Ranna sesja byla na temat straszliwego horroru anestezjologicznego ktory sprowadza sie do pacjenta co nie dycha. Od tego momentu mamy kilka minut na desaturacje, potem kilka kolejnych na umarniecie klienta, a nastepnie jakies 3 do 6 miesiecy do procesu. I 10 lat do wyjscia z pudla.
Nie jest wiec dziwne ze temat budzi starch, groze i przerazenie.
Zdanie na ten temat mam wyrobione od dawien dawna - jak kto nie umie pacjenta wentylowac, nie powinien zostac z nim sam na sam. Kropka. Jakos za bardzo tu przykladaja wage do roznych przyrzadow i przyrzadzikow zamiast skupic sie na zwyklej masce i worku ambu.
Jako ze nie lubie byc przerazany - polazlem na przeglad prasy.
Pierwszy prelegent ostrzegl o straszliwym problemie zwiazanym ze znieczuleniem ogolnym (general anaetshesia, GA) - mianowicie pacjenci znieczuleni do wyciecia melanoma znaczniej czeciej umierali pozniej z powodu przerzutow niz ci co mieli jedynie miejscowe.
Tu zza pnia straszy pulapka statystyki - mozna wykazac ze ci co kupuja zapalniczki w kiosku, umieraja na raka pluc dziesieciokrotnie czesciej niz ci co tego nie robia. Ale to nie znaczy ze istnieje jakikolwiek zwiazek pomiedzy jednym a drugim.
Tutaj moze byc podobnie - ci ktorzy byli znieczulani, mieli po prostu za duza zmiane do zoperowania w miejscowym, a melanoma, jak wiadomo, im wieksza tym ryzyko przerzutow odleglych wieksze. Ot i tyle na temat korelacji.
Nastepny prelegent opowiadal ze swada o sterydach we wstrasie septycznym. To sa kompletne jaja. Patrzac na historie medycyny, pala sie przegina miarowo od dawania megadawek do niedawania sterydow w ogole. Terozki momy trynd coby dawac malusko. Co prawda outcometego nie potwierdza, ale jakowes tam pozytywy sa. Za pare lat sie to zmieni diametralnie - ciekawym jak. Stawiam na powrot do megadawek.
Mi to przypomina przykrecanie kolek w samochodzie co zapiernicza z takiej zajeb-gory w przepasc. Czynnosc ta moze nieco pomoc - ale statystycznie rzecz biorac i tak po drode czeha pulapek wiele - a co poniektorzy moze by i przezyli gdyby im te kolka odpadly? Temat pewnie bedzie sie tlukl jeszcze przez lata. Po mojemu jak by to mialo pomoc to by pomoglo.
Ostatnia pani opowiadala o problemie jatrogennie (czyli spowodowanych przez sluzbe zdrowia) produkowanych narkomanow. Czyli Morfinka, Codeinka i inne Dolarganiki ktore czynia swiat uzaleznionego piekniejszym. Szczegolnie jak sobie palnie dziale z rana w SORze.
Tutaj mi szczeka spadla bo dragi moze pisac sobie po uwazaniu dzip, a wystarcza do tego poldniowe szkolenie. Wg. ostatnich badan to wlasnie szkolenie zacheca dzipa do wypisywania dragow na prawo i lewo - jak popadnie. Ostatnio mialem taka pania co na lupanie w stawach zarla 200 mg Morfiny dziennie. Narkomanka made by General Practitioner.
Po odwaleniu obowiazkow udalismy sie na wyprawe lupiezcza - gdyz nic tak rep'a nie cieszy jak obdarowywanie dokorow. Niestety, ma to swoja dark side - zbieraja dane, w szczegolnosci emile, i potem sie czlowiek musi oganiac od nich rekami i nogami, ale ogolnie wszedlem w posiadanie roznych dlugopisikow, oloweczkow, pierdoleczkow, podkladek pod myszki oraz kilku pamieci USB. W tej dziedzinie nastapil niesamowity postep - w zeszlym roku dawali 256 MB a tu prosze - wypasione 2 GB for free.
Komorka naladowana, autopilot zaprogramowany - jeszcze tylko papierek o odbyciu kursu i w droge. Wycwanili sie okrutnie wtym roku - beda dawac dopiero po pierwszej w poludnie. Zarazzza...
__________________
Tak na marginesie odbycia kursu sie mi przypomnialo.
Kolega moj w dawnych czasach napisal podanie do swojego szefa: "Uprzejmie prosze o wyrazenie zgody na odbycie przeze mnie kursu...".
Szef odpisal niezwlocznie: "Nie zwyklem wyrazac zgody na odbycie".
piątek, 25 września 2009
czwartek, 24 września 2009
Transmisja specjalna
No i tak. Łokrutnie sie wszystko zjechało i zaczęło wygłaszac nauki rozmaite. Kkurcze. Jeżeli spojrzymy na problem od strony tego czego wiejski anestezjolog oczekuje po takim zjeździe, to raczej będzie mu zależało na najnowszych zdobyczach nauki, szczególnie tych do obrotu publicznego dopuszczonych. Bo na kiszkulec mi sa koncepcje wydumane. Ot, pokazali by w końcu od początku do końca jak się z USG bloki zakłada albo co nowego w lekach wprowadzili w ostatnim roku. Bo na wieś nie wszystko dociera.
Może doświadczony i stary anestezjolog, co to już nie pamięta jak cielęciem był, zyski uzyska z przypomnienia rzeczy podstawowych. Z mojego punktu widzenia szkoda kasy na pierdoły.
Pięknie podsumował to dzisiaj mój przyjaciel: "Miałem iśc na wykład nt. prowadzenia pacjenta w cukrzycą ale boję się że mi każą mierzyc poziom glikemii..."
No i właśnie.
Ranna sesja była nt. stabilizacji stanu dzieci przeznaczonych do transportu medycznego. Wysłuchałem z przyjemnością jako że karetką dawno już nie jeździłem. Ogólnie - wszystko zdroworozsądkowo podane, tyle że nihil novi sub sole. (Nika, to chyba bedzie poprawnie? :[] )
Później było o technikach znieczuleń lokalnych u dzieci. No, to już zupełnie nawiedzony facet prowadził - nie wiem jak on tym dzieciom igły wbija, bo standardowe dziecko rozwija spoksik 120 dB na sam widok ostrego narzędzia, szyby sie rysują, mamusia mdleje, ot, takie tam pandemonium drobniutkie. Jedno co mnie w Prokocimiu lata temu uczyli, to że dzidzie usypiamy a nastepnie stosujemy techniki miejscowe. Może ten tutejszy to hipnotyzer jaki? Boo moowiiill taak jaakooosss dziiiwnieee. Sligtly spooky...
Potem wystapił neurochirurg i opowiadał nam o grzebaniu w głowie biednym dzieciaczkom - massakra. Jak Pan Bóg zobaczył chirurga przy pracy, stworzył anestezjologa.
Przeżywszy pedofili, poleźliśmy na sesje do wojskowych. No, to juz są komplente jaja. Otóż medycyna brytyjska za pomocą obywateli własnych, katrupionych w wojnie Ameryki o ropę bliskiego wschodu, odkryła zupełnie niespodzianie, że pacjent skrwawiony rozwija nie tylko hipotermię i kwasicę ale również koagulopatię. I że lanie w niego wody, czy nawet krwinek, jest zupełnie niewystarczające, nieskuteczne i z zupełnie niepojętych przyczyn zmierza do status kitatus.
Ze sie tak wyrażę - w czasie gdym był anestezjologiem młodym (i pięknym, ale tego nie trzeba specjalnie podkreślac), obowiązywała zasada: od czwartego wora krwinek dajemy jedno FFP, a kolejne co trzy wory. Plus obowiązkowa kontrola płytek - które sie zamawiało gdy poziom spadł poniżej 40 tys. (żeby się nikt nie dziwił - droga była daleka, zanim płytki przyjechały to pacjent miał zazwyczaj 10 tys. i był w potrzebie ostrej).
Pomyślałem sobie że za chwilę się dowiem że tlen jest dla pacjenta we wstrząsie dobry i że podanie maski zwiększa przeżycie pacjenta. Ojacieżwmordejeża. Żeby gołosłownym nie byc - wykazali czarno na białym - ze statystyką, procentami, medianami i progiem ufności - czy jak się to cholerstwo zwie - że podanie wora płynów pacjentowi we wstrzasie przed zabiegiem podnosi ciśnienie i zmniejsza ryzyko zgonu z 30 do 7%. Najwyraźniej oni tutaj do szkolenia młodych anestezjologów nie używaja drewnianch trepów. A powinni.
Polazłem grecznie na papu, co smiesznie wygląda jak się próbuje nakarmic 400 delegatów a stolików jest 10, miejsca tylko na stojąco... Taak. Chyba otworze szkołę Meeting Survival Training. Nikt tak nie potrafi wtranżalac na stojąco podwójnego obiadu jak polski anestezjolog.
Po południu sesja specjalna, za dodatkową opłatą, na którą trzeba się było zapisac pół roku temu - pokazali nam jak się oglada serce w USG i co z tego wynika - czyli szkolenie echo serca for complete idiots. Chyba sie tego naumiem. Technika sympatyczna, w dodatku całkiem pomocna w diagnostyce stanów ostrych.
Teraz gaworzą o rewalidacji. Doszedłem do wniosku że zdrowie ważniejsze - o rewalidacji nikt w tym kraju nic nie wie, nawet pomysłodawcy, a piana jak wiadomo szkodzi. Głównie na wątrobę.
Idę na drina.
Muszę się psychicznie przygotowac do dnia ostatniego. W planie trudna intubacja - czego za Boga chińskiego nie moge zrozumiec, toz sie anestezjologa nie wyświęca jak ma problem z podstawową czynnością w zawodzie. To tak jak by dac papiery szewca gościowi co robi lewe buty... Potem bedzie o patient safety - to jakiś z ameryki bedzie gadał - może odkryli że należy przy pacjencie w czasie zabiegu siedziec i od czasu do czasu oderwac się od sudoku? Ciort ich znajet. A na samym końcu bedzie o anestezjologicznych horrorach ginekologiczno-położniczych - bo nikt tak ciśnienia anestezjologowi nie podnosi jak cipolog... Znaczy, bez uogólnień - znam cipiarzy dobrych, doskonałych i takich sobie - jak wszędzie. A że będę życ przez nich z 10 lat krócej to się moge na nich powydrzeźniac.
***END OF TRANSMISSION***END OF TRANSMISSION***END OF TRANSMISSION***
Może doświadczony i stary anestezjolog, co to już nie pamięta jak cielęciem był, zyski uzyska z przypomnienia rzeczy podstawowych. Z mojego punktu widzenia szkoda kasy na pierdoły.
Pięknie podsumował to dzisiaj mój przyjaciel: "Miałem iśc na wykład nt. prowadzenia pacjenta w cukrzycą ale boję się że mi każą mierzyc poziom glikemii..."
No i właśnie.
Ranna sesja była nt. stabilizacji stanu dzieci przeznaczonych do transportu medycznego. Wysłuchałem z przyjemnością jako że karetką dawno już nie jeździłem. Ogólnie - wszystko zdroworozsądkowo podane, tyle że nihil novi sub sole. (Nika, to chyba bedzie poprawnie? :[] )
Później było o technikach znieczuleń lokalnych u dzieci. No, to już zupełnie nawiedzony facet prowadził - nie wiem jak on tym dzieciom igły wbija, bo standardowe dziecko rozwija spoksik 120 dB na sam widok ostrego narzędzia, szyby sie rysują, mamusia mdleje, ot, takie tam pandemonium drobniutkie. Jedno co mnie w Prokocimiu lata temu uczyli, to że dzidzie usypiamy a nastepnie stosujemy techniki miejscowe. Może ten tutejszy to hipnotyzer jaki? Boo moowiiill taak jaakooosss dziiiwnieee. Sligtly spooky...
Potem wystapił neurochirurg i opowiadał nam o grzebaniu w głowie biednym dzieciaczkom - massakra. Jak Pan Bóg zobaczył chirurga przy pracy, stworzył anestezjologa.
Przeżywszy pedofili, poleźliśmy na sesje do wojskowych. No, to juz są komplente jaja. Otóż medycyna brytyjska za pomocą obywateli własnych, katrupionych w wojnie Ameryki o ropę bliskiego wschodu, odkryła zupełnie niespodzianie, że pacjent skrwawiony rozwija nie tylko hipotermię i kwasicę ale również koagulopatię. I że lanie w niego wody, czy nawet krwinek, jest zupełnie niewystarczające, nieskuteczne i z zupełnie niepojętych przyczyn zmierza do status kitatus.
Ze sie tak wyrażę - w czasie gdym był anestezjologiem młodym (i pięknym, ale tego nie trzeba specjalnie podkreślac), obowiązywała zasada: od czwartego wora krwinek dajemy jedno FFP, a kolejne co trzy wory. Plus obowiązkowa kontrola płytek - które sie zamawiało gdy poziom spadł poniżej 40 tys. (żeby się nikt nie dziwił - droga była daleka, zanim płytki przyjechały to pacjent miał zazwyczaj 10 tys. i był w potrzebie ostrej).
Pomyślałem sobie że za chwilę się dowiem że tlen jest dla pacjenta we wstrząsie dobry i że podanie maski zwiększa przeżycie pacjenta. Ojacieżwmordejeża. Żeby gołosłownym nie byc - wykazali czarno na białym - ze statystyką, procentami, medianami i progiem ufności - czy jak się to cholerstwo zwie - że podanie wora płynów pacjentowi we wstrzasie przed zabiegiem podnosi ciśnienie i zmniejsza ryzyko zgonu z 30 do 7%. Najwyraźniej oni tutaj do szkolenia młodych anestezjologów nie używaja drewnianch trepów. A powinni.
Polazłem grecznie na papu, co smiesznie wygląda jak się próbuje nakarmic 400 delegatów a stolików jest 10, miejsca tylko na stojąco... Taak. Chyba otworze szkołę Meeting Survival Training. Nikt tak nie potrafi wtranżalac na stojąco podwójnego obiadu jak polski anestezjolog.
Po południu sesja specjalna, za dodatkową opłatą, na którą trzeba się było zapisac pół roku temu - pokazali nam jak się oglada serce w USG i co z tego wynika - czyli szkolenie echo serca for complete idiots. Chyba sie tego naumiem. Technika sympatyczna, w dodatku całkiem pomocna w diagnostyce stanów ostrych.
Teraz gaworzą o rewalidacji. Doszedłem do wniosku że zdrowie ważniejsze - o rewalidacji nikt w tym kraju nic nie wie, nawet pomysłodawcy, a piana jak wiadomo szkodzi. Głównie na wątrobę.
Idę na drina.
Muszę się psychicznie przygotowac do dnia ostatniego. W planie trudna intubacja - czego za Boga chińskiego nie moge zrozumiec, toz sie anestezjologa nie wyświęca jak ma problem z podstawową czynnością w zawodzie. To tak jak by dac papiery szewca gościowi co robi lewe buty... Potem bedzie o patient safety - to jakiś z ameryki bedzie gadał - może odkryli że należy przy pacjencie w czasie zabiegu siedziec i od czasu do czasu oderwac się od sudoku? Ciort ich znajet. A na samym końcu bedzie o anestezjologicznych horrorach ginekologiczno-położniczych - bo nikt tak ciśnienia anestezjologowi nie podnosi jak cipolog... Znaczy, bez uogólnień - znam cipiarzy dobrych, doskonałych i takich sobie - jak wszędzie. A że będę życ przez nich z 10 lat krócej to się moge na nich powydrzeźniac.
***END OF TRANSMISSION***END OF TRANSMISSION***END OF TRANSMISSION***
80
Tlukli dzisial poltorej godziny o tym zeby przed indukcja stabilizowac pacjenta.
Jaciezwmordenieprzepraszam.
Mogadisz. Lata trzedzieste.
______________
Nieco wiecej po powrocie. Poki co jestem wszoku shocku. Miazga i massakra.
Jaciezwmordenieprzepraszam.
Mogadisz. Lata trzedzieste.
______________
Nieco wiecej po powrocie. Poki co jestem w
środa, 23 września 2009
Siła postępu
Praca ważna jest. Wiadomo. Dlatego trzeba się uczyć żeby potem w robocie głupot nie robić. Nie mówiąc o bzdurach pisanych na blogu. Dlatego też jadę sobie na Annual Meeting AAGBI do Liverpool’a. Miasto Beatles’ów w którym luzik rządzi. A przy okazji zobaczę sławy krajowe i światowe, które uchylać będą rąbka a czasami odkrywać po całości... Problem w tym że muszę tam być o 9 rano. A z Middlesbrougha droga daleka... Chciało by sie też powiedzieć że kręta, ale akurat ani M1 ani też M62 specjalnie kręte nie są.
Wymyśliło mi się że pojadę dzień wcześniej. Listę się wykończy, cosik się zje i w drogę. Znajomi w Manchesterze przenocują a rano bez problemu te kilkanaście mil sie zrobi. Sprawdziłem plan - oż w morde. Lista do 7 wieczór. Co prawda mam tylko 5 znieczuleń ogólnych, ale jakchirurg bukuje - to bukuje. A jak mówi że zdąży - to mówi. Szlag by to.
Wszystko się ciągnęło jak Bubble Gum. Najpierw trzy zabiegi szczękowo-chirurgiczne (czyli rwanie ząbków hurtem w znieczuleniu ogólnym) co zwane jest dental-mental list. następnie ortopeda zaczał rewizje jakiegoś starego carpal tunnel co sie mu wybitnie przeciągło. I w końcu zakończyłem swoja robotę dwie godziny po czasie. Ponieważ lista jest do 7 to nie trzeba być prof. Hawking'iem żeby przewidzieć że wyleze koło dziewiątej. A jeszcze do doma wpaść, spakować gratki, coś zjeść... Mowy nie ma. Tym bardziej że dzisiaj Leeds próbuje skopać część zadnią Liverpoolowi - znaczy, o pilce noznej mowa - wiec w nocy M62 będzie wyglądała jak Powązki 1 listopada.
W zasadzie ciąg niefortunnych zdażeń który nękał dzisiejszą listę potwierdza jedynie zaawansowanie ortopedów we wdrażaniu systemu decymalnego. Jak mówi taki że zabieg zajmie godzinę, to wykonać należy szybką transformacje - nazwijmy ją Transormacją Anest-Abi - przeliczając godzine na sto minut. Czyli po naszemu godzina czterdzieści. I - BINGO! Zgadza się co do minuty. Jak z tego łatwo wywnioskować semiproteza na półtorej godziny w rzeczywistości zajmie 2,5 a carpal tunnel planowany na pół godziny skończy się po pięćdziesięciu minutach. Przeliczyłem dotychczasową listę - zgadza się co do minutki.
Wyśpie się spokojnie i wystartuje z rana. Tyle lepiej, że się w domu na własnym łóżku prześpię.
--------------
Przeliczylem pozostałe zabiegi zgodnie z konwersją A-A. Wyszło mi że jednak nie będę spał w domu. Pojadę sobie prosto z pracy.
Wymyśliło mi się że pojadę dzień wcześniej. Listę się wykończy, cosik się zje i w drogę. Znajomi w Manchesterze przenocują a rano bez problemu te kilkanaście mil sie zrobi. Sprawdziłem plan - oż w morde. Lista do 7 wieczór. Co prawda mam tylko 5 znieczuleń ogólnych, ale jakchirurg bukuje - to bukuje. A jak mówi że zdąży - to mówi. Szlag by to.
Wszystko się ciągnęło jak Bubble Gum. Najpierw trzy zabiegi szczękowo-chirurgiczne (czyli rwanie ząbków hurtem w znieczuleniu ogólnym) co zwane jest dental-mental list. następnie ortopeda zaczał rewizje jakiegoś starego carpal tunnel co sie mu wybitnie przeciągło. I w końcu zakończyłem swoja robotę dwie godziny po czasie. Ponieważ lista jest do 7 to nie trzeba być prof. Hawking'iem żeby przewidzieć że wyleze koło dziewiątej. A jeszcze do doma wpaść, spakować gratki, coś zjeść... Mowy nie ma. Tym bardziej że dzisiaj Leeds próbuje skopać część zadnią Liverpoolowi - znaczy, o pilce noznej mowa - wiec w nocy M62 będzie wyglądała jak Powązki 1 listopada.
W zasadzie ciąg niefortunnych zdażeń który nękał dzisiejszą listę potwierdza jedynie zaawansowanie ortopedów we wdrażaniu systemu decymalnego. Jak mówi taki że zabieg zajmie godzinę, to wykonać należy szybką transformacje - nazwijmy ją Transormacją Anest-Abi - przeliczając godzine na sto minut. Czyli po naszemu godzina czterdzieści. I - BINGO! Zgadza się co do minuty. Jak z tego łatwo wywnioskować semiproteza na półtorej godziny w rzeczywistości zajmie 2,5 a carpal tunnel planowany na pół godziny skończy się po pięćdziesięciu minutach. Przeliczyłem dotychczasową listę - zgadza się co do minutki.
Wyśpie się spokojnie i wystartuje z rana. Tyle lepiej, że się w domu na własnym łóżku prześpię.
--------------
Przeliczylem pozostałe zabiegi zgodnie z konwersją A-A. Wyszło mi że jednak nie będę spał w domu. Pojadę sobie prosto z pracy.
wtorek, 22 września 2009
Etymologia wyniku
Kheirourgos "working or done by hand," from kheir "hand" + ergon "work"
Patrzę ja się na listę a tu mój urolog - pieszczotliwie zwany kanalarzem - na popołudnie buknał sobie cztery zabiegi, wszystkie w miejscowym. Zasadniczo nie oglądam historii chorób wcześniej - jak się ma dziesięć ogólnych to w najlepszym razie nic z tego nie wynika, w najgorszym można pomieszać istotne informacje. Lub kompletnie o nich zapomnieć. Dlatego zasadę mam żelazną - jeżeli preassessment przepuścił i umówił pacjenta do zabiegu, oglądam go i zbieram wywiad bezpośrednio przed znieczuleniem. Tym razem jednak polazłem zobaczyć cóż to za wynalazki będą rezane w miejscowym. Może sama diagnostyka dzisiaj?
Taak.
Pierwszy pacjent był do orchidectomii. Dla mugoli nie znających zaklęć tajemnych (Rok I, kurs "Lingua Latina pro idiotum totalum") uprzejmie wyjaśniam że to jest jajotomia. Taki zabieg w miejscowym? A kiz ta pieron... Można co prawda ładnie znieczulić sobie okolicę, blok taki sam jak do przepukliny, ale przy odcinaniu jaja trzeba zyznąć po powrózku - a ten jest unerwiony tak że ręce opadają*. Najczęściej pacjent w trakcie manewrów powrózkiem ma uczucie nieokreślonego bólu trzewnego, połączonego z mdłościami.
W miejscowym??
Dalsze studium casus'a ujawniło ciekawe informacje: lat 85, CHF, nadciśnienie. Mjut. Szlag mnie tu zaraz... Mimo że pacjent nie mój, oglądnąłem go od góry do dołu - obrzęki podudzi do połowy uda, zmiany troficzne skóry wskazujące na zdecydowanie przewlekły charakter obrzęków, zmiany osłuchowe nad płucami. Polazłem do mojego kanalarza i tłumacze jak krowie na miedzy żeby go wysłał w cholerę - toż dziadzio jest skompensowany mniej więcej na słowo honoru, z naciskiem na mniej. Chirurg grzecznie wysłuchał i zaordynował przewiezienie na salę. Ha. Nie bede tu z siebie żadnego Rejtana robił. I tak wyjdzie na moje. Wbiłem wenflon w żyłę - po co mam szukać dostępu u pacjenta we wstrząsie - i umyłem ręce. Czyli polazłem na kawę.
Po drugim łyku wpadła zdyszana pielęgniarka - że chirurg mnie potrzebuje. Nie-moż-li-we - załmał się??!? Toż ni mioł prawa... Pierwszy pomiar ciśnienia dał 75/40 mmHg. Przy tętnie 36/min to nawet całkiem niezłe osiągnięcie. Jako że dziadzio powinien być kompletnie nieprzytomny po zjeździe z 170/90, palnąłem guziczek od ciśnienia coby zmierzył raz jeszcze, zaordynowałem pełny monitoring i zaczałem nabierać presory. Zaczęliśmy już operację? - zapytałem niewinnie. Nie? To nie zaczynamy. Drugi pomiar 110/70. Zdecydowanie dziadzio jakby się zebrał w sobie. Musiał go gdzieś w nerw wrażliwy udziobać igłą, bo się mu tak jakoś wazowagalnie zjechało. Dałem ciutek atropinki, ot coby zachęcić serduszko do pracy a nie zawał wywołać, poczekałem aż przyspieszy i dziubnałem magiczny guziczek raz jeszcze. Dziadzio przy 64 tętna wygenerował 180/120 ciśnienia... Ożesztywmordekopany... Co tu się wyrabia? Podziękowawszy Najwyższemu żem nie zdążył dziadkowi dać efedryny, podniosłem go do pozycji siedzącej, zaordynowałem kontrolę raz jeszcze za trzy minuty i wywołałem chirurga za drzwiczki. Po czym palnąłem wykładzik z patofizjologii chirurgicznej (trzeba używać dużo słów takich jak medicolegal, court, judge, witness, sue, medical cover, condemn, doomed i jail) po którym nastąpił dramatyczny zwrot akcji - pacjent został poinformowany że ni cholery operowany nie będzie i ciupasem pojechał do przedwyjeżdżalni (czyli rekowera nr 2). Teraz będę pisał odpowiedzi na skargi. Jakbym to ja go zakwalifikował, znieczulił i doprowadził do wstrząsu.
...ciaaaaaaaammmmmmaaaaaaawrukkkkk...!...
Uff.
W sumie nic dziwnego - w definicji tego szlachetnego fachu są konotacje do pracy rękami. O innych narządach a-ni-du-du.
---------------
*Za "Przegladem Urologicznym":
"Doznania bólowe powstające w jądrze przenoszone są przez aferentne włókna somatyczne i autonomiczne, które towarzyszą naczyniom jądrowym. Włókna te wchodzą w skład nerwu biodrowo-pachwinowego oraz gałęzi płciowej nerwu płciowo-udowego. Włókna somatyczne warstwy ściennej oraz trzewnej osłonki pochwowej jądra i mięśnia dźwigacza jądra biegną w gałęzi płciowej nerwu płciowo-udowego do segmentów L1-L2. Unerwienie autonomiczne jąder dochodzi do zwojów przedkrzyżowych T10-L2, a z najądrzy osobnymi włóknami do segmentów T10-L1. Ponadto, inne włókna somatyczne unerwiające osłonkę pochwową jądra oraz skórę moszny tworzą nerwy mosznowe tylne, biegnące do segmentów S2-S3 rdzenia.**"
**Tłumaczy to w jakiś sposób modną ostatnio wśród pań samotnych szkołę samoobronnego postępowania wobec napastnika rodzaju męskiego...
Patrzę ja się na listę a tu mój urolog - pieszczotliwie zwany kanalarzem - na popołudnie buknał sobie cztery zabiegi, wszystkie w miejscowym. Zasadniczo nie oglądam historii chorób wcześniej - jak się ma dziesięć ogólnych to w najlepszym razie nic z tego nie wynika, w najgorszym można pomieszać istotne informacje. Lub kompletnie o nich zapomnieć. Dlatego zasadę mam żelazną - jeżeli preassessment przepuścił i umówił pacjenta do zabiegu, oglądam go i zbieram wywiad bezpośrednio przed znieczuleniem. Tym razem jednak polazłem zobaczyć cóż to za wynalazki będą rezane w miejscowym. Może sama diagnostyka dzisiaj?
Taak.
Pierwszy pacjent był do orchidectomii. Dla mugoli nie znających zaklęć tajemnych (Rok I, kurs "Lingua Latina pro idiotum totalum") uprzejmie wyjaśniam że to jest jajotomia. Taki zabieg w miejscowym? A kiz ta pieron... Można co prawda ładnie znieczulić sobie okolicę, blok taki sam jak do przepukliny, ale przy odcinaniu jaja trzeba zyznąć po powrózku - a ten jest unerwiony tak że ręce opadają*. Najczęściej pacjent w trakcie manewrów powrózkiem ma uczucie nieokreślonego bólu trzewnego, połączonego z mdłościami.
W miejscowym??
Dalsze studium casus'a ujawniło ciekawe informacje: lat 85, CHF, nadciśnienie. Mjut. Szlag mnie tu zaraz... Mimo że pacjent nie mój, oglądnąłem go od góry do dołu - obrzęki podudzi do połowy uda, zmiany troficzne skóry wskazujące na zdecydowanie przewlekły charakter obrzęków, zmiany osłuchowe nad płucami. Polazłem do mojego kanalarza i tłumacze jak krowie na miedzy żeby go wysłał w cholerę - toż dziadzio jest skompensowany mniej więcej na słowo honoru, z naciskiem na mniej. Chirurg grzecznie wysłuchał i zaordynował przewiezienie na salę. Ha. Nie bede tu z siebie żadnego Rejtana robił. I tak wyjdzie na moje. Wbiłem wenflon w żyłę - po co mam szukać dostępu u pacjenta we wstrząsie - i umyłem ręce. Czyli polazłem na kawę.
Po drugim łyku wpadła zdyszana pielęgniarka - że chirurg mnie potrzebuje. Nie-moż-li-we - załmał się??!? Toż ni mioł prawa... Pierwszy pomiar ciśnienia dał 75/40 mmHg. Przy tętnie 36/min to nawet całkiem niezłe osiągnięcie. Jako że dziadzio powinien być kompletnie nieprzytomny po zjeździe z 170/90, palnąłem guziczek od ciśnienia coby zmierzył raz jeszcze, zaordynowałem pełny monitoring i zaczałem nabierać presory. Zaczęliśmy już operację? - zapytałem niewinnie. Nie? To nie zaczynamy. Drugi pomiar 110/70. Zdecydowanie dziadzio jakby się zebrał w sobie. Musiał go gdzieś w nerw wrażliwy udziobać igłą, bo się mu tak jakoś wazowagalnie zjechało. Dałem ciutek atropinki, ot coby zachęcić serduszko do pracy a nie zawał wywołać, poczekałem aż przyspieszy i dziubnałem magiczny guziczek raz jeszcze. Dziadzio przy 64 tętna wygenerował 180/120 ciśnienia... Ożesztywmordekopany... Co tu się wyrabia? Podziękowawszy Najwyższemu żem nie zdążył dziadkowi dać efedryny, podniosłem go do pozycji siedzącej, zaordynowałem kontrolę raz jeszcze za trzy minuty i wywołałem chirurga za drzwiczki. Po czym palnąłem wykładzik z patofizjologii chirurgicznej (trzeba używać dużo słów takich jak medicolegal, court, judge, witness, sue, medical cover, condemn, doomed i jail) po którym nastąpił dramatyczny zwrot akcji - pacjent został poinformowany że ni cholery operowany nie będzie i ciupasem pojechał do przedwyjeżdżalni (czyli rekowera nr 2). Teraz będę pisał odpowiedzi na skargi. Jakbym to ja go zakwalifikował, znieczulił i doprowadził do wstrząsu.
...ciaaaaaaaammmmmmaaaaaaawrukkkkk...!...
Uff.
W sumie nic dziwnego - w definicji tego szlachetnego fachu są konotacje do pracy rękami. O innych narządach a-ni-du-du.
---------------
*Za "Przegladem Urologicznym":
"Doznania bólowe powstające w jądrze przenoszone są przez aferentne włókna somatyczne i autonomiczne, które towarzyszą naczyniom jądrowym. Włókna te wchodzą w skład nerwu biodrowo-pachwinowego oraz gałęzi płciowej nerwu płciowo-udowego. Włókna somatyczne warstwy ściennej oraz trzewnej osłonki pochwowej jądra i mięśnia dźwigacza jądra biegną w gałęzi płciowej nerwu płciowo-udowego do segmentów L1-L2. Unerwienie autonomiczne jąder dochodzi do zwojów przedkrzyżowych T10-L2, a z najądrzy osobnymi włóknami do segmentów T10-L1. Ponadto, inne włókna somatyczne unerwiające osłonkę pochwową jądra oraz skórę moszny tworzą nerwy mosznowe tylne, biegnące do segmentów S2-S3 rdzenia.**"
**Tłumaczy to w jakiś sposób modną ostatnio wśród pań samotnych szkołę samoobronnego postępowania wobec napastnika rodzaju męskiego...
poniedziałek, 21 września 2009
Nocna straż
Nie, nie będzie o Pratchett'cie. Tym razem natknąłem się na produkcje zupełnie niesamowitą.
W zamierzchłych czasach doszło do wielkiej bitwy dobra ze złem. Dobrzy zaczęli tłuc złych, ci zaś mężnie stawali - więc spotkanie skończyło się obustronną rzezią. A w zasadzie skończyło by się gdyby nie Wielki Konstruktor, który zdeczka wnerwiony że jego dzieło wyrzyna się nie czekając na fajerwerki Armagedonu, kazał natentychmiast przestać.
Tu wkraczamy w świat rosyjskiej fantastyki, która niezależnie gdzie i przez kogo tworzona w końcu prędzej czy później oprze się o mieszankę braci Strugackich i Bułhakowa. Jak by to powiedzieć... Fantastykę mogę jeść łyżką. Kocham wszytko i bez wyjątku. No, może z paroma wyjątkami - kilku zboczeńców publikuje pod płaszczykiem SF, dając upust swoim obsesjom. Jednak większość mogę czytać po wielokroć. Ale fantastyka rosyjska ma taki rys siermiężności, nie do podrobienia w żaden sposób. Żeby tak pisać, trzeba się tam urodzić. Trzeba widzieć brud i dziadostwo tego systemu, na własnej dupie odczuć władzę pani woźnej czy konduktora w trolejbusie. Trzeba poznać wszelakie dobrodziejstwa państwa które myśli za obywatela. I trzeba być w stanie pić wódę szklankami.
Gdyby "Gwiezdne Wojny" były napisane w ZSSR, Palpatine by odbudować swoją Death Star musiałby przedstawić plany podpisane przez konserwatora zabytków, zdobyć przydział na stal wolframową i zgodę od straży pożarnej. Nie mówiąc o zaświadczeniu odbycia szkolenia BHP przez wszystkich storm-trooper'ów.
"Nocna straż" (i jego sequel, "Dzienna Straż") to opowieść o jednym z funkcjonariuszy Światła, pilnujących Mroku. O jego dylematach, problemach i życiu, które w zasadzie jest takie jak każdego w tym systemie - czyli nijakie i pijane. Film o miłości, priorytetach, zdradzie i win odkupieniu. Kapitalne. Polecam każdemu wielbicielowi SF - choć ma się to nijak do Batmana czy innych arcydzieł typu Fantastyczna Czwórka 17.
Tak zupełnie na marginesie - doświadczyłem pewnej schizofrenii oglądając film w języku rosyjskim z angielskimi napisami. Massakra. Bo jak oddać mieszankę sympatii, kpiny i lekceważenia w rosyjskim określeniu młodego wampira "wampirczyk" używając angielskiego?
Muszę kupić książkę - bo mi kilka motywów uciekło. To chyba jeden z tych filmów który traci, jeżeli się książki nie przeczytało przed obejrzeniem...
W zamierzchłych czasach doszło do wielkiej bitwy dobra ze złem. Dobrzy zaczęli tłuc złych, ci zaś mężnie stawali - więc spotkanie skończyło się obustronną rzezią. A w zasadzie skończyło by się gdyby nie Wielki Konstruktor, który zdeczka wnerwiony że jego dzieło wyrzyna się nie czekając na fajerwerki Armagedonu, kazał natentychmiast przestać.
Tu wkraczamy w świat rosyjskiej fantastyki, która niezależnie gdzie i przez kogo tworzona w końcu prędzej czy później oprze się o mieszankę braci Strugackich i Bułhakowa. Jak by to powiedzieć... Fantastykę mogę jeść łyżką. Kocham wszytko i bez wyjątku. No, może z paroma wyjątkami - kilku zboczeńców publikuje pod płaszczykiem SF, dając upust swoim obsesjom. Jednak większość mogę czytać po wielokroć. Ale fantastyka rosyjska ma taki rys siermiężności, nie do podrobienia w żaden sposób. Żeby tak pisać, trzeba się tam urodzić. Trzeba widzieć brud i dziadostwo tego systemu, na własnej dupie odczuć władzę pani woźnej czy konduktora w trolejbusie. Trzeba poznać wszelakie dobrodziejstwa państwa które myśli za obywatela. I trzeba być w stanie pić wódę szklankami.
Gdyby "Gwiezdne Wojny" były napisane w ZSSR, Palpatine by odbudować swoją Death Star musiałby przedstawić plany podpisane przez konserwatora zabytków, zdobyć przydział na stal wolframową i zgodę od straży pożarnej. Nie mówiąc o zaświadczeniu odbycia szkolenia BHP przez wszystkich storm-trooper'ów.
"Nocna straż" (i jego sequel, "Dzienna Straż") to opowieść o jednym z funkcjonariuszy Światła, pilnujących Mroku. O jego dylematach, problemach i życiu, które w zasadzie jest takie jak każdego w tym systemie - czyli nijakie i pijane. Film o miłości, priorytetach, zdradzie i win odkupieniu. Kapitalne. Polecam każdemu wielbicielowi SF - choć ma się to nijak do Batmana czy innych arcydzieł typu Fantastyczna Czwórka 17.
Tak zupełnie na marginesie - doświadczyłem pewnej schizofrenii oglądając film w języku rosyjskim z angielskimi napisami. Massakra. Bo jak oddać mieszankę sympatii, kpiny i lekceważenia w rosyjskim określeniu młodego wampira "wampirczyk" używając angielskiego?
Muszę kupić książkę - bo mi kilka motywów uciekło. To chyba jeden z tych filmów który traci, jeżeli się książki nie przeczytało przed obejrzeniem...
niedziela, 20 września 2009
Reklama
Wiadomo - dobry domokrążca sprzeda dziurawy garnek i maść na szczury. Nie mówiąc o niepotrzebnych nikomu świecidełkach. Stosunek konsumer - sprzedawca przypomina nieco tę ze świata bakterii. My wymyślamy antybiotyki, bakterie produkują nowe enzymy. I jakoś to się kręci. Reklamy są coraz bardziej nierealne, szczytem chyba są zdjęcia hamburgerów w Mac Donaldzie.
Pięknie oddał to Douglas w "Upadku": Co mu jest?? Zachorował??!?
Człowiek jakoś te swoje czułki wyciąga daleko, mając nadzieję że przewidzi każdy podstęp. O święta naiwności.
Jednak w przypadku londyńskiej National Gallery człowiek czuje się pewnie. Jak jest napisane że wejście jest za free to wejście jest za free. A jak jest napisane że pokazują impresjonistów z Monetem włącznie - to jest napisane.
Nie bacząc na koszty - a Nationale Express jest jedną z droższych metod poruszania się po tym uroczym kraju, samoloty są tańsze - zebraliśmy się na wycieczkę. I dzonk - z całej wystawy było może trzy salki, a samego Monet'a 3 prace. I dosyć. Chwała wszystkim łupieżcom i sponsorom NG że stała wystawa może powalić nawet największego miłośnika sztuki - poleźliśmy sobie spokojnie przez sale, dochodząc w końcu do impresjonistów.
Miodzio.
Do miłośnika sztuki malowanej mi daleko, wszystkie te Carravgie i inne Rubensy jakoś mnie nie biorą, ale kilka rzeczy mi się podoba - jak się popatrzę na ten pieroński mosteczek co wisiał w poprzek (a Monet go popełnił dobrych kilka razy) - no coś ślicznego. Przy okazji odkryłem ciekawy malunek Van Goga, który jakoś do tej pory kojarzył mi się z odciętym uchem, słonecznikami, zupełnie niezrozumiałym dla mnie szałem znawców spowodowanym malunkami 3 kategorii i życiem w nędzy.
Że nie wspomnę o straszeniu prostytutek. W dodatku uszami.
A tu proszę - las, z polana w tle, klękajcie narody...
Muszę przyznać że nie doceniliśmy przeciwnika. Żeby zobaczyć wszystkie ekspozycje, potrzeba całego dnia, a i to z założeniem abnegatowego podejścia do tematu. Czyli podoba się - to się ogląda, a nie podoba się to się idzie dalej. Wielbicielom wszelkiej maści malarzy i tapeciarzy polecam wyjazd na kilka dni. Na szczęście to co najbardziej mi się podoba, zdążyłem zobaczyć i się ponapawać.
Trzeba będzie zwykonać jeszcze jeden wyjazd. Tylko tym razem bez promocji i wystaw specjalnych.
Pięknie oddał to Douglas w "Upadku": Co mu jest?? Zachorował??!?
Człowiek jakoś te swoje czułki wyciąga daleko, mając nadzieję że przewidzi każdy podstęp. O święta naiwności.
Jednak w przypadku londyńskiej National Gallery człowiek czuje się pewnie. Jak jest napisane że wejście jest za free to wejście jest za free. A jak jest napisane że pokazują impresjonistów z Monetem włącznie - to jest napisane.
Nie bacząc na koszty - a Nationale Express jest jedną z droższych metod poruszania się po tym uroczym kraju, samoloty są tańsze - zebraliśmy się na wycieczkę. I dzonk - z całej wystawy było może trzy salki, a samego Monet'a 3 prace. I dosyć. Chwała wszystkim łupieżcom i sponsorom NG że stała wystawa może powalić nawet największego miłośnika sztuki - poleźliśmy sobie spokojnie przez sale, dochodząc w końcu do impresjonistów.
Miodzio.
Do miłośnika sztuki malowanej mi daleko, wszystkie te Carravgie i inne Rubensy jakoś mnie nie biorą, ale kilka rzeczy mi się podoba - jak się popatrzę na ten pieroński mosteczek co wisiał w poprzek (a Monet go popełnił dobrych kilka razy) - no coś ślicznego. Przy okazji odkryłem ciekawy malunek Van Goga, który jakoś do tej pory kojarzył mi się z odciętym uchem, słonecznikami, zupełnie niezrozumiałym dla mnie szałem znawców spowodowanym malunkami 3 kategorii i życiem w nędzy.
Że nie wspomnę o straszeniu prostytutek. W dodatku uszami.
A tu proszę - las, z polana w tle, klękajcie narody...
Muszę przyznać że nie doceniliśmy przeciwnika. Żeby zobaczyć wszystkie ekspozycje, potrzeba całego dnia, a i to z założeniem abnegatowego podejścia do tematu. Czyli podoba się - to się ogląda, a nie podoba się to się idzie dalej. Wielbicielom wszelkiej maści malarzy i tapeciarzy polecam wyjazd na kilka dni. Na szczęście to co najbardziej mi się podoba, zdążyłem zobaczyć i się ponapawać.
Trzeba będzie zwykonać jeszcze jeden wyjazd. Tylko tym razem bez promocji i wystaw specjalnych.
sobota, 19 września 2009
No pain - no gain
Czyli po polskiemu "Bez pracy nie ma kołaczy".
W zasadzie ten rym jest beznadziejny. Albo bez praczy nie ma kołaczy - ale po co komu praczka do kołaczka - albo bez pracy nie ma kolacy - ale kto to na Boga jest kolac??!?
Ponieważ w połowie lat 90 kołacz był okrutnie trudny do ukręcenia potrzeba było mnóstwo czasu coby zrobić chociaż taki mały - maluśki. No i w zasadzie od pierwszego miesiąca mojej poważnej roboty - a stało się to w piątym miesiącu stażu - zacząłem stachanować po 20 dyżurów w miesiącu, zwiększając stopniowo dawkę w zależności od wzrastającego zapotrzebowania. Pracy było od cholery, pieniędzy raczej wcale... Kul.
Potem przyszły kontrakty, braki urlopów, podatki, brak ZUS-u - co miało ten plus że się zarabiało więcej, a minus taki że jak się zachorowało to to na rękę przychodziło z pensji kilka stówek. Ponieważ prywatny przedsiębiorca musi mieć co odpisywać od podatku - poszedł zakup samochodów w leasingu i tego typu hece. Co rzecz jasna generowało koszty, więc żeby zarobić należało zwiększyć ilość pracy.
Taak.
Ostatnie dwa lata w Polsce praktycznie nie wychodziłem z roboty. 25-28 dyżurów miesiącu. Trasy z jednego szpitala do drugiego opanowane co do jednej dziury. Do tego kilka stacji pogotowia. Żyć i nie umierać. Bo rodzina długi odziedziczy...
Jeżeli ktoś jadąc przez Podhale nagle został wyprzedzony przez szalejącego Focusa, to istnieje duże prawdopodobieństwo że spotkał anestezjologa zmieniającego dyżurki. Gwoli ścisłości - jeżeli ktoś wyprzedził taki pojazd, to na pewno nie byłem ja.
W końcu przyszła informacja - został pan zakwalifikowany przez pracodawcę. Jedzie pan. Łomatko... Radocha, stres też - ale w największym stopniu ulga. Że ten cały jebkierat się kończy.
Minęły trzy lata. Po drodze zmiana pracy, przeprowadzka na dużą wyspę. I rozmowa z moją manago kilka tygodni temu. Że overtime overtajmem, ale 50 godzin tygodniowo obniża moją sprawność, wpływa na stosunek do pacjentów, o zwiększeniu ryzyka popełnienia błędu nie wspominając. Efekt?
Od przyszłego miesiąca co drugi poniedziałek mam wolny. Żeby odpocząć.
Ale jaja.
Czterodniowy tydzień pracy...
W zasadzie ten rym jest beznadziejny. Albo bez praczy nie ma kołaczy - ale po co komu praczka do kołaczka - albo bez pracy nie ma kolacy - ale kto to na Boga jest kolac??!?
Ponieważ w połowie lat 90 kołacz był okrutnie trudny do ukręcenia potrzeba było mnóstwo czasu coby zrobić chociaż taki mały - maluśki. No i w zasadzie od pierwszego miesiąca mojej poważnej roboty - a stało się to w piątym miesiącu stażu - zacząłem stachanować po 20 dyżurów w miesiącu, zwiększając stopniowo dawkę w zależności od wzrastającego zapotrzebowania. Pracy było od cholery, pieniędzy raczej wcale... Kul.
Potem przyszły kontrakty, braki urlopów, podatki, brak ZUS-u - co miało ten plus że się zarabiało więcej, a minus taki że jak się zachorowało to to na rękę przychodziło z pensji kilka stówek. Ponieważ prywatny przedsiębiorca musi mieć co odpisywać od podatku - poszedł zakup samochodów w leasingu i tego typu hece. Co rzecz jasna generowało koszty, więc żeby zarobić należało zwiększyć ilość pracy.
Taak.
Ostatnie dwa lata w Polsce praktycznie nie wychodziłem z roboty. 25-28 dyżurów miesiącu. Trasy z jednego szpitala do drugiego opanowane co do jednej dziury. Do tego kilka stacji pogotowia. Żyć i nie umierać. Bo rodzina długi odziedziczy...
Jeżeli ktoś jadąc przez Podhale nagle został wyprzedzony przez szalejącego Focusa, to istnieje duże prawdopodobieństwo że spotkał anestezjologa zmieniającego dyżurki. Gwoli ścisłości - jeżeli ktoś wyprzedził taki pojazd, to na pewno nie byłem ja.
W końcu przyszła informacja - został pan zakwalifikowany przez pracodawcę. Jedzie pan. Łomatko... Radocha, stres też - ale w największym stopniu ulga. Że ten cały jebkierat się kończy.
Minęły trzy lata. Po drodze zmiana pracy, przeprowadzka na dużą wyspę. I rozmowa z moją manago kilka tygodni temu. Że overtime overtajmem, ale 50 godzin tygodniowo obniża moją sprawność, wpływa na stosunek do pacjentów, o zwiększeniu ryzyka popełnienia błędu nie wspominając. Efekt?
Od przyszłego miesiąca co drugi poniedziałek mam wolny. Żeby odpocząć.
Ale jaja.
Czterodniowy tydzień pracy...
piątek, 18 września 2009
Horror
As I cut you up,
I wonder what's that nerve for.
What does this bit do?
I get so confused.
I'm very sorry Mr Smith,
I've got some dreadful news.
You're never gonna walk again,
I just cut your spinal column.
Now you need a ventilator,
Just so you can breathe.
I fucked up your operation,
But try not to be too solemn.
Now you do a great impression
Of Christopher Reeve.
Time can never mend
A careless surgeon's fuck ups, my friend.
Not much we can do,
I hope that they don't sue.
I'd better grab a telephone
And call the MDU*.
Everyday's the same.
'cos I try to cure,
But I just kill and maim.
All these body parts,
Kidneys look like hearts.
It's hardly that surprising though,
Because I trained at Barts.
And you're never gonna speak again,
Have to just make do with thinking.
I'd be stupid to pretend
We'll ever hear you talking.
Trapped inside your wheelchair,
Communicating just by blinking.
Like that famous cripple,
Professor Stephen Hawking.
-------------
MDU- Medical Defence Union
czwartek, 17 września 2009
Gajdlans według Ochódzkiego
Zaczynam mieć tego słowa powyżej dziurek w nosie. Co to jest gajdlans? Tajemniczy dokument, pełen nazw skomplikowanych, który bratu w wierze udziela odpowiedzi na trudne pytania. Przewodnik przez meandry wiedzy, latarnia w mroku gdzie pułapki ukryte.
A po co on jest? W zasadzie można by sądzić że jest po to by dochtorom życie ułatwić.
Nic bardziej błędnego.
Jeżeli pracodawcy po drodze z guideline'sem to będzie nim w oczy kłuł i pod nos podstawiał, paluchem groźnie wyprostowanym akapita złowieszczo wskazując. A jak mu nie po drodze? To pod dywan zamiecie. I głupa rżnąc będzie że nie widział, nie wie, nie ma...
W jukejowym piśmie stoi jak byk: jak anestezjolog się podejmuje - to od początku do końca. Żadnego warunkowego gdyby/jeżeli. Jedyne odstępstwo od tej zasady to samotny anestezjolog co go w czasie zabiegu wołają do reanimacji. Musi rozpatrzyć za i przeciw - czy może pacjenta opuścić, operacja musi być wstrzymana, a anestezjolog może się oddalić jeno na czas najkrótszy z możliwych.
No i tu dochodzimy do meritum programu.
Mianowicie duposkopię wykonuje u nas pielęgniarka specjalistyczna. I ta pielęgniarka, świetnie wyszkolona będąc w krajach zupełnie z Królestwem nie mających nic wspólnego, sama zapodaje sedację pacjentom. Ale nie może tego podpisać w kartach zleceń - to może zrobić za nią jedynie lekarz. Moje szefostwo twierdzi że to mam być ja - a ja twierdze że to ma być jej opiekun.
Taak.
Jeżeli się podpisuję, to znaczy że jestem involved - a jak jestem wplatany w proces, to zgodnie z zasadą AAGBI mam być przy pacjencie w trakcie zabiegu.
Idę sobie zjeść magnezu. Jutro mam rozmowę ze swoja manago, a niekoniecznie chcę ja zagryźć w pierwszych trzech minutach.
Zresztą, z tym pierońskim magnezem też kurwicy dostać można - za mało go, to oko lata, serducho hercklekoty wyprawia że o zwykłym wkurwieniu nie wspomną. A jak się go zeżre za dużo - sraczka murowana.
-Jedźmy, jedźmy na te grzyby. Winko kupimy, córeczka mi się urodziła to jest okazja.
-Znooowu???!???
-Nie, ta co cztery lata temu. Dziecko jest dziecko, wypić zawsze można.
A po co on jest? W zasadzie można by sądzić że jest po to by dochtorom życie ułatwić.
Nic bardziej błędnego.
Jeżeli pracodawcy po drodze z guideline'sem to będzie nim w oczy kłuł i pod nos podstawiał, paluchem groźnie wyprostowanym akapita złowieszczo wskazując. A jak mu nie po drodze? To pod dywan zamiecie. I głupa rżnąc będzie że nie widział, nie wie, nie ma...
W jukejowym piśmie stoi jak byk: jak anestezjolog się podejmuje - to od początku do końca. Żadnego warunkowego gdyby/jeżeli. Jedyne odstępstwo od tej zasady to samotny anestezjolog co go w czasie zabiegu wołają do reanimacji. Musi rozpatrzyć za i przeciw - czy może pacjenta opuścić, operacja musi być wstrzymana, a anestezjolog może się oddalić jeno na czas najkrótszy z możliwych.
No i tu dochodzimy do meritum programu.
Mianowicie duposkopię wykonuje u nas pielęgniarka specjalistyczna. I ta pielęgniarka, świetnie wyszkolona będąc w krajach zupełnie z Królestwem nie mających nic wspólnego, sama zapodaje sedację pacjentom. Ale nie może tego podpisać w kartach zleceń - to może zrobić za nią jedynie lekarz. Moje szefostwo twierdzi że to mam być ja - a ja twierdze że to ma być jej opiekun.
Taak.
Jeżeli się podpisuję, to znaczy że jestem involved - a jak jestem wplatany w proces, to zgodnie z zasadą AAGBI mam być przy pacjencie w trakcie zabiegu.
Idę sobie zjeść magnezu. Jutro mam rozmowę ze swoja manago, a niekoniecznie chcę ja zagryźć w pierwszych trzech minutach.
Zresztą, z tym pierońskim magnezem też kurwicy dostać można - za mało go, to oko lata, serducho hercklekoty wyprawia że o zwykłym wkurwieniu nie wspomną. A jak się go zeżre za dużo - sraczka murowana.
-Jedźmy, jedźmy na te grzyby. Winko kupimy, córeczka mi się urodziła to jest okazja.
-Znooowu???!???
-Nie, ta co cztery lata temu. Dziecko jest dziecko, wypić zawsze można.
środa, 16 września 2009
Dżip rulez
Pierwszy tydzień po urlopie jest inny. Człowiek dalej promieniuje wewnętrznym pięknem, jako ta smoczyca, a robota sobie lezie mimochodem. Dzisiaj poczułem wreszcie że wróciłem. Przylazł był chirurg ortopedowy, co to błyskawiczny jest nadspodziewanie. Nie wiem jaki on ma tak zwany output - bo co innego szybkość a zupełnie co innego dokładność - ale pacjentów obrabia z błyskiem ciupagi.
Wstyd przy takim babrać się z anestezją dłużej niż zabieg trwa - więc prócz rzemiechy zwykłej trzeba jeszcze dodać szczyptę szczęścia żeby budzić pacjentów równo z ostatnim szwem.
Udało się.
Pięć zabiegów - i wszystkie obudziłem zanim chirurg wylazł z sali operacyjnej po zabiegu. Ha. Jak się człowiek nie pochwali - nikt tego nie zrobi.
I jeszcze: samochwała w kącie stała.
W związku z przerobem wyszła zgaduj-zgadula. Pięciu pacjentów. Cztery kobiełki i jeden facet. Taki - męski barz, włos na żel postawiony, w dodatku służby policyjne. A po zabiegu czterech pacjentów się uśmiechało, a jeden wył z bólu. 15 miligramów morfiny potrafi potrafi znieść bóle porodowe. A ten z wycia przeszedł na jęczenie.
Zaraza z tą płcią.
Po południu przyszła pani co to miała przytarczyce usunięte. Jako że nie jest to częsta sprawa, więc chciałem ją zobaczyć zanim ja zoperujemy. Uśmiechnęliśmy się miło i rozpoczęli tête-à-tête.
Operacja kiedy była? Dziesięć lata temu? Aha. A wycieli wszystko? Nie tylko jeden gruczoł. Hm. Normalny człowiek ma od 4 do 6 - a czasem to i więcej. Czyli w sumie nic się dziać nie powinno... Kiedy dżip sprawdzał ostatnio poziom wapnia i fosforanów? Co to jest? No takie cósie co się sprawdza po operacji. A, to robili zaraz po zabiegu i było łokej. Kul. A nie takie skurcze mięśni to czasem nie łapią? A łapią - odrzekła zdziwiona kobiełka. A to z tego? No, może być z tego.
Ja tego systemu nie zrozumiem za chińskiego Boga. Usuneli babie przytarczyce, sprawdzili raz poziom parathormonu oraz wapnia i fosoru - po czym uznali za wyleczona. Ożeszty ożeszku...
Na wszelki wypadek pobrałem kobiełce krew - własnoręcznie, bo pielęgniarka tu tego nie potrafi - coby wszystko sprawdzić. Ostatecznie lepiej jest wyrównać wszystko przed zabiegiem niż potem obudzić sztywnego pacjenta. Z powodu tężyczki. Nie mówiąc o takich radościach jak zawał, TIA, czy inne paskudztwo...
Wstyd przy takim babrać się z anestezją dłużej niż zabieg trwa - więc prócz rzemiechy zwykłej trzeba jeszcze dodać szczyptę szczęścia żeby budzić pacjentów równo z ostatnim szwem.
Udało się.
Pięć zabiegów - i wszystkie obudziłem zanim chirurg wylazł z sali operacyjnej po zabiegu. Ha. Jak się człowiek nie pochwali - nikt tego nie zrobi.
I jeszcze: samochwała w kącie stała.
W związku z przerobem wyszła zgaduj-zgadula. Pięciu pacjentów. Cztery kobiełki i jeden facet. Taki - męski barz, włos na żel postawiony, w dodatku służby policyjne. A po zabiegu czterech pacjentów się uśmiechało, a jeden wył z bólu. 15 miligramów morfiny potrafi potrafi znieść bóle porodowe. A ten z wycia przeszedł na jęczenie.
Zaraza z tą płcią.
Po południu przyszła pani co to miała przytarczyce usunięte. Jako że nie jest to częsta sprawa, więc chciałem ją zobaczyć zanim ja zoperujemy. Uśmiechnęliśmy się miło i rozpoczęli tête-à-tête.
Operacja kiedy była? Dziesięć lata temu? Aha. A wycieli wszystko? Nie tylko jeden gruczoł. Hm. Normalny człowiek ma od 4 do 6 - a czasem to i więcej. Czyli w sumie nic się dziać nie powinno... Kiedy dżip sprawdzał ostatnio poziom wapnia i fosforanów? Co to jest? No takie cósie co się sprawdza po operacji. A, to robili zaraz po zabiegu i było łokej. Kul. A nie takie skurcze mięśni to czasem nie łapią? A łapią - odrzekła zdziwiona kobiełka. A to z tego? No, może być z tego.
Ja tego systemu nie zrozumiem za chińskiego Boga. Usuneli babie przytarczyce, sprawdzili raz poziom parathormonu oraz wapnia i fosoru - po czym uznali za wyleczona. Ożeszty ożeszku...
Na wszelki wypadek pobrałem kobiełce krew - własnoręcznie, bo pielęgniarka tu tego nie potrafi - coby wszystko sprawdzić. Ostatecznie lepiej jest wyrównać wszystko przed zabiegiem niż potem obudzić sztywnego pacjenta. Z powodu tężyczki. Nie mówiąc o takich radościach jak zawał, TIA, czy inne paskudztwo...
wtorek, 15 września 2009
Porządki
Jakoś tak od zeszłego roku, dokładniej od października, nie miałem czasu przysiąść nad zdjęciami. Wycieczek moc, zdjęć cała kupa - z przewagą kupy - a w albumie cisza. Koniec końców zabrałem się za mój zbiorek.
Myślę że wiem co poczuł Herakles po wejściu do stajni.
Jednak za starych czasów było prościej. Dotarłem do fotek robionych jeszcze analogiem, choć później jedynie zrobiłem cyfrowe odbitki wprost z kliszy. No, nie będę się tu rozpływał "ach jakaż to super technologia była" - bo nie była. Ale rozmycie tła, ostrość w szczegółach i rozpiętość tonalna - excuses moi, to jest nie do uzyskania za pomocą mojego aparatu. Wtedy robiłem Canonem 300 i obiektywem kitowym, teraz używam 400D z super-hiper L-ką 17-40 i muszę przyznać że jednak to nie to...
To uczucie jest fatalne bo zwiastuje nadchodzący debet.
Efekt prac wisi w Galeryjce. Jak by kto miał ochotę, zapraszam (choć zdaje sobie sprawę że 134 zdjęcia palm z Dominikany może wywrócić flaki na lewą stronę - co ja poradzę że w Gorcach jeno jodły na gór szczycie...).
Biorę się za widły. Nie wiem jak się rzekami steruje.
Myślę że wiem co poczuł Herakles po wejściu do stajni.
Jednak za starych czasów było prościej. Dotarłem do fotek robionych jeszcze analogiem, choć później jedynie zrobiłem cyfrowe odbitki wprost z kliszy. No, nie będę się tu rozpływał "ach jakaż to super technologia była" - bo nie była. Ale rozmycie tła, ostrość w szczegółach i rozpiętość tonalna - excuses moi, to jest nie do uzyskania za pomocą mojego aparatu. Wtedy robiłem Canonem 300 i obiektywem kitowym, teraz używam 400D z super-hiper L-ką 17-40 i muszę przyznać że jednak to nie to...
To uczucie jest fatalne bo zwiastuje nadchodzący debet.
Efekt prac wisi w Galeryjce. Jak by kto miał ochotę, zapraszam (choć zdaje sobie sprawę że 134 zdjęcia palm z Dominikany może wywrócić flaki na lewą stronę - co ja poradzę że w Gorcach jeno jodły na gór szczycie...).
Biorę się za widły. Nie wiem jak się rzekami steruje.
poniedziałek, 14 września 2009
Twilight
Zaraza. Poczytałem sobie opisy w sieci i wyszło mi dokładnie że filmidło jest adaptacją "Trędowatej" w scenerii mrocznego gotyku. Czy innego rokokoko. W związku z powyższym zrozumiałe jest uczucie niejakiego obrzydzenia towarzyszące mi początkowi mydlanego romansidła z wampirem w tle.
Kkurcze.
Nigdy się nie siliłem żeby przypisywać sobie smak wysublimowany, od kina oczekuję miłej rozrywki i tyle. Jednakowoż mam takie jedno maluśkie mianowicie.
Mianowicie musi to się choć trochę trzymać kupy.
No i dzonk.
Z przerażeniem i niejakim zdziwieniem przyznaje bez bicia że mi się film podobał. Fakt, jest to romansidło. Jej się z podniecenia trzęsą nogi, on zastanawia się jak jej nie zeżreć i - wszyscy zadowoleni. Oczywiście ona mu zaufa, on jej uratuje życie and they lived happily ever after. W ostatniuśkiej scenie co prawda reżyser zręcznie wrzucił początek nowego filma - bo że doczekamy quasi-potterowego tasiemca to chyba nikt nie wątpi - ale ogólnie do łóżka można iść spokojnie, wiedząc że śnić będziemy o półwampirkach poczynanych w szale dzikim.
Kristen Stewart w roli dzidzi pierwszej do zjedzenia daje sobie świetnie radę, ma ten dziewczynkowaty rys MM który sprawia że chłopom robi się ciepło, głównie w okolicy serca, natomiast naczelny wampir, brutal i kochanek w jednym, Robert Pattison, niestety świnią jest i basta - miast powiedzieć biednemu Harremu że Voldemort go nie zaciukał w czwartej części, kręci sobie hołubce z dziewoją śliczną na drugiej półkuli.
Serii wieszczę wzięcie. Może nie będzie to druga potteromania bo jednakowoż z wybuchem takiej histerii jest jak z prawdziwą miłością - kocha się raz tylko. Ale z drugiej strony pisanie o dzieciach w pierwszej klasie szkoły magii jest pozbawione zasadniczego uroku powieści o mrocznej miłości - zero w niej seksu. Twilight co prawda scen seksu nie ma wcale, ale jednak - mógłby mieć. I oczyma wyobraźni niejedno dziewczę zobaczy co oni mogli - choć nie zrobili...
Druga część wchodzi do kin. Tym razem polezę zanim przeczytam jakoweś recenzje.
Kkurcze.
Nigdy się nie siliłem żeby przypisywać sobie smak wysublimowany, od kina oczekuję miłej rozrywki i tyle. Jednakowoż mam takie jedno maluśkie mianowicie.
Mianowicie musi to się choć trochę trzymać kupy.
No i dzonk.
Z przerażeniem i niejakim zdziwieniem przyznaje bez bicia że mi się film podobał. Fakt, jest to romansidło. Jej się z podniecenia trzęsą nogi, on zastanawia się jak jej nie zeżreć i - wszyscy zadowoleni. Oczywiście ona mu zaufa, on jej uratuje życie and they lived happily ever after. W ostatniuśkiej scenie co prawda reżyser zręcznie wrzucił początek nowego filma - bo że doczekamy quasi-potterowego tasiemca to chyba nikt nie wątpi - ale ogólnie do łóżka można iść spokojnie, wiedząc że śnić będziemy o półwampirkach poczynanych w szale dzikim.
Kristen Stewart w roli dzidzi pierwszej do zjedzenia daje sobie świetnie radę, ma ten dziewczynkowaty rys MM który sprawia że chłopom robi się ciepło, głównie w okolicy serca, natomiast naczelny wampir, brutal i kochanek w jednym, Robert Pattison, niestety świnią jest i basta - miast powiedzieć biednemu Harremu że Voldemort go nie zaciukał w czwartej części, kręci sobie hołubce z dziewoją śliczną na drugiej półkuli.
Serii wieszczę wzięcie. Może nie będzie to druga potteromania bo jednakowoż z wybuchem takiej histerii jest jak z prawdziwą miłością - kocha się raz tylko. Ale z drugiej strony pisanie o dzieciach w pierwszej klasie szkoły magii jest pozbawione zasadniczego uroku powieści o mrocznej miłości - zero w niej seksu. Twilight co prawda scen seksu nie ma wcale, ale jednak - mógłby mieć. I oczyma wyobraźni niejedno dziewczę zobaczy co oni mogli - choć nie zrobili...
Druga część wchodzi do kin. Tym razem polezę zanim przeczytam jakoweś recenzje.
niedziela, 13 września 2009
Egiptowo bez stresu
Nie zawsze jest tak stresowo jak we wczorajszej opowieści. W zasadzie to w ogóle tak nie jest - ot, raz się pokićkało, wnioski się wyciągnęło i tyle. Zazwyczaj nureczki to sam miód i ultramaryna.
Prawdą jest że się trzeba nauczyć kilku przekształceń, ale powiedzmy sobie szczerze, jest to problem dla niepiśmiennego N'guru z Kinszasy który chce zostać majstrem czy innym instruktorem.
Do zwykłego nurowania trzeba znać powszechnie znany i lubiany wzorek V1*P1/T1=V2*P2/T2 - co w przypadku nurkowania w wodzie, zakładając powolne rozprężanie gazu, daje możliwość wywalenia temperatury z równania.
I tak dla T=const, P1V1=P2V2
Druga rzecz to przyrost ciśnienia o 1ATA co 10 metrów słupa wody.
I trzecia: ciśnienie parcjalne tlenu we krwi ma nie przekraczać 1.4ATA na dnie i 1.6ATA w czasie dekompresji (to ostatnie nurek rekreacyjny ma w nosie...) W zasadzie techniczny powinien jeszcze pamiętać o nie przekraczaniu ciśnienia parcjalnego azotu powyżej 3,95, ale to tylko dla leszczy jest. Zawodowiec wytrzyma 7,11 (tak tak, debile nurkują na głębokość 80m z powietrzem na plecach; trzeba jednak uczciwie ostrzec chętnych że odzysk jest mizerny. Z drugiej strony rybkom też się coś od życia - do zjedzenia - należy). Reszta to plan, konsekwencja, bezpieczeństwo, rybki i przygoda.
Prześledźmy jak wygląda takie idealne nurkowanie w praktyce:
1. Zakładamy graty i wskakujemy do wody.
2. Koledzy z łódki podają nam pozostawione koło wiaderka płetwy (szybciej się pływa).
3. Koledzy w wodzie odkręcają nam butlę (można dłużej pozostać pod powierzchnią).
4. W wodzie oglądamy rybki i inne stwory - toż nie po to Dive Master (zwany kompletnie beznadziejnie i niepolitycznie Dziwką Majstra) zamyka grupę żeby zwracać uwagę na czas i głębokość. Porządny DM wytrzyma nawet i 60 metrów na 28 procentowym nitroksie (którego to używa się do przedłużenia czasu dennego przy zaplanowanym nurkowaniu na 40 metrów). Toż 1,98 ATA tlenu (0,28x7) najwyżej odpali napad drgawek - kto by się przejmował pierdołami.
5. Na pytanie ile mamy gazu w butli odpowiadamy szczerze że zostało nam pół bara i ochoczo przyjmujemy zapasowe źródło powietrza od naszego DM-a.
6. Piłujemy sobie powietrze radośnie z jego butli aż do całkowitego zera.
7. Ni ma rady - wynurzamy się z DM-em na powierzchnię i natychmiast zgłaszamy skurcze w nogach, bóle w rękach i ogólną niemoc (chyba że łódka jest nie dalej niż 20 metrów - dla takiej odległości nie warto robić z siebie kompletnej ofiary). Tu są dwa warianty. Jeżeli jesteśmy płcią piękną, z naciskiem na to drugie - oglądamy sobie niebo i słuchamy jak DM świszczy w trakcie holowania nas po powierzchni. Jeżeli jesteśmy mężczyzną - tu sprawa jest trudniejsza i zależy od preferencji naszego DM-a, naszego wdzięku oraz zdolności aktorskich. Trzeba jednak brać pod uwagę ryzyko dostania po pysku.
8. Koło łódki pozwalamy się obsłużyć tubylcom w wodzie i wtarmosić na łódkę.
9. W czasie lanczyku ochoczo opowiadamy jak to Kazio ma problemy z wyważeniem, a Zosia to chyba zjada powietrze. I rzecz jasna pomstujemy na matoła co nam naszą butlę nabił do połowy - w najlepszym razie.
I to chyba komplet wniosków jakie można wyciągnąć z prawa Boyl'a-Mariott'a
sobota, 12 września 2009
Egiptowo
Coś tam jest. Co przyciąga i każe narażać się na 40 w cieniu oraz ultraprzyjacielskich sprzedawców gotowych łupać ze skóry bez większego miłosierdzia. Odkąd padł pomysł zorganizowania Dahabu, nie mogę się pozbyć tego francowatego widoku: otwarte drzwi samolotu, schody rozmazane w plamie światła i uderzenie gorącego powietrza. W którym, dzięki niezbyt dużej wilgotności, człowiek i tak pozostaje suchy.
Do tej pory latałem do Hurghady albo do Safagi. Najmilej wspominam austriacką Mena Dive, w której zrobiłem swoje uprawnienia techniczne. Trzeba będzie tam polecieć żeby na śmierć nie zapomnieć jak się nurkuje na trimiksie.
Nury z dekompresją są zupełnie inne niż rekreacja kilka metrów pod powierzchnią. Najpierw zjazd w dół. Na 100 i głębiej trzeba mieć coś żeby oddychać na powierzchni i zaraz pod nią, bo gaz denny ma za mało tlenu. Jeżeli założy się ciśnienie parcjalne nie większe niż 1.4 ATA, w mieszance powinno być go nie więcej niż 12 procent. Na powierzchni wystarczy kilka oddechów taką mieszanką i kolapsik gotowy. Ale już na 10 metrze można przełączyć się na takie cudo. Od tej pory zaczyna się miły zjazd w dół. Prędkość nie większa niż 20 metrów na minutę - więc stóweczkę osiąga się po pięciu. To jest chyba najbardziej niesamowite w całym przedsięwzięciu. Jeszcze kilka minut temu byliśmy na powierzchni, wydaje się być ot, w zasięgu ręki - a tu guzik z pętelką. Do wylezienia na łódkę potrzeba zdrowo ponad godzinę czasu. W odpowiednim tempie, z odpowiednimi przystankami deko. Wyłamanie się z planu kończy się najczęściej w komorze deko. To dla szczęśliwców - dla pechowców zarezerwowane jest wąchanie kwiatków w pozycji leżąc.
Pierwsze prawo nurkowe, o którym wszyscy krzyczą i literalnie nikt go nie przestrzega, mówi: jeżeli czujesz że nie powinieneś nurkować, nie nurkuj. Jeżeli czujesz że powinieneś przerwać nurkowanie to go przerwij. Jeżeli złamałeś plan - nurkowanie padło. Nie ma nurkowania poza planem. Jak to działa w praktyce?
W trakcie treningu miałem wykonać nureczka na 80 metrów z 20 minutowym pobytem dennym. Deko w takiej sytuacji jest półtoragodzinne. Gazy zostały przeliczone, rezerwy dodane, nawet moje uwagi uwzględnione. To zresztą była najśmieszniejsza rzecz w całym kursie. Mianowicie na tapetę wyszła wtedy kontrdyfuzja wsteczna. Co to jest? Paskudne zjawisko występujące w momencie zmiany gazów podczas dekompresji. Jeżeli wycofamy za dużo helu i zamiast niego dołożymy azotu, skończymy wisząc sobie na deko i porzygując wszystkim co mamy w żołądku. To najlepsza opcja. Najgorsza - wąchanie kwiatków - raczej nie wymaga komentarza. Ponieważ używałem wtedy V-Plannera z zaszytym VPM-B, a moi instruktorzy 16 kompartmentowego Buhlmana, wyszła nam drobna niezgodność w czasach i gazach. W końcu stanęło tak - gazy wzięliśmy wg V-Plannera, a deco zaplanowaliśmy wg. ich algorytmu. Efektem jest nieco wolniejsze wynurzanie na początku i krótsze deko w ostatniej fazie.
Ad rem.
Plan był prosty. Dżamp do wody, zejście na 80 metrów z przystankiem na 40 celem przepięcia gazów i poinformowania o tym komputera, dociągnięcie do 20 minuty na dnie po czym dekompresja i obiadek. Brzmiało nieźle.
Problem zaczął się zaraz po dżampnięciu. Jako że wiatr zdechł, fali nie było, więc nasz skiper wywalił nas z łódki dobre 100 metrów od rafy. Znaczy, w założeniach miało być 25 ale zgodnie z prawem Murphego jak coś może pójść źle - to pójdzie. Mój zamiast dopiłować na płetwach po powierzchni, zakrzyknął dziarsko że schodzimy w dół w stronę rafy - a jako że onaż sama im głębiej tym bardziej idzie w nasza stronę to się spotkamy.
Nie spotkaliśmy.
Wiszę sobie na 40 metrach, na pierwszym gazie dekompresyjnym, mój dzielny instruktor puszcza bańki kolorowe gdzieś z 60 metrów, staram się go trzymać pod sobą bo jak odpłynie, nie znajdę, minęła 8 minuta nurkowania a my jesteśmy jako te plemniki na gejowskiej imprezie. W końcu popatrzył się na mnie, więc pokazałem mu jednoznacznie że robimy abort. A gdzie tam... Pokazał że rafę widzi i żebym złaził. Przepiałem gaz i poszedłem w dół. Nie wiem co widział - bo rafy na pewno nie. Panie Jezu, będe teraz jak dupa wołowa wisiał w toni przez kolejne kilkadziesiąt minut bo się pacan...
... o, excuses moi. Jest rafa. Jakieś 20 metrów pod nami zamajaczyło dno. Okazało się że nas nieco obróciło w wodzie i zamiast prostopadle, szliśmy na to pierońską rafę skosem. Niech ta będzie. Doszliśmy do rafeczki, wymienili znaki OK - OK i i zaczęli płynąć oglądając księżycowy krajobraz. Mocne uczucie. Sprawdziłem czas - ale jaja. Z czasu dennego zostało nam jeszcze 4 minuty....
Trzy minuty później zaczęliśmy wychodzić. Nie wiem skąd mi się wziął ten spokój i cisza, chyba jednak jestem wrażliwy na azot we krwi. Spokojniutko doszliśmy do pierwszego przełączenia gazów na 21 metrze, wziąłem w dziub 50/50 i odstałem swoje pierwsze deko. Mój dzielny VR3 pozwolił mi wyjść na 16 metr i zapalił 6 minut. O żeż ty, kurwadziadu jeden. Toż ja spędziłem dobre dziesięć minut na tej butli schodząc w dół, większość na 40 metrze! Szlag jasny trafił, jak on mi będzie wyrzucał takie pierońskie deko, to mi do 6 metra - czyli do głębokości przepięcia na czysty tlen - braknie... Najbardziej wpierdalające w VR3 jest że albo go słuchasz - albo spadaj. Jak się wyłamiesz z deko na więcej niż minutę, komputerek pokazuje ci czas i głębokość. I tyle - resztę licz sobie na palcach. Udusi mnie, skurwysyn jeden....
Ciągnąc sobie gazik jak przez słomkę do picia Margarithy skończyłem 6 minut i z niepokojem popatrzyłem co dalej. 8 na 12. Mózg wszedł mi na obroty niedostępne śmiertelnikom bez kupy w majtach. Błyskiem przeliczyłem zużycie własne na ciśnienie i zawartość gazu w butli - styka bez problema. Ale to jeszcze nie koniec. Na sto procent gad przytrzyma przynajmniej z raz.
Przytrzymał na 9. Ale tu sobie pomyślałem że w dupie dziada mam - najwyżej przepnę tlen nieco wcześniej, a deko zrobię zgodnie z pierwotnymi wyliczeniami. Na szczęście VR3 w trakcie postoju podnosi nieco sufit nad głową - na początku trzeba stać na 12 metrze ale potem pomaluśku podnosi to do 11, potem do 10...
Ostatecznie ustnik z tlenem wziąłem do dzioba na 6 metrze, zgodnie zaleceniem mojego przyjaciela jedynego, komputera dekompresyjnego - i looknałem na czas. 38 minut. Jezusie brodziaty, tak się właśnie kończy wyłamywanie z planu. Na backupie stało że 26 - a komputerek po ładowaniu azotem na 40 metrze dołożył do tego 12 minut? No bo skąd taka różnica? Toż plan spisywaliśmy bezpośredni z niego. Piknie. Czując luz wytworny i spadek napięcia, rozglądnąłem się po raz pierwszy od dobrych 30 minut dookoła. Masa rekreacyjnych nurków śmigała sobie do 20 metra i z powrotem, a my jak te szafy gdańskie wisimy przybici do 6 metra... Nie ma to jak profi być...
Po takich jajach należy spierdzielać na łódkę w podskokach. Ale - co może mi się stać na 4 metrze? Komputerek zdekompresował mnie 8 minut przed moim instruktorem, ostatecznie był nieco głębiej a poza tym nurkował z obwodem zamkniętym - więc pomyślałem że sobie bojkę strzelę i przestanę się wślipiać w ten pieroński głębokościomierz. Pierwszy strzał mi nie wyszedł, więc WYPUŚCIŁEM USTNIK Z RĘKI i ściągnąłem worek na dół. Mając nawiniętą szpulkę poczułem że mi powietrza brakuje i dopiero spory łyk słonej wody uświadomił mi że nie wsadziłem z powrotem ustnika między zęby. Spokojnie, choć na ślepo odnalazłem go, pociągnąłem - i - okazało się że to zakręcone pierwsze deko. A oddychać się chce... Tu szarpnęło mi przeponą, panika zapaliła czerwona płachtę z napisem NA POWIERZCHNIĘ, już miałem się zacząć szarpać...
... noż, kmać, bez jaj. Sięgnąłem do butli z tlenem, wyłowiłem ustnik z wody, wziąłem głęboki wdech...
... i zobaczyłem mojego instruktora, który wisząc 3 metry na wprost mnie, przyglądał mi się z zaciekawieniem.
Taak.
Nie ma to jak się utopić na 4 metrze. Szczególnie po półtoragodzinnej dekompresji.
Peter na pierwszym planie - z tyłu aplikant do tytułu nurka technicznego, zdjęcie zrobione podczas nurkowania szkoleniowego na 45 m., z czasem dennym 30 minut.
Do tej pory latałem do Hurghady albo do Safagi. Najmilej wspominam austriacką Mena Dive, w której zrobiłem swoje uprawnienia techniczne. Trzeba będzie tam polecieć żeby na śmierć nie zapomnieć jak się nurkuje na trimiksie.
Nury z dekompresją są zupełnie inne niż rekreacja kilka metrów pod powierzchnią. Najpierw zjazd w dół. Na 100 i głębiej trzeba mieć coś żeby oddychać na powierzchni i zaraz pod nią, bo gaz denny ma za mało tlenu. Jeżeli założy się ciśnienie parcjalne nie większe niż 1.4 ATA, w mieszance powinno być go nie więcej niż 12 procent. Na powierzchni wystarczy kilka oddechów taką mieszanką i kolapsik gotowy. Ale już na 10 metrze można przełączyć się na takie cudo. Od tej pory zaczyna się miły zjazd w dół. Prędkość nie większa niż 20 metrów na minutę - więc stóweczkę osiąga się po pięciu. To jest chyba najbardziej niesamowite w całym przedsięwzięciu. Jeszcze kilka minut temu byliśmy na powierzchni, wydaje się być ot, w zasięgu ręki - a tu guzik z pętelką. Do wylezienia na łódkę potrzeba zdrowo ponad godzinę czasu. W odpowiednim tempie, z odpowiednimi przystankami deko. Wyłamanie się z planu kończy się najczęściej w komorze deko. To dla szczęśliwców - dla pechowców zarezerwowane jest wąchanie kwiatków w pozycji leżąc.
Pierwsze prawo nurkowe, o którym wszyscy krzyczą i literalnie nikt go nie przestrzega, mówi: jeżeli czujesz że nie powinieneś nurkować, nie nurkuj. Jeżeli czujesz że powinieneś przerwać nurkowanie to go przerwij. Jeżeli złamałeś plan - nurkowanie padło. Nie ma nurkowania poza planem. Jak to działa w praktyce?
W trakcie treningu miałem wykonać nureczka na 80 metrów z 20 minutowym pobytem dennym. Deko w takiej sytuacji jest półtoragodzinne. Gazy zostały przeliczone, rezerwy dodane, nawet moje uwagi uwzględnione. To zresztą była najśmieszniejsza rzecz w całym kursie. Mianowicie na tapetę wyszła wtedy kontrdyfuzja wsteczna. Co to jest? Paskudne zjawisko występujące w momencie zmiany gazów podczas dekompresji. Jeżeli wycofamy za dużo helu i zamiast niego dołożymy azotu, skończymy wisząc sobie na deko i porzygując wszystkim co mamy w żołądku. To najlepsza opcja. Najgorsza - wąchanie kwiatków - raczej nie wymaga komentarza. Ponieważ używałem wtedy V-Plannera z zaszytym VPM-B, a moi instruktorzy 16 kompartmentowego Buhlmana, wyszła nam drobna niezgodność w czasach i gazach. W końcu stanęło tak - gazy wzięliśmy wg V-Plannera, a deco zaplanowaliśmy wg. ich algorytmu. Efektem jest nieco wolniejsze wynurzanie na początku i krótsze deko w ostatniej fazie.
Ad rem.
Plan był prosty. Dżamp do wody, zejście na 80 metrów z przystankiem na 40 celem przepięcia gazów i poinformowania o tym komputera, dociągnięcie do 20 minuty na dnie po czym dekompresja i obiadek. Brzmiało nieźle.
Problem zaczął się zaraz po dżampnięciu. Jako że wiatr zdechł, fali nie było, więc nasz skiper wywalił nas z łódki dobre 100 metrów od rafy. Znaczy, w założeniach miało być 25 ale zgodnie z prawem Murphego jak coś może pójść źle - to pójdzie. Mój zamiast dopiłować na płetwach po powierzchni, zakrzyknął dziarsko że schodzimy w dół w stronę rafy - a jako że onaż sama im głębiej tym bardziej idzie w nasza stronę to się spotkamy.
Nie spotkaliśmy.
Wiszę sobie na 40 metrach, na pierwszym gazie dekompresyjnym, mój dzielny instruktor puszcza bańki kolorowe gdzieś z 60 metrów, staram się go trzymać pod sobą bo jak odpłynie, nie znajdę, minęła 8 minuta nurkowania a my jesteśmy jako te plemniki na gejowskiej imprezie. W końcu popatrzył się na mnie, więc pokazałem mu jednoznacznie że robimy abort. A gdzie tam... Pokazał że rafę widzi i żebym złaził. Przepiałem gaz i poszedłem w dół. Nie wiem co widział - bo rafy na pewno nie. Panie Jezu, będe teraz jak dupa wołowa wisiał w toni przez kolejne kilkadziesiąt minut bo się pacan...
... o, excuses moi. Jest rafa. Jakieś 20 metrów pod nami zamajaczyło dno. Okazało się że nas nieco obróciło w wodzie i zamiast prostopadle, szliśmy na to pierońską rafę skosem. Niech ta będzie. Doszliśmy do rafeczki, wymienili znaki OK - OK i i zaczęli płynąć oglądając księżycowy krajobraz. Mocne uczucie. Sprawdziłem czas - ale jaja. Z czasu dennego zostało nam jeszcze 4 minuty....
Trzy minuty później zaczęliśmy wychodzić. Nie wiem skąd mi się wziął ten spokój i cisza, chyba jednak jestem wrażliwy na azot we krwi. Spokojniutko doszliśmy do pierwszego przełączenia gazów na 21 metrze, wziąłem w dziub 50/50 i odstałem swoje pierwsze deko. Mój dzielny VR3 pozwolił mi wyjść na 16 metr i zapalił 6 minut. O żeż ty, kurwadziadu jeden. Toż ja spędziłem dobre dziesięć minut na tej butli schodząc w dół, większość na 40 metrze! Szlag jasny trafił, jak on mi będzie wyrzucał takie pierońskie deko, to mi do 6 metra - czyli do głębokości przepięcia na czysty tlen - braknie... Najbardziej wpierdalające w VR3 jest że albo go słuchasz - albo spadaj. Jak się wyłamiesz z deko na więcej niż minutę, komputerek pokazuje ci czas i głębokość. I tyle - resztę licz sobie na palcach. Udusi mnie, skurwysyn jeden....
Ciągnąc sobie gazik jak przez słomkę do picia Margarithy skończyłem 6 minut i z niepokojem popatrzyłem co dalej. 8 na 12. Mózg wszedł mi na obroty niedostępne śmiertelnikom bez kupy w majtach. Błyskiem przeliczyłem zużycie własne na ciśnienie i zawartość gazu w butli - styka bez problema. Ale to jeszcze nie koniec. Na sto procent gad przytrzyma przynajmniej z raz.
Przytrzymał na 9. Ale tu sobie pomyślałem że w dupie dziada mam - najwyżej przepnę tlen nieco wcześniej, a deko zrobię zgodnie z pierwotnymi wyliczeniami. Na szczęście VR3 w trakcie postoju podnosi nieco sufit nad głową - na początku trzeba stać na 12 metrze ale potem pomaluśku podnosi to do 11, potem do 10...
Ostatecznie ustnik z tlenem wziąłem do dzioba na 6 metrze, zgodnie zaleceniem mojego przyjaciela jedynego, komputera dekompresyjnego - i looknałem na czas. 38 minut. Jezusie brodziaty, tak się właśnie kończy wyłamywanie z planu. Na backupie stało że 26 - a komputerek po ładowaniu azotem na 40 metrze dołożył do tego 12 minut? No bo skąd taka różnica? Toż plan spisywaliśmy bezpośredni z niego. Piknie. Czując luz wytworny i spadek napięcia, rozglądnąłem się po raz pierwszy od dobrych 30 minut dookoła. Masa rekreacyjnych nurków śmigała sobie do 20 metra i z powrotem, a my jak te szafy gdańskie wisimy przybici do 6 metra... Nie ma to jak profi być...
Po takich jajach należy spierdzielać na łódkę w podskokach. Ale - co może mi się stać na 4 metrze? Komputerek zdekompresował mnie 8 minut przed moim instruktorem, ostatecznie był nieco głębiej a poza tym nurkował z obwodem zamkniętym - więc pomyślałem że sobie bojkę strzelę i przestanę się wślipiać w ten pieroński głębokościomierz. Pierwszy strzał mi nie wyszedł, więc WYPUŚCIŁEM USTNIK Z RĘKI i ściągnąłem worek na dół. Mając nawiniętą szpulkę poczułem że mi powietrza brakuje i dopiero spory łyk słonej wody uświadomił mi że nie wsadziłem z powrotem ustnika między zęby. Spokojnie, choć na ślepo odnalazłem go, pociągnąłem - i - okazało się że to zakręcone pierwsze deko. A oddychać się chce... Tu szarpnęło mi przeponą, panika zapaliła czerwona płachtę z napisem NA POWIERZCHNIĘ, już miałem się zacząć szarpać...
... noż, kmać, bez jaj. Sięgnąłem do butli z tlenem, wyłowiłem ustnik z wody, wziąłem głęboki wdech...
... i zobaczyłem mojego instruktora, który wisząc 3 metry na wprost mnie, przyglądał mi się z zaciekawieniem.
Taak.
Nie ma to jak się utopić na 4 metrze. Szczególnie po półtoragodzinnej dekompresji.
Peter na pierwszym planie - z tyłu aplikant do tytułu nurka technicznego, zdjęcie zrobione podczas nurkowania szkoleniowego na 45 m., z czasem dennym 30 minut.
piątek, 11 września 2009
Ceperska wycieczka
Trudno to wytłumaczyć - kiedy pracowałem w Polsce, Gorce widziałem dość często. Głównie w postaci rozmazanej smugi po lewej stronie Zakopianki na trasie do New Market. Albo NM - Nowy Sącz. Bo już Sącz - Limanowa, czy Limanowa - Rabka to raczej Beskid Wyspowy. Też zresztą zamazany. Konia z rzędem temu kto widzi szczegóły na górskiej drodze przy prędkości 180/h.
Odkąd wyjechałem - serce się w góry rwie, głównie wtedy gdy nie mogę iść. Bo jak mogę to jakby mniej. W tym roku nie daliśmy się mimo konkretnych przeciwności losu. Pierwsze podejście - zrobimy sobie wypadzik na Gorc. Co prawda niedaleko, z Ochotnicy, ale spacerek będzie miły, słoneczko, ptaszki. Ogólnie skończyło się na trzydniówce, bo pogoda była taka że burej suki człowiek by na dwór nie wyrzucił. Drugie podejście - Babia. Maluśśko brakkło... W końcu plan minimum - wyleziemy z Obidowej, a na Starych Wierchach się zobaczy. Jak czasu starczy to podskoczymy na Turbacz - a jak nie, to poleziemy sobie przez Maciejową do Rabki.
Z opuszczeniem Obidowej były niejakie problemy - właściciel tamtejszej stacji benzynowej zmienił barwy z Preem’a na Statoil’a, co niby w niczym turyście pieszemu przeszkadzać nie powinno. Ale tylko na pierwszy rzut oka... Jak wiadomo, Statoil ma takie małe paróweczki i kabanosiki, które podgrzewa i wpycha do bułki - specyjał ten jest zwany z zupełnie niezrozumiałych dla mnie przyczyn Gorącym Psem. Zapytawszy całą ekipę i otrzymawszy odpowiedź zdecydowanie negatywną - zakupiłem sobie jednego Specyjała. Ahhh mniammmmm. Pewnie bym się cieszył boskim smakiem dłużej gdyby nie pociechy które zeżarły co mi w ręku po pierwszym gryźnięciu pozostało. Nastąpił powrót, kolejne zakupy... Dobrze że byliśmy po śniadaniu, bo cała wycieczka miała szanse skończyć się spacerkiem do Rdzawki.
Pierwsza część to płaskie podejście niebieskim szlakiem na Stare. Ach, zapachy późnego lata, siano skoszone, gdzieniegdzie coś na świeżo się kosi, kwiatki, sosenki, ptaszki ćwierkają...
...upmf upmf umpf umpf...
...wsłuchałem się nieco dokładniej w te pierońskie ptaszki...
... So, I'm breaking the habit
I'm breaking the habit
Tonight
I'll paint it on the walls
'Cause I'm the one at fault...
-Młody!
- (...)
- Młłłłoooodyyyy!!!!
- Cooo???
- Weź to zdejm ze łba!
- Nie słysze!!!
- Jak zdejmiesz to usłyszysz!!!
- Nie musisz się tak drzeć, nie jestem głuchy - odparł sztywno urażony młody. -Co mówiłeś?
Romantyzm generacji I zwala z nóg. Tatuś jakby romantyczny jest przeciętnie, Puszkina czytał, gwiazdy widział i bedzie, ale bez przesady mi tu znowu. Pociech pomaszerował obrażony na świat cały a głównie na jego nieznaczną, stukilową, samobieżną część która - odkąd sięga pamięcią - pęta się koło niego i zatruwa mu życie.
Komandosi nowej ery - Worrock Worriors, cholera by to... Mordować wirtualnie mogą bez znużenia, a spacerek dłuższy doprowadza ich do skrajnego wycieńczenia i ogólnej niemocy. Na Starych jęki generacji I nasiliły się w stopniu uniemożliwiającym wykonanie skrętu w prawo - czyli na Turbacz - więc mając czasu mnóstwo zasiedliśmy do bigosiku. I Żywczyka. Albowiem jest to obowiązek porządnego turysty - zjeść co dają i piwo za 7,50 wypić. Nie po to go tam wożą żeby skisło.
Jeszcze faktycznie skiśnie i przestana w ogóle wozić. Pamiętam straszne czasy jak piwo zostało wycofane ze schronisk - toż sobie można ręce urwać taskając cztery kraty na Markowe Szczawiny. Nie, nie z Krowiarek. Z Zawoi...
Szamając bigosik poczułem że jestem znowu u siebie. Ach, dzięcielina, świerzop, pała... Lud prosty przy pracy na roli gaworzy serdecznie...
- Franek, bedzie piździć!
- A huja tam bedzie. Niby z cego?
- Obacys ze bedzie.
- Eee, pierdolis.
- Franek, za dwie gdziny bedzie piździć, jo ci godom!
- Wiz ty co? Jak zacnie piździć to jo sie tu wroce i ci wpierdole.
Z niejakim smutkiem popatrzyliśmy na ludzi ruszających na Turbacz i poleźliśmy spacerkiem na Maciejową. Ot, godzinka. Miło, spokojnie, grzyby rosną prawie przy drodze. Okazało się że najmłodszy pociech ma niesamowitą zdolność - nawet jak siknąć idzie, to prawdziwka przyniesie. Nie, nie - bez nerwów. Najpierw zrywa, potem sika. Buszując po krzokach z małążonką wynaleźli z tuzin całkiem przyzwoitych grzybków. Usmaży się w śmietanie i zje z ziemniaczkami...
Maciejowa to specyficzne miejsce. Niby już góry - a tak na prawdę wystarczy podjechać na Słone do końca i spod starego młyna wypruć na sagę przez las. Cała droga zabiera 30 minut. I juz można sobie siąść, flaczki wtrząchnąć, Żywczyka wypić. Taak. Piękne jest życie. Posiedzieliśmy na słoneczku i poczłapali do Rabki. Koniec pieśni. Następny raz będzie za rok.
Ale tym razem się nie dam. Namiot, krata i trzydniówka. Przy ognisku i dźwiękach gitary.
czwartek, 10 września 2009
Będzie tego
No - miło już było. I będzie.
Rano przyszedł sobie chirurg znany i lubiany - rzemiecha konkretna, przewidywalna i w dodatku miły dla otoczenia. Jak się do tego doda że punktualny, to w zasadzie można rzec że pracuje z fatamorganą. Co prawda rano popełniliśmy maluśki falstarcik bo się pierwszemu klientowi nie doczytało że wody pic nie należy dwie godziny przed zabiegiem, ale do tego pomału zaczynam być przyzwyczajony. czytanie ze zrozumieniem trudna rzecz. Najciekawsze w tym wszystkim że wszyscy od strzału oznajmiają że mleka nie pili od przedwczoraj. Po piątym pacjencie wziąłem w końcu liflecik do ręki, a tam takimi pierońskimi bukwami stoi coby od mleka się trzymać mw. w takiej odległości jak diabeł od święconki. No i wszyscy są tak zakałapućkani tym mlekiem że żrą chipsy na sucho albo pija wodę 5 minut przed przekroczeniem progu.
Rezygnując z przerwy obiadowej i sprężając nieco powietrze w płucach wyrobiliśmy się do pierwszej i z niepokojem zacząłem się przygotowywać do mojego popołudniowego chirurga. Który ustalił listę paląc chyba jakieś straszliwe zioło - siedem znieczuleń w trzy godziny.
Nie powiem że się nie da - da się. Ale trzeba duszyć rupę i przyleźć na pierwszą. A nie na wpół do trzeciej... Szczęściem w nieszczęściu pierwszy pacjent się sam wyleczył - znaczy antybiotyk cud sprawił i chirurg zrezygnował z rewizji rany (czyli z grzebania w lewym jaju) a kolejna mądra wrąbała rzeczonego chipsa. Tu ciekawostka. Zapytana o godzinę zapodała dziesiątą. Wytrzeszczyłem się na nią bez pardonu na co natychmiast poprawiła na dziewiątą. Opisałem jej jak mniej więcej wygląda leczenie zespołu Mendelssohna - i jej się przypomniało że tego chipsa to jednak ciupała koło jedenastej. Jedenaście plus sześc to będzie razemmm.... - znieczulimy panią za tydzień. Tak z siedmiu reniferków zrobiło się pięć.
Na koniec Marlenka dokonała gwałtu (psychicznego...) na mnie i błagając nieomal ze łzami w oczach wymusiła cobym znieczulł ostatniego chłopa o 17.30. No żesz-ty ożesz-ku... Zapowiedziałem że mam wiedzieć o takich listach z tygodniowym wyprzedzeniem - następnym razem sam to wszystko zwale zanim jeszcze dojdzie do progu.
Czyli innymi słowy mówiąc popiekliłem się dla zdrowia a i tak to nic nie zmieni.
Przemyśliwuję laxigen.
Jakby mu tak do kawusi popołudniowej sypnąć... Coby go zesrało...
Rano przyszedł sobie chirurg znany i lubiany - rzemiecha konkretna, przewidywalna i w dodatku miły dla otoczenia. Jak się do tego doda że punktualny, to w zasadzie można rzec że pracuje z fatamorganą. Co prawda rano popełniliśmy maluśki falstarcik bo się pierwszemu klientowi nie doczytało że wody pic nie należy dwie godziny przed zabiegiem, ale do tego pomału zaczynam być przyzwyczajony. czytanie ze zrozumieniem trudna rzecz. Najciekawsze w tym wszystkim że wszyscy od strzału oznajmiają że mleka nie pili od przedwczoraj. Po piątym pacjencie wziąłem w końcu liflecik do ręki, a tam takimi pierońskimi bukwami stoi coby od mleka się trzymać mw. w takiej odległości jak diabeł od święconki. No i wszyscy są tak zakałapućkani tym mlekiem że żrą chipsy na sucho albo pija wodę 5 minut przed przekroczeniem progu.
Rezygnując z przerwy obiadowej i sprężając nieco powietrze w płucach wyrobiliśmy się do pierwszej i z niepokojem zacząłem się przygotowywać do mojego popołudniowego chirurga. Który ustalił listę paląc chyba jakieś straszliwe zioło - siedem znieczuleń w trzy godziny.
Nie powiem że się nie da - da się. Ale trzeba duszyć rupę i przyleźć na pierwszą. A nie na wpół do trzeciej... Szczęściem w nieszczęściu pierwszy pacjent się sam wyleczył - znaczy antybiotyk cud sprawił i chirurg zrezygnował z rewizji rany (czyli z grzebania w lewym jaju) a kolejna mądra wrąbała rzeczonego chipsa. Tu ciekawostka. Zapytana o godzinę zapodała dziesiątą. Wytrzeszczyłem się na nią bez pardonu na co natychmiast poprawiła na dziewiątą. Opisałem jej jak mniej więcej wygląda leczenie zespołu Mendelssohna - i jej się przypomniało że tego chipsa to jednak ciupała koło jedenastej. Jedenaście plus sześc to będzie razemmm.... - znieczulimy panią za tydzień. Tak z siedmiu reniferków zrobiło się pięć.
Na koniec Marlenka dokonała gwałtu (psychicznego...) na mnie i błagając nieomal ze łzami w oczach wymusiła cobym znieczulł ostatniego chłopa o 17.30. No żesz-ty ożesz-ku... Zapowiedziałem że mam wiedzieć o takich listach z tygodniowym wyprzedzeniem - następnym razem sam to wszystko zwale zanim jeszcze dojdzie do progu.
Czyli innymi słowy mówiąc popiekliłem się dla zdrowia a i tak to nic nie zmieni.
Przemyśliwuję laxigen.
Jakby mu tak do kawusi popołudniowej sypnąć... Coby go zesrało...
środa, 9 września 2009
Zakrzówek
Kojarzy się różnie. Budowlańcom z Portugalczykami, developerom ze sprzedażą. Ale prawdziwemu nurowi kojarzą się tylko z jednym - zalanym kamieniołomem w którym nawet w środku lata można sobie przymrozić to i owo.
Do Zakrzówka stosunek mam prywatnie emocjonalny - właśnie tam robiłem sobie OWD (Open Water Diver) w systemie PADI (Pay Another Dollar Idiot Professional Association of Diving Instructors). Tam zrobiłem pierwszą wycieczkę. Pierwszy raz przekroczyłem 20 metrów. Zamroziłem pierwszy raz automat. A nawet po raz pierwszy - i ostatni - spotkałem na żywe oczy takiego ulizanego prezentera z telewizji. Chciał pożyczyć komórkę coby po pizze zadzwonić a nie chciał wyjść z in coguto. I dziwił się strasznie że go gremialnie nikt nie poznał...
Z tymi dwudziestoma metrami wiąże się opowieść o straszliwym bełcie - któren to śmierdzi (ał) siarką, jest czarny i posiada widoczność 30 cm. Przynajmniej z wierzchu - bo pod spodem ponoć widoczność lepsza, tylko ciemno jak wiadomo gdzie i u kogo, a zacap zgnitych jaj powala nawet podczas oddychania powietrzem z butli. Nie mówiąc o złażeniu wszelkich napisów ze skafandra i pozłacaniu ołowiu. Tego ostatniego nie udało mi się zobaczyć na własne oczy.
Bełt w czasach gdy robiłem sobie uprawnienia stał na wysokości 18 metrów więc zahaczenie o 20 wiązało się z nurem pełnym stresu i smrodu. Jednak nadeszło nowe. Ceny kursów nieco spadły (w moich czasach to było 15 setek - teraz za 9 można sobie zafundować), średnia krajowa wzrosła - efektem czego nurków narobiło się jak psów. Albo zgoła wróbli. I cała ta masa ludzka zaczęła oddychać pod wodą co natleniło ją wyśmienicie i pomalutku wyparło bełcik. Żeby go zobaczyć trzeba teraz zejść na co najmniej 26 metrów - a i to trza się spieszyć. Za kilka lat nie pozostanie nawet śladzik.
Kolejnym znakiem odnowy biologicznej są rybki których coraz więcej. Jako że na rybach znam się tylko jadalnych - czyli takich na talerzu - więc pojęcia nie mam cośmy widzieli. Ale była ławica mniejszych - i jedna wielgachna. Wtajemniczeni orzekli że to był sum. Dla mnie to był półtorametrowiec.
Pierwszy nurek poprowadził mój brat bliźniak wątrobowy (BBW), który zaczynał nurować ze mną i doszedł w międzyczasie od stopnia instruktora. Poszedłem z nim w parze, za nami mój instruktor i jeszcze jeden Dive Master (jeszcze jeden - bom sie do tej pory skromniuśko nie chwalił żem też DM-a zrobił trzy lata temu). Zwiedziliśmy prawie całą prawą stronę - prawie, bo mi gdzieś tak po 25 minutach siedzenia w 4 stopniowej wodzie zrobiło się regularnie niedobrze i zgłosiłem chęć wejścia ponad termoklinę. Kto nie przeżył podobnej hecy, za cholerę nie pojmie jaką radochą jest wpłynięcie w obszar o temperaturze 18 stopni. Ukrop. Luzik. Re-we-lac-ja... Jako że BBW zawsze miał zużycie powietrza na poziomie 60% mojego, więc nieco mu spadła szczęka gdy wyszliśmy na tych samych wartościach. Ja po prawie rocznej przerwie (nie licząc moczenia się w dominikańskim Atlantyku), a on z kilkoma setkami nurów rocznie. Ha - bieganie tych cholernych 5 kilometrów jednak coś dało.
Drugi nureczek niestety zrobiliśmy bez niego. Poszliśmy ponad termokliną, w ciepłej - ba, gorącej - wodzie, zaliczając ponad 40 minut. Nic by w tym nie było dziwnego gdyby nie fakt że wlazłem ze stara butlą. Czyli połową gazu. I stykło. Chyba zacznę biegać dalej - i szybciej.
Ponieważ świat wg. nura dzieli się na tych którzy nurkują oraz tych którzy jeszcze nie nurkują, polecam wszystkim. Miejsce niesamowite - a widoki przednie. Na ten przykład można trafić na Żuka, Autobus, Lustra, Tablicę Pamiątkową z Pobytu JPII (nie, nie nurkował - ponoć pracował w tym kamieniołomie za młodu) i całą masę innych atrakcji. Nawet znaleźliśmy Odpoczywającego Nurka - można umrzeć na zawał gdy ni z gruchy ni z pietruch patrzy się prosto w czarną maskę faceta który siedzi pod wodą i nie oddycha...
A po ostatnim nurze - koniecznie trzeba się nawodnić. Czy raczej - napiwić.
------------
Wszystkim z południa chcącym nurkować polecam mojego instruktora.
Adres jak na samochodzie:
WWW.NURZGOR.PL
Ostrzegam - kontakt z nim grozi nieuleczalnym uzależnieniem.
Gdyby ktoś miał ochotę, to montujemy Dahab 24-31.10.09.
Na razie wszystko w powijakach. Ale sprawa jest na tapecie i wyjaśni się w ciągu najbliższych kilku dni - gdzie, za ile i czy w ogóle.
I niech nikogo nie zmylą zdjęcia strzelców wyborowych ze strony Jędrka - głównym celem wszystkich wyjazdów jest luzik i brak stresów :D
Do Zakrzówka stosunek mam prywatnie emocjonalny - właśnie tam robiłem sobie OWD (Open Water Diver) w systemie PADI (
Z tymi dwudziestoma metrami wiąże się opowieść o straszliwym bełcie - któren to śmierdzi (ał) siarką, jest czarny i posiada widoczność 30 cm. Przynajmniej z wierzchu - bo pod spodem ponoć widoczność lepsza, tylko ciemno jak wiadomo gdzie i u kogo, a zacap zgnitych jaj powala nawet podczas oddychania powietrzem z butli. Nie mówiąc o złażeniu wszelkich napisów ze skafandra i pozłacaniu ołowiu. Tego ostatniego nie udało mi się zobaczyć na własne oczy.
Bełt w czasach gdy robiłem sobie uprawnienia stał na wysokości 18 metrów więc zahaczenie o 20 wiązało się z nurem pełnym stresu i smrodu. Jednak nadeszło nowe. Ceny kursów nieco spadły (w moich czasach to było 15 setek - teraz za 9 można sobie zafundować), średnia krajowa wzrosła - efektem czego nurków narobiło się jak psów. Albo zgoła wróbli. I cała ta masa ludzka zaczęła oddychać pod wodą co natleniło ją wyśmienicie i pomalutku wyparło bełcik. Żeby go zobaczyć trzeba teraz zejść na co najmniej 26 metrów - a i to trza się spieszyć. Za kilka lat nie pozostanie nawet śladzik.
Kolejnym znakiem odnowy biologicznej są rybki których coraz więcej. Jako że na rybach znam się tylko jadalnych - czyli takich na talerzu - więc pojęcia nie mam cośmy widzieli. Ale była ławica mniejszych - i jedna wielgachna. Wtajemniczeni orzekli że to był sum. Dla mnie to był półtorametrowiec.
Pierwszy nurek poprowadził mój brat bliźniak wątrobowy (BBW), który zaczynał nurować ze mną i doszedł w międzyczasie od stopnia instruktora. Poszedłem z nim w parze, za nami mój instruktor i jeszcze jeden Dive Master (jeszcze jeden - bom sie do tej pory skromniuśko nie chwalił żem też DM-a zrobił trzy lata temu). Zwiedziliśmy prawie całą prawą stronę - prawie, bo mi gdzieś tak po 25 minutach siedzenia w 4 stopniowej wodzie zrobiło się regularnie niedobrze i zgłosiłem chęć wejścia ponad termoklinę. Kto nie przeżył podobnej hecy, za cholerę nie pojmie jaką radochą jest wpłynięcie w obszar o temperaturze 18 stopni. Ukrop. Luzik. Re-we-lac-ja... Jako że BBW zawsze miał zużycie powietrza na poziomie 60% mojego, więc nieco mu spadła szczęka gdy wyszliśmy na tych samych wartościach. Ja po prawie rocznej przerwie (nie licząc moczenia się w dominikańskim Atlantyku), a on z kilkoma setkami nurów rocznie. Ha - bieganie tych cholernych 5 kilometrów jednak coś dało.
Drugi nureczek niestety zrobiliśmy bez niego. Poszliśmy ponad termokliną, w ciepłej - ba, gorącej - wodzie, zaliczając ponad 40 minut. Nic by w tym nie było dziwnego gdyby nie fakt że wlazłem ze stara butlą. Czyli połową gazu. I stykło. Chyba zacznę biegać dalej - i szybciej.
Ponieważ świat wg. nura dzieli się na tych którzy nurkują oraz tych którzy jeszcze nie nurkują, polecam wszystkim. Miejsce niesamowite - a widoki przednie. Na ten przykład można trafić na Żuka, Autobus, Lustra, Tablicę Pamiątkową z Pobytu JPII (nie, nie nurkował - ponoć pracował w tym kamieniołomie za młodu) i całą masę innych atrakcji. Nawet znaleźliśmy Odpoczywającego Nurka - można umrzeć na zawał gdy ni z gruchy ni z pietruch patrzy się prosto w czarną maskę faceta który siedzi pod wodą i nie oddycha...
A po ostatnim nurze - koniecznie trzeba się nawodnić. Czy raczej - napiwić.
------------
Wszystkim z południa chcącym nurkować polecam mojego instruktora.
Adres jak na samochodzie:
WWW.NURZGOR.PL
Ostrzegam - kontakt z nim grozi nieuleczalnym uzależnieniem.
Gdyby ktoś miał ochotę, to montujemy Dahab 24-31.10.09.
Na razie wszystko w powijakach. Ale sprawa jest na tapecie i wyjaśni się w ciągu najbliższych kilku dni - gdzie, za ile i czy w ogóle.
I niech nikogo nie zmylą zdjęcia strzelców wyborowych ze strony Jędrka - głównym celem wszystkich wyjazdów jest luzik i brak stresów :D
wtorek, 8 września 2009
Docenionym być
To zawsze miło jest. Człowiek sobie wchodzi nieco spięty po prawie miesiącu do roboty i co widzi? Radość szczerą na twarzy swoich współnieszczęśników którzy bladzi - lecz z ochotą - machają chorągiewkami i banery w górę wznoszą.
No dobra.
Tak miło nie było - ale moja anestezjologiczna z ulgą westchnęła że jej dochtor z wywczasów wrócił gdyż wiadomym jest że lepszy matoł własny od obcego. Okazało się że mój tak zwany cover miał okrutnego pecha w piątek bo mu pacjent równo rzygnął spod eLeMeJa a następnie automacik mu to wpompował w płucka. Musiało mało kwaśne być bo się bez intensywnej obeszło. Chyba że nie wiemy wszystkiego i dopiero jak go z rury zdejmą to nas (a raczej ich sąd powiadomi.
Dzionek zaczął sie miło. Najpierw Roger naprawiał stópki co zasadniczo robi w miejscowym, ale jak kto wrażliwy to go truję. Odwracalnie. Nawet żem sie specjalnie nie zapierał - po takim czasie miło coś zrobić. Po południu chirurg wojskowy zwany Janem naprawił jakieś jajo, następnie grzebnął w pęcherzu i już zaczęła nam świtać końcóweczka szychty gdy przyszło dziewczę z gorączką. I kaszlem. I dreszczami. I wypisz- wymaluj - AH1N1. Czyli grypa odryjowa.
Tu można zobrazować dylemacik standardowy. Jak grypa - to po znieczuleniu się pogorszy. Cudów nie ma. A jak początek jakowejś pierońskiej urosepsy - to trza w te drogi luknąć i przy okazji leczenie włączyć. O transporcie do szpitala nie wspominając. Mądrzy powiedzą że to się da odróżnić. No, tak. Da się. Ale co zrobić jak panienkę napierdzielają plecy - ale jakoś tak nietypowo, bo po mojemu to ją mięśnie bolały a nie żaden Goldflam - a przy okazji kaszle ale tak jakby od niechcenia?? Parłem coby ją leczyć i z zabiegu zwalić - a chirurg co by chirurgować. W końcu stanęło że on ten zabieg w miejscowym zrobi - ale nic z tego nie wyszło bo kolejny pomiar temperatury pokazał 40 stopni. Dostała antybiotyki i z zaleceniem skontaktowania się z gorącą wieprzową linią* poszła do domu.
Ciekawe co oni jutro zrobią jak mi w nocy ryj wyrośnie.
-------------
*odmiana cienkiej czerwonej; wynik podobny.
No dobra.
Tak miło nie było - ale moja anestezjologiczna z ulgą westchnęła że jej dochtor z wywczasów wrócił gdyż wiadomym jest że lepszy matoł własny od obcego. Okazało się że mój tak zwany cover miał okrutnego pecha w piątek bo mu pacjent równo rzygnął spod eLeMeJa a następnie automacik mu to wpompował w płucka. Musiało mało kwaśne być bo się bez intensywnej obeszło. Chyba że nie wiemy wszystkiego i dopiero jak go z rury zdejmą to nas (a raczej ich sąd powiadomi.
Dzionek zaczął sie miło. Najpierw Roger naprawiał stópki co zasadniczo robi w miejscowym, ale jak kto wrażliwy to go truję. Odwracalnie. Nawet żem sie specjalnie nie zapierał - po takim czasie miło coś zrobić. Po południu chirurg wojskowy zwany Janem naprawił jakieś jajo, następnie grzebnął w pęcherzu i już zaczęła nam świtać końcóweczka szychty gdy przyszło dziewczę z gorączką. I kaszlem. I dreszczami. I wypisz- wymaluj - AH1N1. Czyli grypa odryjowa.
Tu można zobrazować dylemacik standardowy. Jak grypa - to po znieczuleniu się pogorszy. Cudów nie ma. A jak początek jakowejś pierońskiej urosepsy - to trza w te drogi luknąć i przy okazji leczenie włączyć. O transporcie do szpitala nie wspominając. Mądrzy powiedzą że to się da odróżnić. No, tak. Da się. Ale co zrobić jak panienkę napierdzielają plecy - ale jakoś tak nietypowo, bo po mojemu to ją mięśnie bolały a nie żaden Goldflam - a przy okazji kaszle ale tak jakby od niechcenia?? Parłem coby ją leczyć i z zabiegu zwalić - a chirurg co by chirurgować. W końcu stanęło że on ten zabieg w miejscowym zrobi - ale nic z tego nie wyszło bo kolejny pomiar temperatury pokazał 40 stopni. Dostała antybiotyki i z zaleceniem skontaktowania się z gorącą wieprzową linią* poszła do domu.
Ciekawe co oni jutro zrobią jak mi w nocy ryj wyrośnie.
-------------
*odmiana cienkiej czerwonej; wynik podobny.
poniedziałek, 7 września 2009
Szlag trafił bombki
Czyli koniec wakacji. Muszę się uczciwie przyznać że trzy tygodnie urlopu ładuje bateryjki. Mam nadzieję że na parę tygodni wystarczy.
W tym roku dopadł mnie zespół dzięcielina i świerzop w stopniu nieprawdopodobnym. Jeszce trochę i bym zaczął wierszem gadać. Na szczęście zaraz po przyjeździe odblokowałem sobie cyfrę. Wystarczyło posłuchać naszych ćwierćinteligentów, popatrzeć na szopkę pierwszowrześniową i po sentymentach ostał się jeno dym biały. Który jak wiadomo, znika sobie szybciej niż jabłonka się pali.
Miłość do rodziny ważna jest rzecz. Miłość ta jest wprost proporcjonalna do kwadratu odległości i tak jak wybucha dramatycznie wraz z wyjazdem tak i znika po powrocie. Jak ogólnie wiadomo zero do kwadratu to w dalszym ciągu zero - jednak w stosunkach międzyludzkich nic nie jest proste. Dlatego też każdy przyzwoity odwiedzacz powinien wziąć dupę w troki nim dojdzie do absurdów matematycznych w stylu wyników ujemnych.
Jako że po Chorwacji zostało nam niecałe dwa tygodnie, plan pobytu napięty był do granic wytrzymałości. Wątroby głównie, choć opasujące bóle w nadbrzuszu to trzustka raczej. Albo korzonki po spaniu na gołej ziemi. To jest jednak powód żeby nie brać w przyszłym roku 4 tygodni urlopu.
Po odwiedzeniu wszystkich znajomych i rodziny nadszedł czas na tak zwane punkty stałe.
Primo, nur na Zakrzówku. O tym będzie jutro, niestety - żadnych zdjęć spod wody nie mam. Jak ktoś nurkuje, to uprzejmie informuje że poziom czarnej wody popularnie zwanej bełtem obniżył się do ca. 26 metrów. Co odsłoniło dno w całości po stronie prawej od drogi i w większości po lewej. Tak to upierdliwość polskich nurków wyparła siarkowodór z zalanego kamieniołomu. Jaja, panie.
Secundo, spacerek po Gorcach. Obiecywałem jakoweś wzdęcia - będą, ale człowiek niestety nie nadąża za rozwojem techniki. Kiedyś natrzaskanie dziesięciu rolek filmu w czasie wakacji uważane było za zboczenie i ekstrawagancję finansową. Teraz 300 ujęć można zrobić dziennie... Karta 8GB to jednakowoż przekleństwo jest. Planowałem podstępnie zawadzić o Turbacz, ale... No właśnie - chwała Panu mam na kogo zwalić. Pociechy jęczały że nogi bolą więc po dotuptaniu do Starych z Obidowej wykonaliśmy zwrot przez sztag i i lewym halsem udaliśmy się przez Maciejową do Rabki. Jak by ktoś miał mało czasu, a chciał sobie zaliczyć przyjemną wycieczkę, polecam. Biurkowy himalaista potrzebuje na to jakieś 3-4 godziny (bez wliczenia czasu na obowiązkowy bigos na Starych - plus dwa żywce - i flaczki na Maciejowej - plus dwa żywce; to może dać nawet i dwa dni marszu...).
Tertio, Kraków. Zobaczyć, zakupy zrobić - kartę nieco rujnując - a w końcu do chińczyka pojechać. Albowiem jeden jest chińczyk na ziemia - a jeść daje na Kalwaryjskiej (Panie, odpuść mi jawnoreklamę; jedyne co mnie usprawiedliwia to fakt że robię to kompletnie za darmo).
W końcu powrót do domu, uczucie lekkiego niepokoju czy Picasso, pieszczotliwie zwany Żukiem, zapali po trzech tygodniach stania na lotnisku - i powrót.
Do domu.
Chyba po raz pierwszy w życiu pomyślało mi się po przyjeździe tutaj w ten sposób...
W tym roku dopadł mnie zespół dzięcielina i świerzop w stopniu nieprawdopodobnym. Jeszce trochę i bym zaczął wierszem gadać. Na szczęście zaraz po przyjeździe odblokowałem sobie cyfrę. Wystarczyło posłuchać naszych ćwierćinteligentów, popatrzeć na szopkę pierwszowrześniową i po sentymentach ostał się jeno dym biały. Który jak wiadomo, znika sobie szybciej niż jabłonka się pali.
Miłość do rodziny ważna jest rzecz. Miłość ta jest wprost proporcjonalna do kwadratu odległości i tak jak wybucha dramatycznie wraz z wyjazdem tak i znika po powrocie. Jak ogólnie wiadomo zero do kwadratu to w dalszym ciągu zero - jednak w stosunkach międzyludzkich nic nie jest proste. Dlatego też każdy przyzwoity odwiedzacz powinien wziąć dupę w troki nim dojdzie do absurdów matematycznych w stylu wyników ujemnych.
Jako że po Chorwacji zostało nam niecałe dwa tygodnie, plan pobytu napięty był do granic wytrzymałości. Wątroby głównie, choć opasujące bóle w nadbrzuszu to trzustka raczej. Albo korzonki po spaniu na gołej ziemi. To jest jednak powód żeby nie brać w przyszłym roku 4 tygodni urlopu.
Po odwiedzeniu wszystkich znajomych i rodziny nadszedł czas na tak zwane punkty stałe.
Primo, nur na Zakrzówku. O tym będzie jutro, niestety - żadnych zdjęć spod wody nie mam. Jak ktoś nurkuje, to uprzejmie informuje że poziom czarnej wody popularnie zwanej bełtem obniżył się do ca. 26 metrów. Co odsłoniło dno w całości po stronie prawej od drogi i w większości po lewej. Tak to upierdliwość polskich nurków wyparła siarkowodór z zalanego kamieniołomu. Jaja, panie.
Secundo, spacerek po Gorcach. Obiecywałem jakoweś wzdęcia - będą, ale człowiek niestety nie nadąża za rozwojem techniki. Kiedyś natrzaskanie dziesięciu rolek filmu w czasie wakacji uważane było za zboczenie i ekstrawagancję finansową. Teraz 300 ujęć można zrobić dziennie... Karta 8GB to jednakowoż przekleństwo jest. Planowałem podstępnie zawadzić o Turbacz, ale... No właśnie - chwała Panu mam na kogo zwalić. Pociechy jęczały że nogi bolą więc po dotuptaniu do Starych z Obidowej wykonaliśmy zwrot przez sztag i i lewym halsem udaliśmy się przez Maciejową do Rabki. Jak by ktoś miał mało czasu, a chciał sobie zaliczyć przyjemną wycieczkę, polecam. Biurkowy himalaista potrzebuje na to jakieś 3-4 godziny (bez wliczenia czasu na obowiązkowy bigos na Starych - plus dwa żywce - i flaczki na Maciejowej - plus dwa żywce; to może dać nawet i dwa dni marszu...).
Tertio, Kraków. Zobaczyć, zakupy zrobić - kartę nieco rujnując - a w końcu do chińczyka pojechać. Albowiem jeden jest chińczyk na ziemia - a jeść daje na Kalwaryjskiej (Panie, odpuść mi jawnoreklamę; jedyne co mnie usprawiedliwia to fakt że robię to kompletnie za darmo).
W końcu powrót do domu, uczucie lekkiego niepokoju czy Picasso, pieszczotliwie zwany Żukiem, zapali po trzech tygodniach stania na lotnisku - i powrót.
Do domu.
Chyba po raz pierwszy w życiu pomyślało mi się po przyjeździe tutaj w ten sposób...
Subskrybuj:
Posty (Atom)