”Gdy dzieci maja trzy latka, są tak słodziutkie, ze człowiek chciałby je zjeść. A potem do końca życia żałuje, ze tego nie zrobił.”
podobno francuskie
Dzieci w praktyce lekarskiej. Łomatko.
Najlepiej wystartować od truizmu, że każda dzidzia inna, że podejście indywidualne, że empatia i takie tam blablabla. Spróbujmy zagadnienie rozgryźć od podszewki.
Grupa pierwsza - sralniczki. Małe, nie mówi, robi kupy i drze się. Kompleksowo patrząc, wydaje się, ze wszystko sprzysięgło sie przeciwko nam. Ale to tylko na pierwszy rzut oka. Przyglądnijmy się nieco bardziej szczegółówo.
Małe - trudno coś przeoczyć.
Nie mówi - przynajmniej nie łże.
Robi kupy - znaczy że zdrowe. Chyba że kupa z daleka zalatuje klebsiellą - o v.cholerae nie wspominając - wtedy klasyfikujemy jako niezdrowe. Poza tym niedaltoniści mogą rzucić okiem na kolorek. Szczególnie podpadaja kupy zielone (chyba że po szpinaczku), czerwone (uwaga na buraczki) czy czarne (tu nacinamy sie na borówki i carbo medicinalis). Pianka powinna wzbudzić nasza czujność. O niebieskiej kupie radzę zapomnieć - przypadek to niespotykany, w zasadzie trzeba sprawdzić okoliczne kałamarze i sprawa się wyjaśni.
Drze się - żyje. To wcale nie znaczy, ze jak kto się nie drze to umarł. Ale jak kto nie żyje - to mowy o darciu nie ma. Młody adept sztuk medycznych zazwyczaj ma ścierpniętą dupę na myśl samą, ze na izbę przywieźli wrzaskuna. „Panie, spraw, żeby mnie nie wsyłała” zostaje wypowiedziane bez udziału swiadomości, zgodnie ze staropolskim „Gdy trwoga...”. Za to gdy człowiek przywyknie, zaczynają go wnerwiać bachory, które się nie drą. Dlaczego? A jak niby gardełko zbadać u zajadle zęby zaciskającego dwulatka? Jak płuca osłuchać, gdy oddycha 30 ml/wdech? Ha? Sceptycy rzekna, że przynajmniej serce dobrze ocenić można, ale dzieciak nie głupi, sobie poradzi. Gdzie wrzątek ciecze, tam palec wsadzi. Znaczy - gdy widzi, ze przykładamy słuchawke do mostka, natychmiast zaczyna się drzeć.
Grupa druga - aniołeczki tupaczu. Dzieci przedszkolne, co to im szkoła jeszce psychiki nie wykoślawiła. Tu możemy mieć kilka wariantów.
Pierwszy - w lecznictwie tak zwanym otwartym. Dzidzia chora, mamusia w ciężkiej panice. Łomatko. Radziłbym zatrudnić mamę do rozbierania, trzymania, obracania, podawania i odpowiadania na pytania - pożytek dwojaki. Nie trzeba walczyć z dzidzią oraz z mamą. Ważną rzeczą jest - ufać matce. Nawet gdy na pierwszy rzut oka to cieżka wariatka. Dlaczego? Ano, do mistycyzmu mi daleko, ale więź matczyno-dzieckowa jest wyjątkowa. I jak matka szaleje z niepokoju, lepiej dzidzię z mamą do zawodowego pediatry zawieźć.
To się odnosi do każdej z grup wiekowych, choc nie przesadzałbym: mając do czynienia z mamusią szalejącą na punkcie czerwonego gardełka siedemnastoletniej dzidzi bedziemy nie tyle potrzebować OIOM-u co hydroxyzynki. Dla mamusi. A czasami osobiście łyknąć też nie zawadzi.
Primo, mogliśmy cos przeoczyć. Secundo - dajemy czas dzidzi na rozwinięcie w pełni swoich objawów. Tertio - poczujemy sie wyjątkowo źle, gdy następna karetka przyjedzie z kartą zgonu dzidzi, z rozpoznaniem w polu „przyczyna bezośrednia”: wstrząs septyczny z DIC-em. Że co, że się nie zdarza? Ano, zdarzyło się. Byłem w tej drugiej karetce.
Wariant drugi to dzidzia objęta lecznictwem zamknietym. W dwu wariantach - z matką lub bez.
Ojca celowo pomijam, bo nawet jak jest, to bladego pojęcia o dzidzi nie ma. Nie mówię tu o tak skomplikowanych pytaniach jak żywienie, kalendarz szczepień czy zażywane leki - już często-gęsto pytanie o datę urodzenia powoduje taki nieprzyjemny zgrzycik.
Tu mamy sytuacje komfortową. Dzidzia jest spokojniejsza, bo albo czuje wsparcie rodzica, albo sie do szpitala przywyczaiło. Ogólne zasady są bardzo proste. Siadamy blisko, ale bez przesady mi tu, staramy sie nienachalnie nawiązać kontakt wzrokowy z dzieckiem i do badania przytępujemy dopiero wtedy gdy nam na to pozwoli. Pewnie, że czasem trafimy na dzika z lasu i żadna polityka nie pomoże. Ale to rzadkość. Po drugie, rozmawiamy z dzieckiem. Nawet gdy mama odpowiada - a tak się zdarzy w 90% przypadków - to i tak pytania kierujemy do dzidzi. Po trzecie - nie kłamiemy. Jeżeli musimy dziecku zrobić krzywdę, ostrzegamy go o tym lojalnie. Nie zawadzi też zawczasu przeprosić. Co prawda robimu to zaraz przed zabiegiem - bo nie potrzebujemy mieć pacjenta schowanego pod łózkiem tylko na nim - ale jednak. Jeżeli nałgamy, że to nic takiego, ot malutka igiełka, i złamiemy zaufanie - po ptokach. Nigdy nie uzyskamy współpracy ze strony naszego pacjenta. I - po czwarte - mój własny, prywatny sposób. Przekupstwo. Zawsze w kieszeniach miałem dropsy, cukierki i inne wyzwalacze endorfin. Czasem rozdawałem przed badaniem, na zachętę - czasem po, jako nagrodę. Czy działało? No - a jak przekonać niespełna trzyletniego berbecia, żeby wykonał forsowny wydech w czasie spirometrii? Ha? Że co, że się nie da? Da się, da. Tylko trzeba mieć dużo czasu, spokój, empatię i kilo cukierków. Sposób niestety odpada w przypadku nadwagi, cukrzycy czy innych alergii. Podsumowując - dzieci z tej grupy wiekowej to super pacjenci są pod warunkiem że uda się nam z nimi zaprzyjaźnić. Nie gwarantuje to pełnej współpracy, ale procedury bezbólowe przebiegną - bezbólowo właśnie.
Dzieci szkolne - tu mam mniejsze doświadczenie. Ale gdy się ludzi w tej grupie wiekowej traktuje poważnie, wyjaśniając i tłumacząc a nie wrzeszczy czy przemawia ex catedra, można uzyskać bardzo pozytywne wyniki. Empatia i szczerość są tu chyba najważniejsze.
I wreszcie młodzież, niezależnie od tego gdzie ustawimy granicę. Tu warto zapytać czy chcą być z opiekunem czy sami i w przypadku tej drugiej opcji poprosić mamę o wyjście. Tylko znowu - bez cudów, Panie Jezu - dobry zwyczaj wymaga, by podczas badania dziecka, z którym nie ma opiekuna, towarzyszyła nam pielęgniarka.
Niestety - a może stety? - nie pracowałem nigdy z dziećmi chorymi na choroby terminalne. I tu doświadczenia nie mam żadnego. Żeby się coś dowiedzieć o specyfice takiej pracy, radził bym poszukać blogów pediatrów. Bo na pewno są. Vide „La Mamma” AB. Z moich nielicznych kontaktów pogotowianych wynika, że ci pacjenci nie chcą współczucia tylko pomocy. Najczęściej zdają sobie sprawę z nadchodzącej śmierci. I często mają potężną wiedzę o swojej chorobie.
Ogólnie - nie rób drugiemu, co cię za młodu wkurwiało. Nalezy zawsze dążyć do wyeliminowania paternalizacji i znalezienia porozumienia na płaszczyźnie partner-partner.
Da się.