poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Smerfetka

Jak sie trafi - nie ma przebacz...

Z niejakim zdziwieniem zauwazylem ostatnio ze miast jednej mamy dwie listy stomatologiczne. Nowa chirurg szczekowa - czy jak sie to poprawnie odmienia w polskiej gramatyce - nawiedzila nasz przytulny przybytek.

Nowe miejsce pracy niesie ze soba stresy, ktore jedni lubia a inni nie. Osobiscie lubie ten szmer w mozgu, gdy adrenalina przyspiesza krazenie. Nieco. Ale tez sa ludzie ktorzy stabilizacje cenia ponad wszystko, a konfrontacje z nowymi wspolpracownikami traktuja jako dopust bozy. I tu moze byc róznie. Mozemy trafic na takiego co to bedzie stres kompensowal marsowa mina i podejsciem niedostepnym. Moze sie trafic wrzaskun pospolity albo panikarz roztrzesiony. Ale to wszystko blednie w obliczu "swojego chlopa". I to niezaleznie jakiej ten chlop jest plci...

Wpadnie taki, smiech rubaszny wokolo rozsiewa, w plecy klepnie, trzy dowcipy opowie, z czego dwa swinskie a trzeci w ogole nie do powtorzenia, wszedzie go pelno, wszystko widzial, wszedzie chleb jadl... o piwie nie wspominajac... Jak sie do tego dolozy powierzchownosc nienajpiekniejsza i gracje smerfetki - rysuje sie mroczne widmo katastrofy...

Najlepsze na koniec - dziewcze bez pardonu wlomotalo w pacjenta dawke usypiaczy potrzebna do wykonania lewatywy u slonicy Kasia w zoo krakowskim, a nastepnie, zupelnie nie zrazone wytrzeszczem konkretnym personelu, zapodalo z usmiechem ze normalnie daje dwa razy wiecej.

Powiedzialem ze nie ma sprawy - moze dawac ile chce - ale sama im potem zorganizuje transport na intensywny nadzor. Bo ja pacjenta po wiadrze midazolamu do domu nie wypuszcze...

Modlitwa za oszolomow:

Panie Boze.
Miej ich wszystkich w opiece.
I trzymaj jak najdalej ode mnie.
Amen.

czwartek, 22 kwietnia 2010

Języki obce

Przyszło razu pewnego dziewcze całkiem młode coby sobie zęby rwać w ogólnym. I nie bylo by w tym nic dziwnego gdyby nie fakt że przyjechało z Etiopii. More or less. O ile miejsce urodzenia nie jest jakowąś poważną przeszkodą, o tyle skutki przetrwałe próby zbudowania Wieży Babel jak najbardziej. Dziewczę w lengłidżu nie mówiło ani dudu. Nadszedł tłumacz z odsieczą - po 30 funciszy za godzinę pracy polskiej* - tylko po to by przetłumaczyć że dziewczę żume guło z rana. Wybuchła wojna anestezjologiczno-nurska w której okazało się, że mowy nie ma żebym przeforsował swoje zdanie. I co z tego, żem był ją gotów po tej cholernej gumie znieczulić - dla porządku wspomnijmy ze to było dobrych kilka godzin przed zabiegiem - skoro żadna nursa nie chciała podjąć współpracy, Świętymi Wersetami z Gajdlajnsa dziarsko wymachując? I dziewczę sobie poszło do domu rozważyć dylemat gumowo-anestezjologiczny.

Przyszła dzisiaj powtórnie. Z tym samym tłumaczem. Tu muszę przyznać że mi się podczas pracy z nim przypomniał kawałek z "Lost in translation" (rewelacyjny Murray i piekna Johansson). Japoński reżyser trzyminutowej reklamówki z patosem i zadęciem tłumaczy coś po japońsku, po czym tłumaczka mówi do Murray'a: "Prosi by mógł pan trzymać głowię nieco bardziej w lewo". Tyle że u nas działało to w drugą stronę. Przetłumaczenie prostego pytania "Czy bierze pani jakoweś leki" zajęło facetowi dobre trzy minuty właśnie, ta mu odpowiedziała równie kwieciście, po czym przygotowany na spisanie epistoły 17 leków usłyszałem, że nie. Nie zażywa niczego.

W końcu poleźliśmy do anestezjologicznego, tłumacz za nami. Dziewczę szlafrok zdjęło, zostajac w niebieskiej fizolinie. I tak se pomyślałem po góralsku - a do pola. Poprosiłem tłumacza coby dziewczęciu przetłumaczył, że jak maskę przyłoże jej do twarzy to ma zipnać głęboko parę razy i wywaliłem go za drzwi. Nie będzie mi się tu Etiopczyk ślinił.

Co prawda miałem potem pewien problem z translacją, alem sobie przypomniał szkołę Szamana: wziąłem wenflonik, pokazałem na niego, na rękę i rzekłem "to tu". Ze zdziwieniem zauważyłem że nie tylko na Japonki ale też i na Etiopki działa. Podłączyłem wszystko, kciuk w górę i "łokej". Znowu się uśmiechnęła. Ja to jestem przystojny, jak rodzić pragne. Albo mój góralski akcent tak na kobiety działa. Po czym chciałem jeszcze ją uświadomić że może być jej w rączke ziazi ("Tu ała") alem nie zdążył bo ją koktajl Majkela Dżeksona wymiótł z powierzchni Ziemi. Gdzieś w kierunku Marsa.

W sumie powinienem zakosić przynajmniej trzy dychy. Plus dwadzieścia procent dla Szamana na tantiemy...
----------
*Czy się tłumaczy czy sie leży - 30 funciszy na godzine sie należy.

środa, 21 kwietnia 2010

Organizacja pracy

Jukejski system posiada kilka ciekawych odrębności - a w zasadzie osobliwości, chciało by sie rzec - które polskiemu doktorowi fundują opad szczęki. Jednym z takich właśnie dziwolągów jest pielęgniarka specjalistyczna. Dokonując wiwisekcji, nalezy oprzeć sie na jakowymś zdefiniowanym osobniku - zaanektujemy do celów badawczych nursa gastroenteroskopowego.

Nurs takowy wykonuje zabiegi endoskopii całkowicie samodzielnie. Pacjentów sobie bada, kwalifikuje, przygotowuje do zabiegu - w jego czasie sedację podaje, pobiera wycinki, opisuje - i nagrywa - całość procedury, po czym wysyła wszystko zgrabnie do dżipa celem dalszej obróbki.

Czyli w zasadzie jest to doktor - tylko że sie nazywa niedoktor. Choć to do końca tez nie jest prawda bo ją tytułuja wszyscy Mrs - pamietajmy o wywodzie Szamana o zwiazku chirurgów z kasta golibrodów; wiec: Mr albo Mrs a nie Dr - czyli na pierwszy rzut oka trudno odróznić ki zacz.

Jednakowoż ustawodawca brytyjski popadł w pewnego rodzaju schizofrenię decyzyjna, bo dajac uprawnienia lekarskie pielegniarce co do, zarówno, wykonywania zabiegu jak i postawienia diagnozy, nie udzielił jej błogosławieństwa na przepisywanie, zlecanie i samodzielnie podawanie leków...

Paranoja do sześcianu.

W zwiazku z powyższym anestezjolog - żeby o chwalipictwo nie być posądzonym, nie powiem kto - przepisuje tabletki na sranie, proszki na przeczyszczenie a nawet ordynarną lewatywę. Do tego autoryzuje użycie leków sedacyjnych - pomijam midazolam - ale fentanyl też tu się mieści...

Pikanterii zabawie dodaje fakt że w zasadzie każdy taki nurs posiada swojego konsultanta co to go nadzoruje. Radą służy. I przepisuje leki. Ale niestety tylko na papierze. Bo jak co do czego dochodzi, znowu słysze Abi, się byś tu podpisał...

Chyba sobie każę taką kartkę informacyjną dla pacjentów wydrukować:
"Sennakotu 4 tabletki i Picolaxu dwie saszetki - zmieszać, połknąć, popić. Do toalety biec, nie zwlekając.
Życząc miłego i owocnego srywania
Twój Konsultant Anestezjolog"

wtorek, 20 kwietnia 2010

Wulkaniku (wulkanu: specjalnie dla Lavinki ;) część dalsza...

Pandemonium część dalsza - czyli nuda. Nasz ortopeda dalej na Karaibach umartwia się z Tequila Sunrise w dłoni, z żalu wielkiego opalając sie leniwie, więc pacjenci poszli precz. Manago włosy rwie wirtualnie, ja mam luz realny. Ot, życie. Ktoś musi nie spać żeby spać mógł ktoś.

Radość z odblokowanych lotnisk nie trwała długo. Miało byc lepiej - a w Newcastlu wylądował jeden samolot z Aberdeen. Północna Irlandia zamyka się o 13, razem z Glasgow. Frankfurt właśnie stanął - skasowane są wszystkie loty za wyjątkiem pięciu. Jakoś - tak - wewnętrznie - jak sobie pomyślę że miałbym lecieć jednym z pięciu na 100 samolotów które zdecydowały się walczyć z Klejową Armata Lepaga to mam ciarki na plecach... Szczerze powiedziawszy - czy jednak nie lepiej sraczki dostać, w toalecie sie fortyfikując, niż zafundowac sobie kilka godzin ciągłego stresu pt. spadnie/nie spadnie? Toż to nawet zdrowi mogą paść na zawał... Dymy siwe doszły do Kanady, a odpryski do Japoni. Odpryski kryzysu branży lotniczej - cos tam nie doleciało z UK do Nissana i musieli produkcję wstrzymać.

Za to w piątek - lista odróbkowa. Zabukowało się nam 11 - słownie jedenaście - procedur w ogólnym. Kolorowy zawrót głowy... Może cześc z nich dalej na Kanarach siedzi ;)

Pandemonium

Wszystko się toczy ścieżka dobrze znaną. Rano wstajemy do pracy, szef nas wnerwia jak zwykle, kawę pijemy jak zwykle, sklep stoi gdzie stał, zakupy zrobimy - w domu wszystko po staremu... największy problem to korki na ulicach, największa fluktuacja w ilości kaw wypitych. Stąd każda pierdoła urasta do rangi problemu. Krew nam burzy to ze zajechał nam ktoś drogę, że w sklepie kolejka, ze dziecko pałę przyniosło ze szkoły...

Nagle okazuje się że wulkan, położony na Bóg-wie-gdzie położonej wyspie wywraca wszystko do góry.

W pracy nastało pandemonium. Jeden chirurg utknął w Austrii, drugi w Hiszpanii, trzeci na Karaibach. W sumie ten ostatni może o sobie myśleć "farciarz" - Karaiby są tanie, a okoliczności przyrody... Ech. Niektórym się w życiu powodzi. Dodatkowo zdechła wentylacja, więc lista spóźniła się o dwie godziny oraz ktoś pomieszał listę i pacjent uczulony na lateks wylądował na końcu kolejki.

Zastanawiam się czy to też wpływ wulkany czy jednak burdelnictwo pospolite...

W końcu jakoś się wszystko poukładało - dziadek co straszył że się nie obudzi, oczy otworzył, uczulona na lateks przeżyła, a ostatnia na liście, 80 letnia pacjentka dała się przekonać żeby stopę w miejscowym zerżnąć. Co prawda potem mi się Zuzanna pytała czemu ją uszkodzeniem mózgu straszyłem - ale to chyba zazgrzytało lost in translation. Bom jej tylko powiedział że ma szansę mała niepamiętania gdzie wieczorem zęby zostawiła...

Sklep stoi jak stał. Praca się nie zmieniła. Ale miejsca na prom do UK wyprzedane są na dwa tygodnie naprzód. Miejsca w Eurostr'ze tak samo. Brytyjska marynarka będzie przewozić awaryjnie turystów z Hiszpanii i Francji. Nawet jeden z dziennikarzy chciał się dowiedzieć czy podwodnych też użyją - bo to jego marzenie życia jest - przepłynąć się taka łódka - więc on gotów kajakiem do Francji popłynąć by wrócić yellow submarine...

Wystarczył jeden maluśki wulkanik.
Może za ten lateks trudno go winić - ale reszta to jego sprawka.

Rację miał kiedyś Szaman, pisząc żeśmy są jako ta mucha na końskim zadzie. Zapomniał tylko napisać że ta mucha jest okrutnie zarozumiała.

niedziela, 18 kwietnia 2010

M.A.S.H



Historię chyba znają wszyscy. Amerykański szpital wojskowy w Korei. Sokole Oko oraz jego dwóch kolegów po fachu, chirurdzy, rozpoczynają swoją służbę. Historie z sali operacyjnej są przeplatane historiami szaleństw którym po pracy oddaje się cały personel.

Dość ciekawe studium postaw psychopatologicznych lekarzy. Mieszanka zaangażowania w pracę, nieustającego stresu, wiary we własne możliwości i płynące stąd poczucie niejakiej bezkarności, próba ochrony przed wypaleniem zawodowym. Interesujące. Jednak jako komedia się nie sprawdza. Chyba odzwyczaiłem się od od tego typu narracji.

Mimo wszystko, z podanych wyżej przyczyn, polecam.

Tak na marginesie: serial był chyba bardziej komediowy. Choć już bez Donalda Sutherlanda w roli Sokolego Oka...

sobota, 17 kwietnia 2010

Summa summarum

Pan Prezydent został pochowany w mieście, z którego Honorowego Obywatelstwa zrezygnował, gdyż ta inicjatywa PiS-u spotkała się w Krakowie ze zdecydowanym protestem mieszkańców.

Gratuluje wszystkim, próbującym znaleźć jakiekolwiek sensowne wyjaśnienie zaistniałej sytuacji.

abnegat

PS.Jeżeli ktoś chciałby mi tłumaczyć że wyrzucanie PiSowczykom pochowania Pana Prezydenta w (...)możliwie najlepszym miejscem pochówku jakie udało się załatwić, jest mniej więcej tak samo podłe jak zarzucanie rodzinie zmarłej babci, że zamiast pochować pod płotem wywalczyła u proboszcza lepsze miejsce przy kaplicy. A już zupełnie żałosnym prostactwem wobec ludzi pogrążonych w żałobie jest indagowanie ich jeszcze przed pogrzebem jak się udało to miejsce załatwić... et cetera, ad mortem defecatam - uprzejmie informuje że jestem anestezjologiem a nie psychiatrą.

Gdyby jeszcze ktokolwiek chciałby polemizować, uprzejmie informuje ze oczekiwałem godnego, stonowanego, pełnego szacunku dla Głowy Państwa pochówku w Warszawie.

Zamiast tego wyszła - farsa.

Bóg mi świadkiem - polityką się brzydzę.

Politykami również.

środa, 14 kwietnia 2010

Kraj równych ludzi

Rozumiem - tragedia. Rozumiem - śmierć bliskich. Empatia mnie w środku ściska, zawsze. Ale czy coś się komuś z tego dobrobytu we łbie nie poprzestawiało?

Kiedy 1 czerwca zeszłego roku 228 osób zginęło w odmętach Atlantyku - dzieci, kobiety, ludzie różnych narodowości - jakoś nikt o żałobie nie pisał, kondolencji nie składał. Za skurwysyna jasnego nie przypominam sobie żeby ktokolwiek kwiaty w brazylijskich, francuskich czy niemieckich barwach narodowych kupował i przed ambasadami układał w stosy.

Niedawno bandyci, bodajże w Meksyku, waląc bez opamiętania z broni maszynowej, rozstrzelali - nie, ZAMORDOWALI - cały autobus dzieci. I też jakoś sobie nie przypominam słów współczucia polskich elit politycznych czy umysłowych. Żadne ONZ nie wysłało obserwatorów. Pies z kulawa noga się nie zainteresował. Informacja spadła z newsów po 24 godzinach.

Czy ktoś by mi mógł, do ciężkiej cholery powiedzieć - co to za pomysł jest żeby Ś.P Prezydenta chować na Wawelu? Jeżeli z takiej że był prezydentem, to uprzejmie oczekuje że w stosownym czasie spoczną tam Panowie Jaruzelski, Wałęsa i Kwaśniewski. Czego im broń Boże nie życzę, pogrzebu przedwczesnego znaczy, ale miejsca spoczynku to i owszem.

Czym się niby nasz były Prezydent zasłużył żeby na Wawelu spocząć?

Że w katastrofie zginął? W tym kraju masa ludzi w katastrofach zginęła i nikt ich na Wawel nie ciągnął. A prezydentem był w mojej ocenie beznadziejnym.

Kiedyś, dawno temu, Zakopianką szalał samochód z posłami. Wiem co mówię, bo mój przyjaciel dobry powiedział, cytuję: "Zapierdalałem za straceńcem bo chciałem zobaczyć ładny wypadek. Alem się nie był w stanie za nim utrzymać". Koniec cytatu. Dodam uprzejmie że kolega był samobójca poruszającym się BMW 320. I NIE BYŁ W STANIE SIĘ UTRZYMAĆ ZA BUSEM. Na Zakopiance. Gdzie bus wyprzedzał na trzeciego, na ślepych zakrętach, grzejąc ile fabryka dała. Koniec tej opowieści jest straszny: zginęli ludzie. A potem nastąpiła farsa. Bo na poboczu, w miejscu gdzie zginęli, stanął pomnik. Piękny, murowany, z metalowym cusiem do skoczni narciarskiej podobnym na wierzchu, żeby pamięć ludzka o tragedii przetrwała. Nasze pogotowie w tym czasie jeździło dwudziestoletnimi rozwalającymi się samochodami, z przebiegiem sięgającym 400 tys. I nie było skąd pieniędzy wziąć na sprzęt. Na nic. Nie było defibrylatora, monitorów, desek, kołnierzy... Szyny Kramera i "trójca". A pomnik ponoć kosztował podatników dwa miliony. Ponoć. Nie wiadomo po co postawiony - bo zasługi w jeżdżeniu z kierowcą-samobójcą nie widzę.

Kraj równych i równiejszych.

Co tam Wawel.

Mauzoleum postawmy. Zaraz po koronacji. Beatyfikacji. I kanonizacji.

PS. A to rozwaliło mnie zupełnie - i doszczętnie. Katolicyzm polski w całej krasie.

wtorek, 13 kwietnia 2010

Jak robić kasę

W sumie jest to bardziej niż proste - należy posiąść coś czego pożądają inni - a następnie sprzedawać toto za gruba kasę. Im towar bardziej deficytowy, tym bardziej pożądany, ergo - droższy. a jakiż to towar jest teraz najbardziej poszukiwanym wśród braci anestezjologicznej? Ultrasound Guided Regional Anaesthesia. Czyli z polskiego na nasze tłumacząc wbijanie igieł różnych i przeróżnych pod kontrola USG. Okazało się bowiem że o wiele przyjemniej jest w pacjenta igły wbijać jak się wie w co te igły się wraża. I tu świat jak zwykle podzielił się na cwaniaków co szybko podłapali temat, opracowali materiały i zarabiają kasę oraz na tych co jak zwykle w ogonie kasę płacić muszą.

Co robić.

Kursik bardzo przyjemny, grupki czteroosobowe, stacje przygotowane pod kątem wszystkich możliwych nerwów i bloków. W dodatku na pozorantów - wolontariuszy wzięli studentki drugiego roku medycyny (choć jedna, łeb bym dał sobie urwać, może i z drugiego roku, ale liceum...) - więc mimo jedenastu godzin zajęć anestezjologiczna banda potulnie łazi i w różne miejsca sondy przykłada. A szczególnie męska część tej bandy.

Dodatkowo walorów przydają piękne okoliczności przyrody, jako że zajęcia odbywają się w nowym i przyjemnym Queen Campus w Stockton-on-Tees .

Jutro druga cześć. Na szczęście tylko dziesięć godzin - to może się człowiek w spokoju wieczorem winka napije. Dziecko mi się urodziło to jest okazja.

...?...

Nniee, to co czternaście lat temu... Dziecko jest dziecko - wypić zawsze można.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Wiosna

Powietrze pachnie inaczej.
Słońce świeci inaczej.
Nawet chirurg się do mnie dzisiaj uśmiechnął - zagadując ludzkim głosem. Znak to widomy ze wiosna na wyspy nadeszła. Zimna, mokra - ale jest. Z żonkilami zasadzonymi wokoło, które wypierają pomału krokusy.



...maaaaam jeszcze wina łyk
i pije go już dziś....


A tutaj śliczna Norah i prawie-że-nóweczka "Rasing for chasing pirates"

środa, 7 kwietnia 2010

I po Świętach

Kultywowanie życia rodzinnego w czasach internetu podłączonego literalnie do wszystkiego jest trudne. Wszystkie te iPody, X-boxy, Freesaty i PeCety bez większego wysiłku wygrywają z układaniem puzzli czy malowaniem jajek. Kurzych.

Ostatnim hitem jest program na iPoda, który to ma nam umilić czas przebywania w Świątyni Dumania. Czy jak tam inaczej nazwać sracz. Mianowicie po odpaleniu programiku wchodzimy na czat, gdzie tysiące podobnych nam nieszczęśników wymienia się poglądami w trakcie defekacji.

Ta cywilizacja musi upaść.


Jednak w Święta należy podjąć Wysiłek. Który odpłacił nam za poniesiony Trud - zasiedliśmy w końcu przed telewizornią coby wspólnie ponapawać się 10 muzą.

Na pierwszy ogień poszedł "The Prestige".



Doskonałe role Hugh Jackman'a i Christiana Bale (jakoś tak nieprzeciętnie go lubię od czasu Equilibrium), którzy, opętani obsesją udowodnienia który z nich jest lepszym magikiem, posuwają swoją wojnę o jeden most za daleko. Jeżeli do tego doda się Scarlett Johanson - która na mnie działa subpercepcyjnie, bo sam nie wiem czemu, a podoba mi się okrutnie - oraz Michael'a Caine'a, wyjdzie nam mieszanka doskonała. Dodatkowym smaczkiem jest rola Davida Bowie jako profesora Tesla. Panowie magicy będą coraz bardziej dożarci w swojej walce o prymat, piękna Scarlett kusić będzie wdziękami swemi, a my z niepokojem odkrywać zaczniemy coraz bardziej zakręcona historię.

Podbudowani miłymi wrażeniami, po obowiązkowej trzydziestominutowej przerwie, zasiedliśmy do "New moon" czyli drugiej części tasiemca o pijawkach.



Musze przyznać że czegoś takiego w życiu nie widziałem. Produkcja pobiła Harrego Pottera głębokością wielowymiarowej analizy charakterów głównych bohaterów, "Trędowatą" realistycznym podejściem do życia a "Skarb Narodów" z Kejdżem jest tandetą w porównaniu z wartościami demokracji zaprezentowanej w jednej z ostatnich scen filmu.
W skrócie można by streścić rzecz następująco: wampir ma wyrzuty bo panienka chce być nieśmiertelna - a on wie co to za ból. Ostatecznie w przeszłości jego też ktoś tam użarł. Miotany miłością i konfliktem serologicznym, nie wiedząc co z nieszczęśnica począć - czy ją zeżreć czy raczej spłodzić małe pijawki - idzie w dal sina. Żeby było romantycznie, zamieszkuje w pokoju z widokiem na pomnik Cristo Redentor, któren to, jak ogólnie wiadomo, króluje nad Rio de Janeiro. Muszę przyznać że słyszałem o zapotrzebowaniu na trumny, olejki do opalania z PDF 100 i filtry tłumiące skutecznie wszelkie zapachy - ze szczególnym uwzględnieniem baraniny z czosneczkiem - ale żeby wampiry miały jakoweś inklinacje w kierunku Chrześcijanizmu... Odebrało mi mowę. Porzucona panienka, będąc na ciężkim głodzie endorfinowym, zaczyna mieszać we łbie biednemu mięśniakowi z rezerwatu, który - zupełnie nieprawdopodobne - jest wilkołakiem. Najwyraźniej nasza milusińska musiała mieć coś z pudla, bo uczucie wybucha nam tu gwałtownie choć wyraźnie jednostronnie. Znak to widomy że krwiopijca jaja sobie jeno robił i do nieszczęsnej przekąski powróci. Panienka, jak to każda istota ludzka mająca ciężki niedobór środków uzależniających, zamienia sobie uzależnienie endorfinowe na adrenalinowe. Jeździ motorem, rozwalając sobie pusty łeb i skacze z klifów coby swe ciało młode a dziewicze nieco ochłodzić. W końcu dochodzimy do grande finale który jest tak głupi, że nawet mój czternastoletni młodzian nie zdzierżył i poszedł robić kanapki. Zaczyna mi się podobać jego gust. Ostatecznie krwiopijca (to po śmierci w Harrym Potterze tak mu się porobiło?) wraca a psowaty dostaje kosza i ze skowytem uchodzi w dal sina. Czego nie rozumiem, tego skowytu, bo ostatecznie zawsze ma możliwość przygruchania sobie jakiejś miłej jamniczki i doczekania miotu które będzie przynajmniej miało w czaszce coś ponad sznurek do przytrzymywania uszu.
Gdyby ktoś tego nie widział, to mu serdecznie gratuluję i zachęcam do pozostania w tym stanie. Unikać jak ostatniej zarazy.

Jako że młodzież polazła sobie w cholerę, zdruzgotana filozoficzną głębią produkcji z Hoolyy-Woodoo, po krótkiej naradzie odpaliliśmy stare kino z Catherine Deneuve. "Belle de jour" czyli "Piękność dnia".
W skrócie jest to historia całkowicie chybionego małżeństwa. Panienka wydaje się za chłopa chyba dla pieniędzy, bo sypiać z nim nie może. Trzęsie ją obrzydzenie i ogólna niemoc. Z tej niemocy - a po części z nudów - targana pożądaniem mrocznym, miast powiedzieć chłopu że do seksu potrzebuje bata i przyjemnego w dotyku lateksu, lezie do burdelu gdzie odnajduje swoje prawdziwe ja. Co doprowadzi do seksu z facetem ze złotymi zębami i sparaliżowania jej męża po strzelaninie ze wspomnianym złotozębym. Fine.

Do tej pory mam opad szczęki.

Nie mam bladego pojęcia dlaczego film ten wzbudza u krytyków oraz widzów zachwyt szczery. Jest płaski jak naleśnik i nudny jak flaki z olejem. Wszelkie pienia nad Bunelem, któren to niby odkrywać ma mroczne tajemnice ludzkiej duszy, są dla mnie pianiem kastratów - jak ktoś nie wie co ludziom po łbie chodzi i co potrafi im się z seksem skojarzyć, niech sięgnie po Markiza de Sade. "Justyna, czyli historia cnoty uciśnionej" na ten przykład. Facet w XVIII wieku opisywał sodomię z gomorią, a tu nagle Catherine pokazała nagie pośladki i wielkie halo. Bo niby ta jej mroczna natura to wizja jak ją stangreci chędożą w parku, po wcześniejszym solidnym wybatożeniu. Mamusiu... Do tego ten nieszczęsny kochanek ze złotymi zębami i dziurawą skarpetką. Też mi metafora.



Jedyne pytanie które w zasadzie mi się kołacze po głowie po oglądnięciu tej ramotki to czemu reżyser postrzelił i sparaliżował Bogu ducha winnego chirurga. Kryptoanestezjolog?

---------
PS. Dziękuję za wszystkie życzenia :)

sobota, 3 kwietnia 2010

Świątecznie

Kurczaczkowo - i tenisowo :)



Dużo wody w poniedziałek.

piątek, 2 kwietnia 2010

czwartek, 1 kwietnia 2010

Genotyp igłofobii

Ból - wiadomo. Dobry jest. Ostrzega o niebezpieczeństwie czającym się wewnątrz - czy nadchodzącym z zewnątrz. Uczy że robienie sobie ziazi jest niedobre. Co prawda Heller w "Paragrafie" postulował wstawienie w czoło czerwonej diody jako bardziej ludzkiej i mniej upierdliwej od oryginalnej, ale wylazł z niego humanistyczny optymista. Czy raczej optymistyczny humanista. Mianowicie patrząc na ilość zaćwiekowanych osobników, co to w dupie mając sygnały ostrzegawcze organizmu kaleczą się gdzie i jak popadnie, myślę że nawet ból nie jest w stanie uchronić człowieka przed zachowaniem autodestrukcyjnym. Biedną diodkę zalepiło by się plasterkiem czy gumą do żucia i tyle by było z niej pożytku.

Ostatnio widziałem szczyt mody gwoździkowej - mianowicie baba przyszła z wharatanym bretnalem w mostek. Co prawda rzeczony bretnal był malutki i główkę miał diamentową - ale jednak. Myślę że dożyję czasów gdy CT mózgu nie da się wykonać z powodu tkwiących w nim gwoździ. Przy tej wizji kółko w nosie wydaje się być nobliwym dodatkiem do spinki w krawacie.

Jako że gwoździe widziałem już wbite w nos, język, pępek, wargi, nie tylko te na twarzy, napletek, worek mosznowy, łechtaczkę, sutki - uprzejmie informuję chcących torować nowe ścieżki że jeszcze nie widziałem nikogo, kto wbiłby sobie gwoździa literalnie w dupę. Co mnie poniekąd zdumiewa - bo jak wszędzie to czemu nie tam?


Nieodmiennie - a im jestem starszy tym bardziej mi się ten objaw nasila - zadziwiają mnie różnice pomiędzy Płcią Piękną a brzydką. Nie mówię tu Broń Boże o biuście - po ostatnich wygłupach dostałem embargo - póki co skupimy się na zdecydowanie innych aspektach. Jedną z takich różnic jest wrażliwość na ból oraz widok krwi.

W skali roku może się trafi jedna, góra dwie przedstawicielki, które na igłę reagują zimnymi potami. Brzydale natomiast prezentują pełny zespół wazowagalny przynajmniej ze dwa razy dziennie, co szczególnie ciekawe - również ci co są wytatuowani z włosami włącznie. Jako że mi dzisiaj jeden taki wywinął orła, a potem rzecz jasna próbował zwalić swoje męskie zachowanie na wpływ trucizn odwracalnych com mu je podał, wyjaśniłem mu swoja teorię ewolucji igłofobii.

Mianowicie wszystkie te chłopy twarde, co to krwi się nie bały, w czasach pradawnych wojen rzucały się na siebie i wrażając sobie żelazo gdzie popadnie, katrupiły do ostatniego tchu. Przeżywali tylko Ci którzy przed bitwą zesrali się ze strachu, bądź ordynarnie krew im z mózgu odpłynęła w buty. I tylko te sieroty przekazały swoje geny dalej - stąd dzisiaj 90% chłopów na widok igły zielenieje, osiągając momentalnie 35 tętna i 60/0 mmHg ciśnienia. Co z medycznego na nasze przekłada się na chłopa nieprzytomnego, walącego malowniczo łbem w posadzkę. Szczególna radość mi to sprawia gdy wykonawcą wyżej opisanego salto-mortadele jest osobnik wielki, muskularny, co to tygrysy jada na śniadanie, zapijając spirytusem z gwinta. A na widok igiełki robi mu się bęc...

Przyglądnijmy się kobietom. Ta co na widok krwi była wrażliwa, zazwyczaj zostawała paszą dla drapieżników zaraz po pierwszym porodzie. O pierwszym krwawieniu nie wspominając. Przeżywały tylko te - i przekazywały swoje geny dalej - które zeżreć się nie dały.

Żeby teoria była prawdziwa, gen igłofobii musi być sprzężony z chromosomem Y. Ponoć jest tam tylko 78 genów, ale kto wie. Może się dla jednej - cieniuśkiej, chciało by się rzec - nadwrażliwości miejsce znajdzie?

PS. Kobiety wrażliwe, choć ultrarzadkie, opiszemy genem recesywnym wielopozycyjnym - jak na ten przykład przypadek fiołkowych oczu czy białej skóry albinosów afrykańskich.

środa, 31 marca 2010

Zdecydowanie idą Święta

Święta wielkanocne sie zbliżaja. Widać to po znakach. Góral na ten przykład widzi mnóstwo turystów, co to na kształt dudków po ulicy chodzą, do obłupania gotowi. Ci od ptaków widza bociany a od ryb pstrągi czy inne leszcze. Anestezjolog też ma takie znaki - mianowicie wszyscy i na wyprzódki chca sie zoperować na święta. Najwyraźniej działa tu obciecie stawki godzinowej za L4.

Od rana szaleństwo. Najpierw przylazł artroskopista i zaczął na wyścigi wsadzać ostre narzędzia w kolana. Ciekawe. Zaczęliśmy o 9:15 - a skończyli o 11:15. Czyli jak by nie liczyć, w dwie godziny zaorał pieć kolan. I tak sie zastanawiam jaka jest wartość terapeutyczna takiej procedury. Czy to pomaga? Ortopedzie na stan konta na sto procent, wpadły mi kiedyś w oko listy i mi szczęka spadła. Ale pacjentowi? Ciekawym bardzo. Fakt faktem, nikt tu nie wraca - ale tez dawno temu zostało udowodnione ze chirurg ma dlatego takie wysokie mniemanie o sobie bo nigdy nie reoperuje wlasnych burakow. Z wyjatkiem ostrych, niech bedzie... Z prostego względu - nikt jeszcze nie jest tak głupi zeby iść sie naprawiać do tego samego rzeźnika co sprawę pokpił poprzednim razem.

Po południu przyszedł ortopeda inny, mianowicie od ręki. Bo tu specjalizacja bardzo jest wysoka, jak kto robi kolana to sie łokci nie chyta. Niedługo faktycvznie dojdzie do wyodrębnienia na Wyspach Specjalisty Od Płucka Prawego Dziecka Małego. I tu zaczyna byc dość istotnym pytanie: po ka k.ichę przez sześć lat wpier.naumiać się różnych rzeczy z wszystkich gałęzi medycyny skoro w przyszłej pracy wykorzystuje taki jedynie anatomię jednej kończyny... Toż naumieć go tej anatomii można w rok - niech będzie że z technikami operacyjnymi trzy, do tego farmakologia, żeby pacjenta nie otruł na śmierć lignokainą i do roboty. Co że śmieszne? Przecież juz taki jeden wydział mamy. Stomatologia dokładnie i jedynie naucza jak sie leczy zęby. Pozostałe przedmioty dołożono żeby było trudniej. To czemu nie zrobić Extremitologii? Z rozbiciem na kończyne górną i dolną? Czy innej, wycinkowej, ale specjalistycznej dziedziny?

Najciekawsze jest na Wyspach to, że raz straconych umiejętności nie można odzyskać. Znaczy - teoretycznie niby tak - ale praktycznie za cholerę. Jak to działa? Wyobraźmy sobie chirurga. Który to jest świetnym, wyoperowanym chirurgiem i robił przeróżne zabiegi w brzuchu. Z dobrym skutkiem. Po czym za chlebem wyjechał do Jukeja i zaczął robic przepukliny i obrzynać ciasne napletki. Juz po roku, starając się o inny post, dowie sie że nie ma wystarczającego doświadczenia bo w ostatnich 12 miesiącach nie naprawił nic ponad worki i fiuty. Co prawda może udowodnić że to nieprawda, ale musi dostać się na taki post gdzie będzie to mógł robić. I kwadratowe koło się zamyka. W tym samym czasie przedsiębiorczy dżentelmeni, z zaświadczeniami drukowanymi na Xeroxach w ilościach masowych, dostają najbardziej wymagające pozycje bez mrugnięcia oka. Że co, że po paru miesiącach okazało się że w rzeczy samej jest niewykwalifikowanym matołem? A kogo to obchodzi... Najważniejsze że pensja na konto spływa, a w międzyczasie udało się wykonać kilka operacji, zwiększających szansę na wygranie kolejnego konkursu pieknośći...

Idą Święta. Jak by to powiedziała Galadriela:
I feel it in the air... I feel it in the water... I see it on the theatre’ lists...

wtorek, 30 marca 2010

Kara boska

Jako że więzi rodzinne trza podtrzymywać, zadzwoniłem ostatnio do ancestora celem zebrania wywiadu podstawowego. Co słychać, co widać i jak mu whisky smakowała. Gawędząc sobie leniwie a niezobowiązująco doszliśmy do single malt whisky, po czym padło pytanie co ja teraz preferuję. Odrzekłem zgodnie z prawda że w zasadzie jedyny płyn jaki spożywam to woda mineralna, głównie z bąbelkami. Chwycił się za głowę wstępny (z pierwszej linii) mój i przytoczył pracę wskazującą że trzeźwi umierają wcześniej, w bólach straszliwych - i w dodatku pozbawiają się tej odrobiny przyjemności jaką daje lampeczka na dobranoc. Wytoczyłem działa ostrej trzustki, wątroby marskiej i ogólnego zdziadolenia, alem trafił źle, bo do tej pory w ping-pong'a mnie obija. Coś tam jeszcze marudziłem na temat wpływu zgubnego na wydolność na treningach i w końcu niechętnie przyznałem rację. Impregnacja rzecz podstawowa. O dekalcyfikacji nie wspominając.

Skoro się rzekło a...

Cos nas nosiło na ekstrawagancję kulinarną. Może chińczyk? Albo kuri-tonduri?? Kurczaki z KFC??? W końcu stanęło na krewetkach. W Tesco akurat promocja, worek ćwierć kilowy za 2 funcisze king-size'ów kusił z półki, wiec w koszyczku pięć się znalazło nie wiedzieć kiedy. Zadumaliśmy się nad postacią - wykwintna czy dla ubogich? W końcu stanęło na tej pierwszej, czyli a'la Greg. Pomidorki, bazylia... I tu pojawił mi się przed oczami ancestor mój, z nagana patrząc w oczy - tyle cholesterolu chcesz pan zeżreć? Niczym go nie spłukując?? Toż żyły się zatkają, tętnice takoż - i będziesz waszmość srał pod siebie w kwiecie wieku!!!

Uległem.

Podstępnie wysyłając ASP po białe pieczywo, pognałem do Flacha Bay - co w sumie można by ze słuchu nie tyle przetłumaczyć jako "zatoka flaszkowa" ile "flaszke se kup". Zamarłem. Niestety, wychowanie w PeeReLu lat osiemdziesiątych pozostawiło mi w mózgu skarlały ośrodek decyzyjny. Mianowicie potrafię podjąć decyzję kupić - nie kupić, na przykład jak widzę kostkę masła solonego czy dziesięć rolek papieru toaletowego, to natychmiast kupuję, ale gdy pole wyboru rozszerza się na decyzję "którąż to flaszeczkę z zaprezentowanych tu czterystu dwudziestu chciałbyś kupić, piękny kawalerze?" - głupieję zupełnie.

W końcu sięgnąłem po Pinot'a Grigio, włoskie, bo jakoś mi się dobrze kojarzą i zamarłem nad drugą flaszką. Brać taka samą? A może inną? I - szlag jasny trafił - skusiłem się na Appellation Bordeaux Controlee, co ją jakis matoł wrzucił do win włoskich. Piękna buteleczka, śliczny kolor...

A w środku 13% roztwór wodny alkoholu, zaprawiony cukrem i żółta farbką.

Kara boska za grzechy i kupowanie wina w Tesco...

niedziela, 28 marca 2010

Przerwane objęcia



Almodovar jest dziwny. Dziwność mianowicie polega na opisywaniu historii. Nie ma tu patetycznego rozpoczęcia - rozwinięcia - zakończenia rodem z Hoolywoodoo, nie ma prawd objawionych czy morałów o stylu życia związanego z Coca Cola i gumą do zucia, wspartych nadętą gębą Nikosia Kejdża. Widać wyraźnie że facet w Europie tworzy.

Film opowiada historię miłości - prawdziwej, wielkiej, jedynej. Historię cudu metabolicznego mózgu - gdzie widok drugiej osoby nagle uwalnia w nas kilogramy endorfin, zwalając nas z nóg. Świat się chwieje, w głowie mamy popcorn a w brzuchu motyle. Opisał to bardzo ładnie Mario Puzzo, bodajże w I części "Ojca Chrzestnego": uderzenie pioruna. Niech i tak będzie.

Rolę kochanki gra Penelopa Cruz, ulubiona, jak sam przyznał, aktorka Almodovara. Przyznam się że ma facet gust. Dla obowiązku odnotujmy że jej partnerem jest Lluis Homar. On jest reżyserem, ona kochanką multimilionera, której zamarzyło się zagrać w filmie. Po pierwszym spotkaniu nie maja wątpliwości, są dla siebie stworzeni. Jej kochanek stary sfinansuje jej film. Kochanek nowy da szczęście. Jak łatwo przewidzieć, tarcia i konflikty doprowadzą do la grande finale, którego nie opowiem.

Żeby było śmieszniej, filmem który w filmie Almodovara kręci reżyser-kochanek jest - film Almodovara... Motywy są wyjęte z "Kobiet na skraju załamania nerwowego". Musze przyznać że na trop naprowadziło mnie gazpacho zaprawione tabletkami nasennymi. Ot, jeden ze smaczków filmu.

Więcej nie napiszę - bo się niestety akcja wyda, a szkoda psuć misterną konstrukcję. Lepiej ją zobaczyć.

Zdecydowanie polecam.
Szarlotka z lodami waniliowymi.

sobota, 27 marca 2010

Cech rzemiosł różnych

Piątek. Koniec tygodnia, weekend nadchodzi, budzą się chęci dziwne na szaleństwa sobotniej nocy i rukę z kremem. Jako żem się dzisiaj zaparł nieco - więc z listy czteroosobowej ostał sie jeno sznur: pani co to chciała epidurala poszła sobie w świat z życzeniami wszystkiego najlepszego, pan z nadciśnieniem poszedł go leczyć do domu a na koniec chłop co to wczoraj dostal piłką w rękę i dzisiaj jakoś tak wyglądał na złamanś kość nadgarstka dostał anestezjologiczny usmiech i papatki czułe. Oraz ogólne wskazówki jak dotrzeć do najbliższej izby przyjęć.

Zostal sie jeno pacjent do przepukliny w scianie brzucha. Niby nic. Ale miał tą przepukline całkiem z boku, nad talerzem biodrowym, a pod żebrami. Jakoś tak łońskiego roku wypierwrócił się na plaży i nadział na cos ostrego, co mu w bok zgrabnie wlazło, mięsień przecinając. I tum poczuł jakowyś taki - niepokój. Bo miejsce jest paskudne. Ani się z tym pochylić - ani wyprostować. Do tego rekonstrukcja mięśnia. Uprzedziłem na wstepie że cudów na świecie nie ma. Dziura w brzuchu musi boleć. A w tym miejscu zdecydowanie.

Gość był twardy i wystraszyć sie nie dał. No to go Lorenzo zerżnął i polazł w cholerę. Gość trzy godziny później, mimo wiadra morfiny podanej dożylnie, dalej nie nadawał się do posadzenia w foteliku, zęby jeno mężnie zaciskał a syczał i przychał, jęczał i stekał, ruszyć sie nie dając. W końcu po kolejnej próbie przewrócenia się na plecy coś mu chrupło w boku, ból mu przeszedł za to pod opatrunkiem zaczęła kwitnąć bula. Najpierw była jak piłeczka tenisowa, potem nieco większa, aż w końcu staneło na takiej solidnej piłce do ręcznej. Znaczy - na początku pewnie była wielkości pingponga, ale to, pod opatrunkiem schowane, umknęło naszej uwadze.

Lorenzo został powiadomiony i zabraliśmy się za otwieranie po raz kolejny, tym razem o 4 po południu. Wygarnąwszy zgrabnym ruchem jakieś ¾ litra zakrzepłej krwi z powłok, wraził dren, zaszył - i stwierdził że lezie. Tum nie wytrzymał, parsknąłem ze zdziwienia i poprosiłem żeby może jednak on sobie poczekał by chwilę? Bo ja jednakowoż bym pacjenta chciał przetransportować z tym drenem do szpitala - a jak on chce go wysyłac do domu to może on to łaskawie zrobi samodzielnie? A nie łapami anestezjologa, dupę nim sobie przy tym wycierając?

Ucieszyl się chirurg, mój druch, że takim go zadaneim ważnym obarczam, kiwnał głową ze zrozumieniem i z dumą w fotelu zasiadł. I siedział. Jakieś 15 minut. Po czym powiedział że pacjent jest stabilny więc on się czuje spełniony w swych obowiązkach i idzie w ch cholere.

W Jukeju chirurg nie jest dr tylko mr. To się wzięło z dawien dawnych uwarunkowań - mianowicie wywodzą się oni ze zwiazku rzemiosł różnych, a jako podspecjalizacja wypączkowali bezpośrednio z golibrodów. Z wyjątkiem ortopedów - ci wywodzą się z pedicure’rzystów.

Coś w tym jest.

piątek, 26 marca 2010

Cycuchy a sprawa przetrwania gatunku

Sprawa cycka jest jednak czymś nieodgadnionym. Wiem, było tu już kilka razy na ten temat i sprawa może się wydać - excuses moi - płaska, ale tylko na pierwszy rzut oka. Zresztą - nawet na pierwszy taka nie jest.

To że cycuchy są najistotniejszą częścią ciała ludzkiego zarówno dla posiadających ich Pań jak i dla zasadniczo nie posiadających ich panów, znane jest od dawien dawna. Cała reszta, mówię tu o pozostałych narządach rodnych, jest dla przetrwania gatunku drugorzędna. Można mieć najpiękniejszą na świecie - dajmy na to - szyjkę macicy, czy matematycznie perfekcyjną krzywiznę jajowodów, ale jakaż z tego korzyść gdy absztyfikant żaden za cholerę uwagi zwrócić na to nie chce? Toż samiec nie wślipia się w niewiadomoco - nazwijmy to tak z braku lepszego określenia - bo by dostał po pysku. Znaczy, za wpatrywanie się w biust też po pyszczydle zebrać może, ale tu akurat odległość od twarzy zdecydowanie przemawia na korzyść wślipiania się w cycuchy bez ryzyka zwichnięcia sobie oka.

Wydawać by się mogło że panie nie lubią jak im panowie w dekolt zezują. Obrażają się wtedy że to takie samcze muczo-maczo wyłazi z rozmówcy, które zamiast zwrócić uwagę na bogactwo wewnętrzne, dyszy pożądliwie na widok gruczołów mlecznych. Ale tylko na pierwszy rzut oka... Toż gdyby Szanowne Panie chciały - samiec mógłby sobie oglądać cycki jeno w lustrze. Po wcześniejszym spasieniu się ponad wszelkie granice. No to w końcu - pokazujemy dekolt coby tych samców zachęcić do zezingu czy też lubimy powiew świeżego powietrza na klacie? Jako rasowy chłop widzę tutaj rozwiązanie proste i szalenie efektywne - kupuje się luźny golf i samiec sobie może tego swojego zeza wsadzić w buty.

Możemy śmiało nakreślić tezę że biust kobiecy odgrywa w prokreacji równie podwójną rolę jak kilka innych ciała części. Prócz paśnika mamy tutaj wabik. Stąd niejako zrozumiałe jest dla mnie zainteresowanie kobiet chirurgiem plastykiem co to może zrobić większe, mniejsze, ładniejsze i jakie tam jeszcze trzeba, żeby do samicy samce leciały jako te muchy do dzbanecznika.

I tu dochodzimy do sedna.

Bo o ile rozumiem że biologia z genetyką, wespół starając się zmusić samicę do proliferacji swoich genów, każe jej upiększać biust swój i się z nim obnosić - to o co do cholery chodzi w przypadku samicy co to z cyklu reprodukcyjnego dawno już wypadła?

Mianowicie dzisiaj przyszła sobie niewiasta która to, w wieku będąc postprodukcyjnym, rzeczy onej dokonała. U balzakowskiej pacjentki nie jest to proste wsuniecie wkładek - bo nikt nie produkuje silikonów w kształcie dyni czy arbuza - należy jeszcze wszystko ładnie dociąć a następnie pozszywać, żeby kształt, wielkość i konsystencję miało odpowiednią. Przypomina to nieco zszywanie piłki futbolowej, tyle że nie całej. Ale - skorom do wniosków doszedł jak powyżej stoi - po jasną cholerę narażać się na nieprzyjemności okresu pooperacyjnego oraz ryzyko powikłań, skoro swoich genów i tak się nikomu nie przekaże bo - mówiąc obrazowo - jest już po ptakach??!?

Cała moja teoria ewolucji cycuchowej legła w gruzach.

I dymi.

czwartek, 25 marca 2010

Wolna środa

W grafiku znowu wolne. Nie wiem dlaczego, jak widzę wolną środę, od razu zaczyna mnie łupać w krzyżu. I nie tylko. Niby jeszcze nic, wszystko po staremu , ale organizm już wie...

Dawno temu przeczytałem, bodajże w Przekroju, że w Ameryce można sobie pojechać dyliżansem - zupełnie jak za dawnych, pionierskich czasów. Na zewnątrz kowboje, Indianie i inne atrakcje, panowie z Winchesterami stoją na dachu i grzeją ślepakami - tym razem naturalizm musiał ucierpieć - do wszystkiego co się rusza, a my w środku, na twardej, drewnianej ławeczce odparzamy sobie dupsko w temperaturze godnej piekarnika Indesit.

I wszystko to za ciężkie pieniądze.

Podsumowanie artykułu było dla Przekroju klasyczne - gdyby ta jazda była pracą za która dostawalibyśmy pieniądze, tylko najwięksi desperaci brali by poważnie ofertę zatrudnienia.

Podobne uczucie miałem dzisiaj. Wlazłem sobie na bieżnie i ustawiłem to co mi poprzednio z braku czasu nie wyszło - 8,5 km/h i zacząłem bieg. Zlazłem z tej cholernej bieżni dwie godziny później - DWIE GODZINY PÓŹNIEJ - przetruchtawszy 17 kilometrów. Ponieważ nogi zginały mi się w każdą stronę, reszta planu legła w gruzach. Wychodząc z przebieralni złapałem spojrzenie starszego dżentelmena który przyglądał mi się z niepokojem. Uśmiechnąłem się uspokajająco. Dżentelmen stwierdził że musiałem dzisiaj naprawdę ciężko pracować. Odpowiedziałem, ze najbardziej nieprawdopodobną częścią przedsięwzięcia jest fakt, że za to płacimy...


To co powyżej to 121 minut jest - zegar się przekręcił. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wierzył że ktoś może biegać ponad 99'59' na bieżni...

Tak na marginesie: oglądałem kilka dni temu maraton w Seulu. Oni tez biegli 2 godziny. Tyle że zrobili w tym czasie 42 km. O 195 metrach nie wspominając.

Na drugim marginesie: potrzebuję teraz jakiegoś sensownego planu. Plan musi być dla warzyw kanapowych - nie wiem dlaczego wszystkie plany zakładają że ja mogę biegać 1 km w 5'30''... No, niby mogę - ale góra dwa. No, trzy, niech będzie. Ale na pewno nie dziesięć...