- How are you, my friend? - zaleciało z hiszpańskim akcentem. Jakoś po Egiptach mam zwyczaj odpowiadać tonem nie znoszącym sprzeciwu LA! - co rozwiązuje sprawę. Nie tym razem. Gość popatrzył na mnie przenikliwie.
- Zdrastwujtie, tawariszczi! Atkuda wy prijechali?
Tum nie wydzierżył i lenguidżem wyraziłem swój protest. To że leżę sobie na plaży okryty od stóp do głów i sączę rum to jeszcze nie znaczy żem Rosjanin. Chyba.
Hektor okazał się być przedstawicielem tutejszej klasy łupieżców - czyli pracownikiem sektora rozrywkowego. Za pół ceny zaproponował wyjazd do rzeczonego rezerwatu. Ponieważ nikt rozsądny nie jest mając we krwi kilka doblo run'ów, szczególnie w słońcu tropików - zapłaciłem zaliczkę i wziąłem ticket. Czyli ręcznie pisaną karteczkę z tajemniczym nadrukiem w narzeczu habla.
- Abnegetto? - dobiegło z słuchawki telefonu.
- Si, comprende - powiedziałem co umiem.
Okazało się że na dzień następny przewidziane jest trzęsienie ziemi połączone z gradobiciem - i wycieczka zostaje przesunięta.
Na plaży upał praży... - gdzie do cholery to gradobicie? Przylazł Hektor.
- Mamma mia! - zawrzasnął na nasz widok. - A co wy tu robicie??!?
- Jak to co - dzwoniłeś że nie jedziemy - to nie jedziemy. Tak a'propos, kiedy to trzęsienie ziemi ma być?
Miejscowy biznesmen który ma za zadanie zrobić wrażenie zafrasowanego - to jest mistrzostwo świata. Dzwonił, rękami machał, sapał, oczami przewracał - aż w końcu przełożył termin na następny dzień. Niech i ta bedzie.
Na wszelki wypadek wyłączyłem telefon.
Rano wszyscy się do swoich busików pakują, a naszego Hektor Saona Tour nie widać. Ani nie słychać. Mało tego - w ogóle nikt o nim nie słyszał. Już myślałem że sobie spokojnie poleze do baru palnąć doblo run - a tu nagle przyszedł hiszpańskojęzyczny kierowca, bilet sprawdził, por favore powiedział i do auta zabrał. I resztę kasy też. Co robić.
Katamaran śliczny - okazało się że tylko w jedna stronę. W drugą płyniemy motorówką. Z losowania wynikło że katamaranem będziemy wracać. No to - do łodzi.
Na środku karaibskiego łódki stanęły i rozpoczęła się część artystyczna - czyli pływanie w wodzie po pas wśród rozgwiazd i innych żyjątek.
Rozgwiazdy przyniósł tubylec, łącznie trzy. Inne żyjątka zlazły z łódek i z braku lepszego zajęcia zaczęły wlewać w siebie darmową kolę z rumem. Albo rum bez koli.
Na Saonie najdzikszym zwierzęciem okazał się biały abnegat.
Pozostałe zwierzęta dały nogę. Miejscowi przygotowali paśnik - i zapakowali nas z powrotem na łódki.
Tym razem trafił się katamaran, więc zaległem sobie snem sprawiedliwego wśród szumu fal i śpiewów pijanych Niemców próbujących opanować tajemną sztukę merenge.
Rozcierając zdrętwiałą część tylną pod hotelem z niejakim niepokojem pomyślało mi się o jutrzejszej wycieczce do Santo Domingo. Jak oni nam mają pokazać stolice tak samo jak te dzikie zwierzęta - to ja idę do baru. (cdn)