czwartek, 11 listopada 2010

Metylak

- Koval! Koooovaaaaal!!! - na zewnątrz rozległ się dziki wrzask. Kovalik z niechęcia porzucił swoje legiony, szykujące sie do zadania ostatecznego ciosu Kleopatrze i wystawił głowę przez okno.
- Czego się drzesz?
- Rusz dupę! Za pietnaście minut mamy być na miejscu!
Cholera by to. Kovalik spojrzał na zegarek i się skrzywił. Przesiedział 18 godzin nad Cywilizacją? Matko jedyna... Skacząc na jednej nodze wciskał się w spodnie, próbując równocześnie załozyć buta i naciągnać sweter. Cywilizację przywlókł Cezi z ostatniego wyjazdu na giełdę. Zajmowała nieprawdopodobną ilośc miejsca, trzy dyskietki 1.44, ładowała się pół dnia - ale za to po uruchomieniu człowiek zyskiwał władze nad światem. Legiony posłuszne rozkazom myszy ruszały na podbój, nowe miasta składały hołd, cywilizacje padały pod butem najeźdźców... No, przynajmniej do czasu napotkania oponenta posiadającego czołgi. Tego jeszcze nikt nie opatentował, jak zmusić cholernych naukowców do produkowania nauki. Na poczatku coś tam wynajdowali, zazwyczaj zapału starczało na pierwszych pięć - osiem wynalazków, a potem wskaźnik stawał w miejscu. Dlatego tak ważne było, by produkować konie i legiony - i mordować, palić i rabować. Znaczy - wirtualnie niby - ale jednak. Zastanawiając się nad problemem, leciał po trzy schody w dół, nie bacząc, że tupaniem budzi cały akademik. Sobota, siódma rano. Normalnie o tej porze spał by snem sprawiedliwego, ale po pierwsze, nie mógł odpuścić pierwszej od miesiąca gry, która dawała szanse na zwyciestwo, a po drugie - Don Gregorio wcisnął go do grupy bojowej, zarabiającej pieniadze w pobliskim Polmosie. Praca ta była owiana tajemnicą, wiedzieli o niej tylko wtajemniczeni, a dostać ją graniczyło z cudem. Dlatego nie bacząc na zjadliwe uwagi wrednej Kleopatry, która nawet z nogą na gardle, dalej żądała od niego pieniędzy, gnał na parking na złamanie karku.

- Dzień dobry, drzwiami na prawo, przez podwórko i dalej w taką wielka bramę - strażnik uprzejmie wskazał im drogę. Odkłonili sie i przyspieszyli. Trzy po siódmej. Nie powinno byc problemów.
- O, dobrze że jesteście - grupą zarządzał wysoki, szczupły chłopak. Kovalik znał go z widzenia z akademika. -Dziewczyny beda dziurkować - a my dekapslatory w dłoń i bierzemy się za wylewanie.
Historia była prosta. Polmos zakupił od składów celnych hektolitry alkoholu, które celnicy odebrali tak zwanemu małemu przezgranicznemu importowi prywatnemu. Rzecz jasna celnik nie ułomek, ze złem zalewającym ojczyznę rozprawić sie potrafi, więc wiekszość porządnych flaszek została zneutralizowana w procesie utylizacji domowej, ale po pierwszych sukcesach nadeszło zwątpienie. Po prostu celnicy nie nadążali wypijać tego co odbierali - a przecież spać też kiedyś trzeba. Umyć się. Do pracy pójść. Dlatego do kooperacji zostali zaproszeni zawodowcy. Czyli rzeczony Polmos. Ponieważ ktoś jednak musiał się zająć przetworzeniem wódki w surowiec - z którego po procesie destylacji produkowano wódkę - dzielni studenci co sobota wylewali do dwóch wielkich rynien, odprowadzających wódkę do podziemnych cystern, około 10 tysięcy litrów. Dwadzieścia tysięcy flaszek. Kovalikowi zakręciło się w głowie. Efekt ten był znany pod nazwą Psychokinetycznego Upojenia Osmotycznego, wystarczyło przebywać w obecności tak wielkiej ilości alkoholu by poczuć sie pijanym. Kovalik został lojalnie ostrzeżony - ale wiedzieć a poczuć to zupełnie inna sprawa.

Wzorem Don Gregorio wziął puste skrzynki, jedna służyła za siedzisko, drugą wrzucił do kanału, po czym przyniósł pełną i postawił koło przygotowanego stanowiska pracy. Wszystkie flaszki miały przedziurawione kaplsle.
- A po co to? - zapytał, wskazując na dziurki.
- Ruskie korki. Nie idzie odkręcić. Dlatego robi się to tak...- Don Gregorio za pomoca specjalnego śrubokrętu zdjął nakrętkę i kontynuując ruch wrzucił zdekapslowaną butelkę do pustej skrzynki, denkiem do góry. Rozległ sie raniący serce bulgot, w powietrzu rozeszła się woń krótkiego łańcucha wodorowęglowego i butelka opróżniła się do kanału. -Potem zanosimy to tam - wskazał miejsce - dziewczyny butelki odwrócą, a Długi wywiezie puste skrzynki do składu. I finito.

Praca nie wymagała wielkiego nakładu pracy umysłowej. Po kilku skrzynkach ruch dłoni wsuwający śrubokręt w kapselek i zrywający go stał sie całkowicie zautomatyzowany, sterowany gdzieś z ośrodków podkorowych. Podczas, gdy ręce Kovalika wykonywały precyzyjny taniec wsuń - zerwij - odwróć - pobierz, on sam odpłynął, po częsci z powodu nieprzespanej nocy, po cześci obmyslając startegie na dobicie tej cholernej Kleopatry. Została jej jedna wyspa, maks trzy miasta, ale zdażyła sie dorobić muszkieterów, a to zwiastowało problemy. Jego 140 katapult mogło niestety nie przeżyć konfrontacji z bardziej zaawansowana techniką. Z tych ponurych rozważań wyrwało go ciche „psssst”.
- Chcesz? - Don Gregorio wskazał zasłoniętą przed wzrokiem strażnika flaszkę.
- A to można? - ożywił sie Kovalik.
- Można. Tylko ostrożnie. Tu straszna ilość wódy fruwa w powietrzu, niektóre dziewczyny sa wstawione od samych oparów - do uszu Kovalika doszedł radosny śmiech koleżanek.
- Dawaj.
Pociągnał solidny łyk. Gruszeczki? Małmmmazzzja. Uśmiechnał się z wdzięcznością i oddał flaszkę.

Godzina mijała za godziną, bulgot wylewanego alkoholu juz dawno został wyeliminowany przez ośrodki nadrzędne, Kovalik starał się jechać równo z pozostała częścią ekipy - ot, zgodnie z radą pradziadka, co to kazał mu na końcu nie ostawać, do przodu nie pchać, a środka też nie za bardzo się trzymać. Po drugim łyku gruszkówki Don Gregorio wskazał mu na prosty fakt, ze przecież wylewa jakieś 5 butelek na minutę, więc wystatrczy tylko wypatrzyć taka, co to lepiej nie wylewać, tylko przy nodze zatrzymać... - capisci?
- Si, signore - Kovalilk potwierdził swój powrót do świata pracujących neuronów i z następnej skrzynki wyłowił buteleczkę gruzińskiego koniaku. Szybka kontrola neuroleptyczna potwierdziła brak herbatki w butelce - bo zapachy, rozchodzące sie wokoło, sugerowały, że z butelek leje się nie tylko alkohol - i Kovalik delikatnie upił łyczek. Mmmm. Gut.
- Nie boisz się tego pić. Toż to politura...
Kovalik bez słowa wyciągnął rękę. Don Gregorio wyrwał mu flaszke i ukrył za plecami. -Zgłupiałeś? Trzeba udawać, że chowamy, bo nie będą mogli udawać że nie widzą - broda wskazał dwóch strażników, których zew natury wezwał do wdychania boskich oparów. -Mmm. Dobre. No popatrz - z pięś juz zisiaj takich wylaem - zatrzęsło go z ekstazy.

- Gregor? - stali za rogiem budynku i kurzyli papierocha. Z wiadomych względów palenie na hali było surowo wzbronione i o dziwo nikomu nie trzeba było o tym fakcie przypominać.
- Mhm?
- A może by tak wziąć kilka ze sobą?
- Nie dacie rady - za ich plecami strażnk wypuścił w niebo kłab dymu.
Noż w morde jeża - a tego skąd przywiało?
- Pierwszy raz u nas?
Kovalik kiwnał potwierdzająco głową.
- Przy wyjściu jest kontrola osobista. Jak coś znajdą, drugi raz nie zaproszą.
- No to kicha...
- Eeeeetaaamm... - niewyraźnie powiedział straznik. Kovalik czujnie popatrzył na niego.
- Czyli?
- Wynieście dwie skrzynki. Niby że puste - ale z flaszkami. I zostawcie w składzie. A ja wam potem jedną przez płot przerzucę. Stoi?
- Spróbujemy.

Siedzieli w akademiku i pili zdobyty alkohol. Akcja poszła jak po maśle. Co prawda Kovalikowi mało oko nie wyskoczyło, jak całkiem na luziku szedł sobie koło strażników pilnujących drzwi z czterema pełnymi skrzynkami w ręku - bo niestety wszyscy nosili po cztery, z pustymi flaszkami było to łatwe - ale potem nie było żadnych problemów. Strażnik zachował się całkiem przyzwoicie. Przerzucił przez płot dwie skrzynki, złapali je w locie i pognali do domu. Częstowali teraz szerokim gestem wszystkich - kto chciał i kto nie chciał - w pokoju unosił sie zapach żyta i kiszonych ogóreczków.
Kovalik słuchał „Psycho Killer’a”, kawałka, którego Don Gregorio ostatnio promował na full time i jednym uchem przysłuchiwal się kłótni Łosia z Dżonym, którzy pijąc zdobyczne z gwinta, roztrząsali istotę bytu.
- Przecież to metylak może byc!
- No i grzyb! Zażyłem całe opakowanie węgla drzewnego, to mi nic nie zrobi.
- A na farmie to się spało? Od kiedy to carbo medicinalis pomaga na metylak?
- Oż w morde - Łosiu z niepokojem zerknął na flaszkę. -To mówisz że metylak?
- A ciort go znajet. Ale skąd wiesz że nie? - bulgot z flaszki Dżona zlał się z narastającym w Łosiu bulgotem niepokoju.
- To może nie pijmy?
- Teraz juz za późno. Jedyne lekarstwo to pomieszać?
- ?
- No, z różnych flaszek. Jedynym lekarstwem na metylak jest etylowy - z miną znawcy stwierdził Dżony i odkręcił kolejną butelke. -O, masz. Gazeta pod korkiem - jak to może być oryginalne?

- Umieeeeeraaaaaaam! - ryk Łosia rozszedł się po korytarzu. Umieeeeeraaaa... - tym razem okrzyk przeszedł w charakterystyczny odgłos zwiastujący uwolnienie dużego ptaka nielota. Don Gregorio z Kovalikiem popatrzyli po sobie.
- Łups, chyba mu cosik zaszkodziło...
- Nooo...
- Idziemy sprawdziś...?
- Nooo...
Z niejakim trudem podniesli się na nogi i zaglądneli do toalety. Łoś z rozpaczą wskazał im na kompletnie i całkowicie czarnego pawia, zalegającego w muszli.
- Matko Boska, ja krwawię! Umieeramm... - przekonanie w głosie dobitnie wskazywało, że, choc nie uważał na farmakologii kompletnie, to na gastroenterologii mu się udało. Choć tylko szczątkowo.
- A wizisz jeszcze? - zapytał Don Gregorio.
- Żeco?
- No, szy wizisz. Bo od metylaku to się ślepnie.
- Okurwa - szarpnał sie Łosiu. -Zdjęcia. Gdzie są moje zdjęcia!!!
Kovalik z poczuciem odpadnięcia od tematu popatrzył na Gregoria.
- Muszę na rodzine po raz ostatni popatrzeć nim oślepnę! - wyjaśnił desperacko Łosiu. -Idźcie w cholere!!!

- Wiesz co, a jak ma rasję? - pytaniu Kovalika towarzyszył ryk rannego Łosia, dobiegający z korytarza.
- No to so. I tak już za póśno.
- Jeszcze nie. Tylko musimy się dobrej wódki napiś.
- To szukaj. Choć z tego co wisiałem - sam badziew został. A ja idę sprowadziś go na leczenie - Don Gregorio lekkim zakosem ruszył w kierunku drzwi. Kovalik zaczał sprawdzać butelki. Cholera, ma rację. Z kolejnych zawiewało bułką drożdżową, octem, nitrem, nawet beznzyną - tylko nie porządną wódką. W końcu Kovalik wyciągnął z rogu skrzynki zakurzoną flaszkę, w której coś sie kłębiło. Przetarł szkło.
- Czego sobie życzysz, Panie - aksamitny bas wypełnił pomieszczenie. Nad Kovalikiem pochylał się solidnej postury facet we fraku. A ten jak tu wlazł? No i, kurwaszmać, Łoś miał rację. Nie trzeba było byle czego chlać.
- Czy mógłbym spełnić Twoje życzenia?
Kovalik miał trudnośc z ustaweniem ostrości. Nie bardzo kojarzył gościa, chyba ten z 327? Poczuł irytację.
- Spierdalaj.
To, że człowiek jest pijany, nie znaczy jeszcze, że można sobie z niego jaja robić.
- Czy... - barczysty nie dokończył, Kovalik ze zniecierpliwieniem wskazał mu drzwi. -Głuchy jesteś, szy co? Pakuj się stąd.
- A może jednak będę coś mógł dla ciebie zrobić?
- Mókbyś - rzekł z maksymalnym przekąsem, na jaki go było stać. Szarpnęła nim czkawka. -Zanim znikniesz, daj no mi tu na ras-dwa-szy flaszeszkę lodowatego prima-sort Smirnoffa....

W pokoju zrobił sie przeciąg. Kovalik uniósł głowę - w drzwiach stał Don Gregorio z Łosiem, który wpatrzony w zdjęcia, wydawał z siebie odgłosy świadczące o głębokim catharsis.
- Przyprowaziłem gos powrotem. Jak ma ślepnąć, to lepiej niech ślepnie we własnym łóżku... - Don Gregorio przerwał, skoncentrował sie i wpatrzył w butelkę trzymaną przez Kovalika.
- Jasna pała... - wyszeptał nabożnie - Czarny Smirnoff... A skąd żeś ty go wyczarował?

środa, 10 listopada 2010

Super killer

Że szpital szkodzi - a głównie na zdrowie - wiadomo od dawna. Chłopstwo nie na darmo paliło kierpce na widok służby zdrowia, uchodząc niebezpieczeństwu w lasy z okrzykiem „Ludzie, uciekajta, doktory jado!”.

Na pomoc jak zwykle przyszła statystyka. Okazuje się, że najbardziej niebezpiecznym miejscem dla naszego życia jest własne łóżko. To właśnie w nim najwięcej ludzi umiera.

Liczby są bezlitosne. Co roku ilość zarażonych MRSAmi, ESBLami i inną zarazą współczesną rośnie. Szpitale, ostoje brudu i nędzy, zarażaja pacjentów na wyprzódki, piłujac tym samym gałąź na której pasożytują. Czy jest na to jakaś rada? Ano, jest. Trzeba przestać leczyć pacjentów antybiotykami i za lat kilka znów doczekamy się szczepów wrażliwych na popularna ancypilinę... Niestety, to nie szpitale przegrywają wojnę z mikrobami - to mikroby wygrywają bez trudnu z nami. I co roku mamy wiecej i wiecej szczepów opornych na coraz większą grupę antybiotyków. Ktoś kiedyś powiedział, że walka z mikrobami jest z góry przegrana - nasz przeciwnik przetrwał miliony lat, może żyć z tlenem i bez niego, nie straszne mu ciśnienie ni temperatura, brak czy nadmiar wody, nawet meteoryt, co to zmiótł z powierzchni Ziemi dinozaury, nie uczynił mu wielkiej szkody.

Poszedłem sobie ja kiedyś na Izbe Przyjęć - litosciwie zmilczę w którym szpitalu to było - żeby pacjenta do zeszycia rany znieczulić. Rana była wielka, brudna jak nieszczęście, więc ogólne się nalezało. Pacjent zapadł w farmakologiczne objęcia Morfeusza, chirurg wziął się za szorowanie i cerowanie a mnie ogólny nieład - i co tu mówić, brud - jakoś tak szczególnie uderzył w oczy. No i mówię grzecznie, że w takich warunkach to nawet w przedwojennych czasach nie operowali. Na to chirurg mi z mańki zadał pytanie - jak często zmywamy OIOM. No to mówię, ze kilka razy dziennie. Wszystko wypucowane, czystością lśni, z podłogi można jeść. Nie to co tu - on rany zszywa, a koło niego przewala sie tłum chorych w gumofilcach. Na to on sie dalej grzecznie pyta - jaką najgorsza bakterię teraz mamy? Bo słyszał, ze ESBL’a się dochowalismy? No tak - rzekłem z pantałyku nieco zbity. Tu chirurg westchnał i rzekł - sam widzisz, do czego to wasze sprzątanie, mycie, środki masowej zagłady bakterii używane napodłogowo i naściennie oraz antybiotyki wyprodukowały. Już nawet leczyć tego nie ma czym. A ja - nawet jak coś się pacjentowi w ranie wylęgnie, to zabiję to zwykłą penicyliną...

Gdy przyjechałem do Jukeja, pomyslałem sobie, że tutejsze doktory to jakoweś morony są jednakowoż. Wszystkie infekcje leczy się Amoxycyliną 250 mg 3x dziennie. Lub Augmentinem - 375 mg 3x dziennie. To ostatnie dla bardzo chorych. Dla kogoś wzrastającego w przekonaniu, ze antybiotyki należy stosować z konkretnym overkillem, było to zdumiewające. Do tej pory zreszta nie potrafię wypuścić pacjenta do domu na takiej dawce i do Augmentinu dopisuję amoxycylinę 3x500... A oni tu jakoś żyja - i wcale nadmiernie nie umierają.

Jak się kiedyś Dżipa zapytałem o Klacid, Rulid, Zinacef to tylko gałki wybałuszył i zapytał - a po co to komu.

I tak sobie myślę, czy aby nie mają racji. Bo pomału zaczynaja nam się kończyć antybiotyki. Sam pamiętam, gdy do leczenia ostrej trzustki zaczęliśmy stosować Meronem. Efekt przechodził wszelkie oczekiwania - przeżywalność była niesamowita. Co prawd mówiło sie o terapii deeskalacyjnej - czyli najpierw zrzucamy bombę atomową a następnie dobijamy tych co przeżyli za pomoca motyk - ale kto by sie odważył odstawić antybiotyk, co stawiał na nogi 30 letniego pacjenta produkującego 40 pkt w skali TISS-28?

A teraz oporność na karbapenemy przekroczyła 30%.

I stad wyłania się kolejne dobre pytanie: czy lecząc teraz wszytko wszytkim, nie pozwalając umrzeć nikomu, utrzymując miesiącami przy życiu najciężej chorych nie produkujemy aby zagłady naszej rasy? Bo w końcu się doczekamy.

I znowu bedzie na doktorów.

wtorek, 9 listopada 2010

Green zone

Matt Damon twardy jest. Miętkiemu by się za cholerę nie udało nakręcić Jasona Bourna. Co prawda Ludlum się w grobie przewracać musi wielokrotnie, widząc co z jego idee fix zrobiło Holy Woodoo, ale jednakowoż Bourne twardzielem był, niezależnie czy papierowym czy celuloidowym.

No i się chłopak przejął. Damon, nie Bourne. Choć być może chłop sam ma problemy z who is who?

Tym razem BACZNOŚĆ! Dzielny Żołnierz Amerykański Spocznij! jedzie do Iraku, coby światło demokracji nieść w ciemny lud, a przy okazji odebrać onym WMD czyli broń masowego rażenia. Co prawda BACZNOŚĆ! D-Ż-A Spocznij! nie przejmuje się tonami rakiet z ładunkami nuklearnymi zalegającymi Północną Amerykę - ale ma rację. Ta jest bowiem pod władzą demokracji, co oznacza Sprawiedliwość, Równość i Braterstwo. Oraz pewność, że nie zostanie niewłaściwie użyta. Co w przypadku Broni Masowego Rażenia oznacza użycie na nas.

Sen z powiek spędzają mu natomiast informacje o wągliku, co to na polskich krowach wywiad Saddama produkował w Klewkach. Jeździ więc po Bagdadzie od jednego miejsca do drugiego i zgodnie z informacjami dostarczonymi przez Najlepszą Agencję Wywiadowczą (bo demokratyczną) odnajduje a to pusty skład, a to starą fabrykę sedesów. Górnopłuków.

Ostatecznie przejrzy na oczy i po brawurowej akcji uda mu się odkryć prawdę i oświecić durny, demokratyczny lud. Który do tej pory naprawdę (!) myślał, że w Iraku walczą o demokrację i chronią świat przed wąglikiem.

Ciekawe, czemu nikogo z najdzielniejszych Żołnierzy na Świcie nie ma w Darfurze. Pewnikiem nie ma tam wąglika.

Jeżeli lubimy oglądać wypowiadane ad hoc butne rozkazy - z których i tak guzik można zrozumieć bo połowa to militarne skróty - szybkie akcje, tony elektroniki która czyni cuda, broń, pościgi, to film się spodoba. Ale logiki w nim za grosz. Ani w warstwie narracyjnej - ani w całej historii.

------------

PS. Fakt, że Ameryka jest - póki co - najpotężniejszym krajem na świecie, stanowi dla mnie bezpośredni dowód na istnienie obcych i ich ingerencję w ludzki ród.

poniedziałek, 8 listopada 2010

sobota, 6 listopada 2010

Middlesbrough jesienią

Listopad w Północnej Anglii. Niby zima za pasem - a jakoś tego nie czuć...





















piątek, 5 listopada 2010

Przebudzenie

- Kovalik, gdzie leziesz? Dyżuru nie masz?
- Dzisiaj chyba Smerfetka jeździ.
- A ty co? Piweczko pewnie jakieś? - porozumiewawczo mrugnął okiem Kazik.
- A gdzie tam - wzruszył ramionami Kovalik. -Dla zębodoła dzisiaj dymię. Prywatnie - dodał, widząc nieco skonsternowany wzrok Kazika.
- No to - do jutra?
- Do jutra - kiwnął głową Kovalik i odpalił rzęcha. Rozrusznik zajazgotał, zamielił i silnik zaskoczył z ponurym hukiem. Cholera jasna, kiedyś się to pudlo rozpadnie - pomyslał ponuro. Już od jakiegoś czasu planował kupno nowego samochodu, ale cały czas było mu nie po drodze. A to raty nie takie - a to telewizor trzeba było nowy kupić. Nie, żeby Kovalik jakoś tęsknił za najnowszymi zdobyczami techniki, ale stary, odziedziczony po dziadkach rosyjski telewizor marki Rubin wział się i rozleciał w kawałki. Najwyraźniej przejął się słowami zaprzyjaźnionego mechooptyka, który zapowiedział Kovalikowu przy ostatniej naprawczej wizycie, że nastepnym razem przyjedzie z jednym tylko narzedziem. Czyli pięciokilowym młotem.

- Pani Kasiu, dzień dobry! - rzucił Kovalik w ciemny korytarz magazynu. Ku jego zaskoczeniu odpowiedział mu ciepły głos: -Dobry, doktorze! - Pani Kasia zaciągała śpiewnie, choć przysięgała się na wszystkie świętości, że nigdy poza granicę gminy w swoim życiu nie wyjechała. -Już wszystko niosę!
Może jakie przodki zza Buga byli?
Kovalik szybko sprawdził fakturę, przy okazji przerzucając pakunki w pudle. Narkotyki, usypiacze, środki zwiotczające - o, i gaz też jest.
- Des-flu-ra-ne - przeczytała Pani Kasia. -A cóż to za dziwo?
- A, taki tam - gaz, Pani Kasiu. Najnowszy.
- Jakie to teraz cudeńka ludzie wymyślajo... - zadziwiła się, przechylając głowę. -Zgadza się wszystko?
- Zgadza
- To tu proszę podpisać - podsunęła mu fakturę - i jeszcze tutaj.
- A to co? - zanim doczekał odpowiedzi, zobaczył tytuł „Nadzór Obrotu Środkami Grupy A”
- Narkotyki - potwierdziła Pani Kasia. -No to, powodzenia, doktorze.
Kovalik uśmiechnał sie lekko w podziękowaniu, wziął pudło i przecisnął sie przez wąskie drzwi na parking. Posiadanie starego samochodu ma jednak swoje zalety, pomyślał, otwierając kopem bagażnik. Toż właściciel merola prędzej by sobie noge złamał...

By cie jasna zaraza - pomyślał z odrazą i rzucił na tylne siedzenie ostatni techniki cud w dziedzinie prowadzenia na manowce. Toż miałeś mi gadzie osczędzić czas... Kovalikowi czerwone plamy zaczęły latac przed oczami na myśl o słodkim głosiku faceta, który wtrynił mu najbardziej wypasiony model nawigacji satelitarnej. Zapatrzył sie w horyzont i po chwili wyciągnął starą mapę. Trzeba będzie jak na Zabłocie, a potem druga w prawo - jak on to mówił? Zapchla Dziura? W sumie nie dziwota, że nikt sie nie odważył takiej nazwy wydrukować. Stomatolog, którego poznał przez swojego znajomego, aż się ślinił, opowiadając mu o nowo odkrytym zagłebiu próchniczym. Znaczy, samo zagłebie to nic, ostatecznie pół Polski zębów nie ma i jakos sobie radę daje - ale ktoś kiedys z Dziury pojechał na saksy i po paru latach wszystki chłopy zaczęły zarabiać dutki u faszystów. No i okazało się, że prócz satelity na dachu, okazyjnego piętnastoletniego szrot-merola i nowych kierpców dla Maryny ktoś zaszczepił nowobogackim konieczność posiadania przynajmniej dwóch zębów na przedzie. Ponieważ większośc się do roboty nie nadawała, stomatolog rwał wszystko na wyprzódki a nastepnie chirurgicznie montował wszczepy. Niestety, nie wszyscy byli w stanie przeżyć zabieg w znieczuleniu miejscowym i dlatego właśnie Kovalik, nadrabiajac nieco miną, tłukł się przez podhalańską wieś swoim paściem, wypakowanym po dach naprędce zgromadzonym bogactwem anestezjologicznym. Które na postronnym obserwatorze mogło by sprawić wrażenie chaotycznej kolekcji części metalowych z pobliskiego złomowiska, ale w sprawnych rękach Kovalika powinno zarobic na siebie. Jedyną nową rzeczą w całym zestawie był cud funkiel nówka parowniczek, ale tu Kovalik stwierdził, ze za leki i tak pacjent zapłaci, a parownik miał opcję długotrwałego bezpłatnego leasingu w przypadku zużycia 4 opakowań gazu na kwartał. Jak wypaprać 24 butelki gazu po 1200 złotych za sztukę, Kovalik nie widział. Ale - dla chcącego nic trudnego - pocieszył sie w myslach.

O, to chyba tu? - Kovalik stanął i rozglądnął się dookoła. Od głównej drogi odbijała w prawo słabo odśnieżona, w sam raz na jeden samochód, dróżka. Wchodziła między strome zbocza dwóch gór, w ciemna dolinę. Z uczuciem pomiędzy „co ja tu do jasnej cholery robię” a „choooduuu” wrzucił jedynkę i pomału ruszył w górę doliny. Po trzydziestu minutach zwątpił. Toż ja chyba już na Słowacji jestem... Rzucił okiem na mapę - od głównej drogi do Dziury było jakieś dwanaście kilometrów, jechał średnio 20 na godzinę... w sumie sie zgadza. Nagle poczuł sie raźniej - pojedzie jeszcze dziesięć minut i nawróci do domu. Z uczucia rozmarzenia wyrwał go widok majączacej w zmierzchającym świetle dnia chałupy, która wyłoniła sie za następnym zakrętem. „chla dzi” przeczytał na obszczerbionej tabliczce. No to - dojechałem. Szlag by to. Jak on to mówił? W środku wsi w prawo - ostatni dom po lewej. Dodając gazu przebił się przez niewielką zaspę, wjechał w dróżke zgodnie z instrukcją i nacisnął na hamulec. „Ostatni po lewej” okazał się być drugim domem, jasno oświetlonym, który w półmroku kryjacym wieś wydawał się byc wręcz nietaktem.

- Matko jedyna, dobrze że jesteś! - wykrzyknął od niedawna znany stomatolog. -Musimy startować!
- Toż mielismy zacząć o siedemnastej? - popatrzył spod oka Kovalik.
- Mamy dzisiaj dwóch zamiast jednego. Pierwsza to zupełna pierdółka, góra piętnaście minut roboty, a potem zakładamy pełne dwie szyflady.
- Kul. Gdzie operujemy?
Sprawdził salkę przygotowaną przez zębodoła i przyjemnie sie zdziwił. Solidny, choc stary stół, porządna lampa. Pomieszczenie może i nie miało wymaganych 3,40 ale w kącie cicho szumiał klimatyzator. Matko jedyna, ile on w to zadupie zainwestował? Szybko przeniósł graty z samochodu, poskręcał, sprawdził. Po 40 minutach i przynajmniej sześciu „czy to już?” swojego noewgo pracodawcy był gotowy do roboty. Monitor uspokajająco jarzył się zielona linią, manometry wskazywały pełną gotowość, rezerwa pod ręką, leki gotowe.... No, to - w imię Boże - pomyslał ponuro i wszedł do poczekalni. Przygotowane „Dzień dobry” zamarło mu w krtani. Na ławce siedział kobieta, ubrana w prawdziwy regionalny strój z mężem i czworgiem dzieci. Wszyscy ubrani jak do komunii. O żeż ja cież... Na jego widok chłop wstał.
- Dziń dobry! Pan jest ten - no - anastazjolog?
- Dzień dobry. Ja. Musimy chwilke porozmawiać zanim zaczniemy.
- No ja właśnie tez chciałem pogadać.
Kovalik poczuł sie nieswojo. W normalnych warunkach wytłumaczył by natentychmiast, że on tu pyta - a klient odpowiada - ale sytuacja prywatnej służby zdrowia zbijała go z pantałyku.
- Co chciałby pan wiedzieć przed zabiegiem? - zapytał zrezygnowany, starajac się nie dopuścić do standardowych opowieści o cioci Kloci, co to po łoperacji ma teraz platfusa i się slini zanmiast gadać.
- Czy to się Maryśce na głowie nie rzuci?
Po chwili Kovalik zrozumiał, że jego pacjentka dalej siedzi grzecznie na ławce. Chciał nawet chłopa ominąc i z kobieta przeprowadzić wywaid, ale ta za cholere gadać z nim nie chciała. W końcu zaprosil ich oboje do pokoju, pytania zadawał swojej pacjentce a chłop na nie odpowiadał, nawet się na babe nie oglądając. A, pies ich. Opisal dokładnie ryzyko, co prawda chłop jak usłyszał, że mozna w czasie anest... anaset.. tfu, znieczulenia umrzeć, to mało mu w morde nie dał, ale tu Maryna okazała się całkiem kumata - coś tam cicho powiedziała i nagle chłopisko zgrzeczniało.

- Możemy zaczynać! - wykrzyknął dziarsko, majac dziwne wrażenie że cały zespół - w postaci stomatologa i jego pomocy, Pani Ani - patrzy na niego z wyrzutem. Chwile trwało, zanim wytłumaczyli kobiecie, że się musi w niebieski ciuchy przebrać, ale potem poszło gładko. Dwdzieścia minut i 64 kurwamacie później - bo stomatolog ruszył do pracy jak ruski buldożer - kobiecina nie miała połowy zębów, założone szwy, otwarła oczy i Kovalik wyjał jej rurę. Cholera jasna, ale się furiat trafił - pomyślał z podziwem. Sam klął jak szewc, ale w porównaniu ze swoim nowym kolegą czuł się jak kompletny amator.
- To co, moze mała kawkę? - zapytała pomoc. -Następnej jeszcze nie ma.
- Chętnie - Kovalik usmiechnał się do niej -Tylko sobie graty przygotuję.
- No problemo - odwróciła się na pięcie i wyjechała z pacjentką na wózku, która po chemii najnowszej generacji wyglądała, jak by żadnego znieczulenia nie dostała. Sceptycyzm Kovalika, dotyczący cudowności nowego nabytku, którego to nabawił się słuchając słodkiego szczebiotania repa, został mocno zachwiany.

- No to - do boju.
Kovalik sprawdził jeszcze raz swoja pacjentkę, dziwne, ponure babsko, omiótł wzrokiem maszynki i z podziwem zapatrzył się na tempo pracy stomatologa. W morde jeża. W ruch poszły cęgi, dłuta, młotki i inne kurwamacie. Tym razem mieli usunąc wszytko, była to pierwsza faza do założenia kompletnych wszczepów zarówno w szczęce jak i żuchwie. Z tego powodu Kovalik wsadził rurę przez nos, kupił specjalnie mięciutkie rurki przenaczone do intubacji przenosowej i uszczelnił gardło. Ostatecznie nikt potem nie potrzebuje się zastanawiac, czy brakujący ząb pacjenta znajduje sie w jego żołądku czy tez w jego płucach.
Po około pół godzinie zębodół - który napotkał jakoweś trudności w wyrwaniu ósemek, co łatwo było wyczuć po zmianie tonacji kurwamaciów i wystepowaniu kurwisynów - skończył żuchwę i zabrał się za szczękę.
- Żeż w morde jeża -zasapał zębodół.
- Problemy? - grzecznościowo podtrzymał konwersację Kovalik.
- Trójka. Za cholerę nie idzie tego ruszyć - stęknął i szarpnał jeszcze raz. Pik---pik zmieniło się w pik-pik-pik. Dziwne. Aż tak ją boli? Kovalik dołożyl kolejna ampułke narkotyku. Usłyszał ożkurwamacia stomatologa, zobaczył rękę pacjentki która zaroczyła łuk i zrzuciła go z krzesła.
- No ja ciez nie pier...
- Doktorze - pomoc z wyrzutem popatrzyła na stomatologa. Ten z kolei popatrzyl na Kovalika.
- Mógłbyś cos zrobić żeby się pacjent rękami nie oganiał? - rzucił z przekąsem.
Kovalik bez słowa naciągnął zwiotczacz, podał pełna dawke intubacyjna, dołożył kolejna ampułkę n arkotyku i zwiększył przepływy gazów. Na wszelki wypadek przygotował kolejna flaszke desfluranu, jego obawy związane ze zużyciem odpowiedniej ilosci gazów zamieniły się w czysto ekonomiczny problem skąd wziąć kasę na taka ilość znieczulaczy.
- Za dwie minuty będzie gotowa.
- To ja sobie własne zęby sprawdze - stomatolog wymaszerował do łazienki, skąd doszły po chwili ponure mamrotania z których większośc nie nadawała się do powtórzenia.

- Mogę operować?
Kovalik milcząco kiwnał głową. Stomatolog założył obcęgi i pociągnął trójke jeszcze raz. Bez skutku. Zmienił pozycję, zaparł się oboma łokciami i powoli zaczał wyciagać zapartego zęba. Na monitorze za Kovalikiem serce pacjentki rozpędziło się do wartości zupełnie niewskazanych w narkozie. Równocześnie włączyl się alarm ciśnienia - 300/180? Co jest, do jasnej... Chciał nabrać leków i kątem oka ujrzał ruch. Zwiotczona i się rusza? Szeroko otwarte oczy, krwistoczerwone źrenice w morzu purpury, wbiły się zimno w niego, ręce pacjentki z nieprawdopodobną siłą odrzuciły od stołu stomatologa i jego pomoc. Głow leżącej kobiety szarpnęła sie w kierunku Kovalika, obie górne trójki, groźnie wyszczerzone, niosły obietnicę zagłady. A skąd żeś ty się tu wzięła? - Kovalik w panice zaczał szukać czegokolwiek, nadającego się na broń. Kovalik juz wcześniej miał doczynienia ze strzygą, której najbliżej było do krzyżówki dobermana z wampirem. Ale żeby trafić na nieuświadomioną? W tym wieku?? Toż nas rozniesie na strzępy... Widząc sunące w swoja strone straszliwe zębiska, wymacał przygotowana flaszke gazu. Szarpnał się w lewo, jednocześnie jego ręka zatoczyła łuk i z całą siła wepchnął flaszke pomiędzy rozwarte szczęki. Rozległo się chrupnięcie - i pomieszczenie wypełnił praktycznie natychmistowo parujący gaz. Jak w zwolnionym filmie Kovalik widział padającą na łóżko strzygę, odłamiki szklanej butelki rozlatujące sie po pomieszczeniu, okno, byle do okna, nie oddychać, o powietrze świże - trza wziąć za pirze - gdybż tak choś raaazzzsss - Kovalik starał się oddychać jak najbardziej na zewnątrz, ale techniczny smród nie dawal nadziei - za chwile go skosi - Dzizzazzz, byle nie na zawnątrz, bo z głowy placek - i jacek - aaaaaanuszka moja aaaaanuussszszka - oddychać spokojnie...
... po kilku minutach KOvalik doszedł na tyle do siebie by sprawdzić co się stało z zespołem chirurgicznym. Pani Ania pochrapywała nieco, sprawdził jej głowę, szyję - żadnych widocznych urazów... Stomatolog miał niewielkiego guza na głowie - tego Kovalik obrócił na bok, chłop chrapał niemożliwie i wpadał w bezdechy. Podszedł do pacjentki i podrapał sie po głowie. Hm. Co my tu mamy. Po trójeczkach ani sladu. Czyli że jakby - kobiecina została pozbawiona swojego krwiożerczego alter ego... I dobrze. Wział peana w dłoń i pod laryngoskopem przeszukał jame ustna. A, tu są, ślicznotki. Hmhm. Usunął wyłamane ząbki, pousuwał resztki szkła, posprzątał szybko gabinet. Pacjentka spała snem sprawiedliwego, respirator cicho sapał, monitor popiskiwał uspokajająco. Spod okna dobiegło go ciche westchnięcie Pani Ani.

- Dobrze sie pracowało, dziekuję bardzo! - stomatolog raz jeszcze potrząsnął dłonią Kovalika. - I mówi Pan, że to zasłabnięcie - to z braku wentylacji?
- No. Następnym razem musi Pan mieć prawdziwy wyciąg w pomieszczeniu. Inaczej znowu możemy się zatruć.
- No, koniecznie. Dobrze, żeśmy przytomności nie stracili. Choć tak jaby mało pamiętam... Nie podejrzewałem, że to takie niebezpieczne może być. Ale że pana nie wzięło?
- Wie pan. Zawodowa odporność.

środa, 3 listopada 2010

Technika dojenia

Polski system zdrowia uroczy nie jest. Najsmieszniejszym z przekrętów obecnych czasów są tzw. kolejki czyli limitacja świadczeń. Która to sprowadza się do nieleczenia ubezpieczonych pacjentów - i wywierania presji, by pacjent ów dodatkowo za swoje leczeni zapłacił. Dodajmy, że limitacja nie wynika z niewydolnosci służby zdrowia tylko z niewydolności finansowej państwa.

Najlepszy przykład miałem ostatnio. Jako że trapło mi nerw, chciałem sobie zobaczyć w kręgosłup, czy mi tam co nie wykwitło. Wszedłem do pracowni, szurnąłem nóżką, skłon, wyszczerz-ząb i zapytałem grzecznie, kiedy mógłbym sobie zrobić rzeczone badanie. Pani zza lady popatrzyła na mnie z pewnym zrezygnowaniem i miło wytłumaczyła, że limity na ten rok są juz wyczerpane, a na nowy moge sie zapisać gdzies pod koniec listopada. A sierpień to był. Tum sie wyszczerzył jeszcze szerzej i wyjaśniłem, że ja prywatnie. A jak prywatnie, to może być jutro.

Ciekawostką jest fakt, że złodziejstwo to odbywa się na naszych oczach i nikt nie protestuje. Powtórzmy to jeszcze raz: Państwowy Ubezpieczyciel zabiera nam - excuses moi „nam” - zwrot nieco retoryczny jest, bo mi to już nie bardzo - pieniądze na ubezpieczenie, po czym nas nie leczy.

Gdyby sytuację porównać do świadczenia innych usług: opłacana z naszych podatków Straż Pożarna powinna gasić pożary do końca października.
- Panie, pali sie!
- W tym roku wykorzystaliśmy limity, proszę zadzwonić pod koniec roku, spróbujemy Pana zapisać na początek stycznia.

Zawsze zdumieniem napawa mnie fakt, że literalnie nikt tego do sądu jeszcze nie podał. Ot, kogoś zaczyna boleć głowa. Początkowo problem jest marginalny, potem jest gorzej, zaczynamy miec inne dziwne objawy, neurolog na cito pisze nam skierowanie na MRI - a pracownia zapisuje nas na badanie za trzy (!) miesiące. Informując przy okazji, że możemy zrobić badanie odpłatnie - i wtedy może być jutro. Toż należy badanie wykonać, zapłacić, wyniki odebrać i leczeniu się poddać - a jak już wydobrzejemy, zwrócić sie do NFZ o zwrot należnych nam pieniędzy. Jeżeli trzeba, z pomocą sądu.

Nie powiem, ze w Jukeju jest lepiej, bo nie jest. Kolejki do zoperowania przepukliny wynosiły dwa lata a na endoprotezę stawu biodrowego czekało się lat pięć.

Czyli trzeba było działać jak jedna moja znajoma, co to ostatnio się dowiedziała, że z jej nózią nie wszystko jest oki i że będzie za kilka lat wymagać operacji. Poprosiła, coby ją natychmiast zapisać na zabieg. Na widok zdziwionej miny dochtora wyjaśniła, że zanim jej kolejka przyjdzie, akuratnie staw będzie do wymiany.

Zwiększono nakłady i problem zaczał sie powoli rozwiązywać. Jednak z powodu ostatnich cięć PCT - odpowiednik naszego NFZ - zablokował operacje żylaków. Ot, do niedawna można sobie było zylaki wyrywac na wyprzódki, mniejsze, większe - jak kto woli. Teraz pacjent musi z nich krwawić - albo mieć zmiany troficzne skóry. Ale to są przykłady działań medycznych, które bez większego ryzyka dla życia pacjenta moga być odroczone w czasie. Skąd natomiast wział sie polski zwyczaj opóźniania leczenia, które powinno być wdrożone natychmiast - jakoś mi się w tym moim anestezjologicznym łbie nie mieści.

wtorek, 2 listopada 2010

Radość z czarnego ciągnika

Dawno, dawno temu w radio piosenke puszczali o ciągniku. Muzyka taka sobie, słowa - z angielska zwane lyriks - trudno nazwać wyrafinowanymi.

...kupiłem czarny ciągnik
kupiłem czarny ciągnik
kupiłem czarny ciągnik...


W dalszej części było kilka słów o nieprawdopodobnych mozliwościach onego, ale to tylko tak na marginesie. Istota zawarta była w zakupie czarnego ciągnika.

I ja tego faceta rozumiem...

Kupił sobie - i teraz ma. Jego jest.

Polazłem do B&Q, coby nabyć tanio pierdółki różnorakie. Na ten przykład karnisz jeden, lampka jedna, paręśrubek. Ot, żeby sobie życie rozjaśnić. Ponieważ jednakowoż azaliż rura karniszowa przycięta być musiała, zupełnie nie widzieć jak zabłądziłem na półki ze sprzętem co robi wrrrr. I nie certoląc się zbytnio, nabyłem zabaweczkę co to się zwie szlifierka kątowa, na Podhalu zwana boszką. Ta boszka to chyba stąd, że pierwsze takoweż maleństwa BOS(C)H* robił. Mając przekleństwo dziedzictwa we krwi, zakupiłem właśńie taką. Śliczna, zielona...

...kupiłem czarny ciągnik...

...i robi wrr jak jasna cholera. Co prawda tak żem się palił by ja użyć, że osłonę założyłem odwrotnie i tarcza miast w dół kręciła się do góry - dzięki czemu cały pokój wyglądał jak w czasie odpalenia ogni sztucznych na choince - ale to był drobiazg do naprawienia łatwy. Karniszy wieszać nie lubię - ale jak się ma maszynki które robia wrrr, to żal nie uzyć. ASP widząc szał mój bojowy zręcznie przepychał mnie z pokoju do pokoju, dzięki czemu karnisze wiszą wszystkie, a pokój Harrego Pottera zyskał nową podłogę. Z paneli, bo pod schody głupio kłaść marmury z Carrary, ale jednak. Tym to sposobem zakończyłem akcję betonowej podłogi - do wykończenia pozostały łazienki. I kiedyś się wezmę.

W czasie pomiędzy podkusiło mnie sprawdzić, czemu w Potterówce panowie budowlańcy zawiesili mi sufit nad podłogą, maskując cały zakręt schodów. Do tego wystarczył zwykły młot - kilka ciosów i regips rozleciał się jak za dotknięciem magicznej różdżki. Niestety, lepiej było tego nie ruszać. Pusta z pozoru przestrzeń zawiera zupełnie nieprawdopodobna konstrukcje podtrzymujaca schody. Teraz bede musiał dziurę zamaskować PDFem. Inna rzecz, że znalazłem miejsce na moje funkiel-nówka wrrr-maszynki.

Jeżeli do kosztów szlifierki dołożyć taki mały, maluśki śrubokręcik, który jest na bateryjkę - a imię jego BOS(C)H, rzecz jasna, i teraz jest mój... my precioussss... glum-glummmm - łatwo zrozumieć moją niechęć do ponownego Bi’n’Qiuowania. Toż po zrobieniu łazienek trzeba będzie przyciąć drzwi - a do tego potrzebuję przenośnej, małej, maluśkiej cyrkulareczki...

-------
*Dzisiaj jestem przymulony bardziej niz zwykle. Thx, Anno ;)

poniedziałek, 1 listopada 2010

Niezimowe hu hu ha

Lulajże, Jezuniu, dzieci przebrane za aniołki, diabełki - a niektóre za osiołka, kolędy. Muszę przyznać, że niespecjalnie tęsknię do okrutnie fałszujących chórów konstruowanych ad hoc. Ale jednak czegoś Swiętom brakuje bez grup zorganizowanych w celu łupienia sąsiadów bliższych i dalszych. I żal mi nieco było dzieci tutejszych, że sobie po domoach pochodzić nie mogą.

Okazało się, że natura próżni nie znosi. I skoro w Święta nikt nie łazi - dzieciska przebrane za wampiry, duchy, złoczyńców i inne obrzydliwstwa - choć wpadły też dwa śliczne podlotki, lat około 16, przebrane za uczennice...

...o czym to ja...

...a. No właśnie. Od wczesnych godzin wieczornych tabuny młodych i jeszcze młodszych przewalają się pomiędzy domami, szczerząc zęby i sępiąc słodycze. Których skąpić nie należy - gdyż zwyczaj obwarowany jest regułą treat or trick. Co w wolnym tłumaczeniu przekłada się na cukierki albo życie!.

Na szczęście po doświadczeniach lat ubiegłych, ASP przygotował wielka michę cukierków, coby złe duchy obłaskawić. Po czym oddelegowała mnie do obsługi drzwi. I tu popełniła błąd niejaki, gdyż nie dostawszy instrukcji, rozdawałem dobra garściami. Efekt był dwojaki. Po pierwsze, cukierków zaczęło brakować juz po pierwszej godzinie. Po drugie - dziatwa, zwiedziawszy się o nawiedzonym kliencie, co to dziwnym akcentem szprechając wpycha wszystkim ile tylko może, ustawiła sie w kolejce.

Małpa nie głupia i sobie poradzi - gdzie wrzątek ciecze, tam palec wsadzi.

Wsiadłem do samochodu i na gwałt pognałem do sklepu - co okazało się zadaniem trudnym, jako że niedziela wieczorem porą bezzakupową jest. Na szczęscie na stacji benzynowej udało się zakupić dwa pudła przekupywanek i z ulga wróciłem do domu.

Obsługa duszków zajął się ASP. Dzięki temu jakoś przetrwaliśmy...

sobota, 30 października 2010

Gazować!

I spuścić z łańcucha psy wojny!!!

Prawda, która głosi, że ”z każdą chwila mojego życia nieuchronnie rośnie liczba tych, którzy mogą mnie pocałowac w dupę” zawiera bolesną pułapkę. Mianowicie wąską - co więcej, z definicji stale kurczącą się, ale jednak istniejącą, jak nie przymierzając czyrak na odbycie - grupę ludzi, której członkowie w dupę nas pocałować nie mogą.

Bezkompromisowość jednak straszliwie kosztowna jest. Zarówno zdrowotnie jak i finansowo.

W zasadzie w życiu konsultanta anestezjologicznego takich ludzi jest niewielu. A i to zazwyczaj w niepełnym wymiarze. Ale appraisalowiec niestety należy do ścisłej czołówki. I jak napisał, że mam mu zrobić audyt porównujący tivę z gazami - nie ma przebacz.

Ponieważ ruszam z papierami od pierwszego listopada, od kilku dni dymię na potęgę. Ot, coby stare nawyki rozruszać. No i musze przyznać, że jak nie lubiłem tego cholerstwa, tak teraz, mając alternatywnę- nie znoszę zarazy jeszcze bardziej.

Opiszmy technologię. Znieczulenia dokonuję w pokoiku anestezjologicznym, przylegającym do sali operacyjnej. W tym to pokoiku otruwam pacjenta złotym strzałem - a w zasadzie srebrnym, bo jednak ląduje potem w rekawerze a nie w kostnicy - wsadzam w dziób eLeMeJa i przwoże do sali, gdzie go podpinam do Desfluranu. Tu nastepuje problem pierwszy. W anestezjologicznym nie mam parownika z Des tylko z Sevo. Stoję więc przed wyborem: albo mieszać gazy - albo na wyprzódki zapier.niczać do maszynki w sali i podpinać wprost do gazu właściwego. Ta druga droga jest naturalna jakby bardziej - ale tu czai się pułapka. Mianowicie trzeba zdażyć wysycić pacjenta gazem zanim się wydostanie spod działania dożylnego usypiacza. Nastepnie zagazowanego pacjenta oddajemy chirurgowi. Tenże sobie kroi, a my patrzymy jak nam gaz w atmosfere zapierdziela.

Tu mała dygresyjka.

Desflurane nie jest straszliwie drogi. Wystarczy napisać, że buteleczka 250 ml kosztuje 60 funciszów, czyli po dzisiejszym kursie jakieś 250 złotych. Problem leży w czym innym. Napiszmy to od samego początku.
Żeby pacjenta uspić - i utrzymac w tym stanie - w jego mózgu musi być odpowiednie steżenie gazu anestetycznego. To jest proste. Gaz rozchodzi sie na zasadzie różnicy stężeń - czyli z parownika do układu rur, następnie do płuc pacjenta, stamtąd do krwi a z krwi ostatecznie do mózgu. By uspić pacjenta w sensownym czasie, musimy szybko wysycić kolejne przedziały. Na koniec wysycimy mózg do zadanej wysokości - i pacjent sobie usnie snem nieprawdziwym.

Teraz problem - by wysycić szybko, należy ustawić wysokie stężenie anestetyku podawane do układu, oraz dużą ilość świeżych gazów - bo ilość bezwględna gazu w układzie to iloczyn stężenia i przepływu. Dalej proste? No to teraz zagwozdka: wg. producenta nie wolno współczynnikowi przepływ x stężenie przekroczyć 24. Czyli możemy sobie ustawić 2 l/min i 12 vol%, 3 l/min i 8 vol % albo 6 l/min i 4 vol%. Tyle, ze 1 MAC - czyli takie stężenie anestetyku wziewnego w pęcherzyku płucnym, przy którym 50% pacjentów nie zareaguje na bodziec chirurgiczny, wynosi dla Desfluranu w powietrzu, w grupie wiekowej 18-30 lat 6.35 - 7.25 vol%. Co przy ww. opisanych ograniczeniach przekłada sie na dość konkretny czas wysycenia mózgu pacjenta, mimo, iż Desflurane jest gazem „najszybszym”. (Wiaże się to z rozpuszczalnością w płynach - im mniejsza rozpuszczalność, tym prędkośc wysycenia wyższa; desflurane jest wyjątkowo słabo rozpuszczalny, stąd duża szybkośc - ale tez i wysokie stężenia konieczne do uzyskania efektu).

Gdybyśmy posłużyli sie przenośnią jazdy samochodem - sen pacjenta następuje po przekroczeniu 150 km/h, więc na początku należy deptać ile wlezie, by po osiągnieciu właściwej prędkości wrzucić piąty bieg i za pomocą maluśkiego gazu podtrzymywac prędkość.

Innymi słowy, by wysycić układ a nastepnie pacjenta, trzeba przez pewien czas - zazwyczaj pieć do dziesięciu minut - utrzymywać wysokie przepływy gazów. Co powoduje w parowniku efekt zbliżony do wyniku trzeciego biegu i gazu wdepniętego do samej podłogi w samochodzie z trzylitrowym silnikiem.
W baku mianowicie tworzą się wiry.
Wydatek ten się opłaci, jeżeli zabieg będzie trwał godzinę. Wtedy po pierwszych drogich minutach zredukujemy przepływ świeżych gazów do 300 ml czystego telnu - tyle mw. zuzywamy w stanie narkozy - i następna godzina upłynie pod znakiem anestezji o kosztach zbliżonych do zera.

Tyle teoria.

W praktyce musimy mieć maszynkę, która nam pozwoli utrzymać tak niski przepływ gazów. Moja, przy zaintubowanym pacjentcie - czyli rurę wkładamy do tchawicy i uszczelniamy mankietem, straty gazu równe zero - pozwala wentylować przy przepływach 1,5 litra/minutę. Porównamy to znów do osiągów motoryzacji - znieczulam aparatem klasy Ford Granada AD 1985, 2.3 l. Duże, wygodne, 19 l/100 km przy dynamicznej jeździe.

Ale w tym kraju nie intubuje sie pacjenta, jeżeli absolutnie się nie musi. Używa sie wspomnianych eLeMeJów. Które to przylegaja do krtani i ich szczelność jest większa - lub mniejsza. Co nie ma żadnego znaczenia przy TIVIe, bo przeciek kompensuje sie wyższym przepływem w zasadzie bezkosztowo - natomiast w przypadku Desfluranu połowa naszego drogocennego gazu wyp.ulatnia się w atmosferę, trujac personel, a głównie anestezjologa. W rzeczy samej rzadko udaje mi się ustawic przepływy niższe niż 3 litry - co w zasadzie całą technikę. stawia pod znakiem zapytania.

Gdyby mój szef zobaczył, ze na pięć krótkich zabiegów wypaprałem całą butelkę Desfluranu, prawdopodobnie by mnie zabił. Słowo prawdopodobnie jest związane z mozliwością zejścia śmiertelnego szefa na zawał przed dokonaniem zabójstwa.

Trzeba się przyglądnąc tym cholernym mewom, latającym wokoło naszych kominów. Może z tego wściekłego gazowania będzie jakis pożytek - i naprute gazem ptaszydła zaczną obsrywać inne samochody, nie tylko mój.
Póki co mam objawy, których nie miałem ładnych pare lat. Cieżki łeb i chęć pójścia do łóżka. W celu zapadnięcia w letarg, uściślijmy.

Musze się tego kurewstwa pozbyc jak najszybciej.

piątek, 29 października 2010

Yo ho ho

Wszystko na świecie ma swoje miejsce. Jak myslimy o Pałacu Kultury, widzimy Warszawę. Statua wolności? - wiadomo, Nowy York. Słoń - Indie. Żyrafa - Afryka. Pingwin - zoo. Politycy - Madagaskar. Z alkoholem jest tak samo. Każdy jeden ma swoje szkło przypisane i uswięcony sposób degustacji.

Nasza polska wódka, absolutnie najlepszy z wynalazków, wymaga solidnej zamrażarki i akuratnych kieliszeczków. W oprawie obowiązkowo kiszony ogóreczek, rydzyk może straszyć swą rudą główką z salaterki, boczek wędzony też się nada.

Gdy jednak spróbujemy przenieść nasze zwyczaje do Angli, okaże się szybko, że sposób, z dziada pradziada udoskonalany, nijak się ma do tutejszej trucizny na wodzie z torfowisk pędzonej. Pomijam fakt problematycznego dostepu do kiszonych ogóreczków, który to potrafi dać się we znaki, ale whisky pita pod sledzika? Brrr... Whisky wymaga szkła grubego, dużego, temperatury pokojowej, kropelki wody dodanej bezposrednio przed spożyciem, coby otworzyć smak i zapachów bukiet (tak, tak - Angole nie dlatego wody do whisky dolewają, żeby alkohol rozcieńczyć, jak to sie przyjeło uważać w kraju nadwiślańskim, ale by uwolnić walory smakowo-węchowe). Zamiast ogóreczka bardziej pasuje tu duże cygaro, zamiast kuchennego stołu - skórzany, głęboki fotel.

A co z innymi? Koniak, kałuża brązowa w wielkiej bańce rozlana, podgrzewana dłonią, wabiąca nas zapachem winogron. Metaksa, jako jedyna w tym towarzystwie, winna być zmrożona, jak wódka. Na ciepło jej smak jest zbyt agresywny, człowiekowi się wątroba telepie. Sake - wiadomo, z miseczki. Na ciepło w dodatku. Piwo - z kufla zimnego, z piana cieknącą po ściance.

Skąd mi się taki temat wynalazł? Ano, siedząc ostatnio z Larssonem w dłoni, popijałem sobie rum ze szklaneczki. Prawdziwy, kubański, z trzciny cukrowej robiony (albo ze starych opon - lepiej nie wnikać, należy uwierzyć reklamie). I tu, niestety, okazało sie, że nie tylko anestezjolog potrzebuje trzech rąk. W jednej trzymamy książkę, w drugiej szklaneczkę - a nalać jak? W końcu znudzony ciągłym odstaw-nalej-wypij-czytaj wyeliminowałem szklaneczkę. I doznałem oświecenia.

Tak jak każdy inny alkohol, rum ma swój rytuał. Został on zresztą bardzo dokładnie opisany w książkach, pokazany w filmach. Nawet w piosenkach. Rum pije się z bezpośrednio z butelki. To nie jest żadna kreacja filmowa. Gdyby rum lepiej smakował z kryształów, Johnny Depp pewnie miał by na swoim pirackim statku cały zestaw z Krosna. A jednak - mimo wielkiej ilości pieniędzy i dobrze prosperującego przedsiębiorstwa, nawet w towarzystwie dam raczył się tym delikatnym trunkiem prosto z gwinta! I zupełnie rozumiem dlaczego. Smak jest pełniejszy, bezpłciowy napar ze szklanki staje się słonecznym nektarem, w którym wiatr i morska bryza pieści podniebienie.

Gdyby jeszcze mogli dawać mniej kacogenu...

czwartek, 28 października 2010

Zima idzie

Nad Morze Północne dotarła prawdziwa jesień. Co prawda wieje tak samo jak w czerwcu, zimno jest dokładnie tak samo - choć o ile dobrze pamiętam nasze "letnie" odwiedziny, wiało jeszcze bardziej a zimniej było na pewno. Ale znaki są jednoznaczne. Mianowicie tubylcy założyli buty, swoje dzieci odziali w kurteczki, a co poniektórzy, wiedzeni szaleństwem, nawet czapeczki.

Zima idzie - nie ma rady na to.

Ponieważ nie zauważyliśmy specjalnej różnicy, dokonaliśmy odważnej eksploracji plaży przy maksymalnym odpływie - tak niskiego stanu jeszcze tu nie widziałem. Stąd kilkuset metrowe kamienne groble wychodzące w morze. Niebo jakby nieco czystsze - Corus nie dymi, w dalszym ciągu jest w stanie mothballing - co jest tutejszym określeniem na zamrożenie przedsiębiorstwa. Ponoć jakowyś inwestor japoński się znalazł - ale co z tego wyniknie, nie wie nikt. Sprawa żywo przypomina stocznię gdańską (tak na marginesie, rechot we mnie wzbiera szczery, gdy sobie przypomnę świadectwa NFI, co to je Święty Ojciec A Nawet Dziadek Prawdziwych Polaków, Obrońca Krzyża, Głosiciel Jedynej Prawdy, Miłość Ucieleśniona i Miłość Do Maybachów zbierał na ratowanie tejże).

ASP dokonał wrogiego przejęcia pojazdu zmechanizowanego, jednakże poziom wyszkolenia nie pozwolił na uruchomienie sprzętu. Chęć zatrzymania przez zasiedzenie zginęła śmiercią nagłą w obliczu fisz'n'czipów, których boski zapach rozchodził się po okolicy.

Wszystko zostało udokumentowane, wyniki poniżej.













Jeżeli do powyższego spacerku doda się godzinę z Benem, który zagonił nas na śmierć na korcie, nie trzeba dodawać gdzie mam nogi.

środa, 27 października 2010

Rozsądek

Zdrowego rozsądku racz nam dać Panie.

Ponieważ wczoraj o zdrowym rozsądku coś się tam napatoczyło, wartało by pociągnać wątek dalej. Bo nic w medycynie ważniejszego nie ma. Mówimy tu o przypadkach i doktorach normalnych, czyli ze wsi. Bo miastowe - czyt. kliniczne - to one mają rozsądek inny. Przypisany do doktoratu na przykład. Habilitacji. Albo do konta. Choć ten ostatni przypadek nie ma wyraźnej geolokalizacji. Znam takiego jednego, co to kosi kase we wsi, gdzie nie ma komu dobranoc powiedzieć. A leczy wszystko - za wyjątkiem przeszczepów serca. Choć może to też juz robi?


Na czym polega zdroworozsądkowa ocena pacjenta? Proste. Wiemy, jak pacjent się czuje i co soba reprezentuje. Wiemy - a przynajmniej powinniśmy się z grubsza domyślać (ta wersja jest dla całkowicie leniwych) - jak wpłynie na niego proces leczniczy. I na podstawie tegoż powinniśmy przewidzieć dalsze jego losy.

Najprościej na przykładach.

Przychodzi do nas chirurg, co to jeszcze rękę z ciepłego moczu oblizuje (chyba, że w nocniku zimny był), i chce nas namówić na zoperowanie babci staruszki. Idziemy, oglądamy i juz na pierwszy rzut oka widać, że babcia zabiegu nie przeżyje.

Tzn. nie przeżyje wg. kryteriów anestezjologicznych, co to mówią, że pacjent przeżył jak po zabiegu do domu dotarł. Bo chirurg uważa, że mu pacjent przeżył, jeżeli jego serce biło w momencie zakładania ostatniego szwu.

Skąd to wiadomo? Ano, ciśnienie 60/20 mmHg, anuria (czyli niesikanie - niestety, jak człowiek nie sika to znaczy że umiera) od dwóch dni plus 7 innych kondycyj z założenia śmiertelnych. W czym się przejawić ma nasz zdrowy rozsądek? Ano, musimy powiedzieć stanowcze NIE. Nie będziemy babci operować dla papierów czy statystyk. Babcia dawno minęła PNR (Point of No Return) i jedyne co jej teraz trzeba to godnych warunków do umarnięcia.

W skrócie, rzecz jasna. Bo należy ocenić, czy babcię jesteśmy jeszcze w stanie podnieść ze wstrząsu, czy zrobimy to na tyle szybko by dożyła do dializy a następnie ją przeżyła, czy w czasie pomiędzy podstawowa choroba jej nie zabije - bo jeżeli na ten przykład ma coś poważnie zepsutego w brzuchu, jak sperforowane czy martwe jelito, żeby tylko wspomnieć drobiazgi, to szans nie ma żadnych. I jeszcze kilkanaście różnych tego typu problemów musimy pokonać, nim babcia na łono rodziny powróci.

Chirurg jednakowoż myśli kategoriami zupełnie innymi. Vide powyżej. Dla niego fakt, że babcia nie sika, jest drugorzędny. Widać jej się nie chce - toż jak by się jej chciało, to by sikała. Że ciśnienie ma niskie? To daj jej - tej, no - efedryny! I szybko , na stół, natychmiast, bo ja trzeba operowaaaaaaćććć!!!

Tu sie muszę w piersi walnąć, bom pracowal też i z takimi, co widzieli zdecydowanie poza stół operacyjny, a pacjent nie kojarzył im się z półtuszami zwierzęcymi. Pozdrowienia dla P. Ale to rzadkość jednak jest.

Że co, że proste było? W sumie i racja. No to popatrzmy tak: babcia staruszka, w super stanie, zasuszona, co to jej mają zoperować excusez moi przepukliznę (pis. oryg., nie poprawiać). Bo jej na starość ściana puściła i w loco minores resistentiae wyszło jej z brzucha jelito. Mówimy do chirurga - panie, babcie trza do domu odesłać, kazać rodzinie paść na potegę i za pół roku do planowego rozpisać. A jak warunków nie ma, to na oddział przyjąć i z miesiąc ją tuczyć. Co chirurg robi? Sie zgadza - a następnie zrzyna babcię na dyżurze, jako zabieg ostry. Że niby babcia niedrożności dostała. Jaki jest dalszy ciąg? Po trzech tygodniach sciągnięcie ostatnich szwów, trzy godziny później babcia w prawdziwym trybie pilnym ląduje na stole do powtórnego zeszycia, bo się rozlazła. Znaczy - rana się rozlazła. Dlaczego? Bo jak pacjent stuletni białko ma na poziomie 4 g/dl to szans nie ma, żeby się mu cokolwiek zrosło.

Albo z drugiej strony. Patrzymy w papiery, a tam na rozpoznaniu choroba niedokrwienna serca, nadciśnienie, COPD, cukrzyca i ciort wie co jeszcze. No, strach się bać. Ale po bliższym przyglądnięciu widać, że choroba niedokrwienna jest stabilna, COPD wcale nie przeszkadza pacjentowi na wielokilometrowe spacery po górach a cukrzyca z nadciśnieniem zalekowane i prowadzone jak przedszkolak w supermarkecie ze słodyczami. Czyli na bardzo krótkiej smyczy - i w kagańcu. W takim przypadku nie ma co wydziwiać i spirometrii z badaniami wydolnosciowymi robić, tylko brać na salę i nie pyskować. Nawet jak to jest wyrostek o 3 nad ranem.

A skąd mnie wzięło znów na pustostan we łbach lekarskich narzekać? Ano, przyszła pielęgnirka z preassessmenta, coby się dowiedzieć, jakież ja mam zdanie na temat zabiegu u pacjenta, który to nie może po schodach chodzić, bo ma bóle wieńcowe, nitro używa m/w tak jak Bardzo Źli i Bardzo Szybcy - czyli co pięć minut wtrysk do gaźnika - na nogach ma obrzęki do kolan a w sercu maszynkę, która robi „ping”. I zapytała, czy ona ma go dopuścić. Znaczy - do zabiegu. Odpowiedziałem grzecznie, że pacjent jest do diagnostyki bez znieczulenia - bo mu maja rurę wsadzić nie powiem gdzie - i decyzja o kwalifikacji leży w rękach prowadzącego. Ale z mojej strony nie wpuścił bym go nawet na parking.
- A czemuż to? - zadziwiła się srodze moja interlokutorka.
- Bo ma realną sznsę umrzeć, nim dojdzie z samochodu do windy.


Zastanawiam się, czego nie zrozumiał dżip w słowach Klinika Chirurgii Dnia Jednego.

wtorek, 26 października 2010

Świadome odrzucenie ryzyka

Człowiek strzela - Pan Bóg kule nosi.

Co na medycynę przekłada się następująco: anestezjolog intubuje - torakochirurg zszywa tchawicę sprutą prowadnicą. Wszystkich, chcących zarzucić mi próbę nadania statusu bóstwa naszym kolegom, pragne uspokoić. We łbie mają tak poprzewracane, że żadne pienia nad ich Boskością nie będa odebrane jako przesadzone.

Ewentualnie jako niewystarczająco czołobitnie wypowiedziane.

Cała medycyna, nasze działania ku chwale i pomocy rodzajowi ludzkiemu, sprowadzają się do zarządzania ryzykiem. Mamy przyjrzeć się dokładnie co pacjentowi grozi, gdy się zabiegowi nie podda - i porównać to z ryzykiem, którym obarczone jest całe postepowanie w danym przypadku.

Innymi słowy, trzeba sobie uczciwie odpowiedzieć na pytanie - czy leczenie mojego pacjenta to nadal leczenie czy też weszliśmy w obszar katrupienia dla sztuki.

Żeby ocenić ryzyko zabiegu, trzeba proces rozebrać na kawałki. W przypadku zabiegu chirurgicznego krajczy musi nam - a dokładniej pacjentowi - odpowiedzieć, jakie jest ryzyko powikłań związanych z nożem. Szczególnie interesuja nas powikłania groźne, co to się potencjalnie kończa śmiercią lub ciężkim kalectwem.

Mimo odczuć pacjentów, że anestezjolog to taki miś-przytulanek, co to przytomności pozbawi, by bólu nie czuć, a zabiego to kawa z pączkiem jest - również anestezjologiczna część przedsięwzięcia niesie ze sobą ryzyko. W niektórych przypadkach całkiem znaczne. Dlatego do naszych obowiązków należy ocena, czy dana droga postepowania leczniczego nie niesie dla pacjenta większego ryzyka niż zaniechanie leczenia. To właśnie dlatego chirurgia kosmetyczna jest tak paskudna - bo ryzyko zabiegu plus ryzyko postepowania anestezjologicznego konfrontujemy tu jedynie z marnym samopoczuciem spowodowanym przez Cycus Zwisus.

Niestety, o ile w przypadku procesów leczniczych możemy wykonać prawidłowo podwójnie zaślepione badanie, o tyle w przypadku oceny powikłań obarczonych ryzykiem zgonu już nie za bardzo. Posłużmy się może przykładem. Lek o znanej skuteczności, sprawdzamy pod kątem powikłań. Możemy porównać lek vs. inny lek lub lek vs. placebo. W pierwszym przypadku porównamy bezpieczeństwo i skuteczność terapii znanej vs. nowej. Ani pacjent ani lekarz prowadzący nie wiedzą, czym są leczą/ leczą. Po założonym okresie czasu/ liczbie pacjentów sprawdzamy statystykę. Przy dużej liczbie badanych wychwycimy nawet najrzadsze działania uboczne - i majac do dyspozycj zarówno pro jak i contra będziemy mogli podjąć decyzję o włączeniu terapi, badź jej zaniechaniu.
Jeżeli jednak dochodzimy do oceny ryzyka wystąpienia powikłań dala zdrowia  i życia groźnych, napotykamy na pewien problem. Spróbumy sobie wyobrazić badanie mającena celu wykazanie, że pacjent najedzony przed zabiegiem ma większe ryzyko zachłyśnięcia, rozwinięcia zespołu Mendelsona i zgonu. Jak wykonamy podwójnie ślepą próbę? Zaślepić doktora łatwo jest - bo niekoniecznie musi wiedzieć, kto żarł, a kto nie. Z pacjentem gorzej - trzeba by go było uśpić i przez sondę jak kaczkę napchać. Do tego musielibyśmy świadomie narazić najedzonych na ww. powikłania w celu tylko i wyłącznie otrzymania materiału statystycznego. ćo nas niebezpiecznie zbliży do doktora Mengele.
Stąd pierwszy problem w ocenie ryzyka. Wiemy, że istnieje, ale za cholerę nie wiemy jak duże jest, gdyż dostepne nam są badania retrospektywne - czyli uzyskane na podstawie przeglądania starych dokumentów medycznych - które to nie podlegają reżimowi badań prospektywnych.

Problem drugi wynika z doboru grupy. Może się okazać, że Kowalski, oceniający Górali, orzyma zupełnie innych wynik niz Wiśniewski pracujący z Kaszubami. Trzeba będzie wykazać jakie czynniki maja wpływ na badanie: zawartość jodu w powietrzu, chów wsobny, spożycie roczne oscypka na głowe czy noszenie kierpców. Mówimy tu o biasie geograficznym, homogenności grupy i innych czynnikach pozamedycznych.

Problem trzeci to wpływ samych badaczy i przyjętych kryteriów. Kowalski będzie latał za swoimi pacjentami i każdego, który zawaha się przy odpowiedzi na pytanie „Jak się pan czuje?” zaklasyfikuje jako mającego mdłośći. Wiśniewskiemu natomiast trzeba będzie narzygać na spodnie, by był skłonny właczyć pacjenta do grupy z powikłaniami. Tu dochodzi do biasu badacza, zjawiska odrzucania tych pacjentów którzy nie pasują do teorii oraz naginania wyników.

Czy widać już ogolny zarys problemu? Nie?
No to nazwijmy go wprost: bardzo dużo się mówi o tym, o czym na wstepie było. Że trzeba ocenić ryzyko i na tej podstawie podjąć decyzję o leczeniu. Ale nikt nie mówi dokładnie jak to ryzyko ocenić, bo dane są w najlepszym wypadku ogólnikowe.

Spójrzmy na przykłady. Śmierć pacjenta w przypadku Emergency Surgery w okresie 1 miesiąca od zabiegu oceniana jest na 1:40 Konkretnie? Konkretnie. Ale zwróćmy uwage, że jedynym kryterium przyjętym do oceny jest bardzo niewyraźnie określone "emergency". A do tego wora wpadnie zarówno pacjent z pękniętą śledzioną po wypadku komunikacyjnym, pacjent z krwawieniem śródczaszkowym jak i pacjent z pękniętym tętniakiem aorty piersiowej. Pierwszy raczej przeżyje, drugiemu babka wróżyła - a trzeci raczej szans bladych nie ma.

Albo na przykład taki oto kwiatek: Przetrwała Pozabiegowa Dysfunkcja Poznawcza (czyli jajecznica w głowie) u pacjenta powyżej 60 r.ż. jest oceniona na 1:100 Ale znów - nikt nie mówi jaki to sześćdziesięciolatek, czy taki co to biega półmaraton dwa razy do roku, czy też raczej taki co pali dwie paczki Ekstra Mocnych. I czy miał pypcia wycinanego z dupy czy też może wszczepienie zastawki w hypotermii i krążeniu pozaustrojowym.

Kolejny przykład - mój personalny hit. Śmierć okołooperacyjna 1:500 w ciągu 2 dni lub 1:200 w ciągu 1 miesiąca po zabiegu. Bez zająknięcia się kto-co-jak-gdzie-po co... Piękna statystyka, która danemu pacjentowi daje bite zero. Kto to w ogóle ocenia i po jasną cholerę? Przypomina mi się stary dowcip: jak Kowalski zdradza swoją żonę na boku każdego dnia, a Wiśniewski swojej jest całkowicie wierny, to statystycznie uprawiają seks pozamałżeński 15 razy w miesiącu.

Statystyka dziwna jest - i w zasadzie nie mówi o niczym. Bo co można powiedzieć rodzinie pacjenta, który zmarł po zabiegu wyrostka robaczkowego? Że znalazł sie w doborowej grupie, którą statystyka ocenia obecnie na poniżej 1%? (znowu - bez zróżniocowani czy to zdrowe dziecko, czy obciążony POChP, cukrzycą i chorobą niedokrwienną złom ludzki). Z drugiej strony możemy porównać prawdopodobieństwa zdarzeń nieznanych z tymi których doświadczamy codziennie. I tu potwierdza się prawda wszem i wobec wiadoma. Dzikus, zwany homo monopedes boi się rzeczy i zdarzeń mu obcych. Dlatego właśnie mój pacjent trząsł sie ze strachu , że sie nie obudzi po wyrwaniu zęba - choc ryzyko takiego zdarzenia idzie poniżej 1:miliona - ale godzinę później uciekł z wybudzalni, wsiadł do samochodu za kierownicę i pojechał do domu 60 kilometrów.

(!)

Jeżeli boicie się przed zabiegiem chirurgicznym, pomyślcie tak: w porównaniu z ruską ruletką, w której codziennie biorę udział jadąc do pracy, ryzyko że coś mi sie dzisiaj stanie jest pomijalne.

Choć zawsze może zagrzechotac ogon kobry i miły głos prowadzącego oznajmi: „Bankrut, niestety. Kasiu, pocałuj pana.”

poniedziałek, 25 października 2010

Idzie nowe

W zasadzie powinno być o filmie. Ale filmu nie widziałem. Za to przeczytałem książkę. A dokładnie trzy: trylogia Stiega Larssona, opisująca trudne dzieciństwo Lisbeth Salander i jej relacje z dziennikarzem Kalle Blumkwistem, co to podążał tam gdzie mu jego żyroskop sztywniał.

Muszę przyznać, żem na tą książkę czekał - dostawszy kiedyś pdf'a (thx G), nie mogłem dać sobie rady z maluśśśkimi literkami na ekranie. Szczęściem doczekałem wersji papierowej.

Tu się muszę przyznać, żem upośledzony. Nie potrafię mianowicie oderwać się od książki czy filmu. Wylazłem z kina raz jedyny, z "Utalentowanego Pana Ripley'a", ale to było prawdziwie oodles of noodles*.

I tak sobie myślę, że największym problemem powieściopisarza, tworzącego cegły siedmiuset stronicowe jest utrzymanie prawidłowego napięcia. Jeżeli piszemy o samotnym wojowniku, co to rozwiązuje wszystko własnymi rękami, nie wprowadzamy nagle budki telefonicznej i ostatniej dziesięciocentówki. A jeżeli nasz bohater jest dziennikarzem, który to dziennikarz jest praworządnym obywatel śledzącym zabójcę, nie każemy mu udawać, że nic się nie stało w akapicie następującym po oddaniu kliku strzałów w jego wyuzdany łeb.

Muszę przyznać, żem jest rozczarowany. Przede wszystkim powyższym - jeżeli ciągniemy tygrysa za ogon i doprowadziliśmy zwierzę do wkurwielizny ostatecznej, następną sceną jest ukatrupienie biednego czworonoga lub oddanie ducha. A nie podziwianie jego prężących się mięśni, czy rozmowa z przebywającą w sąsiedniej klatce lamą syberyjską.

Po drugie, scena, która kończy tom drugi, przypomina mi stary dowcip o zwolnionym z pracy dziennikarzu-powieściopisarzu, który pisał kryminał w odcinkach. Gdy dowiedział się, że ma napisać ostatni tekst i spadać, wsadził swojego bohatera do zaspawanego sejfu i zrzucił go z nisko lecącego samolotu wprost do Rowu Mariańskiego. Po tygodniu nieudolnych prób rozwiązania problemu, naczelny przywrócił go do pracy. Kolejny odcinek rozpoczynał się słowami: "Nadludzkim wysiłkiem woli major Smith wydostał się z sejfu i wypłynął na powierzchnię."

Kolejne wpadki nie są niestety tak wesołe. Kwiatki pt. "Jeżeli w tym kraju (Szwecji) można robić takie rzeczy, to nie jesteśmy lepsi od dyktatorskich krajów Afryki" wywołuje litościwy uśmiech; grupa hakerów - pięćdziesięciu! - z których kużden jeden jest światłym anarchistą i żadnemu w głowie nie postoi chęć szczera zawładnięcia światem - a przynajmniej zawartością najbliższego banku; konfrontowani złoczyńcy na widok dziennikarza, wyciągającego ich brudy w prywatnej, póki co, rozmowie, łamią się i szlochają. Bo cnota przeraża i poraża tak potwornie, że żaden nie łapie za widły.

Napiszmy to jeszcze raz: oficer kontrwywiadu - operacyjny, mający broń, która zabija i środki wszelkie by zniknąć ciało - płacze i szlocha po czym idzie na współpracę, by tylko ujść karze. To już nie jest żałosne. To jest po prostu nieprawdziwe.

Ale nie to jest najgorsze. By opisywać brudy - tortury kobiet, ukryte lochy z sadystycznym wyposażeniem, zabójstwa - trzeba je mieć w głowie. I o ile jeszcze zrozumiem, że człowiek szuka sposobu, by się ich pozbyć, o tyle za cholerę nie pojmuje sensu pisania książek inspiracyjno-instruktażowych.

Musiał chłop mieć ciężkie dzieciństwo.

Dobrze, żem miał w domu rum. Co prawda o piątej rano spadła mi nieco prędkość czytania, ale za to żem się nie zrzygał.

Wracam do Kubusia Puchatka.

------------
*Kupa kluch. A przy okazji nazwa sieci sprzedająca kluski.

sobota, 23 października 2010

Poduszkowce. Oraz dzieci nieco starsze.

”Gdy dzieci maja trzy latka, są tak słodziutkie, ze człowiek chciałby je zjeść. A potem do końca życia żałuje, ze tego nie zrobił.”
podobno francuskie

Dzieci w praktyce lekarskiej. Łomatko.

Najlepiej wystartować od truizmu, że każda dzidzia inna, że podejście indywidualne, że empatia i takie tam blablabla. Spróbujmy zagadnienie rozgryźć od podszewki.

Grupa pierwsza - sralniczki. Małe, nie mówi, robi kupy i drze się. Kompleksowo patrząc, wydaje się, ze wszystko sprzysięgło sie przeciwko nam. Ale to tylko na pierwszy rzut oka. Przyglądnijmy się nieco bardziej szczegółówo.
Małe - trudno coś przeoczyć.
Nie mówi - przynajmniej nie łże.
Robi kupy - znaczy że zdrowe. Chyba że kupa z daleka zalatuje klebsiellą - o v.cholerae nie wspominając - wtedy klasyfikujemy jako niezdrowe. Poza tym niedaltoniści mogą rzucić okiem na kolorek. Szczególnie podpadaja kupy zielone (chyba że po szpinaczku), czerwone (uwaga na buraczki) czy czarne (tu nacinamy sie na borówki i carbo medicinalis). Pianka powinna wzbudzić nasza czujność. O niebieskiej kupie radzę zapomnieć - przypadek to niespotykany, w zasadzie trzeba sprawdzić okoliczne kałamarze i sprawa się wyjaśni.
Drze się - żyje. To wcale nie znaczy, ze jak kto się nie drze to umarł. Ale jak kto nie żyje - to mowy o darciu nie ma. Młody adept sztuk medycznych zazwyczaj ma ścierpniętą dupę na myśl samą, ze na izbę przywieźli wrzaskuna. „Panie, spraw, żeby mnie nie wsyłała” zostaje wypowiedziane bez udziału swiadomości, zgodnie ze staropolskim „Gdy trwoga...”. Za to gdy człowiek przywyknie, zaczynają go wnerwiać bachory, które się nie drą. Dlaczego? A jak niby gardełko zbadać u zajadle zęby zaciskającego dwulatka? Jak płuca osłuchać, gdy oddycha 30 ml/wdech? Ha? Sceptycy rzekna, że przynajmniej serce dobrze ocenić można, ale dzieciak nie głupi, sobie poradzi. Gdzie wrzątek ciecze, tam palec wsadzi. Znaczy - gdy widzi, ze przykładamy słuchawke do mostka, natychmiast zaczyna się drzeć.

Grupa druga - aniołeczki tupaczu. Dzieci przedszkolne, co to im szkoła jeszce psychiki nie wykoślawiła. Tu możemy mieć kilka wariantów.
Pierwszy - w lecznictwie tak zwanym otwartym. Dzidzia chora, mamusia w ciężkiej panice. Łomatko. Radziłbym zatrudnić mamę do rozbierania, trzymania, obracania, podawania i odpowiadania na pytania - pożytek dwojaki. Nie trzeba walczyć z dzidzią oraz z mamą. Ważną rzeczą jest - ufać matce. Nawet gdy na pierwszy rzut oka to cieżka wariatka. Dlaczego? Ano, do mistycyzmu mi daleko, ale więź matczyno-dzieckowa jest wyjątkowa. I jak matka szaleje z niepokoju, lepiej dzidzię z mamą do zawodowego pediatry zawieźć.

To się odnosi do każdej z grup wiekowych, choc nie przesadzałbym: mając do czynienia z mamusią szalejącą na punkcie czerwonego gardełka siedemnastoletniej dzidzi bedziemy nie tyle potrzebować OIOM-u co hydroxyzynki. Dla mamusi. A czasami osobiście łyknąć też nie zawadzi.

Primo, mogliśmy cos przeoczyć. Secundo - dajemy czas dzidzi na rozwinięcie w pełni swoich objawów. Tertio - poczujemy sie wyjątkowo źle, gdy następna karetka przyjedzie z kartą zgonu dzidzi, z rozpoznaniem w polu „przyczyna bezośrednia”: wstrząs septyczny z DIC-em. Że co, że się nie zdarza? Ano, zdarzyło się. Byłem w tej drugiej karetce.
Wariant drugi to dzidzia objęta lecznictwem zamknietym. W dwu wariantach - z matką lub bez.

Ojca celowo pomijam, bo nawet jak jest, to bladego pojęcia o dzidzi nie ma. Nie mówię tu o tak skomplikowanych pytaniach jak żywienie, kalendarz szczepień czy zażywane leki - już często-gęsto pytanie o datę urodzenia powoduje taki nieprzyjemny zgrzycik.

Tu mamy sytuacje komfortową. Dzidzia jest spokojniejsza, bo albo czuje wsparcie rodzica, albo sie do szpitala przywyczaiło. Ogólne zasady są bardzo proste. Siadamy blisko, ale bez przesady mi tu, staramy sie nienachalnie nawiązać kontakt wzrokowy z dzieckiem i do badania przytępujemy dopiero wtedy gdy nam na to pozwoli. Pewnie, że czasem trafimy na dzika z lasu i żadna polityka nie pomoże. Ale to rzadkość. Po drugie, rozmawiamy z dzieckiem. Nawet gdy mama odpowiada - a tak się zdarzy w 90% przypadków - to i tak pytania kierujemy do dzidzi. Po trzecie - nie kłamiemy. Jeżeli musimy dziecku zrobić krzywdę, ostrzegamy go o tym lojalnie. Nie zawadzi też zawczasu przeprosić. Co prawda robimu to zaraz przed zabiegiem - bo nie potrzebujemy mieć pacjenta schowanego pod łózkiem tylko na nim - ale jednak. Jeżeli nałgamy, że to nic takiego, ot malutka igiełka, i złamiemy zaufanie - po ptokach. Nigdy nie uzyskamy współpracy ze strony naszego pacjenta. I - po czwarte - mój własny, prywatny sposób. Przekupstwo. Zawsze w kieszeniach miałem dropsy, cukierki i inne wyzwalacze endorfin. Czasem rozdawałem przed badaniem, na zachętę - czasem po, jako nagrodę. Czy działało? No - a jak przekonać niespełna trzyletniego berbecia, żeby wykonał forsowny wydech w czasie spirometrii? Ha? Że co, że się nie da? Da się, da. Tylko trzeba mieć dużo czasu, spokój, empatię i kilo cukierków. Sposób niestety odpada w przypadku nadwagi, cukrzycy czy innych alergii. Podsumowując - dzieci z tej grupy wiekowej to super pacjenci są pod warunkiem że uda się nam z nimi zaprzyjaźnić. Nie gwarantuje to pełnej współpracy, ale procedury bezbólowe przebiegną - bezbólowo właśnie.

Dzieci szkolne - tu mam mniejsze doświadczenie. Ale gdy się ludzi w tej grupie wiekowej traktuje poważnie, wyjaśniając i tłumacząc a nie wrzeszczy czy przemawia ex catedra, można uzyskać bardzo pozytywne wyniki. Empatia i szczerość są tu chyba najważniejsze.

I wreszcie młodzież, niezależnie od tego gdzie ustawimy granicę. Tu warto zapytać czy chcą być z opiekunem czy sami i w przypadku tej drugiej opcji poprosić mamę o wyjście. Tylko znowu - bez cudów, Panie Jezu - dobry zwyczaj wymaga, by podczas badania dziecka, z którym nie ma opiekuna, towarzyszyła nam pielęgniarka.

Niestety - a może stety? - nie pracowałem nigdy z dziećmi chorymi na choroby terminalne. I tu doświadczenia nie mam żadnego. Żeby się coś dowiedzieć o specyfice takiej pracy, radził bym poszukać blogów pediatrów. Bo na pewno są. Vide „La Mamma” AB. Z moich nielicznych kontaktów pogotowianych wynika, że ci pacjenci nie chcą współczucia tylko pomocy. Najczęściej zdają sobie sprawę z nadchodzącej śmierci. I często mają potężną wiedzę o swojej chorobie.

Ogólnie - nie rób drugiemu, co cię za młodu wkurwiało. Nalezy zawsze dążyć do wyeliminowania paternalizacji i znalezienia porozumienia na płaszczyźnie partner-partner.

Da się.

piątek, 22 października 2010

O wywiadzie słów kilka

Bardzo ładnie powiedział wczoraj Morfeusz o wywiadzie. Że ważny. I że podstawą rozpoznania i terapii jest. Ale w ferworze walki warto pamiętać, że wszystko, co od pacjenta się dowiadujemy, może byc funta kłaków niewarte. Z różnych przyczyn.

Primo, pacjenci łżą jak najęci. Szczególnie, gdy trzeba się przyznać do rzeczy niepopularnych, takich jak choroby psychiczne, gruźlica, usunięcie ciąży, zażywanie trucizn różnych (heroina, kokaina, canabis) koksownictwo pospolite (sterydy zżerane w ilościach wiadra tygodniowo), zużycie alkoholu (każdemu mnożę przez dwa), palenie (dodaję 5) czy zażywanie viagry. Do tego ostatniego nie przyzna sie nikt, choc zużycie w kraju wskazuje na zespół permanentnego zwisu w wiadomej części populacji.

Po drugie primo pacjenci mają sklerozę. Przy czym to nie jest jakowaś cecha specyficzna odróżniająca pacjenta od niepacjenta. Po prostu - stając się pacjentem, koncentrujemy sie na dolegliwościach obecnych, zapominając o poprzednich. Można otrzymać solenne zapewnienie, że pacjent żadej nadwrażliwości/uczulenia/reakcji ubocznej na leczenie nie wykazał - a w dokumentacji znajdujemy kartę wypisową z OIOMu, w której to ze szczegółami jest opisana reanimacja po wstrząsie anafilaktycznym spowodowanym spozyciem niewinnej aspirynki.

Tertio primo - pacjent może pojęcia bladego nie mieć. Bo na ten przykład był pod narkozą. A doktory, zamiatajac badziewie pod dywan, nie były go łaskawe poinformować, że na ten przykład po indukcji dostał wstrząsu. Albo, że mu coś ucięli, do życia niezbędnego, i zapomnieli o tym poinformować. Vide to przebite jelito z Iłży bodajże.

Quatro (primo), pacjent za jasna cholere nie rozumie naszych pytań - ale jest zbyt nieśmiały, zeby nam o tym powiedzieć. Jak ta pierdząca babka u Morfiego wczoraj. Często gęsto pytamy - „czy jest pan na cos uczulony”, myśląc o lekach. A pacjentowi uczulenie kojarzy się ze sraczką po pomidorkach. I odpowie, ze nie. Nie ma. A potem wykorkuje po voltarolu podanym dożylnie z powodu udokumentowanej nadwrażliwości na NSAID. Którą to nie zauważyliśmy w dokumentacji - a nie szukaliśmy uważnie, bo sam pacjent powiedział, że uczuleń nie posiada.

Rodzina za granicą - nie posiada. A ciotke w Londynie ma. A to za granica jest.

I wreszcie quinto: pacjent może by się i przyznał, ale rodzina w okolicy siedzi. Więc nie, nie pali, nie pije, seksu nie uprawia - a co to w ogóle jest? I potem krążą opowieści dziwnej treści o wiatropylnym - lub basenowym - pochodzeniu dzieci.

Do tego dochodzi zdolnosc sluchania i poziom asertywności. Bo początkowo zadajemy pytanie i grzecznie słuchamy opowieści. O cioci Krysi, co miała padaczkę - i siostrzeńcu z bliźniaczej ciąży co przegryzł sobie pępowinę na widok brata bliźniaka. Potem uczymy się, jak przerwać wywód, który nas nie interesuje. Ale - jak powiedział wieszcz - na tej drodze czyha zguba. Jeżeli nabędziemy asertywność doskonałą, zaczynając traktować pacjenta przed - a nie pod - miotowo, prędzej czy później doczekamy się klasycznego:
„A niech mnie w dupę pocałuje”.

czwartek, 21 października 2010

Terapia objawowa

Zobaczyłem wczoraj reklame znanego i lubianego Stoperanu. Ludzie ach-jacy-szczęśliwi łykali tabletki na wyprzódki, skurcze im ustepowały razem z parciem i mogli śmiało iść do babuni na imieniny. Bajka. Co prawda na koniec spiker z szykością karabinu maszynowego przeczytał ostrzeżenie, żeby nie żreć leków jeżeli się ich nie zna - ale tu dochodzimy do specyfiki polskiego narodu. Mianowicie każdy jeden obywatel zna się na piłce nożnej, polityce, motoryzacji i medycynie.

Znaczy, żeby uściślić: na medycynie znają się wszyscy za wyjątkiem doktorów, którzy są łapówkarzami i matołami.

Z lekarstwami niestety nie jest tak łatwo jak z homeopatykami, które nie robiąc nic, sprawiaja wrażenie, że samouzdrowienie pacjenta zostało spowodowane ich cudowną mocą. Farmaceutyki maja gorzej - mogą też i zaszkodzić. Jednak pewna grupa leków stanowi szczególne zagrożenie - to tzw. leki objawowe. Czyli wpływające na objawy, bez wpływu na przyczynę.

W zasadzie większość leków tak działa - toż leki na nadciśnie nie leczą choroby a jedynie ustawiają wszystko do pionu. Ale w przypadku chorób zakaźnych należy zapytać o sens takich działań.

Jeżeli męczy nas silne parcie - nie ma uproś. Organizm wykrył zagrożenie, wysłał rozkazy i uruchomił zrzut toksyn. Można zrozumieć, że sraczka takowa napadła kogoś w czasie lotu do Cape Town i nieco przeraża go wizja przesiedzenia całej podróży w kucki na najniewygodniejszej toalecie, jaka kiedykolwiek skonstruowano. Mam zresztą podejrzenie, że konstrukcja ta specjalnie należy do gatunku maksymalnie upierdliwych - toż 747 zabiera kilkaset ludzi na pokład, a kabin jest kilka. Ale po co żreć leki hamując perystaltyke w warunkach komfortu - nazwijmy go - toaletowego? Toż na własne życzenie zamieniamy się w worek z g ekskrementami.

Tu mi sie przypomniało, jak kolega mój wpadł był na IP z pacjentem, co to bóle miał z powodu kamienia w pęcherzyku. I na nieme pytanie starego, doświadczonego doktora, który tego dnia miał dyżur, odparł dumnie: „Pacjent ma ekskrement!”*...

Podobnie jest z lekami na kaszel. Toż kaszelek = usuwanie patogenów. Wraz z całą masą wydzieliny oskrzelowej. A po zażyciu dextromorphanu (czy co oni teraz daja, żeby odruch kaszlowy zahamować) jakoś tak na własne życzenie zamieniamy sie w wyżej wspomniany wór. Tyle, że z glutem.

Są sytuacje gdy kaszelek jest niedobry. Ale to jednak rzadkość. Głównie chodzi o to, zeby dzidzia grzecznie spała i dupy nie zawracała rodzicom.

Tak mnie topik napadł, bo właśnie łykam leki objawowe. Z powodu pięknej, bakteryjnej infecji gardła. I zamiast zeżreć jakiegoś bakteriocyda, leczę się panadolem (wiadomo, gorączka i boleści), phenylefryną (obkurcza sluzówkę) i kofeiną. I się tak zastanawiam: mam infekcję gardła, no to boli mnie gardło. Żebym widział gdziem jest chory. Katar - wiadomo. Bakterie precz. Kaszel - to samo. Ale po jasną cholerę łeb mnie napierdala??!?

----------------
*konkrement miało być. Ale czasem nie zawsze wychodzi to co powinno. Czasem, niestety, mimo naszych najlepszych chęci, wychodzi ekskrement.

środa, 20 października 2010

Na serwetkach

Jak byc najpunktualniejszym? To bardzo proste. Należy wychodzić z domu o tym samym czasie co wszyscy - ale zakładać, że przybedziemy godzinę później. I potem wszem i wobec głosić: Jam to, jedyny, co przed czasem zdążył. Ciekawa sztuczka socjotechniczna, tyle że celowana w przygłupa. Ale może właśnie w tym jest metoda?

Na szczęście toalety pokładowe nadal są za darmo.

Pogoda w Polsce jakaś taka - wyspiarska? Mgły, zimno, szaro-buro... Temperatury też nie najprzyjemniejsze. W dodatku w hotelu padł termostat. Można było wybrac opcje sauna, jakieś +45C i krioterapia, czyli -3C. Dzięki temu zżerają mnie oswojone mikroby, które wnerwione naprzemiennymi extremami porzuciły pakt o nieagresji.

Wesele prawdziwe, z wędlinami z własnego uboju, serniczkiem, śledziem i kotletem. Palce lizać. Jednak najpiękniejszy moment wydarzył się w czasie kazania. I stworzył Pan Bóg człowieka, a potem kobietę, żeby mu pomagała. Obecności feministek nie odnotowano.

Napięty czas - spotkania z przyjaciółmi - i te planowane - i te niespodziewane - a wszystko w biegu, z uczuciem tymczasowości i jakiejś takiej - nierealności.
Powrót i wyspiarska pogoda. Trochę deszczu, trochę słońca, taka prawdziwa jesień. Bez mgieł, czarnych chmur i depresogennych nastrojów. Co ciekawe, zdziwiło mnie uczucie ulgi po powrocie - że z powrotem jesteśmy u siebie. Dziwne. Chyba pierwszy raz odwróciła mi się polaryzacja. Niedługo czas będzie zacząć pisać Tam u Was w kraju.

Obejrzałem sobie Szkło Kontaktowe - ot, przypadek. Ani kocham - ani unikam. I troche mnie zniesmaczył fakt, że pietnujący zachowanie polityków sami zachowali się jak ci, których piętnowali. Zapominając o tragedii rodziny.

Praca - z powrotem jestem na swoim miejscu.
Dobre uczucie.