Pierwszą myślą która pojawiła mi się w głowie na widok pozytywnego testu na Covid było "Ja pierdziele. Dziesięć dni bez wychodzenia z domu. Umrę z nudów..."
To trochę licentia poetica jest; w rzeczy samej w pierwszej chwili pomyślałem zupełnie co innego, ale nie było w tym poezji za grosz.
Z pomocą przyszedł niejaki Jeff, który za dodatkową miesięczną opłatą opiekuje się moim kompulsywnym zakupoholizmem. Dwa kliknięcia później stałem się posiadaczem skanera, który to, wedle opisu, jest najlepszy, najszybszy, największy i w ogóle.
Tu się przyznam do kolejnej skazy, mianowicie jestem typową ofiarą konsumpcjonizmu. Na widok Rolexa - choć jest po prawdzie brzydki jak noc listopadowa - dostaję dreszczy, a na widok ślicznego Citizena już nie, choć Citizen mi się spóźnia 2 sekundy na miesiąc, a Rolex gubi co najmniej dwie sekundy dziennie. Hipotetyczny Rolex - póki co ślinię się do Rolexów na wystawie.
Od jakiegoś czasu czekał na mnie projekt odgruzowania starych negatywów; czekał on od dobrych kilkudziesięciu lat na poprawę oprogramowania, sprzętu i mojego portfela. I -jak widać - epidemii Covid-19.
Pierwsze efekty były rozczarowujące. Masa śmieci, straszliwy kontrast, ogólnie nieszczęście. W drugim etapie wypróbowałem oprogramowanie do usuwania zanieczyszczeń, ale tu, tak zachwalana sztuczna inteligencja rozczarowała mnie kompletnie. Na leniwym biegu nie przeszkadzały jej kleksy wielkości piłki pingpongowej, a po dodaniu gazu usunęła wszystkie zanieczyszczenia razem z połową palców, oczami, i w jednym przypadku, głową.
Po dłuższym czasie zainwestowałem w ściereczkę za 50p i gruszkę - przedmuszkę. Naprawiło to AI tak dobrze, że mogłem ją wyłączyć.
Zaczęły pojawiać się obrazy z czasów o których już nawet najstarsi Indianie nie pamiętają.
I na jednym z tych skanów pojawił się Sławek. Zdjęcie zrobione z ręki, bez lampy, w pomieszczeniu, aparat rosyjski nie pomnę marki więc jakość dramatyczna.
I zadumałem się. Trzymaliśmy się razem przez całe studia. Potem pomału zaczęła się nam znajomość rozjeżdżać, wyjechał na Wschód ratować życie ludzkie, ja przeprowadziłem się na stałe do Pogotowia Ratunkowego, potem za kanał. Odnalazłem go kilka lat temu, miał przyjechać w odwiedziny, ale coś nie wyszło. I w zeszłym roku dowiedziałem się, że zabił go zawał. Na dyżurze, w szpitalu.
Ale pamiętam go inaczej. Było to pierwszy raz, kiedy zobaczyłem jego pozastudencką część życia. Być może użyłem tej historii już kiedyś, możliwe, że Kovalik zapożyczył nieco, ale tym razem opowiem jak to było naprawę. Zmienię parę nazw; głównie dlatego, że nie ich pamiętam...
---
Noc późna i głucha, śpię, w głowie układa mi się patomorfologia do kampanii wrześniowej, nagle do drzwi ktoś się dobija.
- Czego? - zapytałem w miarę grzecznie.
- Abnegat, otwieraj! - było w tym wystarczająco nacisku, żebym zwlekł się z łóżka. Sławek wszedł, zasiadł, wyciągnął papierosy. Wziąłem jednego, zapaliliśmy.
- Muszę dojechać do bazy Pierwszej Konnej.
Nic nie zrozumiałem. Coś trzeba było powiedzieć: -Trolejbusy nie kursują?
- Tyś widział trolejbus... Do bazy, nie do centrali.
Zrzucam to na karb wyrwania ze snu i nierealności wypowiedzi, ale nie dopytywałem się w zasadzie za bardzo. Założyłem, że go podrzucę i za pół godzinki będę z powrotem w łóżku.
- A gdzie to?
Sławek poskrobał się po głowie. - W puszczy.
- Dobrze, że nie w pustyni... Mam tylko kilka litrów w baku, musimy nalać.
Dziesięć minut później odpaliłem srebrnego szerszenia i pojechaliśmy w czarną noc.
Szerszeń w rzeczywistości był nieco złotawy, bardziej brązowy; miał kierownicę, koła i silnik 1100 po remoncie. Całą reszta nadawała się na złom. Ze środków studenckich nabyłem ostatnio upgrade, dwie żarówki halogenowe 80/100; pomyślałem, że to dobry czas, żeby je założyć. Nie do końca legalne, ale za to znowu coś było widać. Szczególnie gdy przekroczyło się 120/ godzinę. Tak , tak - srebrny szerszeń rozwijał 160 po płaskim i trzymał się asfaltu jak tramwaj torów.
Silnik ryczał przyjemnie, światło z nowych halogenów budziło ptaki i skraplało parę wodną. Z dużej drogi zjechaliśmy na małą, potem skończył się asfalt, na koniec - skończyła się droga. Literalnie - na wprost nas wykwitł piękny szlaban z potężnym zakazem wjazdu i ostrzeżeniem w kilku językach.
- Zabłądziłeś?
- Czekaj chwilę... Sławek wysiadł, podłubał przy szlabanie i go uniósł - Wjeżdżaj!
Wyłączyłem silnik. - Mowy nie ma. Jak nas nie zastrzelą, to nas coś zeżre.
- No dziki człowiek... Kto cię tu zastrzeli, jak z naczelnikiem jedziesz? Wjeżdżaj, to tu zaraz, za kawałek jest.
Jakim zaś naczelnikiem? Poczty? Miałem przez chwilę nieodpartą ochotę nawrócić, ale jak - zostawić go w tej dziczy? Wjechaliśmy. Mój srebrny szerszeń chyba też poczuł się nieswojo, bo przestał ryczeć groźnie i przeszedł na ciche burczenie. A może przy 5 km na godzinę nie dochodziło do przedmuchów w rurze wydechowej? Bo szybciej się jechać nie dało. Droga - a w zasadzie jej brak - była dziurawa, koleista, na szczęście moje nowe światła wypalały mrok. Aż zgasły.
- To nie jest Paragraf 22 - dobiegło z prawej strony. -Tak naprawdę po ciemku gorzej się prowadzi.
Poruszałem przełącznikiem i odpadł był on od kierownicy.
- ***** ***... Masz latarke?
- A światło nie działa?
- Żarówka się spaliła.
Sławek zapalił zapalniczkę. Z wyłącznika został stopiony plastik z którego wystawały jakieś blaszki. Kilka poparzonych palców później znaleźliśmy odpowiednie druty i światłą zapłonęły na nowo.
- Ile to jest za kawałek? - zapytałem nieśmiało. -Bo tłuczemy się już z pół godziny?
- No, w połowie gdzieś jesteśmy?
- Jak się mi jeszcze coś spali, to będziesz świecił oczami - zapowiedziałem i odpaliłem szerszenia.
Faktycznie, kilka kilometrów dalej skręciliśmy z bezdroża na zielona polanę i zaparkowałem koło szopy. Wysiedliśmy. Czarna noc w środku lasu, ciekawe uczucie.
Nie ma się co rozczulać nad gwiazdami i nocnymi odgłosami, ale pamiętam, że mnie wzięło.
Sławek ruszył do środka, zaczął organizować działania kryzysowe, ktoś go odwołał , wyszli, ludzie wchodzili i wychodzili, w końcu w pomieszczeniu, które było skrzyżowaniem kuchni i jadalni zostałem z jednym gościem. Popatrzył na mnie.
- My się chyba nie znamy?
Wymieniliśmy imiona, podaliśmy ręce.
- Towarzysz zrzeszony?
Nie bardzo zrozumiałem, na wszelki wypadek pokręciłem głową.
- Nie, ze Sławkiem przyjechałem.
A, z naczelnikiem! - w głosie zabrzmiało coś jak akceptacja. -Ja muszę jeszcze konie oporządzić, do zobaczenia później.
I wyszedł.
Zrobiło się sennie, gdzieś z daleka dochodziły jakieś głosy, chyba słyszałem stukot kopyt a może to tylko wyobraźnia, nagle wpadł Sławek.
- Chcesz banie?
- Jak banie. Przecież prowadzę.
- To dopiero jutro. Mi jeszcze parę godzin zejdzie.
- Ja cię zamor...- nie skończyłem, Sławek zamachał od strony drzwi -Chodź, pokaże ci gdzie będziesz spać.
Nalał, strzeliliśmy po maluchu, dał mi jakiś koc, wskazał pryczę. -Musze lecieć, będę później.
I znikł. Położyłem się, pora nocy, bania i droga zrobiły swoje. Zasnąłem.
Zbudziło mnie światło i śpiew. W sypialni dookoła stołu stało ze dwadzieścia chłopa, każdy z nich trzymał w ręku kubek solidnych rozmiarów, każdy trzymał nogę na stole. U szczytu stołu stał Naczelnik, Towarzysze zwróceni w jego stronę; ściany trzęsły się od ryku 20 gardeł:
"Więc pijmy zdrowie
Szwoleżerowie
Niech smutek pryśnie w rozbitym szkle
Gdy nas nie będzie
Nikt się nie dowie
Czy dobrze było nam czy źle!"