanitarnej i pokojowej natury. Mam upatrzonych kilka takich produkcji, za które producenta wysłał bym do natychmiastowej likwidacji razem z całym zespołem.
Muszę przyznać że odkąd obejrzałem Nikosia „ale-jestem-zajebisty-aktor-no-bo-bardziej-zajebistego-to-już-nie-ma-wcale” Kejdża w 8mm, przestałem go trawić. Regularnie - rzygać mi sie chce na jego widok. I pomału - pomaluśku - zaczyna mnie odrzucać od Pacino. Najpier gniot pt. 88 minut (tak na marginesie - może nie należy chodzić do kina na filmy które maja „osiem” w tytule, czy co?), a teraz to gówno.
Niestety, nie ma takiego jabłka, które by mi pasowało do oceny.
Psia sraczka po obierkach.
Do Ala Pacino mam słabość. Ulubieniec dzieci i kobiet, śliczna chrypka, tumiwisizm totalny wsparty zlewizmem szczegółowym plus błysk w oku na widok pieknych osobniczek płci odmiennej - to wszystko każe go oglądać, nawet gdyby film okazał się zdobną chałą. De Niro z kolei łapie mnie swoim czerstwym podejściem do życia. Ma to samo co Nicholson czy Brando - jego osobowość dominuje odtwarzany charakter, w zasadzie oglądamy kolejne jego wcielenie.
Panowie spotkali się na planie, by opowiedzieć o pościgu pary podstarzałych policjantów za seryjnym mordercą. Morderca jest szczególny, mianowicie morduje złych ludzi. Sutenerów, gwałcicieli dilerów narkotyków i innych panów przestrzegających prawa inaczej. Film stawia tezę śmiało - i stanowczo - którą można skrócić do misiowych parówkowych skrytożerców. Którym mówimy nie.
Kuszące.
Jakieś pięćdziesiąt mil na północ ode mnie został wypuszczony z wiezienia osobnik płci meskiej w wieku średnim. Pan, w swoim głębokim przeświadczeniu, został wrobiony przez policjanta, który okazał sie być cichym absztyfikantem jedynej i prawdziwej miłości naszego bohatera. Więc zapałał gniewem szczerym i słusznym do bólu - dwa dni po wyjściu z pudła zastrzelił jak psa bieżącego chłopaka swojej dziewczyny oraz nią samą na dokładkę. Tyle że przy dziewczynie ręka mu drgnęła i jak się potem okazało, zastrzelił ja nieskutecznie. Być może jest w tym jakis głębszy motyw, którego nie czuję. Może on ją tak bardzo kocha że chce ją zastrzelić dwa razy? Bo tak w liście napisał. Że ja kocha. I ją zastrzelił. Zadziwiające są meandry życia uczuciowego homo monopenis duopedes. Następnie poczuł, ze mu tego wszystkiego mało i odstrzelił sobie dla sportu - oraz podreperowania własnego ego - Bogu ducha winnego policjanta, siedzącego w swoim radiowozie na ulicy. I zapowiedział że będzie strzelał aż do skutku, czyli do wybicia całego stanu policyjnego. O tym że chłopak dziewczyny był trenerem karate i z policją nie miał nic wspólnego, dowiedział się z mediów. Był wstrząśnięty. Ponoc tak wynika z jego siedemnastostronicowego listu wyjaśniającego jego postępowanie.
-----------
Zastanawiam się nad odpowiedzialnością twórców za kreacje postaw patologicznych. Tu nie tylko chodzi o rightous kill.
Ten temat zresztą podlega Percepcyjnej Transformacji Kalego - bo o ile MY mamy prawo zatłuc jak burą sukę nieprawych świata tego, o tyle inni już nie. Szczególnie gdybyśmy to my mieli byc tą burą suką.
Chodzi również o pokazywanie przemocy, przestępstw seksualnych, postaw get rich or die trying i innych odzwierzęcych przymiotów naszej humanitarnej i pokojowej natury. Mam upatrzonych kilka takich produkcji, za które producenta wysłał bym do natychmiastowej likwidacji razem z całym zespołem.
Muszę przyznać że odkąd obejrzałem Nikosia „ale-jestem-zajebisty-aktor-no-bo-bardziej-zajebistego-to-już-nie-ma-wcale” Kejdża w 8mm, przestałem go trawić. Regularnie - rzygać mi sie chce na jego widok. I pomału - pomaluśku - zaczyna mnie odrzucać od Pacino. Najpier gniot pt. 88 minut (tak na marginesie - może nie należy chodzić do kina na filmy które maja „osiem” w tytule, czy co?), a teraz to gówno.
Niestety, nie ma takiego jabłka, które by mi pasowało do oceny.
Psia sraczka po obierkach.
wtorek, 6 lipca 2010
Szósty zmysł
Zadzwoniła Orszula. Głosem miłym a powabnym dalej mnie wodzić na pokuszenie. Że ma zebranie - naukowe - i że by się z chęcią pozbyła najbliższej środy, za to z chęcią coś mi weźmie w przyszłości. Jako żem na wdzięki niewieście wrażliwy jest jak każdy alfa samiec czy inny beta karoten - z uśmiechem na ustach oznajmiłem że owszem. Czemu nie. Się zrobi. Niech się też Orszula szkoli po uważaniu, a mi bez różnicy w którą siedzę środę. Tą czy tamtą. Pierwszego czy piętnastego. Zero zabiegów czy jedenaści..
Jedenaście?!?
Jakoś tak co obstawiam środę - to urwanie łba. A co Orszula zajeżdża z braterska wizyta - bo ona jest i od szabli i od szklanki, tyle że nie bratanek a bratanka - to na rozpisie jest jedno ogólne.
Następnym razem zanim się zgodzę, sprawdzę cichcem na co ta zgoda jest. Bo żebym o tych jedenastu ogólnych wiedział zawczasu, pewnie bym sraczki dostał...
Jedenaście?!?
Jakoś tak co obstawiam środę - to urwanie łba. A co Orszula zajeżdża z braterska wizyta - bo ona jest i od szabli i od szklanki, tyle że nie bratanek a bratanka - to na rozpisie jest jedno ogólne.
Następnym razem zanim się zgodzę, sprawdzę cichcem na co ta zgoda jest. Bo żebym o tych jedenastu ogólnych wiedział zawczasu, pewnie bym sraczki dostał...
poniedziałek, 5 lipca 2010
Podpajęczynóweczka
Szaman ostatnio doszedł do wniosku że trzeba odkurzyć podstawowe skills’y anestezjologiczne i zażądał transferu do ośrodka, gdzie się igły w krzyż wbija. Jakos tak wieczorową pora zasiadłem sobie ze szklaneczka i popadłem w przydum. Że znaczy po cholere mu to było. Toż człowiek wbija te pierońskie igły od lat wielu, że się teraz tego robi mniej - a w zasadzie wcale - to jeszcze nie znaczy że w mózgu nastąpił jakowyś zanik. Na rowerze też lata całe nie jeździłem a w dalszym ciągu jak wsiądę to pojadę. W trakcie upijania szklaneczki pogląd zaczął mi się zmieniać nieco - Szaman człowiek mądry jest i uczony, jak on se taki odrdzewiacz zafundował, to chyba wiedział co robi. Pod koniec szklaneczki nastąpiła całkowita - i przeciwstawna - polaryzacja poglądów. Tyż se jakiś igiel wbiję. Znaczy nie se tylko w pacjenta, ale własnymi ręcyma.
Pacjentka trafiła się dość szybko, z racji typu zabiegu i niekoniecznie najzdrowszego układu oddechowego była wymarzonym obiektem do wykonania tak zwanego pp. Czyli podpajeczynówki. W trakcie mojego namawiania sama powiedziała ze chciala by miec właśnie takie - tu mi się żuchw obsunął nieco na poziom edukacji pacjenta - i juz po chwili mieliśmy ustalony plan działania. Pierwsza na liście, igła w krzyż i do boju.
Nadszedl dzień zero. Najpierw chirurg przylazł sobie na czas - czyli w momencie gdy pacjent powinien leżeć sobie na stole. Po potwierdzeniu typu zabiegu, tożsamości pacjentai świadomości chirurga przystąpiliśmy do dźgania. Tu ciekawostka. Mianowicie w DCU - czyli w zakładzie chirurgii dnia pierwszego i ostatniego (bo jedynego) - nie za bardzo da się włupać pacjentowi standardowej dawki anestetyku miejscowo działającego. Może i mu wszystko do wieczora wróci - ale prawopodobnie będziemy go musieli wysłac do zaprzyjaźnionego szpitala, żeby mu pomóc się wysikać w nocy. Dlatego też daweczka jest mniejsza. Malutka wręcz. Gdyby ktoś tego nie robił, używa się 1 ml 0,5% Bupivacainy. Do tego 25 mcg fentanylu, rozpuszcza się to solą do 2 ml... Niby przepis jest sprawdzony, alem sam nigdy jaj takich nie robił. I jak pacjent miał tę igłę w krzyżu, targnęły mnie wątpliwości. Uzywałem juz 7,5 mg mieszanki, to była moda dwa lata temu, ale 5 mg nigdy. A jak nie zadziała?
Zadziałała. Pierwszy ml. podany pod kątem 45 stopni doogonowo w dół, potem barbotage - i zaczęło się radosne choc nieco nerwowe oczekiwanie. Co prawda zlazło konkretnie, bo dopiero po pół godzinie blok był kompletny, ale za to milusi, z nieznacznym tylko spadkiem ciśnienia i praktycznie bez wpływu na nózię przeciwpołożną. Sześć godzin po zabiegu po bloku nie pozostał nawet ślad, pani ze śpiewem na ustach pomaszerowała do domu.
Spodobało mi się. Wyczytałem ostatnio w „Anaesthesia” technikę z 4 mg Bupivacainy. Trzeba będzie wypróbować nastepnym razem.
Ciekawe przy jakiej dawce anestezjolodzy domyslą się w końcu, że Bupivacaina nie jest potrzebna w ogóle...
Pacjentka trafiła się dość szybko, z racji typu zabiegu i niekoniecznie najzdrowszego układu oddechowego była wymarzonym obiektem do wykonania tak zwanego pp. Czyli podpajeczynówki. W trakcie mojego namawiania sama powiedziała ze chciala by miec właśnie takie - tu mi się żuchw obsunął nieco na poziom edukacji pacjenta - i juz po chwili mieliśmy ustalony plan działania. Pierwsza na liście, igła w krzyż i do boju.
Nadszedl dzień zero. Najpierw chirurg przylazł sobie na czas - czyli w momencie gdy pacjent powinien leżeć sobie na stole. Po potwierdzeniu typu zabiegu, tożsamości pacjenta
Zadziałała. Pierwszy ml. podany pod kątem 45 stopni doogonowo w dół, potem barbotage - i zaczęło się radosne choc nieco nerwowe oczekiwanie. Co prawda zlazło konkretnie, bo dopiero po pół godzinie blok był kompletny, ale za to milusi, z nieznacznym tylko spadkiem ciśnienia i praktycznie bez wpływu na nózię przeciwpołożną. Sześć godzin po zabiegu po bloku nie pozostał nawet ślad, pani ze śpiewem na ustach pomaszerowała do domu.
Spodobało mi się. Wyczytałem ostatnio w „Anaesthesia” technikę z 4 mg Bupivacainy. Trzeba będzie wypróbować nastepnym razem.
Ciekawe przy jakiej dawce anestezjolodzy domyslą się w końcu, że Bupivacaina nie jest potrzebna w ogóle...
piątek, 2 lipca 2010
Wielki chirurg...
...z wielkim nożem
wiele szkody
zrobić
może...
To wiadomo od dawna. Ale żeby igłą?
Jakoś tak sie utarło, że chirurg sobie sam hernia-blok zakłada. Bo widzi te cholerne nerwy.
Niby tak.
To cegój do ciężkiej cholery mam już trzeci, spadkowy po chirurgu, femoral blok tej wiosny? I zamiast na dżima pograć sobie patelką w tenisa - będę siedział jak dupa wołowa, czekajac aż blok puści. Przy okazji krzyżując palce, żeby to w ogóle nastąpiło...
Inna rzecz, że gość w ogóle jakowyś lucky looser jest - poszedł sobie do toalety na tej nózi znieczulonej. I, co mało dziwne, nie wydolnął ipier na podłodze wylądował. Nic sobie przy okazji nie uszkadzając.
Dobre i choć co.
wiele szkody
zrobić
może...
To wiadomo od dawna. Ale żeby igłą?
Jakoś tak sie utarło, że chirurg sobie sam hernia-blok zakłada. Bo widzi te cholerne nerwy.
Niby tak.
To cegój do ciężkiej cholery mam już trzeci, spadkowy po chirurgu, femoral blok tej wiosny? I zamiast na dżima pograć sobie patelką w tenisa - będę siedział jak dupa wołowa, czekajac aż blok puści. Przy okazji krzyżując palce, żeby to w ogóle nastąpiło...
Inna rzecz, że gość w ogóle jakowyś lucky looser jest - poszedł sobie do toalety na tej nózi znieczulonej. I, co mało dziwne, nie wydolnął i
Dobre i choć co.
czwartek, 1 lipca 2010
A Malediwy toną
Żeby życie nudne nie było, cos się dziać musi. Rzecz jasna - gdyby się działo tak jak powinno, to by było nudno. Dlatego zwykle rzeczy życie nam czyniące ciekawszym muszą się trafiać w jak najmniej korzystnym czasie. I przestrzeni.
Ważne służbowe spotkanie którego za kurwisyna ciężkiego nie da sie przesunąć, a na które czekamy sobie spokojnie od pół roku trafia sie kiedy? Tak jest. W połowie urlopu. I to tak, że choćbym sobie kiche zaślepił - czy slepia zakichał - szlag mi trafi jakiekolwiek plany wyjazdowe. Biedna ta moja wątroba.
Słub z dawien dawna oczekiwany, któremu to rodzina cała z napięciem wręcz fizycznym kibicowała kciuki trzymając - dla odmiany tydzień po urlopie.
Wynika mi z tego że w ciągu jednego miesiąca przelecę się w te i wewte z dziesięć razy.
A carbon footprint i global warming zęby szczerzą...
Czuje się jakbym te nieszczęsne Maledivy zatapiał własnymi rękami. Czy raczej wysiadywał w samolocie to zatopienie własną dupą. W dodatku za własne pieniądze.
Ważne służbowe spotkanie którego za kurwisyna ciężkiego nie da sie przesunąć, a na które czekamy sobie spokojnie od pół roku trafia sie kiedy? Tak jest. W połowie urlopu. I to tak, że choćbym sobie kiche zaślepił - czy slepia zakichał - szlag mi trafi jakiekolwiek plany wyjazdowe. Biedna ta moja wątroba.
Słub z dawien dawna oczekiwany, któremu to rodzina cała z napięciem wręcz fizycznym kibicowała kciuki trzymając - dla odmiany tydzień po urlopie.
Wynika mi z tego że w ciągu jednego miesiąca przelecę się w te i wewte z dziesięć razy.
A carbon footprint i global warming zęby szczerzą...
Czuje się jakbym te nieszczęsne Maledivy zatapiał własnymi rękami. Czy raczej wysiadywał w samolocie to zatopienie własną dupą. W dodatku za własne pieniądze.
wtorek, 29 czerwca 2010
Duchy Goi
Im dłużej zyje, tym mniej złudzeń mam. Jako rasa jesteśmy beznadziejni. Co prawda ktoś tam próbuje nas ucywilizować, te wszystkie technologie informatyczne, które wręcz eksplodowały w drugiej połowie XX wieku nie wzięły się znikąd - ale mam dziwne wrażenie, że to jest nasza ostatnia szansa. I że następnym krokiem naszych nadzorców będzie naciśnięcie guzika delete.
Postrzegać się chcemy jako natchnione, eteryczne twory, którym to szlachetność z oczu patrzy, a wrażliwością i empatią promieniują na świat cały. Jednak tu pewien problem zgrzyta. Mianowicie człowiek chce szczęśliwym być. Dążenie do szczęśliwości jest wpisane w nasze jestestwo - a przy okazji i w Konstytucję Najwaspanialszego Kraju Na Świecie; co prawda nie znam jakby wszystkich, ale jak dla mnie to najwspanialszy jest - i każda jednostka do tegoż szcześcia dąży uparcie. Czyli za wszelka cene chce zapokoić swoje cztery podstawowe ośrodki dobrego samopoczucia. Głodu, pragnienia, seksu i snu. Osobnik który sie nażarł, napił, za...spokoił pożądanie i przespał - osiągnął stan Homo Ineptus Felicitas i w zasadzie nie ma żadnego napędu żeby świecić eterycznie czy co tam innego wyprawiać z empatia własną.
Gdyby ktoś chciał polemizować, uprzejmie donoszę że treszczenie konstrukcji sam widzę - toż jeszcze do pełni szczęścia potrzeba nam by Kowalskiego szlag jasny trafił, razem z tą jego cholerną willą, żoną, psem i samochodem.
-----------
Jako że nic ciekawego w Tesco na półce po piątce nie było, sprawdziliśmy tubylczą telewizję. Duchy Goi. Forman. Hm. Może się zmusić? Co prawda zaczyna się o 23, ale za to Natalie Portman, Javier Bardem (ten od Barcelony i Miłości w czasach cholery) oraz Stellan Skarsgard (Bootstrap Turner) kusili okrutnie.
Historia zaczyna sie niewinnie, Ines (Natalia) pozuje Goi (Skarsgard), brat Lorenzo (Barden) szkoli prawdziwych katolików jak wypatrzeć Żyda w tłumie - i wszyscy sa zadowoleni. Pech Ines polega na jej niecheci do wieprzowiny. Zostaje zadenuncjowana i staje przed Świętym Officium. Tam rzecz jasna określa sie jako prawdziwa katoliczka, braciszkowie jednak chcą to sprawdzić i zadaja jej kilka krzyżowych pytań. Znaczy - ona wisi pod sufitem z powyłamywanymi ręcyma i wyje z bólu, a oni dają jej do podpisania dokument potwierdzjący jej kryptożydowość.
Jest w tym jakiś diaboliczny chichot losu.
Portman jak zawsze perfekcyjna, swoja postacią przykuwa wzrok. Tak w rzeczy samej postaciami dwoma - bo zagra również Alicję, córkę Ines. Skarskgard w roli Goi jest - przekonywujący. Jest w nim pasja, tłumione lęki, empatia. Ale postać Bardem’a, brat Lorenzo, zwala z nóg. Uśmiechnięty socjopata, kat o gołębim sercu. A w rzeczy samej zwykła owłosiona małpa - bo łatwo glosić ideały za które maja ginać inni, gorzej, gdy ktos przy stole nas sprawdzi. Głupio sie wygląda z pustą ręką, w której najwyższą kartą jest żołędny dupek.
Szara reneta.
Postrzegać się chcemy jako natchnione, eteryczne twory, którym to szlachetność z oczu patrzy, a wrażliwością i empatią promieniują na świat cały. Jednak tu pewien problem zgrzyta. Mianowicie człowiek chce szczęśliwym być. Dążenie do szczęśliwości jest wpisane w nasze jestestwo - a przy okazji i w Konstytucję Najwaspanialszego Kraju Na Świecie; co prawda nie znam jakby wszystkich, ale jak dla mnie to najwspanialszy jest - i każda jednostka do tegoż szcześcia dąży uparcie. Czyli za wszelka cene chce zapokoić swoje cztery podstawowe ośrodki dobrego samopoczucia. Głodu, pragnienia, seksu i snu. Osobnik który sie nażarł, napił, za...spokoił pożądanie i przespał - osiągnął stan Homo Ineptus Felicitas i w zasadzie nie ma żadnego napędu żeby świecić eterycznie czy co tam innego wyprawiać z empatia własną.
Gdyby ktoś chciał polemizować, uprzejmie donoszę że treszczenie konstrukcji sam widzę - toż jeszcze do pełni szczęścia potrzeba nam by Kowalskiego szlag jasny trafił, razem z tą jego cholerną willą, żoną, psem i samochodem.
-----------
Jako że nic ciekawego w Tesco na półce po piątce nie było, sprawdziliśmy tubylczą telewizję. Duchy Goi. Forman. Hm. Może się zmusić? Co prawda zaczyna się o 23, ale za to Natalie Portman, Javier Bardem (ten od Barcelony i Miłości w czasach cholery) oraz Stellan Skarsgard (Bootstrap Turner) kusili okrutnie.
Historia zaczyna sie niewinnie, Ines (Natalia) pozuje Goi (Skarsgard), brat Lorenzo (Barden) szkoli prawdziwych katolików jak wypatrzeć Żyda w tłumie - i wszyscy sa zadowoleni. Pech Ines polega na jej niecheci do wieprzowiny. Zostaje zadenuncjowana i staje przed Świętym Officium. Tam rzecz jasna określa sie jako prawdziwa katoliczka, braciszkowie jednak chcą to sprawdzić i zadaja jej kilka krzyżowych pytań. Znaczy - ona wisi pod sufitem z powyłamywanymi ręcyma i wyje z bólu, a oni dają jej do podpisania dokument potwierdzjący jej kryptożydowość.
Jest w tym jakiś diaboliczny chichot losu.
Portman jak zawsze perfekcyjna, swoja postacią przykuwa wzrok. Tak w rzeczy samej postaciami dwoma - bo zagra również Alicję, córkę Ines. Skarskgard w roli Goi jest - przekonywujący. Jest w nim pasja, tłumione lęki, empatia. Ale postać Bardem’a, brat Lorenzo, zwala z nóg. Uśmiechnięty socjopata, kat o gołębim sercu. A w rzeczy samej zwykła owłosiona małpa - bo łatwo glosić ideały za które maja ginać inni, gorzej, gdy ktos przy stole nas sprawdzi. Głupio sie wygląda z pustą ręką, w której najwyższą kartą jest żołędny dupek.
Szara reneta.
Subskrybuj:
Posty (Atom)