czwartek, 30 lipca 2009

Raport K-L-M/1/26-27.07

Raport z misji specjalnej K-L-M/1/26-27.07

Cel misji: eksmisja.

Użyte zasoby: agent specjalny Ptyś (ASP) oraz agent limitowany Abnegat (ALA)

Misja poboczna: rozpoznanie i roztrwonienie.








ASP wraz z ALA używając podstępu znanego jako manewr Twix + Cola oraz urządzeń przymusu bezporedniego (pasy bezpieczeństwa) dostarczyli przesyłkę KD(DH) na lotnisko. Tu rozdzielili sie zgodnie z planem. ASP ruszył wraz z przesyłką, ALA zabezpieczył środki transportu naziemnego, odprowadzając go do bazy.








Akcja przebiegła bez zakłóceń. KD, oszołomione nadchodzącymi wydarzeniami dały się rozlokować bezproblemowo w samolocie i zapadły w trzygodzinny stan PWNF. ASP przekazał KD(DH) agentom KD2, wypełniając podstawowy cel misji, a sam udał się do tymczasowej bazy gdzie SIS udzielili mu wszystkich istotnych informacji nt. organizacji.








Dzień następny to przerzut agentów do L celem rozpoznania terenu. Kontakt - Victoria Station. ASP uzył do tego BA K-L + GE. ALA wykorzystał NE M-L. Spotkanie nastąpiło 1400 hours sharp. Do rozpoznania terenu wykorzystano BSZODiP(CNZ) oraz LE(CzGPGSBND).






...Malkovich...??




Wszystko by było cacek, gdyby nie choroba lokomocyjna nękająca ALA który skończył misje zielono-szary. Melduję jednak że ptak, mimo szczerych chęci wyrwania się na wolność, pozostał w niewoli.








Następnie agenci udali się do Tajnej Kryjówki PIR, gdzie dla zmyły wszelkich służb śledczych i dorszowatych zjedli eskalopki raz, pizzę dwa i zapili to buteleczką Pinot Grigio mniam.

Powrót nastapił zgodnie z planem, NE L-M wywiązał się z zadania perfekcyjnie.

Akcję zamknięto 0100 hours sharp.
Straty własne: nil.
Attachement: biling RCC do zatwierdzenia.

----------------

Jak łatwo się domyslić:
L - London
K - Kraków
M - Middlesbrough
KD(DH) - Kochane Dzieci aka Dzika Horda
PWNF - Permanentne Wiercenie Na Fotelu
KD2 - Kochane Dziadki
SIS - Szwagier ze Szwagierką
BA K-L + LE - British Airways Kraków Londyn + Gatwick Express
NE M-L - National Express Middlesbrough - Londyn
BSZODiP(CNZ) oraz LE(CzGPGSBND) - Bus Specjalny Z Odkrytym Dachem i Przewodnikiem (Coby Nie Zabłądzić) oraz London Eye (Coby z Góry Podziwiać Gdzie Się Było Na Dole)
PIR -
Pizza Italiano Restauranto
RCC -
Ruined Credit Card

środa, 29 lipca 2009

Uszczelka a sprawa narodowa

Miejsce akcji: UK
Kapie. Z kranu kapie. Najpierw to bylo kappp - kappp a teraz jest kapkapkapkap. Szlag człowieka trafić może. Próba znalezienia zaworu spaliła na panewce. Musi to być gdzieś koło zbiornika na poddaszu - ale gdzie, jeden plumber wie. Kranu rozebrać się nie da, a przynajmniej nie jest to proste - plastikowe obudowy na zatrzaski jakoś mnie onieśmielają. Toż jak złamię, nic mnie nie uratuje od płacenia za naprawę. Landlord na moją delikatną prośbę załatwienia problemu przyjechał do domu i pokazał jak należy prysznic położyć żeby nie kapało. Uświadomiłem go że tak właśnie robię od jakiegoś miesiąca, ale mi zbrzydło po ostatnim rachunku. Dawid się przejął. Cos pośturał, pomruczał i stwierdził że co mógł - to zrobił. Jak się nie poprawi, mam dzwonić. No, to dziesięć minut później zadzwoniłem. I tak wykazałem się odpornością i kulturą. Dobrze, powiedział mój landlord. W takim razie się nic nie denerwuj, załatwię hydraulika. Łatwo mu mówić. To nie on płaci 120 funtów za wodę.

Akcja "plumber" rozwijała się powoli. A to nie było rzeczonego fachowca, a to Daniel się źle umówił, a to znowu coś zazgrzytało w komunikacji... Łomatko. W międzyczasie metodą polską, używając aplikatora pasty do zębów Aquafresh, docisnąłem uszczelkę, blokując rzeczony aplikator o ścianę. Przestało kapać. No i dobrze. Jutro trzeba będzie pamiętać żeby usunąć antykapaczke jak fachowcy przyjadą.

Miejsce akcji: PL
Wyjazd do sklepu - 10 minut. Koszt uszczelki - 40 groszy.
Zakręcić wodę, odkręcić kurek, wymienić uszczelkę, wkręcić kurek, puścić wodę.

Tylko o czym ja bym pisał.

-------------------------

Updated: 10:10

Fachowiec przyszedł. Miło się przywita, nóżką szurnął, pod przysznic wlazł i zaklał szpetnie (f-word oraz s-word). Mianowicie to nie ten kran co myslał. Przyjdzie w przyszłym tygodniu. Póki co 1:0 dla Aquafresha.

wtorek, 28 lipca 2009

Bamburgh Castle




"Na lewo most, na prawo most..."
To w Warszawie. W Jukeju co ćwierć mili - zamek. Albo inny heritadż. Jakoś zupełnie bez przekonania skręciłem na Bamburgh Castle. Kilka mil krętej dróżki z A1 - i odebrało mi mowę. O cież w mordę, może to i nie Wawel, ale trza szybko do Ciotki dzwonić czy aby na pewno wszystko stoi jak stało...




Na wzgórzu ponad miasteczkiem majestatycznie, bez dwóch zdań, góruje impertynencko wręcz piękny zamek. Gdyby ktos chciał zgłębić historię, polecam oficjalną stronę zamku. Kolejny, którego historia sięga 6 wieku.






Od razu widać że była to twierdza obronna - dwie bramy, pomiędzy którymi droga biegła pod szańcem obrońców - stamtąd agresorzy otrzymywali powitalne prezenty. W środku prócz doskonale zachowanych pomieszczeń dla jegomościów oraz służby, znajdowały się spichlerze i pomieszczenia dla zwierząt. Nawet oblężony ma prawo do pieczystego.






Muszę przyznać że dawno nie widziałem czegoś równie wspaniałego.

poniedziałek, 27 lipca 2009

Lindisfarne Island




Zwana również "Holy Island". Nazwę Lindisfarne nadali pierwsi Saxoni i nikt się nie łapie, co to niby ma znaczyć. Przydomek "Holy" wyspa zdobyła nieco później, historycy wskazują na założony na wyspie w 635 roku przez świętego Aidana pierwszy monaster, który następnie został zrównany z ziemia przez Wikingów w 793. Jako że to dzicy wyrżnęli w pień Chrześcijan, nazywamy ten akt barbarzyństwem a dla uczczenia porąbanych nazywamy wyspę Świętą.

Kolejne wieki były dla zakonu bardziej lub mniej łaskawe aż w końcu nadział się on na Jurnego Henrego. Dzięki czemu monastyr znikł był a na wyspie pojawiło się sporo nadmiarowego budulca. Co skłoniło Henrego do zbudowania, w 1550 roku, zamku ku obronie Korony przeciwko Szkotom, Hiszpanom i innej hołocie mającej chrapkę na Śliczne bagna wyspiarzy.




Samo słowo "zamek" jest pewnego rodzaju nadużyciem w stosunku do budowli dumnie tkwiącej na szczycie powulkanicznej skały na wschodnim brzegu wyspy. Tak Bogiem a Prawdą, bardziej jest to luksusowe M-10 niż zamek. Żeby przybliżyć problem - jest to najmarniejszy z zamków - i najokazalsza z willi.




Wyspa ma jeszcze jedną ciekawostkę turystyczną. Wiedzie na nią droga, która znika pod wodą w czasie przypływu. Co prawda z obu stron znajdują się tablice przypominające o czasie przypływu i odpływu w danym dniu, ale jak widać moje podejrzenia co do piśmiennych inaczej mają pewne uzasadnienia...




W zasadzie ładne miejsce - ale pozostawia wrażenie niedosytu. Niby ruiny są - ale w sumie Whitby czy Fountain Abby ładniejsze. Zamek jest - ale to raczej zameczek. Droga przez wodę zalewana jest - ale też nikt takich atrakcji nie szuka...




Po mojemu - przereklamowane.
Któryś z wielkich podróżników tak opisał Giant's Couseway w Północnej Irlandii: "Warto zobaczyć ale nie warto jechać".

niedziela, 26 lipca 2009

Tupot białych mew

Latorośl zarządziła wyjście z kolegami do kina - zebrali się do kupy i kazali zawieźć na Harrego. Co robić - zdarza mi się pójść dwa razy na to samo, ale bez przesady znowu. Jeździć w te i wewte też mi się nie chce. Popatrzyłem po tytułach - ha, "Hangover". Filmu nie znam, coś się tam obiło o uszy że komedia... ryzyk-fidzyk. Z delikatnym uczuciem niepokoju zasiedliśmy w fotelach.

Pan młody zwany grumem jedzie sobie na stag party. Czyli ostatnią imprezkę przedkagańcową przedmałżeńską. Wszystko wygląda cacek: jego przyjaciele, nauczyciel i stomatolog oraz brat panny młodej wsiadają do odstrzelonego Mercedesa, hojnie podarowanego przez przyszłego teścia, po czym przestrzegając przepisy drogowe, jadą sobie do Las Vegas.

Po przyjeździe pakują się do apartamentu za 42 setki papierów, biorą prysznic i - jadą na dach. Gdzie w poczuciu braterstwa i ogólnego niezrozumienia wychylają pierwszy tego wieczoru toast, używając Jegermajstra. Różne są zboczenia na tym świecie.

Kurtyna.

Poranek jest - nieco dziwny. Po apartamencie chodzi sobie biały kurczak, w łazience śpi - a raczej spał, bo teraz ryczy - głodny tygrys, w szafce w rogu pokoju drze dziób kilkumiesięczna dzidzia, a po panu młodym nie pozostał najmniejszy ślad.

I wszystko by było cacek, tylko że nikt nic nie pamięta. Bo jeden z uczestników toastu, chcąc nadać imprezie konkretnego speedu, dosypał do jegermajstra extasy.

A przynajmniej tak myślał - bo w rzeczywistości nieco nieprzytomny dealer pomylił tabletki - i panowie padli ofiarą wymazywacza wspomnień zwanego potocznie tabletką gwałtu...

Teraz dzielni groomsmeni mają dobę by w Los Angeles odnaleźć a następnie odwieźć swojego przyjaciela jego ukochanej.

Massakra.

sobota, 25 lipca 2009

Na chłopski rozum

Jak mawiał mój ś.p. dziadzio: „Od nadmiaru roboty to i koń zdechnie”. I mimo że żadnych naukowych podstaw ku temu by tak twierdzić nie miał - to twierdził. Najwyraźniej musiał się mu w życiu przytrafić naoczny przypadek potwierdzający szkodliwość nadmiaru pracy dla konia. A może dowiedział się tego od swojego dziadzia. Kto wie.

Przymuszony koniecznością, zacząłem grzebać wczoraj po necie, szukając informacji na temat treningu wytrzymałościowego. Z uwzględnieniem biegaczy w szczególności. Wydawać by się mogło że bieganie jest proste. Należy włożyć buty (choć można też i bez, ale to trochę upierdliwe jest w dobie narastającej ilości czworonogów w miastach i nasilającej się ofensywy zielonych, dążących do wyeliminowania plastikowych torebek z życia codziennego) - i przebierając naprzemiennie odnóżami dolnymi osiągnąć prędkość pozwalającą oderwać obie nogi od podłoża naraz. Zaczynamy wolno i krótko - a kończymy maratonem w 2h20’.

Nic bardziej błędnego.

Trzeba mierzyć tętno i oddech, obliczać EPOC i zakwaszenie, poziom mleczanów i jonów wodorowych, dostarczanie tlenu i MET. Na podstawie tej wprowadzamy interwały długie i krótkie - przeplatane średnimi - tworzymy cykle, metacykle i mikrocykle, o bicyklach nie wspominając.

Rzecz jasna można to robić na piechotę - trzeba tylko mieć zegarek i odpowiedni odcinek do przebiegnięcia - a następnie pomierzyć wszystko co się da i na tej podstawie obliczyć niezbędne parametry. Jeżeli trening nie zdoła zabić to wysiłek umysłowy, konieczny do zrozumienia co w zasadzie stało się z naszym organizmem, zrobi to niechybnie.

Ale - jest światełko w tunelu.

Należy kupić sobie super-hiper-extra-zgrany-trompka-pompka-i-organy kąpiuter - dla zmyły wpakowany w opakowanie po zegarku (i niech mi ktoś powie że kosmitów nie ma). Zegarek ten na podstawie modułu do odczytu tętna i oddechu policzy tętno i oddech a z modułu DżiPiEs obliczy naszą prędkość, położenie i zawartość tlenu w powietrzu (to na podstawie wysokości n.p.m.). Następnie wykona wszystkie śmiercionośne obliczenia w miga-tryg - i wyświetli na tarczy. W postaci słupeczków wskazujących ile i kiedy należy biegać żeby zostać Najlepszym Biegaczem. Kompletne jaja.

Ponieważ chłopa od dziecka odróżnić trudno, w sumie wzrost i waga mogą być w obecnych czasach mylące, więc najlepszym wskazaniem jest cena zabawek. Ta jest ździebko droga. Z discountem i promocyjną superokazją 350 sterlingów. Bez GPS-poda (+90) i modułu PC (+120, ale - uwaga! uwaga!! - oprogramowanie gratis).

A mi się wydawało że buty za trzy dychy to jest ekstrawagancja.

To może człowieka wpędzić w ciężką depresję. Z jednej strony chce się biegać i mieć efekty - a z drugiej producent jasno napisał: „Nawet z naszym super-hiper-pompka (etc) komputerem możesz nie osiągnąć maksymalnego efektu, jeżeli nie będziesz przeprowadzał systematycznych sesji kalibracyjnych!” Jakim cudem ja się jeszcze nie zabiłem bez HR-monitora i komputera mleczanowego?? Nic nie rozumiem. Najwyraźniej nieświadoma głupota chroni mimowolnie przed niebezpieczeństwem życia w rozbuchanej cywilizacji. Trzecia strona monety, zwyczajowo zwana kantem, to pięć stówek które trzeba wywalić na kolejną zabawkę.

Łomatko.

Co robić.

Valetudo bonum optimum.

piątek, 24 lipca 2009

Panika

Mam niejasne przeczucie że sprawa bio-met’u jest wyjątkowo niedoceniana. Jak przyjdzie dzień na anestezjo-opornych, wiadra mało żeby kogokolwiek uśpić. Nawet niunie malutkie co to bardziej do kurczaczka podobne, walczą z chemią dziko i radośnie, wymuszając dawki dla ptaszydeł zdecydowanie większych. Jak choćby pterodaktyli albo innych koczkodanów. Jak przyjdzie dzień na niskie ciśnienia - choćbym zdechł, każdy po indukcji ma ciśnienie na podłodze. Na nic redukcja dawek i sprytne podtruwanie mikrośladami - pacjent jeszcze gada z nami a już na monitorze ma 80/50. Szlag by to trafił. Jak przyjdzie dzień na skurcze krtani, lepiej udać że się ma sraczkę i iść na piwo. Korzyść z tego jest co najmniej na kilku osiach, szkoda nawet wymieniać oszczędności na lekach, połamanych zębach przy reintubacjach, kasy na ubezpieczenia i prawników o zwykłych nerwach nie wspominając.

Ale jak przyjdzie dzień na panikę - idzie cholery jasnej dostać.

Poranek nie zwiastował jakowychś dramatycznych wydarzeń, pan z astmą po urazie głowy i wycięciu mózgu (częściowym) znieczulił się miło, co prawda zareagował przesadnie na - i tak solidnie zredukowaną - indukcję, ale po podaniu leków wyprostnych natentychmiast się naprostował. Jako że chirurg robił wycięcie jakiejś pierońskiej cysty w okolicy nadgarstka, więc poprosiłem coby znieczulił lokalnie i konkretnie po czym przewiozłem gościa jedynie na wściekłym mleku. Obudził się w trakcie zakładania opatrunku, uśmiechnął od ucha do ucha... To rozumiem. Żadnych fochów, miło i ze zrozumieniem dla ciężkiej doli służb medycznych.

Po południu przyszedł mój ulubiony stomatolog - a raczej chirurg szczękowy - co to wyrywa zęby jak marchewki a robi to z gracją oraz w tempie ekspresowym. Poszedłem zobaczyć pierwszą dziewczynkę. Lat niewiele, do wyrwania wszystkie ósemki i wszystkie czwórki. No żesz w mordę. Może jej nikt nie powiedział że zasadniczo człowiek ma tylko dwa garnitury zębów w swoim życiu, a ona właśnie ma zamiar wyharatać sobie 8 z dostępnych 32. Czyli jakby ¼ tego co ma na stanie. Zanuciłem ponuro znany hymn protetyków* i zacząłem zbierać wywiad. Nic. No to przeszedłem do części drugiej programu rozrywkowego pt. „Anestezjolog Twoim najlepszym przyjacielem jest” i opowiedziałem jej o przypadłościach czekających w najbliższej przyszłości. Poszło jakoś tak:
- Kiedy zaśniesz, i nic, kompletnie i całkowicie, nie będziesz wiedzieć co się będzie działo, zabezpieczę twoje drogi oddechowe wsuwając przez nos specja(...)
- W ŻYCIU! - powiedziało z mocą dziewczę. Gdzie ona „Misia” widziała??? -Prędzej umrę niż ktoś mi to wsadzi na żywca. - Najwyraźniej umknęła jej cała część pierwsza, z antraktem włącznie.
- Ale będziesz spać i o bożym świecie nie wiedzieć. - Chyba dotarło tym razem. Postraszyłem ją wyjątkowo słabo, opuściwszy parę horrorowatych powikłań i polazłem przygotowywać maszynki w anestezjologicznym. W końcu mój nurs przyprowadził ją na rzeź gotową - i tu zaczął się cyrk na kółkach. Bo ona ma igłofobię i nie da się ukłuć w rączkę. Co prawda zupełnie jej igły nie przeszkadzały jak jej dziergali piękne motylki na wewnętrznej stronie nadgarstka ani dziurawili jej uszy - przynajmniej z pięć razy - ale wenflonika nie przeżyje. Oż w mordę. W końcu podstępem - „O tam, leci samolot!” - wharatałem igłe i odpaliłem torpedy. Dzidzia zamruczała coś przed zapadnięciem w sen że chyba musi to przemyśleć i tyle jej było.

Po zabiegu otworzyła oczy przy zupełnie nieprawdopodobnym poziomie leków, w zasadzie powinna jeszcze spać dobre pięć minut, po czym powiedział całkiem przytomnie że ona to jeszcze może przemyśli i czy nie moglibyśmy poczekać. Ale na co? No, bo ona się trochę boi. Ale czego się boi - toż zęby wyrwane, dziury zaszyte, a teraz można iść do ortodonty i poprawiać uśmiech.

Tu dziewczę się wybałuszyło z lekka i chciało mi w podzięce dać buzi. Dawno już tego nie miałem, bałem się że cała akcja „odchudzanie” rzuciła się na mój urok osobisty oraz zabójczy wdzięk - ale widać nie. Z uczuciem ulgi oddałem ją do wybudzalni i polazłem znieczulać następną.

Tak na marginesie - zawsze nieco dziwne mi się wydawało że wyrywa się zdrową i będącą na swoim miejscu czwórkę a pokrzywioną trójkę nadstawia się drutami. Nic nie rozumiem.
Dzieckiem będąc straciłem mlecznego zęba za wcześnie, chyba 4 to była. No i potem szóstka stała jak mi rosła to przystawiła miejsce piątce, a ta wyrosła pod językiem. Zamiast wyrwać tą cholerną piątkę, jakiś q. docencina wyrwał zdrową czwórkę, a piątkę zaczął nadstawiać. Którą szlag trafił po bodajże dwóch latach i od tej pory mam piękną dziurę w miejscu gdzie zawodowcy zastanawiali się co zrobić z dwoma zębami.

Kolejna pacjentka w zasadzie nic nie mówiła, ale jak poczuła kopa przed zaśnięciem, tak zaczęła coś opowiadać. Te historie określane są mianem „and we’ll never know” - bo pacjent zaczyna coś mówić ale narastające stężenie w mózgu zwalnia go po kilku sekundach aż do całkowitego papapa - i tyle. W ten sposób ostatnio straciłem dowcip o Jackson’ie i Presley’u. Do tej pory się zastanawiam o co mogło biegać.

Wreszcie ostatnia, która w zasadzie dzielna była, bo się zdecydowała na miejscowe w sedacji - ale tylko do czasu. Jak jej wytłumaczyli na czym miejscowe polega, tak zzieleniał i zapodała że w życiu sobie igłu do dzioba wsadzić nie da. W trakcie kaniulacji sapała jak parowóz na trasie Chabówka - Nowy Sącz, na szczęście midazolam był na podorędziu więc się obeszło bez plastikowej reklamówki.

A jutro Lorenzo zaczyna o ósmej - dziewięć zabiegów. Dostanę dyplom przodownika pracy.

---------------------
*Wybijemy naszej babci złote zęby, złote zęby, złote zęby
I zrobimy naszej babci d.e z gęby (...)

czwartek, 23 lipca 2009

Chłopu nie dogodzi

Natura ludzka dziwna jest. Jak ciepło - to wszystkim przeszkadza że ciepło. Jak zimno - też niedobrze. A najśmieszniej jest jak jest w sam raz - wtedy połowa twierdzi że mogło by byc cieplej a połowa że zimniej. Nie dogodzi za cholerę.

Wczoraj myślałem że sobie ręce połamię. Najpierw przyszedł arthroskopista coby ludziom w kolana zaglądać. Łącznie sześciu pacjentów zabukowanych na 3 godziny. Jak by się tak dobrze przyjrzeć to gościu dziwny jest. Popatrzmy z zegrkiem w ręku. Muszę do gościa pójść i go nastraszyć - 5 minut. Mój nurs potrzebuje 3 minut żeby potwierdzić straszenie, zbadać orientację w szczegółach istotnych, niezbędnych z punktu widzenia zdrowia psychicznego - jak się nazwywa, gdzie mieszka i jaki dzień dzisiaj mamy - sprawdzić uzębienie oraz przestrzeganie ścisłego postu i zawlec pacjenta do pokoju anestezjologicznego. Następnie wkłucie, kable i inne przyjemności - to zajmuje 2 minuty przyjmując że żyłę klemuję jak pacjent wchodzi do pokoju a wenflon wbijam w czasie jak się kładzie. Od włączenia pomp do skończenia wszystkich czynności przygotowawczych na sali - 7 minut. Wiem bo mi pompa wyświetla. Od tego momentu jeszcze ze trzy minuty na potwierdzenie tożsamości pacjenta, rodzaju zabiegu, strony zabiegu (strasznie są tu na tym punkcie wrażliwi odkąd okazało się że 2% pacjentów ma nadal po zabiegu amputacji chorą kończynę na stanie, natomiast po zdrowej został kikucik).

Po zabiegu potrzebuję jakieś 2-5 minut żeby obudzić pacjenta, i jeszcze ze trzy coby go do recovery (czyli odzyskiwalni, doskonała nazwa) zawieźć i do monitorów podłączyć. Czyli to będzie razemmm... 25-28 minut.

A na pacjenta chirurg zabukował sobie 30.

Czyli musi się zmieścić w 2 do 5 minut.

Jakoś do chirurga za kurwisyna ciężkiego nie dociera że to nie jest łapanie pcheł, śpieszyć się nie wolno a natury się nie oszuka. Co wiadomo wszem i wobec od czasów Seksmisji.

Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest że mimo dwóch obsuw - jeden pacjent się spóźnił nieco, drugi miał jakowyś misz-masz w papierach do wyjaśnienia - skończyliśmy o 12:30. Czary. Plus fakt że arthroskopista pracował jak natchniony. Albo może raczej jak potępiony w trakcie wykonywania kary.

Następnie przyszedł chirurg i zaczął wycinać ludziom różne mniej lub bardziej potrzebne części ciała - i w końcu nadszedł kooooooniec. Byłem tak dociorany pracą że, dodawszy moje ekscesy dżimowe dnia poprzedniego, miast walce z oponą oddałem się walce z pizza. A następnie z materacem. Próbowałem jeszcze ratować wieczór odrabiając lekcję z lądowania na księżycu za pomocą „Apollo 13”, ale do grande finale nie doczekałem. Po prawdzie to oni tam Trzynastką nie dolecieli, złośliwi twierdzą że w ogóle na księżycu byli, no ale. Dotrwałem dzielnie do wystrzelenia Toma Hanksa na orbitę (przy wtórze intense, heroic music) i padłem zupełnie nie heroicznie mordą w pierze.

Oko otwarło mi się jak zwykle o piątej rano. Ha. Czas na przebieżkę. Moja lepsza połowa przyjęła strategię zniechęcenia demoralizacyjnego - czyli zwinęła się w kłębek i rozkosznie udawała że śpi - ale nie z nami te brunery, Numer. Jak biegamy - to biegamy. Łomatko...

Myślałem że ducha wyzionę. Chyba jeszcze nie doszedłem do siebie po tym ostatnim 33’20’’ bo gdzieś w dwóch trzecich dystansu znikł mi kolor, a płuca postanowiły wyjść na spacer. Po straszliwych mękach psychofizycznych, używając mentalnego odpowiednika systemu bat-marchewka, doczłapałem w końcu do chałupy, ale zajęło to prawie 38 minut. Cholerstwo. Żeby lekko nie było, idę na dżima po południu. Trzeba będzie znowu zmodyfikować plan, wiosło i rowerek zamiast biegania na jakiś czas - i za dwa tygodnie kontrola co z tego wyszło. Ostatnia zmiana dała przyrost wydolności wręcz nieprawdopodobny, ale też i zajęła 3 miesiące.

Potrzebuję jakiegoś sytemu ćwiczeń żeby się doprowadzić do poziomu sensownego*. Problem w tym że wszystkie plany tworzone są dla dwudziestolatków którzy osiągnięciami sportowymi plasują się w 97 percentylu. Albo i powyżej. Natomiast dla czterdziestoletnich grubasów najbardziej zaawansowane treningi proponowane przez specjalistów to spacer z psem po lesie. Tylko niedługi, żeby nie zabił.

Znaczy, zabicie w sekwencji: zimne poty - świńska grypa - zgon.

W końcu dotarłem do pracy - i okazało się że jeno pilnuję dobytku. Chirurdzy dłubią sobie w miejscowym, co bardziej ambitni nawet sedują swoich nieszczęsnych pacjentów a ja siedzę na dupie i czekam na koniec tej nędzy. Udzielając na ten przykład dobrych rad w stylu: „Pacjent z ciśnieniem 200/120 nie powinien być operowany”. Albo „Lepsza jest kawa zmieszana z kakałkiem**”. Albo „Najlepsze kasztany są na placu Pigalle”.

Hemoroidy powinny być wpisane w listę chorób zawodowych anestezjologów.

Chłopu nie dogodzi. Dużo zabiegów - źle.
Mało zabiegów - źle.
W sam raz - znaczy że albo za mało albo za dużo.
Zaraza.

----------------------------
*Jeszcze trochę i sam zacznę publikować mój własny plan pt. jak spokojnie i nie nerwowo, z lekka tylko ocierając się o zawał, zacząć biegać po czterdziestce.
”Running for Couch Potatoes” na ten przykład.

**Ciekawe, w mowie potocznej nie drażni, a napisane kojarzy się z kupą w pampersie.

środa, 22 lipca 2009

Where your heart is

Ktoś kiedys napisał nieco dramatyczny - i w sposób zdecydowanie napuszony, gdyby użyć skali Winergreen’a - trywializm że emigrant nigdy nie zazna spokoju, bo gdziekolwiek by nie pojechał, będzie tęsknił za bardziej zieloną trawą w porzuconym ogródku.

Jako że wakacje nadchodziły, nadchodziły nadchodziły... i juz są, trzeba było podjąć decyzje kto, gdzie i kiedy rusza. I tu nastąpił ciekawy dzonk - o ile latorośl starszy zaoptował za natychmiastowym powrotem do kolegów w kraju, to młodszy wręcz odwrotnie - zaprosił swoich do siebie.

Podobna polaryzacja uwidacznia się w przyszłych planach - czy zostać, czy wrócić. Gdzie studiować, gdzie pracować. Ha, wybory ciężkie i zawsze zostanie ten mały maluśki margines - a co by było po drugiej stronie.

Życie codziennie wiedzie przez rozjazdy, przypomina to jazdę pociągiem po wielkiej stacji z ciągłymi rozjazdami - ale najczęściej sobie nie uświadamiamy jaki wpływ na nasze życie będzie miała taka czy inna decyzja.

Tu ją widać gołym okiem. Co zyskamy - co stracimy.

Zapytany kiedyś czy wrócę, czy zostane odpowiedziałem że się nawet chińskiego nauczę jeżeli będzie koniczny do zostania tutaj.Teraz nie jestem taki pewien. Ponoć nostalgia najsilniej uderza po trzecim roku, jeżeli tak to nie mam jakoś bardzo nasilonych objawów - spać mogę (czasem nawet do piątej), apetyt dopisuje, a to różowe bardzo dobre - pięć, a nawet sześć.

Ale od jakiegoś czasu czuję to samo co czułem w ostatnim roku przed wyjazdem z Polski - tymczasowość i jakiś taki niepokój wewnętrzny. Jak bym nie mógł usiedzieć na dupie w jednym miejscu za długo.

Mój przyjaciel, będąc w odwiedzinach, pozostawił na drzwiczkach od lodówki sticker z zaproszeniem do Australii. Stop dreaming, start packing.

A w środku ładujący się z wolna kondensator który powoli osiąga stan gotowości.

Sam nie wiem - bać się czy się nie bać.

wtorek, 21 lipca 2009

Dysertacyjka

W zasadzie pełny tytuł brzmieć powinien „Dysertacyjka o współistnieniu gatunków czyli jak przejść szybko i bez zbędnych tłumaczeń na żywienie w stołówce zakładowej” ale z braku miejsca niech zostanie tak jak jest. Poza tym nasz zakład stołówki nie posiada, a jedyną bułkę można kupić w samochodzie na parkingu który podjeżdża w porze lanczyku, a która to bułka w zasadzie nadaje się jedynie do zatykania mysich dziur.

Od dłuższego czasu prześladuje mnie wręcz natrętnie myśl, że płeć piękna jest gatunkiem zupełnie odrębnym, rządzącym się swoimi prawami, logiką z włączonym środkiem (z potężnym rozmyciem gaussowskim), a który to gatunek dla zachowania ciągłości musi się parzyć z przedstawicielami gatunku samców - ku obopólnej korzyści zresztą.

Samice widziane oczyma samca to gatunek nieziemski, ufo wręcz niebywałe, którego zachowania przewidzieć nie można w żaden sposób, a próba zrozumienia doprowadza nieodmiennie do powstania wynalazków na światową skalę - jak choćby silnika spalinowego (wpakowanego w samochód o uroczej nazwie Mercedes), korków do szampana czy innych narzędzi posuwisto-zwrotnych jak szuflady i młoty mimośrodowe.

Kobieta motorem postępu jest i basta. Myśl nie jest nowa, na tę cechę zwrócono uwagę już u starożytnych - toż wystarczy popatrzeć na motywy postępowania panów by zrozumieć że w zasadzie cała nasza historia, pisana ręką mężczyzn, była inspirowana przez przedstawicielki naszego kontr-gatunku. Żeby nie być gołosłownym przypomnieć można Troję (która po prawie 3 tysiącach lata została zmieciona z powierzchni ziemi; żadne trzęsienie czy tsunami nie wyrządziło mu większej szkody, a jednej baby starczyło by na kilka następnych tysięcy lat miasto to przeszło do legendy). Rzecz jasna niełatwo dowieść takiego związku, gdyż na papierze to w większości mężczyźni tworzyli naukę i sztukę (choć jak wiadomo, Kopernik była kobietą), ale czy na pewno? Toż za każdym nieudacznikiem i leniem, który najchętniej oddał by się przeżuwaniu liści eukaliptusa i drapaniem po wiadomo czym - stoi jakowaś misia której przydał by się bucik nowy na szpileczce czy szkiełko większe i droższe niż samicy z drzewa obok. Tak, tak, drogie panie - jesteście zbiorowym choć anonimowym twórcą potwora zwanego postępem. Gdyby nie wasze podstępne knowania, wisielibyśmy sobie spokojnie na drzewach w pozycji „tumiwisiipowiewa”, nie będąc narażeni na stres, zawały w średnim wieku i wyścig szczurów który jak wiadomo prowadzi do nikąd, napędzając jedynie szalone perpetuum mobile naszej cywilizacji.

Niektóre z pań doszły do wniosku że nie dość im rządzenia światem zza pleców znanym wszem i wobec sposobem „jeśli nie chcesz mojej zguby” - te wzięły za pysk całe towarzystwo i wprowadziły własne rządy. Do czego takie wykolejenie może doprowadzić widać na przykładzie Kleopatry (III, Pierwsza wyjątkowo spokojna była), czy Katarzyny II. Z tego jasny wniosek płynie - mężczyzna swoim lenistwem gwarantuje pohamowanie szalonych zapędów kobiet. Jest on niejako niezbędnym filtrem oddzielającym dzikie i rozpasane tyłomózgowie od ośrodków wykonawczych. Taki - społeczny neocortex.

Gatunek kobiet na samców nie zwraca większej uwagi do momentu osiągnięcia wieku rozpłodowego, gdyż w zasadzie na nic im walczące pomiędzy sobą obszarpane indywidua. Jednak gdy nadchodzi czas, każda samica upatruje sobie swojego samca po czym oznajmia: mój.

I kropka.

Wybrany samiec nie ma bladego pojęcia że został podstępnie zwabiony do 40 letniego kieratu z którego wyjdzie nogami do przodu w dębowym (jak się sprawdzi, bo jak nie to i sosnowego może być mało) ubranku. Zamiast tego wydaje mu się że Pana Boga za nogi złapał i przedsionek do raju ujrzał. Nie wie biedaczysko że samica uruchomiła swoja moc sekretną - której bezpośrednim wynikiem jest ciężkie uzależnienie enkefalinowo-endorfinowe. Z typowymi objawami abstynencyjnymi wybuchającymi z mocą przy braku obiektu westchnień: niezdolność do koncentracji, wykonywanie czynności kompulsywnych (co w pewien sposób zostało rozwiązane przez tanie pakiety SMSowe i serwis internetowy "Kwiaty dla..."), a w przypadku przedłużającej się nieobecności samicy (zwanej również katalizatorem psychofizycznym reakcji uzależniającej) możemy zaobserwować ciężką depresję, z próbami samobójczymi włącznie.

Rzecz jasna nic nie trwa wiecznie więc po latach kilku, gdy narkotyki działać przestają, samiec dochodzi do częściowego używania rozumu, ale jest już zdecydowanie po ptakach. Wokoło latają różne milusińskie z pierwszych miotów, na łbie wisi kredyt za mieszkanie i samochód a z powodu uczestniczenia w wyścigu szczurów - oraz podstępnych knowań samiczych mających na celu utrzymanie ogłupiałego samca przy sobie - jego sylwetka z klasy „kaloryfer” zamienia się w klasę „grucha”. Czasem jest to „pulpet”, ale o patologii społecznej nie warto mówić.

Tak to właśnie naturalne dla każdego samca uczucie swobody i niczym nie skrępowanej wolności dzięki biologicznemu trikowi endorfinowemu zostało zamienione na stan ciężkiej frustracji i niedowartościowania. Rzecz jasna część samców próbuje przywrócić naturalny stan rzeczy, jednak matriarchalne prawa rządzące naszym społeczeństwem czynią z niego patologicznego brutala, skończonego pastucha i obślizgłego padalca. Co w zasadzie ciekawym jest, gdyż biologia przywiązuje samca do samicy na czas osiągnięcia przez młode dojrzałego wieku, co następuje u obojga gatunków około 10-12 roku życia. W tym momencie rola samca jako reproduktora się kończy, a prawa kryptomatriarchatu niewolą samce jedynie gwoli zaspokojenia potrzeb życiowych samicy. Ergo, nie jest to potrzeba biologiczna - czyli przeżyciu gatunku niezbędna - a potrzeba psychofizyczna kobiet. Na tym to przykładzie widać wyraźnie czyje knowania góra i kto tu tak na prawdę rządzi.

Jako że każde zwierzę trzymane w niewoli marnieje a następnie zdycha, gatunek samic wymyślił kilka mechanizmów mających utrzymać uwagę samców z dala od problemu wyrwania się na wolność i przekazywania swoich genów innym samicom. Zadziwiająca jest tutaj - można by nazwać - rywalizująca współpraca kobiet (podejrzewam że istnieje jakaś kobieco-logiczna nazwa dla tego zjawiska; próba jego klasyfikacji dostępnymi męskimi mechanizmami jednoznacznie wiedzie w bezsens). Z jednej strony przywiązują samców na stałe, z drugiej strony pozbawiają się możliwości usidlenia innego samca. Jako że zasady entropii obowiązują we wszystkich procesach znanego nam wszechświata, można by wysnuć tezę że utrzymanie samca przy sobie jest mnie energochłonne niż usidlenie nowego.

Do głównych mechanizmów tych należy zaliczyć piłkę nożną, piwo Żubr, wędkarstwo i telewizję. Ta ostatnia nie cieszyła się pierwotnie dużym wzięciem, gdyż zmiana kanałów wiązała się z wezwaniem młodych którzy marudzili że chcą bajkę, a najczęściej ulegali wpływowi (niedoinformowanej co do celu istnienia telewizora) samicy która przełączała kanał na „M jak miłość”. Jednak od czasów wynalezienia pilota sytuacja poprawiła się diametralnie i telewizja stała się jednym z podstawowych dystraktorów. Samice posunęły się do tego że pokazują na ekranie telewizora inne gołe samice - jest to proces bezpieczny, gdyż jak wiadomo nikt jeszcze telewizorowi dziecka nie zrobił. Widać na tym przykładzie wyraźnie że nie chodzi tu o zasadę wyłączności okazywania względów a jedynie o zasadę wyłącznego dostępu do dóbr.

Końcowy etap życia samca, zwanego zwykle w tym czasie zgryźliwym staruchem, przebiega dramatycznie. Brak stymulacji e-e połączony z permanentnym niedoborem seksu doprowadza do nadmiernego przerostu palców u rąk - spowodowanego ciągłym używaniem pilota - oraz mięśnia piwnego. To dlatego w trumnie samiec ma splecione palce i wystawione do przodu kciuki - pozycja ta zostaje utrwalona i nie zanika nawet po wyrwaniu pilota spomiędzy palców. Stąd też quasimodo brzuchowo-paluchowy, przemorfowany w kilkudziesięcioletnim, bezlitosnym procesie, nim szczeźnie marnie, miast słów miłych za swą wierną służbę słyszy zwykle:

„Wiesz, Kaziu, nie jesteś już tym Kaziem za którego wychodziłam za mąż”*


--------------------
*Często w postaci: „Gdzie ja k. oczy miałam jak za ciebie wychodziłam! Padalcu!!**
--------------------
**Padalec jest nieobowiązkowy.

poniedziałek, 20 lipca 2009

Leniwa niedziela




...pani lekkich obyczajów
porzuciła wrota raju
wraca sobie prosto z Essen
swoim pierwszym mercedesem
puder ścieka jej po twarzy
i przeszkadza w jeździe marzyć
jak tu łóżko wymościć
by się oddać z miłości...


Na drogach polska odmiana akcji "lizak". Czy innego znicza. Po motorwayach śmigają żółto-niebieskie szachownice, siejąc zgrozę i przerażenie. Co kilka mil kolejny nieszczęśnik stoi na poboczu, za nim dyskoteka, wszyscy nagle zwalniają... Dzizzazzz...

Ogólnie Królestwo pod tym względem jest dziwne. Maksymalna prędkość na drodze wynosi 60, na dwupasmówce - bez znaczenia czy to autostrada czy nie - 70 mil/h. W Polsce ograniczenie 130/h oznacza m.w. "stawka wyjściowa - place your bid". Biedni dają koło 160, normalni 190, bogaci powyżej. Czytałem w Gazecie że ostatnio jakiś natchniony jechał Porszakiem 270 (?)... Tłumaczył się że nie myślał że może być złapany - więc jechał jak potępieniec. W zasadzie, sądząc po faktach, gość w ogóle nie myślał. W tej historii jest jeszcze jedno ciekawe dno: wzrusza jego postawa obywatelska która w dupie ma przepisy i współobywateli a jedyne czego się obawia to złapania.

W Juekeju dziwnie to wygląda. Autostrada trzypasmowa, wszystko się toczy leniwie w zakresie 70+, jako że tu też są biedni - to ci co jadą 70, dziarscy gnają szaleńczo 75 a szaleńcy dziarsko nawet i 78. Mil na godzine rzecz jasna. I nagle ni z gruchy, ni z pietruchy prawym pasem (czyli tym najszybszym jakby) zap.iernicza młodzian strupem ze szrotu z prędkością zdrowo ponad 100 mil. Ani chybi imigrant. Jeszcze nie wie że szachownice są tu nieprzekupne, pogadać z nimi ciężko a za takie przekroczenie ląduje się w sądzie i można dostać nawet rok. Bez zawiasów. O stracie prawa jazdy i mandacie za 300 sterlingów nie mówiąc*. Dodatkowo wyrok ten ląduje w naszym policyjnym kajeciku, co boleśnie wychodzi podczas starania się o pracę wymagającą CRB (Criminal Record Bureau) Check.

Kiedyś byłem świadkiem jak świeżutki imigrant z Polski chwalił się jak to on nie jeździ. I nie od razu do niego dotarło że miejscowi patrzą na tego typu wykroczenia jak na kradzież w sklepie. Albo publiczny onanizm. Coś co w zasadzie należy ukrywać - a nie chwalić się publicznie.

Dziwny kraj.

Nie mówiąc o cudnym widoku Audi R8 V12 sunącym sobie autostradą z przepisową prędkością 112 km/h.



Ciekawe czy wrzucił dwójkę...

---------------

Znajoma wylądowała w sądzie za 42 mile/h (67 km/h) w obszarze 30 mil/h (czyli 48 km/h). Kosztowało ją to 60 funtów. Ponoć dla innostrańców co to pierwszy raz, a nie przekroczyli masakrycznie, stosuja taryfę - nieco - ulgową...

niedziela, 19 lipca 2009

Power

Dzisiaj bez filozofii chłopskiej. Jako że nie mogę się otrząsnąć po ostatnim spotkaniu z sofistesem, zajmę się sprawami przyziemnymi.

Nad East North nadciągnęły straszliwe czarne chmury. Niespecjalnie to wpływa na życie seksualne dzikich, ale na bieganie poranne i owszem. Nawet wyszedłem przed dom coby pobiegać - czarne chmury połączone z kapuśniaczkiem przekonały mnie do rejterady. Ha. Zatem dżim? Moja lepsza połowa skinęła przyzwalająco głową - no to jedziemy na dżima.

Wlazłem na bieżnię i przemknęła mi myśl szalona - a może zapodać zewnętrzną trasę na program? Kilka tajemniczych guziczków, podanie masy, wieku i wio. 5 kilometrów, 8,5 km/h. Truchtajmy. Jakoś po 5 minutach mój zamulony mózg przeliczył dane i wyszło mi że się nie zmieszczę w 35 minutach. No to - 8,6? E, lepiej 8,7. Toż pięć minut mam już za sobą, a na końcówce i tak braknie pary żeby przyspieszyć.

Na monitorku wyskoczyły przeliczenia czasu - chyba będzie... powinno wystarczyć.

Ciekawa sprawa. Jeszcze kilka miesięcy temu taki numer był poza moim zasięgiem. A teraz sobie truptam, serducho pika jak powinno, miechy wentylują bez wysiłku 2/3... Zdolności adaptacyjne ludzkiego organizmu są niesamowite.

Nie wiem co mnie podkusiło - ale to pewnie są post-bohunowe geny pałętające się w populacji ludzkiej - na ostatnie 500 metrów podkręciłem tempo do drugiej kosmicznej. Czyli 10,5. Panie, czegoś mnie rozumu pozbawił.

Coś w samcu jest takiego co łatwo go popycha do szaleństw, ale wycofać się? Że co - nikt nie widzi?? Toż ja k.mać widzę. I ..nie.. odpu..szczę...

Całość zakończyła się niesamowitym jak dla mnie 34,26 i ciężką tachykardią. Ale że w wieku post czterdziestkowym uda się wykręcić tętno 184/min. - to by znaczyło że się jednak ktoś pomylił z moja data urodzenia... Jak by nie było - przeżyłem.

Może jednak w tym roku uda się urwać te pierońskie 4,5 minuty. To będzie zwycięstwo ducha nad materią. Klasy zero.

Nie wiem czemu ale mnie strasznie Bohun wkurwia.

sobota, 18 lipca 2009

Klątwa Platona

Nie wiem czemu człowiek się cieszy z piątku. Toż z historii jasno wynika że zdarza się on przeciętnie co tydzień, trwa mgnienie oka, przechodzi niespostrzeżenie w sobote i kończy się depresją poweekendową w poniedziałek rano, wzmocnioną widokiem milusińskich przełożonych. Rasa ludzka jest po prostu niereformowalna. Należało by się już od czwartku, a jeszcze lepiej od wtorku martwić że niedługo znowu szlag trafi piątek i zacznie się kolejne pięć dni orki na ugorze.

Szczególnie wnerwiające w piątku jest siedzenie do nie wiadomo której w pracy. Trzeba mieć dobrze zaplanowany wieczór by nie obudzić się z ręką w nocniku pięć po północy. Chyba że użyjemy starego harcerskiego tricku nieprzyjmowania do wiadomości nastania nowego dnia póki człowiek nie zasnął. Lub nie nadszedł świt - bo w tym przypadku negowanie dnia następnego prosto a niechybnie wiedzie do pokoiku z miękkimi obiciami i drzwiami bez klamek.

Patrząc na powyższe, trudno się dziwić że człowiek podświadomie wznosi modły coby szlag jasny trafił w coś wrażliwego - a do pracy niezbędnego - i przywrócił w ten sposób radość z długiego piątkowego popołudnia.

Nieszczęsny, będziesz miał to coś chciał...

Najpierw wyciągnął mnie z bloku zarządca budynku Rodney’em zwany z pilnym ogłoszeniem że muszę usunąć samochód z podziemnego budynku. Widać miał coś dziwnego w oczach, bo zanim palnąłem gadkę na temat wolności parkingowej zapytałem o co się zasadniczo rozbiega? Parking zalało, woda ma już 10 cali i nadal przybiera. Oż w morde, mój śliczny naleśnik właśnie zamienia się w akwarium. A raczej terrarium, bo ryb tam chyba jednak nie ma a żaby to i owszem... Uśmiechnąłem sie międzyusznie i wręczając mu kluczyki wyjaśniłem że muszę wracać na salę bo pacjent sobie śpi grzecznie i teraz nigdzie iść nie mogę. Obiecał że wyjedzie. Mając nadzieję że nie jest skrzywionym dzieckiem kapitalistycznej atomobilizacji i manualną skrzynię potrafi obsługiwać, pognałem do chirurga. Lorenzo się spocił. Nawet się mu nie dziwę. Ostatecznie zamiana Bentleya w beczkę z deszczówką może u człowieka wywołać zimne poty. Podrzuciłem grzecznościowo jego kluczyki do ekipy ratunkowo-parkingowej i zapytałem co z następnym pacjentem.

Pytanie nie było pozbawione uroku. Mianowicie od samego rana mieliśmy obsuwy, a to ktoś sie nie ogolił, a to nie doczytał liflecika i popił wody przed wyjściem z domu. Takie tam drobiazgi. Kumulacja spóźnień zeżarła juz przerwę lanczową, nursy się zaparły że jednak zjeść muszą, więc próbując przyspieszyć nieco bieg nieszczęśliwych wypadków wysłałem mojego nursa na przeszpiegi. Ostatecznie jak pacjent jest już w poczekalni to się go w między czasie zobaczy. Nurs wrócił z lekkim street’em w oczach i zapodał nowinę. Mianowicie administrator wyprowadzając samochody z parkingu przypomniał sobie że gdzieś tam na dole ma skrzynkę z bezpiecznikami i - woda stoi już kilka centymetrów poniżej skrzynki.

Tutaj cała sala gromko klaszcze projektantowi budynku, w szczególności temu odpowiedzialnemu za instalację elektryczną. Rozumiem że pochodził ze środkowej Sahary i pojęcie „powódź” było dla niego czystą abstrakcją.

Było to zdecydowanie za wiele na skołatane serce Rodneya który jako ten Rejtan stanął na schodach i gromko wezwał do ewakuacji. Powariował chłop całkiem. Pacjenta mam na stole a temu się ewakuacji zachciewa. Zapytałem grzecznie czy bateryjki się same włączą jak prąd zdechnie, sprawdziliśmy akumulatory i zaczęliśmy się spokojnie zbliżać do lądowania.

Kolejnego smaczku sprawie dodaje fakt znieczulania drug-addicta. Znaczy to taki był addict bywszy, teraz jeno z buteleczki pociąga Metadonik, ale zanim doszedł do połowicznego używania rozumu, zdążył sobie zniszczyć wszystkie żyły.

Jeżeli by to przeczytał - przez kompletny i zupełnie absurdalny przypadek - jakiś addict, to ja bardzo proszę w imieniu swoim i moich kolegów o pozostawienie sobie jednej nietkniętej żyłeczki, plizzzz... Bo potem choćby ręce połamać - nie ma w co wcharatać nawet najmniejszego wenflonika. A zakładać centralne do żylaków to jest - mówiąc językiem naukowym - kompletne przegięcie pały.

Na szczęście znalazłem jakieś badziewie prawie że pod pachą - skrzyżowałem palce (pacjentowi, bo trudno się wenflon wbija jak się ma skrzyżowane własne) i wbiłem rózowy. Wlazł. Alleluja, chłopie - bedziesz miał zabieg. Bo USG dalej nie mam, a znależć żyłę na macanego u mięśniaka postheroinowego to jest sztuka wyjątkowa. A nawet sztuka mięs.

Okazało się że chłopanio nie kłamał - żeby go utrzymać na stole musiałem przyspieszyć pompki do dawki która powaliła by hipopotama na sterydach. Więc jak zbliżyliśmy się do momentu pobudki, ostrzegłem wszystkich lojalnie że facio poleży nieco, a pobudka będzie okraszona madafakami oraz turmoilem ogólnym.
Nawet nie tak strasznie było.
Pomormolił trochę, koniecznie chciał do toalety, nawet próbował się wysikać na stole - i mu przeszło. Leży teraz cały szczęśliwy i powtarza w kółko jaki to ja zajebiście kul jestem bo nic nie pamięta. Panie, ratuj.

W ten to sposób dobiegłem końca tygodnia. Trzech pacjentów zwalonych z powodów rodnejowo- meteorologiczno- projektowych daje szansę na wyjście koło piątej...

I dobrze - rano nie biegałem to sobie na dżima poleze. Ostatecznie coś się człowiekowi od zycia należy.

piątek, 17 lipca 2009

Półtusza szlachecka

Doszliśmy do wniosku że jak premiera to premiera. Wsiedliśmy w samochód i dumnie pojechali wczoraj do kina. Po czym okazało się że wszystko zostało sprzedane i po pocałowaniu klamki wróciliśmy do domu. Dzisiaj byliśmy twardzi. Akcja "Bilet" przyniosła oczekiwany rezultat i o 19 zasiedliśmy w multipleksie. Osobiście lubię siedzieć z samego przodu - mały ekranik to sobie w domu mam. Ale - co kto lubi.

Potter do reżyserów szczęścia nie miał. Pierwsze dwie części zrobił specjalista od filmów dla dzieci i wyszło to filmowi na dobre. Przyznaje się bez bicia że do tej pory lubię sobie zapuścić jedynkę i spokojnie oglądnąć początek. Później nastały czasy komiksów. Trzecia i czwarta część zasadniczo jest bez treści za to epatuje efektami. Nie lubię. Piąta, mimo że również bardziej efekciarska niż fabułowa, jak dla mnie broni się. I wreszcie szósteczka.

Oświadczam wszem i wobec - jestem zaskoczony. Fabuła się ładnie obraca, charaktery żyją a nie są jedynie martwym tłem dla trójki dzieciaków, fajerwerki nie przewalone, Watson kobieco-dziewczęca się zrobiła, Radcliffe jakoś tak dojrzał do aktorstwa (choć bez przesady mi tu znowu, ale jest bardziej strawny niż we wcześniejszych odcinkach), a w dodatku film nie jest już li tylko ponurą rejestracją nadętej walki dobra ze złem.

Może to i nie światowe kino, czy jakowaś inna wysublimowana intelektualna rozrywka, ale na wypad wieczorny w sam raz. Ostatecznie jak ktoś woli ciężki wysiłek mózgowy to sudoku w kiosku stoi po 3,50 za setkę.

Polecam.

Znaczy - film polecam.

Sudoku zresztą też, ale ja nie o tym.

Tak na marginesie. Myślałem że mnie niewiele jest w stanie zadziwić, ostatecznie przeżyłem pijanych młodzianów ryczących gromko patriotyczne pieśni na Predatorze (w Kijowie), jegomościa który przez komórkę informował mamusię że jest w kinie a na obiad zdąży tylko niech mamusia chwilę poczeka, "i co u Krysi?", oraz dwie babcie czytające prababci na głos podpisy w czasie Pasji (prababcia miała problem ze wzrokiem, a wszystkie trzy miłe staruszki w dodatku miały konkretny niedosłuch; pozytyw taki że nie musiałem czytać subtitlów i mogłem skupić się na obrazie).

Ale

Takiego jaja w życiu nie widziałem:

- para Brytów wzięła do kina na Harrego Pottera (na 19 - koniec o 22) trzyletnią dziewczynkę. Która najpierw kopała w siedzenie, potem zaorała mi bucikiem w czerep, a w końcu narobiła wrzasku. Zaraz po tym jak Rickman ukatrupił headmastera. Wrażliwe dziecko.

Ten świat idzie w dziwnym kierunku.

czwartek, 16 lipca 2009

Ponury los kataryniarza

Automacieję. Wbić, podać, włożyć - przywieźć - obudzić - wywieźć. I tak w kółkomacieju. Czyli automacieję od wkółkomaciejowania. Może porzucenie alkoholu nie jest najlepszym sposobem na zachowanie zdrowia psychicznego? To trzeba będzie poważnie przemyśleć. Póki co zaczałem dzwonić po różnych agencjach locum’owych - czyli takich co wypożyczają doktorów na godziny. Pojechać gdzieś trzeba, bo zaczynają mnie mrowić paluszki. Zły znak.

Mój nurs - w przenośni rzecz jasna - jest coraz lepszy. Jako że wpiernicza mnie indolencja więc zacząłem ją uczyć podstwowych czynności okołopacjentowych. Wenflony wbija 9/10, wentylować maską potrafi praktycznie wszystkich, nawet wąsiato-brodziaty grubas nam się ostatnio trafił i też dała radę, LMA wkłada i wyciąga. Niedługo w ogóle będę tu niepotrzebny.

Przepuklinki się zoperowały, żylaki też, na sam koniec przyszedł pan który palnał mleczko do śniadania - thank you My Lord, as my prayers were answered - i poszedł sobie z powrotem do domu. Patrzyłem na naszego lifleta ostatnio i stoi jak byk - nie pij nic co zawiera mleko 6 godzin przed operacją. I ja to rozumiem. A miejscowy nie. Dziwne.

Po południu przylazł mój ulubiony stomatolog. Potrafi wyrywać ósemkę przez godzinę. Zabukował sobie dzisiaj sześciu pacjentów do piątej. Bladych szans. Nurs pracuje nad nim ale trzeba przyznać że na wzorzec dynamitu to się kompletnie facet nie nadaje.

W góglu zmierzyłem moją trasę i wyszło że ma niecałe 4 kilometry. Pokombinowałem trochę i dołożyłem małe kółko - jest tego teraz dokładnie 5. Przetestowałem już dwa razy. Na razie dżoginguję a nie biegam, ostatecznie najważniejsze jest przeżyć. Marzy mi się dojście do 10 kilo w godzinę. No ale to póki co poza zasięgiem jest. Może na następna wiosnę. Teraz cieszę się jak zajączek z bateryjki że mogę truchtać ponad pół godziny i nic mi nie jest. Znaczy - nic śmiertelnego mi nie jest. Bo tak to i owszem. Chyba będę się musiał rozglądnąć za jakimiś butami do biegania, bo moje dżimowe pantofelki niedługo rozlecą się w drobiazgi.

Dzisiaj moja lepsza połowa dżogingowała razem ze mną, sapaliśmy sobie konwersacyjnie w trakcie, i wysapaliśmy 38 minut. Kkurcze, może jeszcze zrobię to 10 kilo w tym roku? Ostatecznie to tylko dwa razy dalej i 20% szybciej... Żeby za lekko nie było, poleźliśmy wieczorem na dżima. Kkurcze, ale człowiek ma pałera na żelazach jak wcześniej się nie katuje bieżnią czy innym cholerstwem ogólno rozwojowym. Poszarpałem co miałem i z uczuciem dobrze spełnionego obowiązku polazłem spać. Dzisiaj siedze z uczuciem konkretnie zakwaszonych mięśni, ale za to jakżeż miło spojrzeć na wagę... 103,6. TO jest dopiero numer. Do wakacji powinienem zjechać po raz pierwszy od chyba pięciu lat poniżej 100. Nie odchudzam się - a od wiosny poszło dobrych kilka kilo w dół. I dziób mam nie okrągły a taki pociągły jakby... Ciekawe gdzie tu przyjmuje psychiatra... I czy to się w ogóle leczy...

środa, 15 lipca 2009

Anestezjologiczne zwierzę

Anestezjolog to dziwne zwierzę jest. W zasadzie wszędzie go pełno. Na chirurgię zaglądnie żeby chirurgów zbesztać za zły bilans płynów - a jak się nauczą jak to robić, popada w rozpacz że nie może wpadać i ich besztać. Z pogardą zresztą. Jak widać problem besztania nie został rozwiązany od czasów Pianosy.

W rzeczy samej jest on nierozwiązywalny - żeby besztać z pogardą, trzeba mieć za co. Ale jak się już kogoś zbeszta - to zbesztany zazwyczaj dokonuje adjustacji wzorca behawioralnego i besztać go nie ma za co. Trzeba znów wymyślić coś nowego i tak w kółko, ad mortem defecatam.

Albo pójdzie do internistów założyć dostęp centralny coby mogli sobie wsunąć drucik do stymulacji bezpośredniej. Lub pacjenta im uśpi do kardiowersji. I zbeszta za używanie niebieskich wenfloników u dorosłych pacjentów. Do urazowców też polezie - tam z kolei besztać będzie z pogardą rzeźników co to pojęcia o leczeniu bólu nie mają i z namaszczeniem wpisywać będzie leki w kartę zleceń, które i tak zostaną skreślone trzy minuty po jego wyjściu i zastąpione średniowieczną pyralginą. Do pediatrów wpadnie na kawę, na bloku zagrucha z pielęgniarkami... Ech, życie.

Rzecz jasna jest jeszcze intensywna - to prawdziwe królestwo anestezjologa jest. Tu się wzywa chirurgów coby rumienili się za wstrząs septyczny swoich pacjentów, neurologów, żeby powiedzieli czy wentylujemy kogoś czy raczej coś, kardiologów żeby powiedzieli czemu EKG nie wygląda tak jak powinno. Bo anestezjolog bardzo dobry jest w odczytywaniu EKG. Zawsze wie kiedy jest prawidłowe a kiedy nie i wtedy właśnie wzywa pomocy, żeby dowiedzieć się co właściwie nie jest w porządku. Pobiera się krew, wbija igły, wpycha cewniki w żyły i tętnice (nie mówiąc o innych rurach), kręci gałkami respiratora wpatrując się nabożnie w gazometrię i wykonuje tysiące innych Bardzo Ważnych Czynności.

Jednak istotą życia anestezjologa jest intubacja. Bo tak na prawdę wszystkie czynności i procedury lecznicze może sobie wykonywać kto inny. Ostatecznie nauczyć się jak się ustawia respirator czy wbija igły może każdy. Ale intubacja jest bardzo wysublimowanym problemem. Dlaczego?
Ano, w zasadzie można nauczyć małpę żeby zaintubowała pacjenta - choćby i nogami. Prostszej procedury w medycynie chyba nie ma. To dlaczego wszyscy się tego boją i nikt bez wielu lat szkolenia rur wkładać nie chce? Bo jeżeli się tego nie zrobi wtedy kiedy trzeba - pacjent zamienia się w doczesne szczątki, rodzina w żądną krwi hordę, prawnicy w myśliwych z licence to kill a niedoszły intubator w mielone z wraka psychicznego.

Wokół intubacji narosło sporo mitów.
Mit pierwszy został zaprezentowany powyżej - jeżeli nie zarurujemy pacjenta który tego wymaga to nieszczęsny umrze. Nic bardziej błędnego. Zabija brak wentylacji a nie niedokonana intubacja. Można sobie ponawiać próby intubacji do śmierci zdefekowanej* - byle by nieszczęsnego wentylować od czasu do czasu.
Mit drugi - tego już za ciężką cholerę nie rozumiem - dotyczy intubacji pacjenta z krótką i grubą szyją. O ile dobrze pamiętam, bzdura ta jest nawet powtórzona w podstawowym podręczniku do anestezjologi, u niejakiego Larsena. Panie, ratuj pacjentów naszych. Krótka i gruba szyja może i powoduje niejaki problem u malutkiej kobiecinki próbującej wsadzić rurke w 160 kilogramowego tucznika. Ale to nie jest problem z warunkami zastanymi w krztoniu tylko z niestosunkiem mas. Krótka i gruba szyja powoduje że przystępujemy z animuszem do intubacji, wpychamy ten pieroński laryngoskop ile wlezie - i - jesteśmy w przełyku. Poniżej wejścia do krtani. W tym przypadku nie pomoże żaden wyrafinowany sprzęt intubacyjny. Jakkolwiek będziemy tą jeb-rure wpychać, zawsze wyląduje ona - w przełyku właśnie. Jeżeli w dodatku anestezjolog jest z gatunku nerwowych panikarzy... A wystarczy troszeczkę podciągnąć laryngoskop do góry - i jest. Krtań w całej okazałości.
Kolejny mit to wszystkiego rodzaju przeszkadzajki zwane urządzeniami do trudnej intubacji. Jeżeli ktoś nie jest dobrze wyszkolony w ich użyciu i musi to zrobić w stresie i natentchmiastmituwłaź - jakoś nie bardzo wierze w skuteczność takich cudów. Bardziej działają one na zmniejszenie stresu u anestezjologa - no bo nie trzeba się denerwować jak mamy za plecami piętnaście cud-miód urządzonek co to zaintubują pacjenta praktycznie same, bez naszej pomocy. Lepiej wrócić do podstaw, przewentylować maską i ponowić intubację niż wyprawiać Bóg wie co.

Zdarzyło mi się kiedyś w zamierzchłych czasach być na KLINICE w ramach szkolenia. Z litości nie powiem gdzie. I na tej klinice pani docent zaczęła wpychać rurę w pacjenta. I tak - i śmak. Myślę sobie, że kobiecinie trza pomóc. Toż chłop wielki i ciężki a kobiełka nieduża - pary w ręku nie miała to i intubacja się jej utrudniła. Mówię więc grzecznie że może pomogę. A ta się odwróciła do mnie i z bezbrzeżnym zdumieniem - przysięgam, pierwszy raz widziałem kogoś kto potrafił mówić z otwartymi ustami, ona na prawdę miała opad szczęki - zapytała: „Paaaaan????” Po czym zawołała chirurga który używając bronchoskopu dokonał cudu stosowanego. I niech mi nikt nie mówi że to była jakowaś wyjątkowa sprawa bo rzeczona docent w czasie 4 tygodni mojego stażu miała 4 takie przypadki. To jest kalectwo - odnośnie techniki intubacji - i ostatnia upadłość - odnośnie używania chirurga do zaintubowania pacjenta. Zgroza. Pomijam fakt że miałem wtedy na koncie koło setki bronchoskopii i mogłem jej równie dobrze te rurę wsadzić po bronchoskopie.

Szanowna Pani Docent: za anestezjologiem nikt nie stoi żeby mu pomóc - to my jesteśmy ostatnią linią wsparcia. A wiejski anestezjolog nawet jak specjalizacji nie ma i nie wie jakie są gradienty ciśnień na zastawce trójdzielnej czy shunt przez sklemowane płuco - to i tak musi umieć zrobić wszystko. Bo w szpitalu jest sam jeden i jak daje dupy to mu pacjenci umierają. Kultury, kurwa mać. Kultury!!!

Zawsze kiedy się wypyszczę na temat kalekich anestezjologów, co to nie umieją intubować, dobry Pan Bóg natychmiast mnie za pychę karze i dostaje pacjenta na którym sobie łamię ręce. Mam taki specjalny typ, który budzi u mnie dreszcze. Chudziutki, szczuplutki. Małe, śliczne usteczka. Nie za bardzo wydatna żuchwa. Długa, śliczna szyja. Po bliższym poznaniu widać że krtań znajduje się praktycznie na granicy klatki piersiowej. Oglądając buzię widzimy piękne, gotycko wysklepione podniebienie. W tym momencie - jak zwykle nie straszę swoich pacjentów (nadmiernie) - zaczynam swoją opowieść o łamaniu zębów, uszkadzaniu tkanek miękkich i innych horrorach. Co prawda nigdy jeszcze tegom nie zrobił ale zawsze się zdarzyć może...

A czemu dzisiaj o tym piszę? Bo nic - NIC - nie pyszczyłem, a dostała mi się dzieweczka co to choćbym chciał - nie szło zarurować. I tak i śmak. W końcu z niejaką pomocą prowadniczki, na kompletnego niewidzianego czuja, z uczuciem wsadziłem jej tą cholerną rurkę - alem się spocił nieco. Więc skoro ukarany zostałem pomimo że nie pyskowałem - to sobie pyszczę teraz.

Jak by to powiedzieć - mam nadintubowane.

-----------------
*Mój kolega, wpadając dawno temu z pacjentem na IP, widząc starszyznę wokoło, zakrzyknał dziarsko: „Chory w pęcherzyku ma ekskrement” (a chciał zaszpanowć wyczytanym u Kopalińskiego trudnym choć prawidłowym słowem: „inkrement”) - co spowodowało drgawki połączone z czkawką i bezwiednym oddaniem stolca u naczelnego chirurga.

wtorek, 14 lipca 2009

Conseguenze dell'amore

W zasadzie nie wiem czemu ten film wpadł mi w oko. Szary. Nieznani aktorzy. Włoski reżyser. Może właśnie dlatego? Co prawda ja tam nic do Hollywodzkiego plastiku nie mam, rozrywka niejedno ma imię, ale czasem dobrze sobie oglądnąć coś na co El Ninio, Bóg, guma do żucia i Coca Cola nie ma zbyt dużego wpływu.

Film jest wyjątkowo oszczędny. Poznajemy starszego pana, rezydenta jednego ze szwjacarskich hotelików, którego jedynym zajęciem jest - siedzenie w tymże hoteliku. Picie kawy. Patrzenie przez okno. I leniwe, wręcz zblazowane odrzucanie nieśmiałego afektu jakim obdarza go dziewczyna pracująca w hotelowym barze.

I tak to sobie kapie - sekunda za sekundą, leniwie, bezsensownie, kawa, papieros, kawa, papieros, spanie, kawa, papieros, w środę działka heroiny, papieros, a w podkładzie naracja która zaczyna podnosić włosy na głowie. I nagle - akcja. Tajemnicza walizka - super samochód - bank - liczenie pieniędzy i.... luzzz.... Kawa. Papieros. Patrzenie przez okno. Kawa.

Z historii opowiadanej wręcz monosylabami, wstydliwie jakby, dowiadujemy się że nasz bohater zagrał sobie dużymi pieniędzmi na giełdzie. I - niestety - przegrał. To jednak jest mniejsza część problemu. Częścią większą jest fakt iż przerżnął on pieniądze mafii. Która zamist go zaciukać - zażądała jego życia. Dosłownie. Porzucił rodzinę, pracę, przyjaciół - i stał się ostatnim ogniwem przerzucającym kasę z lewych interesów na południu do banku w Zurichu.

Można by powiedzieć że jego marna egzystencja wzbogaciła się pod koniec życia z powodu miłości którą nieszczęśnik był zapałał do pięknej i młodej dziewczyny. Ale wydaje mi się że ta historia jest zupełnie nie o tym. To opowieść o wolności, wyborach, charakterze...

Niesamowity film.

poniedziałek, 13 lipca 2009

TIVA TCI

Rozmawiałem ostatnio z koleżanką i na tapetę wyszło co w tytule stoi. Czyli całkowite znieczulenie dożylne, w dodatku w systemie Target Control Infusion. Jakoś po półtora roku trucia ludzi tą technologią wydaje się mi ona tak naturalna że w zasadzie nie ma o czym pisać. Zaczynam juz podświadomie przeliczać koncentrację na przepływy i stężenia... W trakcie rozmowy uświadomiło mi się że technika nie jest jednakowoż tak popularna i oczywista jak by się mogło wydawać.

Podstawą do zastosowania TCI jest odpowiedni sprzęt. Musimy posiadać pompy które maja zaszyty odpowiedni algorytm przeliczania tempa podawania leków na hipotetyczne stężenie tychże w kompartmencie pierwszym, którym jest osocze oraz kompartmencie docelowym czyli w mózgu. Czemu hipotetycznych? Bo niestety nie dysponujemy w chwili obecnej możliwością rutynowego sprawdzenia poziomu leków we krwi - więc korzystamy z modelu matematycznego który wylicza stężenia osiągnięte w ww. przedziałach na podstawie wcześniejszych badań. Brzmi może skomplikowanie, w praktyce jest prosto.

W pompie ustawiamy żądane stężenie docelowe dla pierwszego kompartmentu [Cp], (Blod Concentration). Dla Propofolu Marsh Model wymaga podania masy i wieku pacjenta, dla Remifentanylu Minto Model jest nieco bardziej ciekawski i wymaga ponadto podania płci i wzrostu. Na tej podstawie wyliczone zostaje tempo podawania leku oraz stężenie w kompartmencie docelowym [Ce], (Effect-Site Concentration).

Skrócona wersja „TCI Nie Tylko Dla Orłów”.
Najpierw kroplówka, popychaczem zwana. Preoksygenacja on. Następnie Remi [Cp] 4 ng/ml. Przy [Ce] 2 ng/ml włączamy Propofol [Cp] 8 mcg/ml. Zabezpiecza to pacjenta przed doznaniami bólowymi związanymi z podawaniem Propofolu a nas przed pogryzieniem przed pełnym wyrzutu spojrzeniem pacjenta. Na poziomie [Ce] 1 mcg/ml pacjent robi się nieco rozmazany i zaczyna nam opowiadać dowcipy. Zagadujemy go zręcznie do poziomu 1,5 gdzie zaczyna ziewać i oczy mu się zamykają. W międzyczasie [Ce] Remi osiągnęło założone 4 ng/ml. Na wysokości 1,7 zaczynają zanikać odruchy, HR i BP zaczynają zjeżdżać zauważalnie w dół. Zazwyczaj LMA da się włożyć przy 2,0 - 2,5. Następnie redukujemy [Cp] obu do 3 mcg/ml - ng/ml odpowiednio (chyba że zależy nam na niedociśnieniu) i wieziemy pacjenta na salę operacyjną.
Starszym pacjentom należy obciąć dawki do 3/6 a nawet 3/4. Indukcja w tym przypadku jest dłuższa i faza bezdechu z nieco upierdliwym skurczem krtani może nam zablokować oddychanie na 2-3 minuty - dlatego preoksygenacja jest konieczna.

Chyba że lubimy uzywać skoliny przed włożeniem LMA w systemie Rapid Sequence LMA Insertion...

Warto zanotować/zapamiętać przy jakim poziomie pacjent zamknął oczy - po pierwsze zazwyczaj przy tym stężeniu otworzy je po raz pierwszy po zabiegu, a po drugie, żeby mieć pewnośc że śpi w jego trakcie, do tego poziomu dokładamy +1. Czyli zaśnięcie przy 1,8 - nie schodzimy poniżej 2,8 mcg/ml Propofolu. Zazwyczaj na minutę przed nacięciem skóry podnoszę poziom do 4/4 a nastepnie obniżam stężenia w zależności od zapotrzebowania. Zwiększanie poziomu Propofolu w trakcie zabiegu powyżej 4 mcg/ml [Cp] daje dawki powyżej rekomendowanych 14 mg/ml/h, w zasadzie rzadko jest to konieczne, a jeżeli pacjent wymaga więcej, dokładam raczej Remifentanyl. Poziom Remi [Cp] 5 ng/ml odpowiada mw. dawce 0,2 mcg/kg/min., w zasadzie jedynie ludzie uzależnieni wymagaja więcej. Cała procedura jest przeprowadzona jako czysta TIVA, w układzie krąży powietrze wzbogacone tlenem. W trakcie zabiegu pacjent otrzymuje 1g Perfalganu + 75 mg Voltarolu w zależności od wskazań/przeciwskazań. Na koniec zabiegu, po wyłączeniu Remifentanylu, Tramadol lub Morfina w zależności od zabiegu. Jeżeli muszę zaintubować pacjenta, do zwiotczenia używam Mivacronu.
Technologia jest cacek, pobudka nastepuje m/w 2-7 minut po zakręceniu kurka, pacjent nie pamięta ekstubacji/usunięcia LMA i zazwyczaj śnią mu się miłe rzeczy.
A, i nie ma mowy żeby ciśnienie nie spadło. Zawsze spada, choć MAP zazwyczaj jest powyżej rekomendowanych 70 mmHg. Jeżeli jest to dla pacjenta niebezpieczne, technologia nie bardzo się nadaje. Można wspierać się ephedryną, miejscowi używają też metaraminy, ale osobiście gdy mam jakiekolwiek wątpliwości, używam do indukcji z Hypnomidatu i Alfentanylu a do podtrzymania stosuję Desfluran. Z moich obserwcji wynika że krążenie w tym przypadku jest zdecydowanie bardziej stabilne.

Powyższy tekst nie jest próbą zastąpienia wiedzy medycznej ani też próbą propagowania jedynie słusznej drogi znieczulenia pacjenta. Są to jedynie opisane doświadczenia własne, oparte na ok. 900 przypadkach TIVA TCI zastosowanych u dorosłych pacjentów (18+), ASA P1-P3, znieczulanych w systemie DCU. Nie jest to praca naukowa w żadnym tego słowa znaczeniu i nie może być podstawą do jakiejkolwiek działalności medycznej. Przed stosowaniem TIVA TCI zdecydowanie zalecam zapoznanie się z techniką oraz modelami teoretycznymi z uznanych źródeł naukowych.

niedziela, 12 lipca 2009

NHS

Nurses Handled Service. Czyli usługi dostarczane i zarządzane przez pielęgniarki. Normalnemu polskiemu doktorowi taka sytuacja w pale sie nie zmieści. Choćby chciał. Jak że to - pielęgniarka ma cokolwiek do gadania? A no i owszem. Fakt, jak sie jest na pozycji konsultanta to raczje rzadko która będzie swoje racje udowadniać, ale za to z młodszymi rangą - hulaj dusza. Może jeszcze jaki Registrar czy Staff Grade podyskutować mogą - niższe stopnie zasadniczo są po to żeby pielęgniarek słuchać.

Ciekawostką etniczną naszego kraju jest że każden doktor myśli o sobie w kategoriach boga lub też istoty nieco powyżej. Nie mówiąc o ordynatorach - tu zasadniczo bogowie mają się z drogi usuwać i pokornie w podłoge łbem walić, ócz nie podnosząc. Skoro można pomiatać bogami wedle własnego widzimisia, zrozumiałym się staje że śmiertelników nawet sie nie zauważa a już jeżeli to jedynie w celach wrzaskliwo-połajankowych. Taak.

Ciekawe że tutaj żadnego takiego nie uświadczy. Może wpływa na to fakt że do Jukeja przyjeżdżająci mniej wrzaskliwi? A może to sama obecność Królowej (wydawać by się mogło że wirtualna - ale gdy ona patrzy ni to matczynie ni to królewsko z każdej dychy, to żarty się kończą) tak wpływa?

Jedno jest pewne - jeżeli doktor na pielęgniarkę głos podniesie - to doktor ma przerąbane. Dosłownie - jego kariera właśnie została porąbana słownie, za pomocą Non-Clinical Accident Form, a jak jeszcze nie daj Boże wszystko oparło się o medyczną różniecę zdań to Clinical AF, zwany błękitną karteczką pójdzie do nacialstwa jak amen w pacierzu. To nie znaczy że pielęgniarka zawsze ma rację. Ale żeby jej to udowodnić trzeba dzielnie stanąć przed sądem pozywając pracodawcę za bezzasadne zwolnienie z pracy i z drżeniem w sercu czekać na wyrok który będzie ogłaszał tubylczy sędzia w sprawie tubylczej pielęgniarki przeciwko non-tubylczemu doktorowi. Słyszałem o takim jednym co wygrał. Co prawda w szpitalu i tak nie pracuje - a pielęgniarka i owszem - ale wygrał. Nawet mu zaległą pensję wypłacili. A wystarczyło by sie w ozór ugryźć i mężnie sie uśmiechnąć...

Dzięki ci Panie żeś mnie nie nerwowym stworzył. O ileż to życie prostszym sie staje.

sobota, 11 lipca 2009

Horror na żywo

Cała afera zaczęła się w USA. Dożarty prawnik na sali sądowej udowodnił że jego klientowi grzebano na żywca w bebechach, perfidnie przy tym pozbawiając go środkami zwiotczającymi możliwości pogryzienia chirurga. Na anestezjologów padł blady strach. Wiadomo nie od dziś że w sądzie nie wygrywa ten kto ma rację a ten kto ma dobrego prawnika - w dodatku niebanalnym czynnikiem jest PR rzeczonego evenementu. A tu było wyjątkowo paskudnie. Pacjent, w zaufaniu , z wiarą i nadzieją (tu koniecznie trzeba wstawić obrazek z japońskiego anime dziewczynki z takimi dużymi oczami) przychodzi do anastazjologa a ten jełop pieroński w czasie zabiegu miast się pacjentem zajmować, pije kawę i rozwiązuje sudoku. Przy takim nastawieniu anestezjolog jest winny a’priori i nic go nie uratuje przed pudłem.
Zaczęto więc na gwałt rozwijać technologie pozwalające ocenić głębokość anestezji, nie tyle żeby zabezpieczyć pacjenta przed anestezjologiem co anestezjologa przed krwiożerczym sędzią. I tak doszło do wynalezienia BISu czyli indeksu bispektralnego. Tak naprawdę jest tego więcej, ale konia z rzędem temu kto się na tym wszystkim wyznaje.
Przeciętny anastazjolog ma o fizyce, statystyce, elektronice i badaniu EEG mniej więcej takie pojęcie jak myszy o sowie. Jak zobaczą - to nie żyją. Trzeba było stworzyć system na tyle debilooporny by nawet najbardziej zaawansowany jełop był w stanie pewnie i bez żadnego wahania określić głębokość znieczulenia. Zastosowano skalę liniową - uwaga uwaga, to zupełnie niesamowite! - od 0 do 100. Gdzie 100 oznacza pacjenta który w sądzie wygra co tylko będzie chciał bo w trakcie zabiegu opędzał się od chirurga rękami (chyba że go anastazjolog podstępnie sparaliżował czasowo) a 0 to dead body corps. A przynajmniej coś co go do złudzenia przypomina.

Jakie warunki muszą być spełnione żeby do horroru zwanego śródoperacyjnym odzyskaniem świadomości doszło? Bo z doniesień wyraźnie wynika, że nieszczęście to zdarza się w 0,2-0,4% operacji. Osobiście wierzyć mi się nie chce w tak wysoki odsetek, toż już żaden z nas by nie żył zatłuczony kijem przez wpieprzonego klienta, ale liczby są przerażające.

Ad rem więc.
Po pierwsze - pacjent musi się wybudzić żeby być wybudzonym. Czyli albo coś się zepsuło w systemie trujaczka/monitoring albo pacjent jest nietypowy i leki na niego nie działają.
Po drugie - musi być zwiotczony - bo tylko w takim przypadku nie da znać solidnym kopem (na szczęście w chirurga) że wszystko czuje.
Po trzecie - jego odpowiedź na bodziec bólowy musi być zmodyfikowana przez leki bądź przez chorobę tak, by anestezjolog przegapił fakt pobudki.

Pacjent który się spłyca - żargonowe określenie na stan w którym są widoczne pierwsze objawy powracającej świadomości - wysyła bardzo wyraźne znaki. Na monitorze widać dwa z nich - to tętno i ciśnienie. Pozostałe dwa objawy zaliczane do klasycznych są widoczne na pacjencie - to z kolei łzawienie i pocenie. Przyjmuje się że wystąpienie jednego z ww. objawów nie powinno pozostawić żadnych śladów w pamięci pacjenta, a zaobserwowanie wszystkich czterech jest dowodem na naszą nieudolność. W zabiegu planowym, gdy wszystko jest cacek wyrównane a pacjent śpi jak dziecię boże, taka sytuacja jest trudna do przegapienia.

Ale.

Pacjent może brać leki - na ten przykład beta-blokery spowodują że tachykardia będzie objawem słabo albo wcale wyrażonym. Jeżeli pacjent bierze leki kontrolujące nadciśnienie (w tym rzeczony b-bloker) zaburzona może być odpowiedź układu adrenergicznego na stres - i mimo że pacjent będzie świadomy to ciśnienie mu nie wzrośnie. A przynajmniej nie tak by zaniepokoić anestezjologa. Do tego dochodzi problem z oceną pocenia i łzawienia przy zakrytej głowie. Drugi problem to pacjenci operowani w stanie zagrożenia życia. Skrwawieni, we wstrząsie, wychłodzeni etc. Te czynniki wpływają na obraz pacjenta - jego tętno i ciśnienie będzie zmienione od początku zabiegu, po drugie pacjent w takim stanie nie udźwignie ciężaru pełnej anestezji - bo to go najnormalniej w świecie jest w stanie zabić, więc leków z założenia dostaje mniej.

Posłużmy się porównaniem do nurka (jak pragnę rodzić, jak usłyszę na zjeździe to porównanie to zażądam tantiemów). Wyobraźmy sobie że osiągnięcie głębokości 30 metrów oznacza pacjenta który jest wystarczająco głęboko znieczulony by spać sobie smacznie w czasie zabiegu. A - dajmy na to - 70 metrów to strefa gdzie grozi mu zgon. Czyli naszym zadaniem jest takie balansowanie jego głębokością by trzymać go w strefie 30-70 metrów. Jednak w procesie starzenia głębokość na jaką możemy zanurkować zaczyna się zmniejszać. I w końcu dochodzimy do sytuacji bardzo wąskiego indeksu pomiędzy dawką skuteczną a dawką szkodliwą - zaczyna to przypominać ślizganie się po cienkim lodzie. Damy za dużo - mamy problemy z działaniem ubocznym leków. Za mało - pacjent zaczyna się wybudzać.

Trzeba jeszcze zwrócić uwagę na jeden fakt - odzyskiwanie świadomości to proces płynny, przejście od pełnego snu do pełnej świadomości, a nie pstryk - ciemno - pstryk - jasno.

To ryzyko istnieje i każdy powinien o tym wiedzieć.

Ale.

Na polskich drogach ginie 5 tysięcy ludzi rocznie i nikogo to nie obchodzi. A przypadków odzyskania świadomości może być kilkanaście - kikadziesiąt rocznie w naszym kraju, z czego nie wszyscy pamiętają zajście. Pomyślmy tak - na 25 milionów ludzi korzystających z dróg publicznych ginie 5 tysięcy - to daje zgon na poziomie 1 zgon na 5 tysięcy użytkowników w skali roku. Jak się to pomnoży razy 67 (statystyczny wiek samca)... Powinniśmy z domu nie wychodzić.