wtorek, 1 września 2009

Jolanta i Zygmunt Kłosowski



Artyści. Specjalny rodzaj śmiertelników. Dodatkowe trzecie oko czy cholera wie co... Los w łaskawości swojej sprawił że poznałem niesamowite małżeństwo artystów. Jola tworzy rzadko, każda praca jest cyzelowana, a wyniki powodują u oglądacza ten dziwny wdech wyrażający podziw i zdumienie. Zygmunt wstaje codziennie o piątej rano i w szale bojowym tworzy pejzaże, jednym pociągnięciem pędzla stwarzając góry i jeziora. Obserwowanie go w pracy nieodmiennie odbiera mi mowę - jeszcze przed chwilą patrzyłem na obrus pociągnięty podkładem, a tu proszę - ni z gruchy ni z pietruchy patrzę na górską dolinę.

Jeżeli zdarzy się wam przejeżdżać przez Męcinę koło Limanowej, zapytajcie miejscowych gdzie znajduje się pracownia Zygmunta. Lubią gości. A przy okazji można nabyć jedną z uroczych prac mistrza. Który jako urodzony sybaryta i gawędziarz potrafi długo i ciekawie opowiadać historie związane z malarstwem.

Gdyby do Męciny było nie po drodze, stała wystawa Zygmunta mieści się w Mszanie Dolnej w Starej Winiarni lub w jego rodzinnej willi "Cicha" w Zakopanem na Kościeliskach.

Więcej informacji na www.klosowski.info .






















W drodze powrotnej flaczki mniam i żurek palce lizać w Barze Pod Cyckiem na Gruszowcu. Koniecznie.

środa, 19 sierpnia 2009

Koversada - raport specjalny



Chorwacja. Dżizzazzzz. Mogę nie jechać na narty w zimie, mogę odpuścić każdy wyjazd – ale tydzień w krainie golasów jest zdrowiu psychicznemu niezbędny. Dlatego też co roku cierpię srodze z powodów poparzeń, udarów termicznych, kaca i innych przyjemności związanych z tak zwanym wypoczynkiem na świeżym powietrzu.

Piękno młodych biustów jak zwykle dostarczone jest przez naszych sąsiadów z zachodu oraz południa – choć tych drugich zdecydowanie mniej. Wszyscy snują się łagodnie i spokojnie w palącym słońcu, jedyna aktywność związana jest z olejkowaniem oraz schładzaniem – to drugie w Adriatyku, który w tym roku ma 28 st.C.

Jako że abnegaci wszystkich krajów mają źle w głowie, zamiast drabinki do wchodzenia do wody używam trampolinkiy – nawet czółkiem udało mi się zrobić tak zwaną blaszkę. Piecze do teraz.

Pro forma: ceny zwariowane, rybka w knajpie w środku Vrsar’u kosztuje sobie 190 kun za kilo(gram) co w zasadzie stawia ją na równi z ginącym gatunkiem torbacza z Wysp Wielkanocnych. Mieszanka kwacha z fantą w kanjpie – 30 kun. Znalezienie Konsum’a w tej sytuacji jest koniecznością – na szczęście w ciągu ostatniego roku zbudowano potężny sklep zaraz za Vrasar’em – wystarczy wyjechać w kierunku na Pulę i po prawej stronie stoi nasz zbawca. Ceny były tak niskie że wróciliśmy z zakupów z siatami i rachunkiem wołającym o pomstę do nieba. Łomatko. Od dzisiaj siedzę grzecznie na plaży i na żadne zakupy nie jeżdżę.

Odnośnie drogi – kompletne jaja. Zaraz (taki duży) za słowacką granicą wjeżdża się na drogę ekspresową która doprowadzi nas prawie do Dolnego Kubina. Potem trochę upierdliwości do Martina – i przerobiona trasa do Żyliny pozwala na spokojne objeżdżanie ciężarówek. W Żylinie zgodnie z zapamiętaną marszrutą – pod Tesco w lewo i kolejna niespodzianka – z Żyliny wyjeżdża się prosto na autostradę do Bratysławy. Co prawda kilka kilometrów trzeba potem pokonać starą trasą, ale szczęka w dalszym ciągu mi wisi.

Za Bratysławą kolejny opad szczęki – nowiuteńka autostrada biegnie do Wiednia, którego się nawet nie widzi – bo wszystko prowadzi nową obwodnicą. Niessamowite.
Kolejna drobna niespodzianka to otwarte bramki w Słowenii. Kupujemy kolejną naklejkę na szybę i wio – nie trzeba płacić, sprawdzać... Może kiedyś doczekamy i u nas wywalenia na zbity pysk rozwiązań prawnych które pozwalają pobierać myto z nic. I w dodatku te same umowy nie pozwalają budować dróg konkurencyjnych... Czy my na pewno nie mamy mafii w kraju...

I ostatnia – zupełnie paskudna – niespodzianka, to niewydolność granicy Chorwackiej. Potężny, kilkugodzinny korek. I opad szczęki po przejechaniu granicy – bo czekających na wyjazd jest jakieś... – trzydzieści kilometrów. Może trzydzieści pięć. Ci z końca wyjadą jutro...

Pozdrowienia znad kufelka misz-masz’a który pomału staje się naszym ulubionym napitkiem czasu upałów. Gdyby ktoś chciał sróbować: kilka kostek lodu, pół kufla czerwonego wytrawnego, dopełnić Fantą. Może być Sprite. Tylko na litość Boską, niech nikt potem nie odczepia przyczepy w czasie jazdy.

środa, 12 sierpnia 2009

Amsterdam, part 1

Gdy nie ma dzieci w domu to jesteśmy niegrzeczni.

Ponieważ pociechy pojechały realizować potrzeby wnuków, z żalu wielkiego za nimi wykluł się pomysł pojechania gdziebądź. Planowanie tego typu jest najlepszym sposobem spędzania wolnego czasu. Należy znaleźć najbliższe lotnisko, najtańszy lot w jakieś ciekawe miejsce, zabukować hotel - i wio. Okazało się że splot wypadków rzucił nas do Amsterdamu.

Nie jestem zwolennikiem jakiegoś straszliwego wojskowego planowania operacji - zasadniczo wolę się poszwędać, coś zobaczyć, coś zjeść - to koniecznie - i ogólnie wypocząć niż dać się zaje.ździć na śmierć. Jednak wypad na dwa dni w systemie wylot w sobotę rano - powrót w niedzielę wieczorem, wymaga przynajmniej przyglądnięcia się przeciwnikowi. Bez zbytnich ceregieli kliknąłem w dwa przewodniki w Merlinie, zapłaciłem co kazali - i ze zgrozą niejaką zauważyłem że przewidywany czas wysłania paczki to 7 dni roboczych. Szybko policzyłem na palcach - raczej dojdą. I faktycznie - mimo że zabłądziły gdzieś w Niemczech, mieliśmy caałe dwa dni na zapoznanie się z tematem. Niestety, Wiedza i Życie (czyli brytyjska seria Eyewitness Travel) okazała się drobniutkim niewypałem. Jakieś to wszystko takie - chaotyczne i w dodatku mam wrażenie że nie wszystkie informacje są świeże. I nie do końca przemyślane. Natomiast drugi z nich, wyprodukowany przez Nationale Geographic (ale nie standardowa seria, a "Historie,Mity,Opowieści") okazała się niesamowitym wynalazkiem. Zaproponowane w środku 24 trasy można przyciąć do własnych potrzeb, wiedząc że zobaczymy to co najważniejsze.

Lot do Amsterdamu zabiera z Teesside godzinę, w zasadzie czasu jest tyle żeby zjeść ciasteczko i popić soczkiem - po czym można spokojnie zacząć szukać wyjścia z lotniska. Chwila niepewności przed wskoczeniem do pociągu - zawsze tak mam w obcym miejscu, a co jak toto jedzie zupełnie gdzie indziej??? - i po piętnastu minutach wysiadamy na Central Station. Pierwsze co rzuca się w oczy to rowery. Rzecz jest nie do opisania, stoją wszędzie i w każdej ilości, połowa ludzi porusza się rowerami, w zasadzie wszędzie znajdują się - nie, nie ścieżki - drogi i autostrady rowerowe, a wejście na nie oznacza zawał spowodowany szybko zbliżającym się dryń dryń zza pleców.

Zgodnie ze starą zasadą - jak chcesz zaoszczędzić to najpierw daj się obłupić ze skóry - kupujemy pakiet Iamsterdam . Czyli karta wstępu do muzeów, bilet na tramwaj i książeczka opisująca większość atrakcji w mieście. Biuro znajduje się na przeciwko stacji, przy pętli tramwajowej, nieco po lewej stronie. Trudno ominąć. Ale niektórym - na ten przykład abnegatom - się udaje... Karta jest dobrym wynalazkiem - zasadniczo wstep do muzeów jest solidnie drogi - Rijksmuseum kosztuje 12.50, Van Gogh 11.00, jak sie do tego dołoży Museum Het Rembrandthuis za 7 to cena karty się zwraca (38E za 24 h). Nie mówiąc o bilecie komunikacyjnym - tramwaje, metro i busy rzeczne - oraz masie dziwnych bonusów i bonusików w okolicznych knajpach i sklepach. Niestety, czwarte muzeum na które ostrzyliśmy zęby - Stedelijk Museum - nadal jest w remoncie. Co prawda eksponaty są wystawiane po Amsterdamie, ale brakło nam pary żeby reorganizować marszrutę. Może następnym razem.

Dochodzimy na plac Dam. Niestety, pałac królewski jest w dalszym ciągu remontowany, dookoła rozłożone są sceny imprezy wspierającej bezdomnych, co dodatkowo zasłania widok. Obchodzimy wszytko dookoła i zmieniamy nieco plany - zobaczymy sobie dzisiaj dom Rembrandta, żeby w niedzielę nie latać z wywieszonym językiem po mieście. Ruszamy na azymut, zupełnie niepomni że przechodzimy przez środek osławionej dzielnicy czerwonych latarni. Dopiero porównanie zdjęć nam to uświadomi.

W domu Rembrandta trafiamy na wystawę Lievens’a, przyjaciela i protegowanego wielkiego mistrza. Zgodnie z kartą praw i obowiązków zwiedzacza ustawiamy się w ogonku i już po pół godzinie jesteśmy w środku. Tu mała dygresja - podatki w Amsterdamie płaciło się nie od powierzchni a od szerokości frontu budynku. Stąd wszystkie starsze konstrukcje są wąziutkie i wysokie. Trudno się dziwić, że - by zaoszczędzić na miejscu - klatka schodowa to pierońsko kręcone schody wymuszające trzeźwość tak codzienną jak i świąteczną. Zaspokoiwszy potrzeby wyższe zaproponowałem nieśmiało małe conieco. Toż człowiek nie zajączek, duracell mu nie pomoże. Siadamy w pobliskiej knajpie na rogu. Nieco zachłannie rzucam się na muszelki w porach. Młłłłłmzja. Jmkie dmbre...

Sprawdzamy która z zaproponowanych tras doprowadzi nas w pobliże hotelu i ruszamy szlakiem pchlich targów. To jest coś co mnie zawsze zdumiewa. Gdziekolwiek na świecie byśmy nie poszli, zawsze znajdziemy starą, połamaną klawiaturę do komputera. WTF??!? Nie panimaju.

Meldujemy się w hotelu i już bez obciążenia ruszamy na wieczorny spacerek po mieście. Charakterystyczna woń zioła jest zdecydowanie lepiej wyczuwalna, co w połączeniu z wilgotnym powietrzem znad kanałów daje specyficzny, niepowtarzalny zapach miasta. W Amsterdamie być i - ten tego - sekspracowniczki (pisownia oryginalna za Nationale Geographic) nie widzieć toż jak być w Paryżu i ominąć Eiffel’a. Ruszamy więc zgodnie z moimi przeczuciami i lądujemy przy przytulnym stoliczku z widokiem na Prinsengracht. Może i ze mną można zbłądzić na śmierć, ale człowiek w stu procentach może być pewien że nie umrze przy mnie z głodu. W końcu rezygnujemy. Trudnoż i darmoż - wolę nie zobaczyć wieży Eiffel’a niż by mi miały nogi odpaść od tułowia.

*** to be continued *** *** to be continued *** *** to be continued ***


Po prostu cos niesamowitego. W niektórych miejscach sa przypięte warstwowo - te z najgłębszej warstwy nadają się jedynie na przemiał...


Rowery są wszędzie.



Tak samo jak seks.


I rowerzyści. Zarówno ci duzi...


...jak i mali.



Pałac królewski. Niestety w dalszym ciągu w remoncie.


Pomnik ofiar wojny.


I coś co mnie nigdy nie przestaje zdumiewać. Czyli miłość powszechna do kiczyku.


Te walące się domki - każdy w nieco inną stronę - to nie efekt zniekształeceń optycznych obiektywu. Cały Amsterdam stoi na palach - i pomalutku się przechyla. Dość niesamowite kąty można spotkać bez większego wysiłku
.

ASP


ALA. Choć może na odwót :? :/ :| :\


Nie lubimy palić? To może lizaczka? Albo ciasteczko?


Lojalne ostrzeżenie.


I kolejny sklepik ze słodyczami.


Muzeum w domu Rembrandta - z pracami Lievens'a



Pchli targ.



Tego typa to ja skądś znam :/ :| :\


A tu zdecydowanie tajniacząca się agentka.



Można i tak - ale choroba lokomocyjna skłania jednak do spacerów.


Jak sie komuś już całkiem chałupa zawali - idzie spać do kanału. o_O


Stag party.



Koszmarki też mają.



\
Albo duchy - albo nie należy robic zdjęć pod światło :\ :| :/


Nika dali nie leze...

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Przerwa techniczna

Kochani.

Musze przyznać że trochę się niezręcznie czuję - ale nadchodzą wakacje i do 5 września mój dostęp do netu będzie bardzo japoński. Znaczy jakotaki.

Postaram się wrzucić choć parę notek na bieżąco, ale działalność szyderczo-prześmiewczą wznawiam dopiero po powrocie.

Do poczytania - i usłyszenia

abnegat limitowany

Shit happens

Łażąc po pchlim targu, napotkałem na zbiór mądrości wszelakiej.

Zauroczony pięknem i głęboką myślą w nim zawartą, popełniłem zakup (12E - czyli rozbój na prostej drodze w biały dzień).

Podejście usystematyzowane religii świata do problemu śliwki.
TAOIZM: Shit happens.
HINDUISM: This Shit Happened Before.
ISLAM: IF shit happens, take a hostage.
BUDDYZM: When shit happens, is it really shit?
ADWENTYŚCI DNIA SIÓDMEGO: Shit happens on saturday.
PROTESTANCI: Shit won't happen, if I work harder.
KATOLICY: If shit happens, I deserve it.
ŚWIADKOWIE JEHOWY: Knock, knock: "Shit happens".
ŻYDZI: Why does shit always happen to me?
HARE KRISZNA: Hare hare shit happens, hare hare...
ATEIŚCI: No shit.
EWANGELIA TELEWIZYJNA: Send more shit.
RASTAFARIANIE: Let's smoke this shit.