Więc pijmy zdrowie
Szwoleżerowie
Niech smutek pryśnie w rozbitym szkle...
- Abnegat, transport mamy!
- A co się wykluło?
- Ośrodkowy zgłosił ostry brzuch.
Zwlokłem się z wyrka. Dzięki Panu że się ten wyjazd trafił bo już mi się zaczęły odleżyny robić. Z tym jest sprawa dziwna. Na początku człowiek siedzi w dyżurce zdenerwowany i czeka na wyjazd jak na wyrok. Następnie stres mu spada wraz z doświadczeniem i zaczyna czas wolny zagospodarowywać wedle uznania - zje co, telewizje poogląda, gazetę przeczyta albo się i pouczy czego z książki grubej. Wreszcie nadchodzi faza trzecia. Po wejściu do dyżurki wypakowuje się śpiworek i idzie spać, wstając tylko do wyjazdów. Organizm w ten sposób broni się przed przemęczeniem. Potem nieważne czy czwarta po południu czy czwarta rano - wstaje się i się jedzie.
Odebrałem papiery, Pan Starszy podkłuty ładnie, płyn jakowyś kapie, sprawdziliśmy ciśnienie, podpięli pikaczu i mrugając od niechcenia pognaliśmy do macierzystego szpitala. Jakieś - trzydzieści kilometrów całego wyjazdu. Jako że Pan Straszy stabilny był, usiadłem z przodu i zapaliliśmy po całym.
- Abi?
- Hm?
- Bo tak akuratnie na zmianę trafiamy, może zrobimy to na stacji? Nie będą chłopaki musiały się tłuc na podstację a my na nich czekać.
- Mi bez różnicy... - w sumie dla nich to pół godziny do przodu. A ja sobie mogę z dyspozytorem herbatkę rozgrzewająco wypić zanim sobie sprzęt przekażą.
- Albercik, wyjeżdżamy?
- Czekaj doktor, kierowca zaraz przyjdzie tylko życzenia złoży.
- A kto obchodzi?
- Sprawny.
- To czego nie gadasz - polazłem w kierunku pokoju kierowców. W środku impreza jak się patrzy, szczęśliwcy co po dyżurze właśnie wychylają symbolicznie „na prawą nóżkę”. Złożyłem ładnie życzenia.
- Jednego?
- Zwariowałeś. Toż ja do rana tu siedzę - popatrzyłem z wyrzutem. Najbliższa flaszeczka przewidziana na sobotę. Bo w końcu z pracy jednak wyjdę...
- Podstacja zgłoś się! - dyspozytor złapał nas zaraz po wyjeździe spod stacji.
- Co mamy?
- Nadciśnienie, źle się czuje. Włączcie sygnały i jedźcie.
Masz ci los. Niedługo do biegunki będę na światłach śmigał. Kierowca - z którym siedziałem w karetce po raz pierwszy - włączył sygnały i zaczął przyspieszać.
- Proszę zwolnić - poprosiłem grzecznie w momencie gdy trzymanie się jedną ręką cykor-łapki nie wystarczało do utrzymania się na siedzeniu. -Toż tam nic się wielkiego nie dzieje, a jak wylądujemy w rowie...
- Spokooojnie doktoorze! - nie dal mi dokończyć kierowca. -Wszystko pod kontroolą - rzekł z pewnością wielką po czym na ślepym zakręcie w trakcie wyprzedzania zsunął się z asfaltu na pobocze. Lewe. Zzieleniałem nieco. Zamiast popaść w klasyczną sztywność odmóżdżeniowo-transportową zacząłem się przyglądać jego manewrom. Wytrzymałem jeszcze jedno wyprzedzanie na ślepo i zawadzenie - tym razem o prawy - krawężnik - po czym zadysponowałem postój.
- Pilne mamy!
- Lać mi się chce. Wyłącz koguty i stań mi na przystanku.
Teraz.
Mój atonalny, na lekkim przydech wygłoszony rozkaz został bezwiednie wykonany przez nogi kierowcy. Wysiadłem, zaglądnałem czy mnie nie ma za przystankiem, po czym wracając oblazłem karetkę dookoła, otwarłem drzwi z lewej strony, wsunąłem rękę pod kierownicę i wyjąłem kluczyki ze stacyjki.
- Wypierdalaj.
- A niby czemu?
- Boś pijany. Bierz dupe w troki i idź na pakę.
- Ja tu za wóz odpowiadam - uniósł się honornie co mi jednoznacznie potwierdziło poziom powyżej 2 promili.
- Niezależnie co chcesz zrobić, kluczyków nie dostaniesz. Możesz wypierdalać na pakę - albo czekać za kółkiem na Policję.
- Ta! - prychnał mój kierowca - I co, też będziesz dmuchał?
- Na twoje nieszczęście ja w robocie nie pije. Wysiadasz? - wyciągnąłem komórkę z kieszeni.
Wysiadł. Coś tam się odgrażał jeszcze, alem powiedział sanitariuszowi że ma go położyć na noszach a sam niech się pakuje do przodu.
- Doktor, i co teraz?
- Jak to co - jedziemy do pacjentki a ja dzwonie po innego, niech mi stacja przyśle.
- Doktor, on całą rodzię ma na utrzymaniu. Żona w ciąży. Trójka dzieci.
- Ty mi tu na litości ludzkiej w huja nie graj - wkurwiłem się na dobre. -Toż kutas nas mało nie zabił po drodze.
- Doktor, wrzucimy go do dyżurki, odeśpi, a jak się nic nie trafi...
- A jak się trafi?
- To pojedziemy sami.
...ojacieżkurwaszmać...
Odpaliłem karetkę. W zasadzie prócz tego że kierownica bardziej płasko leży i początkowo łapałem powietrze w miejscu gdzie moje autko zazwyczaj ja miało to jeździ się tym jak osobówka. Na szczęście po drodze mijaliśmy podstację - kiper prosto do łóżka i spokój.
- Doktor?
- mm?
- Bo on zupełnie odleciał...
Wsadziłem łeb na pakę. Oż, skurwysyn jeden... Ile on wypił że go zmiotło w pół godziny? Wzięliśmy gościa pod ręce i zawlekli do dyżurki, a następnie pognali do pacjentki. Zalekowaliśmy babcię na miejscu, na szczęście nic wielkiego się nie działo i wrócili do siebie. Przywitał nas piękny dźwięk zarzynanego bawołu. Dziatki dziatkami - ale kurwadziad zabije kogoś następnym razem... Z drugiej strony toż nic się tu nie dzieje. Teren spokojny, żadnych dużych dróg, wypadek średnio jeden na pół roku - najczęściej jakiś pijak ląduje na drzewie, więc na miejscu wypadku nie ma co robić. Sprawca albo zbiega - albo jest nieżywy. Ludzie też karetki nie wzywają do byle czego bo do tej pory dojazd zabierał godzinę...
Będzie spokój. A jak nie, to obsłużymy we dwóch i tyż bedzie.
Pierwszy wyjazd był do gorączki. Drugi do sraczki. Coraz bardziej podobała mi się jazda karetką - duże toto, widać wszystko, a jeszcze można sygnałami zrobić uuu. Gdzieś koło północy w końcu zesrała się bida - wyjazd do zawału. Co robić. Włączyliśmy światła i pojechali w ostępy dzikie. Gdzie się okazało że muszę przejść szybki kurs cofania dużym autem na lusterka... kto da rade jak nie my...
Babcia z bólami, bez wstrząsu - dzięki Ci Panie - zawinęliśmy się gracko, załatwili bez szemrania co trza było i wtargaliśmy nosze do karetki.
- Masz - podałem kluczyki Albercikowi. -Ja se z nią posiedze.
- Doktor, pogięło cie? - wytrzeszczył się mój współspiskowiec - toż ja prawa jazdy nie mam...
Zajechaliśmy na izbę, maskując brak kierowcy ustawieniem samochodu, wpadliśmy do środka, przekazałem pacjentkę bez zgrzytów dalszych, otarłem pot z czoła i zadzwoniłem po znajomego woźnicę pogotowianego.
- Trzeźwyś?
- A co?
- Potrzebuje kierowcy.
Wyjaśniłem w czym rzecz. Na szczęście mógł pomóc - i pomógł.
Na drugi dzień Albercik zapukał z rana, wstawił łeb w dyżurkę i wyszczerzył się z lekka.
- Dochtor, bo on chciałby podziękować tylko się wstydzi...
- Albercik, niech spier.ala. Zapowiedz mu - i każdemu na pogotowiu - że Abnegat to jest kutas pierwszej wody i że jak wyczuję alkohol to dzwonię po Policję. Bez uprzedzenia. Zrozumiano? A jemu powiedz że ma mi się na oczy nie pokazywać. Jak zobaczy że mamy razem dyżur ma dostać sraczki i iść na L4 - jasne?
Te czasy już odeszły. Jeszcze czasem gdzieś się jakiś pajac trafi, ale jest skutecznie eliminowany przez otoczenie. Bo tolerancja dla alkoholików skurczyła się praktycznie do zera. Ale stare - stareńkie doktory opowiadają jeszcze mrożące krew w żyłach opowieści o dyżurach świątecznych w trakcie których ciężko było trzeźwy skład do wyjazdu zmontować...