Fountains Abbey jest uważane za najładniejsze opactwo w UK. I nie bez powodu. Niezależnie czy zachwycą Was ruiny potężnej katedry czy wielki park - miejsce jest niesamowite.
Gdyby zdarzyło się Wam planować wycieczkę - na Fountains Abbey należy mieć przynajmniej 4-5 godzin. Jeżeli nie cały dzień...
PS. Paniena, dzięki za pomysł ;)
niedziela, 3 maja 2009
sobota, 2 maja 2009
Dochodzenia
TAJNE. NIE CZYTAĆ.
komunikat specjalny/agent abnegat.ltd/tajna baza NorthEast
Łącznik "Puciut" milczy jak grób. Choć prawdopodobieństwo uszkodzenie mózgu spowodowane "wudu" z "grul'a" jest wysokie, przed przyjęciem tej teorii należy wykluczyć inne możliwości. Podjęto czynności wyjaśniające. Zmiękczanie idzie opornie. Przystępujemy do fazy "wudu go" jako ostatniej deski ratunku. Wiadomo, tonący brzydko się chwyta.
TAJNE BARDZO. WCALE NIE SZYTAĆ.
komunikat specjalny/agent abnegat.ltd/tajna baza NorthEast
Największy problem budzi przesyłka. Łąsznik twierdzi że nie wziął. Centrala - że i owszem. A TW nawet się nie zająknął. Zwiększamy dawkę.
TAJNE. CZYTANIE GROZI SMIERCIĄ.
komunikat specjalny/agent abnegat.ltd/tajna baza NorthEast
Wkłaczamy w obszarowaść gruszkowatą 70 volumenprocentów. Tam nie! To mogą być phłomile!!! Aż pałówczki? Więć pijmy zdrooowie szfoleszerowieeee niech smutech błyźnie w hrozbitym rzkle!!! Orełoooorrreeeee wudumiwy żżżżar łokoooreee...
***END***END***END***END***END***
Baza retransmisji NE14/74
Transmisja nieczytelna. Utrata pasma UHF.
Powyższa wiadomość odczytana ze wstęgi bocznej.
Współczynnik pewności 41%.
***END***END***END***END***END***
CENTRALA:
ZALECENIA:
1.Natychmiast wycofać z użycia środek "wudu" o mocy powyżej 40%
2.Sprawdzić los agentów oraz łącznika.
3.W razie możliwości odzyskać przesyłkę.
4.Dalsza łączność jedynie na poziome 14 stopnia tajności - kolejny komunikat o 6.00 czasu lokalnego.
***END***END***END***END***END***
komunikat specjalny/agent abnegat.ltd/tajna baza NorthEast
Łącznik "Puciut" milczy jak grób. Choć prawdopodobieństwo uszkodzenie mózgu spowodowane "wudu" z "grul'a" jest wysokie, przed przyjęciem tej teorii należy wykluczyć inne możliwości. Podjęto czynności wyjaśniające. Zmiękczanie idzie opornie. Przystępujemy do fazy "wudu go" jako ostatniej deski ratunku. Wiadomo, tonący brzydko się chwyta.
TAJNE BARDZO. WCALE NIE SZYTAĆ.
komunikat specjalny/agent abnegat.ltd/tajna baza NorthEast
Największy problem budzi przesyłka. Łąsznik twierdzi że nie wziął. Centrala - że i owszem. A TW nawet się nie zająknął. Zwiększamy dawkę.
TAJNE. CZYTANIE GROZI SMIERCIĄ.
komunikat specjalny/agent abnegat.ltd/tajna baza NorthEast
Wkłaczamy w obszarowaść gruszkowatą 70 volumenprocentów. Tam nie! To mogą być phłomile!!! Aż pałówczki? Więć pijmy zdrooowie szfoleszerowieeee niech smutech błyźnie w hrozbitym rzkle!!! Orełoooorrreeeee wudumiwy żżżżar łokoooreee...
***END***END***END***END***END***
Baza retransmisji NE14/74
Transmisja nieczytelna. Utrata pasma UHF.
Powyższa wiadomość odczytana ze wstęgi bocznej.
Współczynnik pewności 41%.
***END***END***END***END***END***
CENTRALA:
ZALECENIA:
1.Natychmiast wycofać z użycia środek "wudu" o mocy powyżej 40%
2.Sprawdzić los agentów oraz łącznika.
3.W razie możliwości odzyskać przesyłkę.
4.Dalsza łączność jedynie na poziome 14 stopnia tajności - kolejny komunikat o 6.00 czasu lokalnego.
***END***END***END***END***END***
piątek, 1 maja 2009
Ściśle tajne
Tajne służby podjęły zdecydowane działania. Najbliższym lotem z Krakowa przylatuje tajny łącznik "Puciut". Cel: przejąć na lotnisku, zapakować do samochodu i dowieźć do bezpiecznej kryjówki.
Ponieważ najgłówniejszy tajny agent został oddelegowany do zadań specjalnych, przejęcie łącznika "Puciut" zostało zlecone specjalnej agentce dablouseven ps. "Ptyś". Kontrola satelitarna potwierdziła nieznaczne opóźnienie w transferze celu - marszruta agenta została dostosowana do zmieniających się z sekundy na sekundę warunków. Żeby uniknąć nadmiernych kosztów operacyjnych, synchronizacja działań perfekcyjnie umieściła agenta "Ptyś" w punkcie zero +10 min po wylądowaniu samolotu, -3 min przed oczekiwanym przechwyceniem celu.
Niestety, w trakcie transferu łącznika "Puciut" doszło do nieoczekiwanego kontaktu z siłami niewiadomego pochodzenia próbujących wyeliminować ww. łącznika z dalszej gry. Niefortunnie, łącznik "Puciut" nie podejrzewając pułapki wpadł w chytrze zastawione sidła. Jak doniósł TW "Oficer Porządkowy" nieprzytomnego agenta znaleziono na siedzeniu samolotu. W międzyczasie TA "Ptyś" rozwinął zasłonę dymną i pod pozorem szukania znajomego próbował włamać się do tajnej bazy danych by sprawdzić obecność łącznika "Puciut" na pokładzie. Akcja nie powiodła się.
Szczęśliwie dla agencji, łącznik został przejęty przez TW "Oficera Porządkowego" i przekazany agentowi "Ptyś". W trakcie transportu zostało wykonane organoleptyczne badanie stężenia toksyn we krwi łącznika "Puciut" które jednoznacznie potwierdziło śmiertelny poziom związku "wudu", trucizny wytwarzanej z rośliny "grul" przez dzikie plemiona wschodnich rubieży.
Melduję, że mimo 3 godzinnego opóźnienia akcja zakończyła się pełnym sukcesem. Łącznik "Puciut"został bezpiecznie dostarczony do bazy i poddany detoksykacji.
Starszy Tajny Agent
abnegat.ltd
Ponieważ najgłówniejszy tajny agent został oddelegowany do zadań specjalnych, przejęcie łącznika "Puciut" zostało zlecone specjalnej agentce dablouseven ps. "Ptyś". Kontrola satelitarna potwierdziła nieznaczne opóźnienie w transferze celu - marszruta agenta została dostosowana do zmieniających się z sekundy na sekundę warunków. Żeby uniknąć nadmiernych kosztów operacyjnych, synchronizacja działań perfekcyjnie umieściła agenta "Ptyś" w punkcie zero +10 min po wylądowaniu samolotu, -3 min przed oczekiwanym przechwyceniem celu.
Niestety, w trakcie transferu łącznika "Puciut" doszło do nieoczekiwanego kontaktu z siłami niewiadomego pochodzenia próbujących wyeliminować ww. łącznika z dalszej gry. Niefortunnie, łącznik "Puciut" nie podejrzewając pułapki wpadł w chytrze zastawione sidła. Jak doniósł TW "Oficer Porządkowy" nieprzytomnego agenta znaleziono na siedzeniu samolotu. W międzyczasie TA "Ptyś" rozwinął zasłonę dymną i pod pozorem szukania znajomego próbował włamać się do tajnej bazy danych by sprawdzić obecność łącznika "Puciut" na pokładzie. Akcja nie powiodła się.
Szczęśliwie dla agencji, łącznik został przejęty przez TW "Oficera Porządkowego" i przekazany agentowi "Ptyś". W trakcie transportu zostało wykonane organoleptyczne badanie stężenia toksyn we krwi łącznika "Puciut" które jednoznacznie potwierdziło śmiertelny poziom związku "wudu", trucizny wytwarzanej z rośliny "grul" przez dzikie plemiona wschodnich rubieży.
Melduję, że mimo 3 godzinnego opóźnienia akcja zakończyła się pełnym sukcesem. Łącznik "Puciut"został bezpiecznie dostarczony do bazy i poddany detoksykacji.
Starszy Tajny Agent
abnegat.ltd
czwartek, 30 kwietnia 2009
Służba zdrowia
Wszyscy wiedzą jak powinna wyglądać. Uśmiechnięci i kompetentni doktorzy. Uśmiechnięte i zaangażowane pielęgniarki. Radosny dyrektor wypracowujący nadwyżki. Radosne kadry wręczające wszystkim 13, 14 a od czasu do czasu nawet 15 pensje. Włącznie z radosnym woźnym.
Jak mówił Kazimierz Górski: skoro jest tak dobrze to dlaczego jest tak źle?
Nie ma żadnej możliwości by służba zdrowia działała jak Akademia Pana Kleksa. Trzy grupy zainteresowanych mają bowiem całkowicie odmienne priorytety. Pacjent chce mieć wszystko, najlepsze i natychmiast. Zarząd chce dawać jak najmniej i po jak najniższych kosztach. A pracownicy chcą dostawać dużo a dawać mało. Na styku ścierających się oczekiwań, z bólami wyrzynanych ząbków kompromisu wylęgają się sytuacje rodem z horroru.
Żeby zarobić, trzeba leczyć. Nie ma żadnych wątpliwości. W związku z powyższym w dzikim szale przyjmowania wszystkiego co jeszcze jest w stanie doczołgać się do naszych drzwi, do zabiegu został zakwalifikowany pacjent który o Matuzalemie mógłby rzec „młodzik”. Lat 79, zużycie biologiczne137,4 %... Łomatko. Homeostaza człowieka w tym wieku przypomina nieco sześciometrową wieżę z papierowych tacek z KFC. Póki stoi – to stoi. Ale jak się palcem trąci...
Wydaje się że zaglądnąć do przewodu pokarmowego oddolnie to sprawa żadna. Ot, 64 metry szlaucha wpychanego softly and gently aż do osiągnięcia sukcesu. Czyli rzeczonego 64 metra. Problem w tym że nie da się tego zrobić człowiekowi nieprzygotowanemu z przyczyn wiadomych. A przygotowanie przypomina skrzyżowanie trzęsienia ziemi ze startem rosyjskiej rakiety nośnej Buran. Żeby dookreślić sytuację – to pacjent jest ową rakietą startującą z kosmodromu toilet w kierunku rozgwieżdżonego nieba.
Jeżeli złożymy do kupy wiek słuszny, niedokrwistość spowodowaną krwawieniem z dolnego odcinka przewodu pokarmowego i wyżej opisany proces dla niepoznaki zwanym bowel preparation łatwo sobie wyobrazić stan ducha i ciała rurowanego nieszczęśnika.
I teraz nadchodzi moment kluczowy – wbijamy w pacjenta igłę i z dźwiękiem schodzącego z opony powietrza dziadzio odmeldowuje się tymczasowo w zaświaty. Ponieważ bardzo tego nie lubię więc igły wbijam na kozetce. I tu mnie dziadzia przechytrzyła – zemdlał pięć minut później.
Dochodzimy do ciekawostki niesłychanej – z jednej strony gastroenteroskopista chce zrobić zabieg – z drugiej chce mieć dupochron w postaci anestezjologa. Ale. Dopóki sam w dziadzia dupie dłubie, odpowiedzialność jest jego. Jeżeli jednak chce ją podeprzeć anestetycznym dupochronem to tu niestety osiągamy stan kupy z dżemem bo ja dziadzia do zabiegu nie dopuszczę i tyle.
Curiosity killed the cat.
W przypadku ciekawości gastrologicznej można by to przetransponować na „diagnostyka zatłukła dziadzia”. Bo może i on krwawi z przewodu – ale w tym wieku albo się ma hemoroida – co to sobie pokrwawi i przestania, albo się ma raczysko – które w wieku 80 lat zabija przez kolejne 10... A zawał w trakcie duposkopii zatłucze go raz a dobrze.
Nawet gdy dziadzio przeżyje diagnostykę, a w sumie zazwyczaj przeżywają, to nadziewamy się na kolejny, dużo gorszy problem. Mianowicie gastroskopia odpowie (lub nie, ale częściej jednak tak) na pytanie czy dziadzio jest do zabiegu czy nie. I tu kolejne pytanie – czy w wieku 80 lat operować się czy nie... Kilka lat z nowotworem – czy ryzyko dużego zabiegu na jamie brzusznej. Trzeba rozpatrzeć wszytko: czy dziadzio zabieg przeżyje, jakie jest ryzyko powikłań związanych z zakażeniem, czy rana się zagoi (bo w tym wieku proces gojenia jest – nazwijmy to eufemistycznie – nieco upośledzony), jakie jest ryzyko nawrotu, jaka będzie jego jakość życia po zabiegu, powikłania późne z rodzaju niedrożności, przetok...
Każdy chce żyć wiecznie. Ale zanim podejmie się taką próbę, warto odpowiedzieć na pytanie czy warto.
Post scriptum jest nastepujące: Dziadzio miał kupę kupy w zadzie więc z zabiegu wyszła kupa. Z dżemem. Skasowany osobiście przez gastroskopistkę z adnotacją never more. Rozsądna kobieta. Wypisany do domu w stanie ogólnym zadowolonym.
Jak mówił Kazimierz Górski: skoro jest tak dobrze to dlaczego jest tak źle?
Nie ma żadnej możliwości by służba zdrowia działała jak Akademia Pana Kleksa. Trzy grupy zainteresowanych mają bowiem całkowicie odmienne priorytety. Pacjent chce mieć wszystko, najlepsze i natychmiast. Zarząd chce dawać jak najmniej i po jak najniższych kosztach. A pracownicy chcą dostawać dużo a dawać mało. Na styku ścierających się oczekiwań, z bólami wyrzynanych ząbków kompromisu wylęgają się sytuacje rodem z horroru.
Żeby zarobić, trzeba leczyć. Nie ma żadnych wątpliwości. W związku z powyższym w dzikim szale przyjmowania wszystkiego co jeszcze jest w stanie doczołgać się do naszych drzwi, do zabiegu został zakwalifikowany pacjent który o Matuzalemie mógłby rzec „młodzik”. Lat 79, zużycie biologiczne137,4 %... Łomatko. Homeostaza człowieka w tym wieku przypomina nieco sześciometrową wieżę z papierowych tacek z KFC. Póki stoi – to stoi. Ale jak się palcem trąci...
Wydaje się że zaglądnąć do przewodu pokarmowego oddolnie to sprawa żadna. Ot, 64 metry szlaucha wpychanego softly and gently aż do osiągnięcia sukcesu. Czyli rzeczonego 64 metra. Problem w tym że nie da się tego zrobić człowiekowi nieprzygotowanemu z przyczyn wiadomych. A przygotowanie przypomina skrzyżowanie trzęsienia ziemi ze startem rosyjskiej rakiety nośnej Buran. Żeby dookreślić sytuację – to pacjent jest ową rakietą startującą z kosmodromu toilet w kierunku rozgwieżdżonego nieba.
Jeżeli złożymy do kupy wiek słuszny, niedokrwistość spowodowaną krwawieniem z dolnego odcinka przewodu pokarmowego i wyżej opisany proces dla niepoznaki zwanym bowel preparation łatwo sobie wyobrazić stan ducha i ciała rurowanego nieszczęśnika.
I teraz nadchodzi moment kluczowy – wbijamy w pacjenta igłę i z dźwiękiem schodzącego z opony powietrza dziadzio odmeldowuje się tymczasowo w zaświaty. Ponieważ bardzo tego nie lubię więc igły wbijam na kozetce. I tu mnie dziadzia przechytrzyła – zemdlał pięć minut później.
Dochodzimy do ciekawostki niesłychanej – z jednej strony gastroenteroskopista chce zrobić zabieg – z drugiej chce mieć dupochron w postaci anestezjologa. Ale. Dopóki sam w dziadzia dupie dłubie, odpowiedzialność jest jego. Jeżeli jednak chce ją podeprzeć anestetycznym dupochronem to tu niestety osiągamy stan kupy z dżemem bo ja dziadzia do zabiegu nie dopuszczę i tyle.
Curiosity killed the cat.
W przypadku ciekawości gastrologicznej można by to przetransponować na „diagnostyka zatłukła dziadzia”. Bo może i on krwawi z przewodu – ale w tym wieku albo się ma hemoroida – co to sobie pokrwawi i przestania, albo się ma raczysko – które w wieku 80 lat zabija przez kolejne 10... A zawał w trakcie duposkopii zatłucze go raz a dobrze.
Nawet gdy dziadzio przeżyje diagnostykę, a w sumie zazwyczaj przeżywają, to nadziewamy się na kolejny, dużo gorszy problem. Mianowicie gastroskopia odpowie (lub nie, ale częściej jednak tak) na pytanie czy dziadzio jest do zabiegu czy nie. I tu kolejne pytanie – czy w wieku 80 lat operować się czy nie... Kilka lat z nowotworem – czy ryzyko dużego zabiegu na jamie brzusznej. Trzeba rozpatrzeć wszytko: czy dziadzio zabieg przeżyje, jakie jest ryzyko powikłań związanych z zakażeniem, czy rana się zagoi (bo w tym wieku proces gojenia jest – nazwijmy to eufemistycznie – nieco upośledzony), jakie jest ryzyko nawrotu, jaka będzie jego jakość życia po zabiegu, powikłania późne z rodzaju niedrożności, przetok...
Każdy chce żyć wiecznie. Ale zanim podejmie się taką próbę, warto odpowiedzieć na pytanie czy warto.
Post scriptum jest nastepujące: Dziadzio miał kupę kupy w zadzie więc z zabiegu wyszła kupa. Z dżemem. Skasowany osobiście przez gastroskopistkę z adnotacją never more. Rozsądna kobieta. Wypisany do domu w stanie ogólnym zadowolonym.
środa, 29 kwietnia 2009
Urzędnicy wszystkich krajów...
Niby nic a jednak. Zupełnie po cichu i podstępnie zaczęliśmy się zbliżać do 3 lat na obczyźnie. Dzięki internetowi, darmowym telefonom i tanim lotom człowiek co prawda czuje się jakby wyjechał do innego województwa, ale... Zadzwoniłem dzisiaj do Polski żeby potwierdzić zgłoszenie na kursie. Cały czas byłem pierońsko skoncentrowany - bo wiadomo, rozmowa przez telefon wymaga niejakiej koncentracji. I poniewczasie konkluzja - toż po ludzku gadają. I nie trzeba się zmóżdżać...
Jako praworządny obywatel co to się łamaniem prawa brzydzi ponad wszystko poszedłem sobie do DVLA* żeby prawo jazdy zamienić na angielskie. Ponieważ niespodzianek w urzędach nie lubię więc booklecik przeczytałem od początku do końca. Stoi jak byk - co gdzie napisać, jakie dokumenta przynieść i ile to będzie kosztowało. Nacisnąłem guziczek i usiadłem w poczekalni.
- Nuber 181 to the stand number 2, please - powiedział miło głośniczek. Sprawdziłem kwitek - 189. To zaraz ja...
Jak to mówił Dreptak, zaraz to tak duża bakteria. Minutki sobie mijały, a numerki nie. Grrr.... Sprawdziłem co słychać na zaprzyjaźnionych blogach, zaglądnąłem do poczty. W końcu usłyszałem magiczne 189 i polazłem do miłej pani w okienku. Mimo odbytych kilku wizyt w tutejszych urzędach nadal mam wrażenie nierealności sytuacji spowodowane brakiem wyrażeń "siada" i "po co przyszedł". Dziwny naród.
Pani miło mnie przywitała, wnioski wzięła, sprawdziła wszystko dwa razy i z przepraszającym uśmiechem zaczęła wyjaśniać że muszę jeszcze kogoś poprosić kto mnie zna co najmniej dwa lata żeby podpisał moje zdjęcia na odwrocie. E tam. Uśmiechnąłem się równie przepraszająco co ona - ostatecznie należy przejmować pozytywne wzorce, mimo że obce - i wyjaśniłem grzecznie, że plastik który trzyma w ręce to moja Identity Card jest.
I tu się zaczęło. Uśmiechnięty dziad swoje - a baba - uśmiechnięta - swoje. W końcu polazłem do stojaka, wyjąłem książeczkę i pokazałem palcem że stoi jak byk: "Ktoś kto zna cię dwa lata musi podpisać że to Twoje zdjęcie chyba że do potwierdzenia tożsamości użyłeś paszportu lub EC Citizen Identity Card..." Babka przeczytała com pokazał i mówi że przecież nie dałem jej paszportu. Ja na to że i owszem, ale za to dałem EC Citizen... i tak w kółko Macieju. W końcu poszła do swojej szefowej i zaczęły wczytywać się w książeczkę. Minęło kolejne dziesięć minut. W końcu przełożona złapała za telefon i zadzwoniła. Kolejne dziesięć minut. Widać w centrali też książeczki nie przeczytali. To skąd to się wzięło, Mikołaj przyniósł?
- Miał pan racje. Dowód wystarczy - powiedziała pani z rozbrajającym uśmiechem. I zaczęliśmy się zbliżać powoli do końca. Po kolejnych piętnastu minutach wszystko zostało ostęplowane, podpisane, potrójne kopie wpięte gdzie trzeba, rachunek zapłacony. Poczułem się dziwnie. Pozbyłem się mojego pierwszego poważnego dokumentu - bo trudno takim nazwać Książeczkę Zucha czy kartę rowerową. Cholera, kurs robiłem mając lat piętnaście, egzamin zdałem dwa dni po moich 16 urodzinach. A teraz dopłaciłem żeby mi go zabrali.
Chyba po raz pierwszy odczułem co to znaczy słowo emigrant..
Driving Vehicle Licensing Agency
Jako praworządny obywatel co to się łamaniem prawa brzydzi ponad wszystko poszedłem sobie do DVLA* żeby prawo jazdy zamienić na angielskie. Ponieważ niespodzianek w urzędach nie lubię więc booklecik przeczytałem od początku do końca. Stoi jak byk - co gdzie napisać, jakie dokumenta przynieść i ile to będzie kosztowało. Nacisnąłem guziczek i usiadłem w poczekalni.
- Nuber 181 to the stand number 2, please - powiedział miło głośniczek. Sprawdziłem kwitek - 189. To zaraz ja...
Jak to mówił Dreptak, zaraz to tak duża bakteria. Minutki sobie mijały, a numerki nie. Grrr.... Sprawdziłem co słychać na zaprzyjaźnionych blogach, zaglądnąłem do poczty. W końcu usłyszałem magiczne 189 i polazłem do miłej pani w okienku. Mimo odbytych kilku wizyt w tutejszych urzędach nadal mam wrażenie nierealności sytuacji spowodowane brakiem wyrażeń "siada" i "po co przyszedł". Dziwny naród.
Pani miło mnie przywitała, wnioski wzięła, sprawdziła wszystko dwa razy i z przepraszającym uśmiechem zaczęła wyjaśniać że muszę jeszcze kogoś poprosić kto mnie zna co najmniej dwa lata żeby podpisał moje zdjęcia na odwrocie. E tam. Uśmiechnąłem się równie przepraszająco co ona - ostatecznie należy przejmować pozytywne wzorce, mimo że obce - i wyjaśniłem grzecznie, że plastik który trzyma w ręce to moja Identity Card jest.
I tu się zaczęło. Uśmiechnięty dziad swoje - a baba - uśmiechnięta - swoje. W końcu polazłem do stojaka, wyjąłem książeczkę i pokazałem palcem że stoi jak byk: "Ktoś kto zna cię dwa lata musi podpisać że to Twoje zdjęcie chyba że do potwierdzenia tożsamości użyłeś paszportu lub EC Citizen Identity Card..." Babka przeczytała com pokazał i mówi że przecież nie dałem jej paszportu. Ja na to że i owszem, ale za to dałem EC Citizen... i tak w kółko Macieju. W końcu poszła do swojej szefowej i zaczęły wczytywać się w książeczkę. Minęło kolejne dziesięć minut. W końcu przełożona złapała za telefon i zadzwoniła. Kolejne dziesięć minut. Widać w centrali też książeczki nie przeczytali. To skąd to się wzięło, Mikołaj przyniósł?
- Miał pan racje. Dowód wystarczy - powiedziała pani z rozbrajającym uśmiechem. I zaczęliśmy się zbliżać powoli do końca. Po kolejnych piętnastu minutach wszystko zostało ostęplowane, podpisane, potrójne kopie wpięte gdzie trzeba, rachunek zapłacony. Poczułem się dziwnie. Pozbyłem się mojego pierwszego poważnego dokumentu - bo trudno takim nazwać Książeczkę Zucha czy kartę rowerową. Cholera, kurs robiłem mając lat piętnaście, egzamin zdałem dwa dni po moich 16 urodzinach. A teraz dopłaciłem żeby mi go zabrali.
Chyba po raz pierwszy odczułem co to znaczy słowo emigrant..
Driving Vehicle Licensing Agency
wtorek, 28 kwietnia 2009
Speed
Wezwanie jest konkretne - powieszony, chyba nie żyje. To "chyba" jest najgorszym z możliwych. W zasadzie tego typu zlecenie wyklucza możliwość uratowania delikwenta, a "chyba" jest wyrazem nadziei rodziny, że cuda się zdążają. Z drugiej strony - nigdy nie wiadomo - może faktycznie jest coś do zrobienia.
Zaklęcie "Jak pojedziecie, zobaczycie" zostało dodane do standardowych informacji nt. dojazdu, wsiedliśmy do karetki, ryknęli czym się dało i poszli w długą. Jako że akurat była trzecia piętnaście i ruch na ulicy wzmógł się niemożebnie, doszedłem do jeszcze jednego wniosku. Zanim się zachoruje oprócz sprawdzenia czy na stacji jest karetka, jaki dochtór przyjedzie pomocy nam udzielać i czy drogi przejezdne - należy koniecznie rzucić okiem na zegarek. I w miarę możliwości przesunąć nieco czas zatrzymania krążenia. Toż wiadomo - trzy minuty później z mózgu zostaje szarlotka, więc nie wymagajmy cudów o 3 po południu kiedy na drogi wyjeżdżają kierowcy wszelkiego autoramentu. W tym głusi i, co może się wydać dziwne, pokaźna liczba ślepych. Ja rozumiem - jak człowiek kupił sobie 200W subwoofer który potrafi spowodować zaburzenia rytmu serca u ludzi w wyprzedzanym autobusie to się go umpf-umpfuje do granic możliwości. Ale to nie znaczy że nie należy patrzeć w lusterko.
Z daleka widać gdzie jedziemy. Na poboczu stoi chłopina i macha zamaszyście.
- Gdzie to jest?
- A trza troche podejść.
- Długo?
- No, z 10 minut.
Niedobrze. Pół godziny jak nic. Wypakowaliśmy graty i rączym kurcgalopkiem pognaliśmy w chaszcze. Pierwsze 300 metrów było cool - torbę zostawiłem w ambulansie (z niewiadomych przyczyn pavulansem zwanym), więc z wolnymi rączkami darłem jak opętany. Po czym zalane smołą płucka pokiwały ostrzegawczo paluszkiem. Szlag trafił, rzucę to pierońskie kurzenie, przysięgam. Rzężąc jak potępieniec starałem się nadążyć za resztą zespołu - na szczęście okazało się ze mój początkowy kłus potraktowali ambicjonalnie i też weszli w strefę beztlenową. Wyrównaliśmy nieco tempo i zajęli się walką z własnymi słabościami.
Ponieważ miałem handicap w postaci braku obciążenia, po początkowym kryzysie narzuciłem słuszne tempo i do chałup doszedłem pierwszy. Sprawdziłem czas - 25 minut. "Bedzie z dziesięć minut" równa się czas zadany razy dwa plus pięć. Trzeba poprawki do wzoru wprowadzić.
- ...gdzi-e?? - wyrzęziłem. Chłopak bez słowa pokazał drogę wiodącą za stodołę. Hm. Plamy opadowe, sztywność pośmiertna - musiał trochę wisieć zanim go znaleźli. Dla nas niestety nic do roboty. Bardziej dla ludzi niż z rzeczywistej potrzeby przeprowadziłem kompletne badanie - zgon to zgon. Jak słusznie zauważył Stanisław Lem: pewność stuprocentową daje jedynie nieboszczyk. Tę mianowicie że nie wstanie.
Pozostawiłem zmarłego w spokoju i poszedłem rodzinę sprawdzić. Toż żadne zawały ani kolejne próby samobójcze mi są niepotrzebne. I tu ciekawostka - małżonka w spazmach mi powiedziała jak to chłopu na piwo nie dała bo dzieciom na chleb brakowało - więc ten doszedł do wniosku że ma w dupie taki biznes i rzucił się na sznurek. Jak rodzić pragnę, ciekawszego powodu do odebrania sobie życia nie znam.
W dodatku sąsiedzi co się zaraz zlecieli jak muchy do... miodu, życzliwie opowiedzieli jak to moczymorda rodzinę terroryzował, wszystko przepijał i w sumie to czego ta baba tak ryczy - nie rozumieją. Nie ma to jak empatia, współczucie i życzliwość ludzka.
Napisaliśmy papiery, namówili kobietę na malutką magiczną pigułkę, wezwali księdza i na koniec wzięli do obrobienia sąsiadów - że pomóc mają bo Pan Jezus patrzy. Przejęli się. Dobre i to.
Wracałem potem z tym dziwnym uczuciem przeładowanych akumulatorów, które można jedynie porównać do jazdy 200 km/h po autostradzie. Gnamy jak szaleńcy, wyprzedzamy, za nic mając policję i bezpieczeństwo własne oraz cudze, po czym trafiamy na korek. Adrenalina jeszcze buzuje w żyłach a na liczniku 5 na godzinę.
Taak.
Właśnie tak się człowiek wtedy czuje.
Zaklęcie "Jak pojedziecie, zobaczycie" zostało dodane do standardowych informacji nt. dojazdu, wsiedliśmy do karetki, ryknęli czym się dało i poszli w długą. Jako że akurat była trzecia piętnaście i ruch na ulicy wzmógł się niemożebnie, doszedłem do jeszcze jednego wniosku. Zanim się zachoruje oprócz sprawdzenia czy na stacji jest karetka, jaki dochtór przyjedzie pomocy nam udzielać i czy drogi przejezdne - należy koniecznie rzucić okiem na zegarek. I w miarę możliwości przesunąć nieco czas zatrzymania krążenia. Toż wiadomo - trzy minuty później z mózgu zostaje szarlotka, więc nie wymagajmy cudów o 3 po południu kiedy na drogi wyjeżdżają kierowcy wszelkiego autoramentu. W tym głusi i, co może się wydać dziwne, pokaźna liczba ślepych. Ja rozumiem - jak człowiek kupił sobie 200W subwoofer który potrafi spowodować zaburzenia rytmu serca u ludzi w wyprzedzanym autobusie to się go umpf-umpfuje do granic możliwości. Ale to nie znaczy że nie należy patrzeć w lusterko.
Z daleka widać gdzie jedziemy. Na poboczu stoi chłopina i macha zamaszyście.
- Gdzie to jest?
- A trza troche podejść.
- Długo?
- No, z 10 minut.
Niedobrze. Pół godziny jak nic. Wypakowaliśmy graty i rączym kurcgalopkiem pognaliśmy w chaszcze. Pierwsze 300 metrów było cool - torbę zostawiłem w ambulansie (z niewiadomych przyczyn pavulansem zwanym), więc z wolnymi rączkami darłem jak opętany. Po czym zalane smołą płucka pokiwały ostrzegawczo paluszkiem. Szlag trafił, rzucę to pierońskie kurzenie, przysięgam. Rzężąc jak potępieniec starałem się nadążyć za resztą zespołu - na szczęście okazało się ze mój początkowy kłus potraktowali ambicjonalnie i też weszli w strefę beztlenową. Wyrównaliśmy nieco tempo i zajęli się walką z własnymi słabościami.
Ponieważ miałem handicap w postaci braku obciążenia, po początkowym kryzysie narzuciłem słuszne tempo i do chałup doszedłem pierwszy. Sprawdziłem czas - 25 minut. "Bedzie z dziesięć minut" równa się czas zadany razy dwa plus pięć. Trzeba poprawki do wzoru wprowadzić.
- ...gdzi-e?? - wyrzęziłem. Chłopak bez słowa pokazał drogę wiodącą za stodołę. Hm. Plamy opadowe, sztywność pośmiertna - musiał trochę wisieć zanim go znaleźli. Dla nas niestety nic do roboty. Bardziej dla ludzi niż z rzeczywistej potrzeby przeprowadziłem kompletne badanie - zgon to zgon. Jak słusznie zauważył Stanisław Lem: pewność stuprocentową daje jedynie nieboszczyk. Tę mianowicie że nie wstanie.
Pozostawiłem zmarłego w spokoju i poszedłem rodzinę sprawdzić. Toż żadne zawały ani kolejne próby samobójcze mi są niepotrzebne. I tu ciekawostka - małżonka w spazmach mi powiedziała jak to chłopu na piwo nie dała bo dzieciom na chleb brakowało - więc ten doszedł do wniosku że ma w dupie taki biznes i rzucił się na sznurek. Jak rodzić pragnę, ciekawszego powodu do odebrania sobie życia nie znam.
W dodatku sąsiedzi co się zaraz zlecieli jak muchy do... miodu, życzliwie opowiedzieli jak to moczymorda rodzinę terroryzował, wszystko przepijał i w sumie to czego ta baba tak ryczy - nie rozumieją. Nie ma to jak empatia, współczucie i życzliwość ludzka.
Napisaliśmy papiery, namówili kobietę na malutką magiczną pigułkę, wezwali księdza i na koniec wzięli do obrobienia sąsiadów - że pomóc mają bo Pan Jezus patrzy. Przejęli się. Dobre i to.
Wracałem potem z tym dziwnym uczuciem przeładowanych akumulatorów, które można jedynie porównać do jazdy 200 km/h po autostradzie. Gnamy jak szaleńcy, wyprzedzamy, za nic mając policję i bezpieczeństwo własne oraz cudze, po czym trafiamy na korek. Adrenalina jeszcze buzuje w żyłach a na liczniku 5 na godzinę.
Taak.
Właśnie tak się człowiek wtedy czuje.
poniedziałek, 27 kwietnia 2009
Motylku, nie tuptaj...
Jako że sobota z zasady jest dniem ciężkim, a w dodatku mieliśmy kolację z konwersacją w języku lenguidż więc wystąpienie przeciążenia mózgu jest sprawą zrozumiała.
Cała historia zaczęła się od niewinnego zaproszenia miesiące temu - następnie jak to w Anglii - certolenie, dopasowywanie, ustalanie - i bęc. Udało się. Siedliśmy wieczorem i z niejakim niepokojem obserwowaliśmy naszego gościa w trakcie konsumpcji. Zaczęło się niewinnie, przystaweczka z pierożków świeżo dostarczonych przez młódź wszeteczną z Polski - ruskie z cebulką i kapusta z grzybami. Nieco odetchnąłem gdy nasz przyjaciel sięgnął po kolejnego kapucho-grzybowego pierożka - znaczy że nie jest źle.
Żeby nie spowodować jakowegoś wstrząsu zupka była prawie-że-modo-inglisz, potem poszedł nieśmiertelny schaboszczak. Tu mieliśmy zgrzyt na linii tradycja-savoir vivre - na wszelki wypadek na stole wylądowała sałatka z winegretem, ale z boku nieśmiało czaiły się ogóreczki kiszone.
Mimo moich wątpliwości nasz znajomy pewnie przeszedł wszystkie testy, a na koniec zakąsił ogóreczkiem i stwierdził że całkiem miły smak mają. Tu spadła mi nieco szczęka - toż pamiętam popłoch w oczach naszych znajomków z Północnej Irlandii na widok polskich wynalazków - a tu taki twardziel? Przy serniczku z yummy cabernet-shiraz sprawa się rypła. Otóż nie był to test na typowym przedstawicielu klasy Inglisz która je jaja na boczku, tosty z indykiem i fisza z czipsem. Znajomy nasz okazał się bywać w Niemczech - stąd kiszone ogórki - Kanadzie, Stanach, Francji i Grecji. Co tłumaczy niejako spektrum kulinarne.
Żeby odpocząć po trudach i znojach dnia wczorajszego potrzebne było miejsce ciche, spokojne, zielone, a co najważniejsze - ze zwierzyną która nie tupie. Okazało się że mamy taką tuż za rogiem - stąd i zdjęcia.
Przy okazji prośba - proszę o wytypowanie jednego zdjęcia z MOTYLKIEM - reszta nie gra roli. Sprawa jest gardłowa... :[].
Cała historia zaczęła się od niewinnego zaproszenia miesiące temu - następnie jak to w Anglii - certolenie, dopasowywanie, ustalanie - i bęc. Udało się. Siedliśmy wieczorem i z niejakim niepokojem obserwowaliśmy naszego gościa w trakcie konsumpcji. Zaczęło się niewinnie, przystaweczka z pierożków świeżo dostarczonych przez młódź wszeteczną z Polski - ruskie z cebulką i kapusta z grzybami. Nieco odetchnąłem gdy nasz przyjaciel sięgnął po kolejnego kapucho-grzybowego pierożka - znaczy że nie jest źle.
Żeby nie spowodować jakowegoś wstrząsu zupka była prawie-że-modo-inglisz, potem poszedł nieśmiertelny schaboszczak. Tu mieliśmy zgrzyt na linii tradycja-savoir vivre - na wszelki wypadek na stole wylądowała sałatka z winegretem, ale z boku nieśmiało czaiły się ogóreczki kiszone.
Mimo moich wątpliwości nasz znajomy pewnie przeszedł wszystkie testy, a na koniec zakąsił ogóreczkiem i stwierdził że całkiem miły smak mają. Tu spadła mi nieco szczęka - toż pamiętam popłoch w oczach naszych znajomków z Północnej Irlandii na widok polskich wynalazków - a tu taki twardziel? Przy serniczku z yummy cabernet-shiraz sprawa się rypła. Otóż nie był to test na typowym przedstawicielu klasy Inglisz która je jaja na boczku, tosty z indykiem i fisza z czipsem. Znajomy nasz okazał się bywać w Niemczech - stąd kiszone ogórki - Kanadzie, Stanach, Francji i Grecji. Co tłumaczy niejako spektrum kulinarne.
Żeby odpocząć po trudach i znojach dnia wczorajszego potrzebne było miejsce ciche, spokojne, zielone, a co najważniejsze - ze zwierzyną która nie tupie. Okazało się że mamy taką tuż za rogiem - stąd i zdjęcia.
Przy okazji prośba - proszę o wytypowanie jednego zdjęcia z MOTYLKIEM - reszta nie gra roli. Sprawa jest gardłowa... :[].
niedziela, 26 kwietnia 2009
Yorkshire
Subskrybuj:
Posty (Atom)