Coś tam jest. Co przyciąga i każe narażać się na 40 w cieniu oraz ultraprzyjacielskich sprzedawców gotowych łupać ze skóry bez większego miłosierdzia. Odkąd padł pomysł zorganizowania Dahabu, nie mogę się pozbyć tego francowatego widoku: otwarte drzwi samolotu, schody rozmazane w plamie światła i uderzenie gorącego powietrza. W którym, dzięki niezbyt dużej wilgotności, człowiek i tak pozostaje suchy.
Do tej pory latałem do Hurghady albo do Safagi. Najmilej wspominam austriacką Mena Dive, w której zrobiłem swoje uprawnienia techniczne. Trzeba będzie tam polecieć żeby na śmierć nie zapomnieć jak się nurkuje na trimiksie.
Nury z dekompresją są zupełnie inne niż rekreacja kilka metrów pod powierzchnią. Najpierw zjazd w dół. Na 100 i głębiej trzeba mieć coś żeby oddychać na powierzchni i zaraz pod nią, bo gaz denny ma za mało tlenu. Jeżeli założy się ciśnienie parcjalne nie większe niż 1.4 ATA, w mieszance powinno być go nie więcej niż 12 procent. Na powierzchni wystarczy kilka oddechów taką mieszanką i kolapsik gotowy. Ale już na 10 metrze można przełączyć się na takie cudo. Od tej pory zaczyna się miły zjazd w dół. Prędkość nie większa niż 20 metrów na minutę - więc stóweczkę osiąga się po pięciu. To jest chyba najbardziej niesamowite w całym przedsięwzięciu. Jeszcze kilka minut temu byliśmy na powierzchni, wydaje się być ot, w zasięgu ręki - a tu guzik z pętelką. Do wylezienia na łódkę potrzeba zdrowo ponad godzinę czasu. W odpowiednim tempie, z odpowiednimi przystankami deko. Wyłamanie się z planu kończy się najczęściej w komorze deko. To dla szczęśliwców - dla pechowców zarezerwowane jest wąchanie kwiatków w pozycji leżąc.
Pierwsze prawo nurkowe, o którym wszyscy krzyczą i literalnie nikt go nie przestrzega, mówi: jeżeli czujesz że nie powinieneś nurkować, nie nurkuj. Jeżeli czujesz że powinieneś przerwać nurkowanie to go przerwij. Jeżeli złamałeś plan - nurkowanie padło. Nie ma nurkowania poza planem. Jak to działa w praktyce?
W trakcie treningu miałem wykonać nureczka na 80 metrów z 20 minutowym pobytem dennym. Deko w takiej sytuacji jest półtoragodzinne. Gazy zostały przeliczone, rezerwy dodane, nawet moje uwagi uwzględnione. To zresztą była najśmieszniejsza rzecz w całym kursie. Mianowicie na tapetę wyszła wtedy kontrdyfuzja wsteczna. Co to jest? Paskudne zjawisko występujące w momencie zmiany gazów podczas dekompresji. Jeżeli wycofamy za dużo helu i zamiast niego dołożymy azotu, skończymy wisząc sobie na deko i porzygując wszystkim co mamy w żołądku. To najlepsza opcja. Najgorsza - wąchanie kwiatków - raczej nie wymaga komentarza. Ponieważ używałem wtedy V-Plannera z zaszytym VPM-B, a moi instruktorzy 16 kompartmentowego Buhlmana, wyszła nam drobna niezgodność w czasach i gazach. W końcu stanęło tak - gazy wzięliśmy wg V-Plannera, a deco zaplanowaliśmy wg. ich algorytmu. Efektem jest nieco wolniejsze wynurzanie na początku i krótsze deko w ostatniej fazie.
Ad rem.
Plan był prosty. Dżamp do wody, zejście na 80 metrów z przystankiem na 40 celem przepięcia gazów i poinformowania o tym komputera, dociągnięcie do 20 minuty na dnie po czym dekompresja i obiadek. Brzmiało nieźle.
Problem zaczął się zaraz po dżampnięciu. Jako że wiatr zdechł, fali nie było, więc nasz skiper wywalił nas z łódki dobre 100 metrów od rafy. Znaczy, w założeniach miało być 25 ale zgodnie z prawem Murphego jak coś może pójść źle - to pójdzie. Mój zamiast dopiłować na płetwach po powierzchni, zakrzyknął dziarsko że schodzimy w dół w stronę rafy - a jako że onaż sama im głębiej tym bardziej idzie w nasza stronę to się spotkamy.
Nie spotkaliśmy.
Wiszę sobie na 40 metrach, na pierwszym gazie dekompresyjnym, mój dzielny instruktor puszcza bańki kolorowe gdzieś z 60 metrów, staram się go trzymać pod sobą bo jak odpłynie, nie znajdę, minęła 8 minuta nurkowania a my jesteśmy jako te plemniki na gejowskiej imprezie. W końcu popatrzył się na mnie, więc pokazałem mu jednoznacznie że robimy abort. A gdzie tam... Pokazał że rafę widzi i żebym złaził. Przepiałem gaz i poszedłem w dół. Nie wiem co widział - bo rafy na pewno nie. Panie Jezu, będe teraz jak dupa wołowa wisiał w toni przez kolejne kilkadziesiąt minut bo się pacan...
... o, excuses moi. Jest rafa. Jakieś 20 metrów pod nami zamajaczyło dno. Okazało się że nas nieco obróciło w wodzie i zamiast prostopadle, szliśmy na to pierońską rafę skosem. Niech ta będzie. Doszliśmy do rafeczki, wymienili znaki OK - OK i i zaczęli płynąć oglądając księżycowy krajobraz. Mocne uczucie. Sprawdziłem czas - ale jaja. Z czasu dennego zostało nam jeszcze 4 minuty....
Trzy minuty później zaczęliśmy wychodzić. Nie wiem skąd mi się wziął ten spokój i cisza, chyba jednak jestem wrażliwy na azot we krwi. Spokojniutko doszliśmy do pierwszego przełączenia gazów na 21 metrze, wziąłem w dziub 50/50 i odstałem swoje pierwsze deko. Mój dzielny VR3 pozwolił mi wyjść na 16 metr i zapalił 6 minut. O żeż ty, kurwadziadu jeden. Toż ja spędziłem dobre dziesięć minut na tej butli schodząc w dół, większość na 40 metrze! Szlag jasny trafił, jak on mi będzie wyrzucał takie pierońskie deko, to mi do 6 metra - czyli do głębokości przepięcia na czysty tlen - braknie... Najbardziej wpierdalające w VR3 jest że albo go słuchasz - albo spadaj. Jak się wyłamiesz z deko na więcej niż minutę, komputerek pokazuje ci czas i głębokość. I tyle - resztę licz sobie na palcach. Udusi mnie, skurwysyn jeden....
Ciągnąc sobie gazik jak przez słomkę do picia Margarithy skończyłem 6 minut i z niepokojem popatrzyłem co dalej. 8 na 12. Mózg wszedł mi na obroty niedostępne śmiertelnikom bez kupy w majtach. Błyskiem przeliczyłem zużycie własne na ciśnienie i zawartość gazu w butli - styka bez problema. Ale to jeszcze nie koniec. Na sto procent gad przytrzyma przynajmniej z raz.
Przytrzymał na 9. Ale tu sobie pomyślałem że w dupie dziada mam - najwyżej przepnę tlen nieco wcześniej, a deko zrobię zgodnie z pierwotnymi wyliczeniami. Na szczęście VR3 w trakcie postoju podnosi nieco sufit nad głową - na początku trzeba stać na 12 metrze ale potem pomaluśku podnosi to do 11, potem do 10...
Ostatecznie ustnik z tlenem wziąłem do dzioba na 6 metrze, zgodnie zaleceniem mojego przyjaciela jedynego, komputera dekompresyjnego - i looknałem na czas. 38 minut. Jezusie brodziaty, tak się właśnie kończy wyłamywanie z planu. Na backupie stało że 26 - a komputerek po ładowaniu azotem na 40 metrze dołożył do tego 12 minut? No bo skąd taka różnica? Toż plan spisywaliśmy bezpośredni z niego. Piknie. Czując luz wytworny i spadek napięcia, rozglądnąłem się po raz pierwszy od dobrych 30 minut dookoła. Masa rekreacyjnych nurków śmigała sobie do 20 metra i z powrotem, a my jak te szafy gdańskie wisimy przybici do 6 metra... Nie ma to jak profi być...
Po takich jajach należy spierdzielać na łódkę w podskokach. Ale - co może mi się stać na 4 metrze? Komputerek zdekompresował mnie 8 minut przed moim instruktorem, ostatecznie był nieco głębiej a poza tym nurkował z obwodem zamkniętym - więc pomyślałem że sobie bojkę strzelę i przestanę się wślipiać w ten pieroński głębokościomierz. Pierwszy strzał mi nie wyszedł, więc WYPUŚCIŁEM USTNIK Z RĘKI i ściągnąłem worek na dół. Mając nawiniętą szpulkę poczułem że mi powietrza brakuje i dopiero spory łyk słonej wody uświadomił mi że nie wsadziłem z powrotem ustnika między zęby. Spokojnie, choć na ślepo odnalazłem go, pociągnąłem - i - okazało się że to zakręcone pierwsze deko. A oddychać się chce... Tu szarpnęło mi przeponą, panika zapaliła czerwona płachtę z napisem NA POWIERZCHNIĘ, już miałem się zacząć szarpać...
... noż, kmać, bez jaj. Sięgnąłem do butli z tlenem, wyłowiłem ustnik z wody, wziąłem głęboki wdech...
... i zobaczyłem mojego instruktora, który wisząc 3 metry na wprost mnie, przyglądał mi się z zaciekawieniem.
Taak.
Nie ma to jak się utopić na 4 metrze. Szczególnie po półtoragodzinnej dekompresji.
Peter na pierwszym planie - z tyłu aplikant do tytułu nurka technicznego, zdjęcie zrobione podczas nurkowania szkoleniowego na 45 m., z czasem dennym 30 minut.
sobota, 12 września 2009
piątek, 11 września 2009
Ceperska wycieczka
Trudno to wytłumaczyć - kiedy pracowałem w Polsce, Gorce widziałem dość często. Głównie w postaci rozmazanej smugi po lewej stronie Zakopianki na trasie do New Market. Albo NM - Nowy Sącz. Bo już Sącz - Limanowa, czy Limanowa - Rabka to raczej Beskid Wyspowy. Też zresztą zamazany. Konia z rzędem temu kto widzi szczegóły na górskiej drodze przy prędkości 180/h.
Odkąd wyjechałem - serce się w góry rwie, głównie wtedy gdy nie mogę iść. Bo jak mogę to jakby mniej. W tym roku nie daliśmy się mimo konkretnych przeciwności losu. Pierwsze podejście - zrobimy sobie wypadzik na Gorc. Co prawda niedaleko, z Ochotnicy, ale spacerek będzie miły, słoneczko, ptaszki. Ogólnie skończyło się na trzydniówce, bo pogoda była taka że burej suki człowiek by na dwór nie wyrzucił. Drugie podejście - Babia. Maluśśko brakkło... W końcu plan minimum - wyleziemy z Obidowej, a na Starych Wierchach się zobaczy. Jak czasu starczy to podskoczymy na Turbacz - a jak nie, to poleziemy sobie przez Maciejową do Rabki.
Z opuszczeniem Obidowej były niejakie problemy - właściciel tamtejszej stacji benzynowej zmienił barwy z Preem’a na Statoil’a, co niby w niczym turyście pieszemu przeszkadzać nie powinno. Ale tylko na pierwszy rzut oka... Jak wiadomo, Statoil ma takie małe paróweczki i kabanosiki, które podgrzewa i wpycha do bułki - specyjał ten jest zwany z zupełnie niezrozumiałych dla mnie przyczyn Gorącym Psem. Zapytawszy całą ekipę i otrzymawszy odpowiedź zdecydowanie negatywną - zakupiłem sobie jednego Specyjała. Ahhh mniammmmm. Pewnie bym się cieszył boskim smakiem dłużej gdyby nie pociechy które zeżarły co mi w ręku po pierwszym gryźnięciu pozostało. Nastąpił powrót, kolejne zakupy... Dobrze że byliśmy po śniadaniu, bo cała wycieczka miała szanse skończyć się spacerkiem do Rdzawki.
Pierwsza część to płaskie podejście niebieskim szlakiem na Stare. Ach, zapachy późnego lata, siano skoszone, gdzieniegdzie coś na świeżo się kosi, kwiatki, sosenki, ptaszki ćwierkają...
...upmf upmf umpf umpf...
...wsłuchałem się nieco dokładniej w te pierońskie ptaszki...
... So, I'm breaking the habit
I'm breaking the habit
Tonight
I'll paint it on the walls
'Cause I'm the one at fault...
-Młody!
- (...)
- Młłłłoooodyyyy!!!!
- Cooo???
- Weź to zdejm ze łba!
- Nie słysze!!!
- Jak zdejmiesz to usłyszysz!!!
- Nie musisz się tak drzeć, nie jestem głuchy - odparł sztywno urażony młody. -Co mówiłeś?
Romantyzm generacji I zwala z nóg. Tatuś jakby romantyczny jest przeciętnie, Puszkina czytał, gwiazdy widział i bedzie, ale bez przesady mi tu znowu. Pociech pomaszerował obrażony na świat cały a głównie na jego nieznaczną, stukilową, samobieżną część która - odkąd sięga pamięcią - pęta się koło niego i zatruwa mu życie.
Komandosi nowej ery - Worrock Worriors, cholera by to... Mordować wirtualnie mogą bez znużenia, a spacerek dłuższy doprowadza ich do skrajnego wycieńczenia i ogólnej niemocy. Na Starych jęki generacji I nasiliły się w stopniu uniemożliwiającym wykonanie skrętu w prawo - czyli na Turbacz - więc mając czasu mnóstwo zasiedliśmy do bigosiku. I Żywczyka. Albowiem jest to obowiązek porządnego turysty - zjeść co dają i piwo za 7,50 wypić. Nie po to go tam wożą żeby skisło.
Jeszcze faktycznie skiśnie i przestana w ogóle wozić. Pamiętam straszne czasy jak piwo zostało wycofane ze schronisk - toż sobie można ręce urwać taskając cztery kraty na Markowe Szczawiny. Nie, nie z Krowiarek. Z Zawoi...
Szamając bigosik poczułem że jestem znowu u siebie. Ach, dzięcielina, świerzop, pała... Lud prosty przy pracy na roli gaworzy serdecznie...
- Franek, bedzie piździć!
- A huja tam bedzie. Niby z cego?
- Obacys ze bedzie.
- Eee, pierdolis.
- Franek, za dwie gdziny bedzie piździć, jo ci godom!
- Wiz ty co? Jak zacnie piździć to jo sie tu wroce i ci wpierdole.
Z niejakim smutkiem popatrzyliśmy na ludzi ruszających na Turbacz i poleźliśmy spacerkiem na Maciejową. Ot, godzinka. Miło, spokojnie, grzyby rosną prawie przy drodze. Okazało się że najmłodszy pociech ma niesamowitą zdolność - nawet jak siknąć idzie, to prawdziwka przyniesie. Nie, nie - bez nerwów. Najpierw zrywa, potem sika. Buszując po krzokach z małążonką wynaleźli z tuzin całkiem przyzwoitych grzybków. Usmaży się w śmietanie i zje z ziemniaczkami...
Maciejowa to specyficzne miejsce. Niby już góry - a tak na prawdę wystarczy podjechać na Słone do końca i spod starego młyna wypruć na sagę przez las. Cała droga zabiera 30 minut. I juz można sobie siąść, flaczki wtrząchnąć, Żywczyka wypić. Taak. Piękne jest życie. Posiedzieliśmy na słoneczku i poczłapali do Rabki. Koniec pieśni. Następny raz będzie za rok.
Ale tym razem się nie dam. Namiot, krata i trzydniówka. Przy ognisku i dźwiękach gitary.
czwartek, 10 września 2009
Będzie tego
No - miło już było. I będzie.
Rano przyszedł sobie chirurg znany i lubiany - rzemiecha konkretna, przewidywalna i w dodatku miły dla otoczenia. Jak się do tego doda że punktualny, to w zasadzie można rzec że pracuje z fatamorganą. Co prawda rano popełniliśmy maluśki falstarcik bo się pierwszemu klientowi nie doczytało że wody pic nie należy dwie godziny przed zabiegiem, ale do tego pomału zaczynam być przyzwyczajony. czytanie ze zrozumieniem trudna rzecz. Najciekawsze w tym wszystkim że wszyscy od strzału oznajmiają że mleka nie pili od przedwczoraj. Po piątym pacjencie wziąłem w końcu liflecik do ręki, a tam takimi pierońskimi bukwami stoi coby od mleka się trzymać mw. w takiej odległości jak diabeł od święconki. No i wszyscy są tak zakałapućkani tym mlekiem że żrą chipsy na sucho albo pija wodę 5 minut przed przekroczeniem progu.
Rezygnując z przerwy obiadowej i sprężając nieco powietrze w płucach wyrobiliśmy się do pierwszej i z niepokojem zacząłem się przygotowywać do mojego popołudniowego chirurga. Który ustalił listę paląc chyba jakieś straszliwe zioło - siedem znieczuleń w trzy godziny.
Nie powiem że się nie da - da się. Ale trzeba duszyć rupę i przyleźć na pierwszą. A nie na wpół do trzeciej... Szczęściem w nieszczęściu pierwszy pacjent się sam wyleczył - znaczy antybiotyk cud sprawił i chirurg zrezygnował z rewizji rany (czyli z grzebania w lewym jaju) a kolejna mądra wrąbała rzeczonego chipsa. Tu ciekawostka. Zapytana o godzinę zapodała dziesiątą. Wytrzeszczyłem się na nią bez pardonu na co natychmiast poprawiła na dziewiątą. Opisałem jej jak mniej więcej wygląda leczenie zespołu Mendelssohna - i jej się przypomniało że tego chipsa to jednak ciupała koło jedenastej. Jedenaście plus sześc to będzie razemmm.... - znieczulimy panią za tydzień. Tak z siedmiu reniferków zrobiło się pięć.
Na koniec Marlenka dokonała gwałtu (psychicznego...) na mnie i błagając nieomal ze łzami w oczach wymusiła cobym znieczulł ostatniego chłopa o 17.30. No żesz-ty ożesz-ku... Zapowiedziałem że mam wiedzieć o takich listach z tygodniowym wyprzedzeniem - następnym razem sam to wszystko zwale zanim jeszcze dojdzie do progu.
Czyli innymi słowy mówiąc popiekliłem się dla zdrowia a i tak to nic nie zmieni.
Przemyśliwuję laxigen.
Jakby mu tak do kawusi popołudniowej sypnąć... Coby go zesrało...
Rano przyszedł sobie chirurg znany i lubiany - rzemiecha konkretna, przewidywalna i w dodatku miły dla otoczenia. Jak się do tego doda że punktualny, to w zasadzie można rzec że pracuje z fatamorganą. Co prawda rano popełniliśmy maluśki falstarcik bo się pierwszemu klientowi nie doczytało że wody pic nie należy dwie godziny przed zabiegiem, ale do tego pomału zaczynam być przyzwyczajony. czytanie ze zrozumieniem trudna rzecz. Najciekawsze w tym wszystkim że wszyscy od strzału oznajmiają że mleka nie pili od przedwczoraj. Po piątym pacjencie wziąłem w końcu liflecik do ręki, a tam takimi pierońskimi bukwami stoi coby od mleka się trzymać mw. w takiej odległości jak diabeł od święconki. No i wszyscy są tak zakałapućkani tym mlekiem że żrą chipsy na sucho albo pija wodę 5 minut przed przekroczeniem progu.
Rezygnując z przerwy obiadowej i sprężając nieco powietrze w płucach wyrobiliśmy się do pierwszej i z niepokojem zacząłem się przygotowywać do mojego popołudniowego chirurga. Który ustalił listę paląc chyba jakieś straszliwe zioło - siedem znieczuleń w trzy godziny.
Nie powiem że się nie da - da się. Ale trzeba duszyć rupę i przyleźć na pierwszą. A nie na wpół do trzeciej... Szczęściem w nieszczęściu pierwszy pacjent się sam wyleczył - znaczy antybiotyk cud sprawił i chirurg zrezygnował z rewizji rany (czyli z grzebania w lewym jaju) a kolejna mądra wrąbała rzeczonego chipsa. Tu ciekawostka. Zapytana o godzinę zapodała dziesiątą. Wytrzeszczyłem się na nią bez pardonu na co natychmiast poprawiła na dziewiątą. Opisałem jej jak mniej więcej wygląda leczenie zespołu Mendelssohna - i jej się przypomniało że tego chipsa to jednak ciupała koło jedenastej. Jedenaście plus sześc to będzie razemmm.... - znieczulimy panią za tydzień. Tak z siedmiu reniferków zrobiło się pięć.
Na koniec Marlenka dokonała gwałtu (psychicznego...) na mnie i błagając nieomal ze łzami w oczach wymusiła cobym znieczulł ostatniego chłopa o 17.30. No żesz-ty ożesz-ku... Zapowiedziałem że mam wiedzieć o takich listach z tygodniowym wyprzedzeniem - następnym razem sam to wszystko zwale zanim jeszcze dojdzie do progu.
Czyli innymi słowy mówiąc popiekliłem się dla zdrowia a i tak to nic nie zmieni.
Przemyśliwuję laxigen.
Jakby mu tak do kawusi popołudniowej sypnąć... Coby go zesrało...
środa, 9 września 2009
Zakrzówek
Kojarzy się różnie. Budowlańcom z Portugalczykami, developerom ze sprzedażą. Ale prawdziwemu nurowi kojarzą się tylko z jednym - zalanym kamieniołomem w którym nawet w środku lata można sobie przymrozić to i owo.
Do Zakrzówka stosunek mam prywatnie emocjonalny - właśnie tam robiłem sobie OWD (Open Water Diver) w systemie PADI (Pay Another Dollar Idiot Professional Association of Diving Instructors). Tam zrobiłem pierwszą wycieczkę. Pierwszy raz przekroczyłem 20 metrów. Zamroziłem pierwszy raz automat. A nawet po raz pierwszy - i ostatni - spotkałem na żywe oczy takiego ulizanego prezentera z telewizji. Chciał pożyczyć komórkę coby po pizze zadzwonić a nie chciał wyjść z in coguto. I dziwił się strasznie że go gremialnie nikt nie poznał...
Z tymi dwudziestoma metrami wiąże się opowieść o straszliwym bełcie - któren to śmierdzi (ał) siarką, jest czarny i posiada widoczność 30 cm. Przynajmniej z wierzchu - bo pod spodem ponoć widoczność lepsza, tylko ciemno jak wiadomo gdzie i u kogo, a zacap zgnitych jaj powala nawet podczas oddychania powietrzem z butli. Nie mówiąc o złażeniu wszelkich napisów ze skafandra i pozłacaniu ołowiu. Tego ostatniego nie udało mi się zobaczyć na własne oczy.
Bełt w czasach gdy robiłem sobie uprawnienia stał na wysokości 18 metrów więc zahaczenie o 20 wiązało się z nurem pełnym stresu i smrodu. Jednak nadeszło nowe. Ceny kursów nieco spadły (w moich czasach to było 15 setek - teraz za 9 można sobie zafundować), średnia krajowa wzrosła - efektem czego nurków narobiło się jak psów. Albo zgoła wróbli. I cała ta masa ludzka zaczęła oddychać pod wodą co natleniło ją wyśmienicie i pomalutku wyparło bełcik. Żeby go zobaczyć trzeba teraz zejść na co najmniej 26 metrów - a i to trza się spieszyć. Za kilka lat nie pozostanie nawet śladzik.
Kolejnym znakiem odnowy biologicznej są rybki których coraz więcej. Jako że na rybach znam się tylko jadalnych - czyli takich na talerzu - więc pojęcia nie mam cośmy widzieli. Ale była ławica mniejszych - i jedna wielgachna. Wtajemniczeni orzekli że to był sum. Dla mnie to był półtorametrowiec.
Pierwszy nurek poprowadził mój brat bliźniak wątrobowy (BBW), który zaczynał nurować ze mną i doszedł w międzyczasie od stopnia instruktora. Poszedłem z nim w parze, za nami mój instruktor i jeszcze jeden Dive Master (jeszcze jeden - bom sie do tej pory skromniuśko nie chwalił żem też DM-a zrobił trzy lata temu). Zwiedziliśmy prawie całą prawą stronę - prawie, bo mi gdzieś tak po 25 minutach siedzenia w 4 stopniowej wodzie zrobiło się regularnie niedobrze i zgłosiłem chęć wejścia ponad termoklinę. Kto nie przeżył podobnej hecy, za cholerę nie pojmie jaką radochą jest wpłynięcie w obszar o temperaturze 18 stopni. Ukrop. Luzik. Re-we-lac-ja... Jako że BBW zawsze miał zużycie powietrza na poziomie 60% mojego, więc nieco mu spadła szczęka gdy wyszliśmy na tych samych wartościach. Ja po prawie rocznej przerwie (nie licząc moczenia się w dominikańskim Atlantyku), a on z kilkoma setkami nurów rocznie. Ha - bieganie tych cholernych 5 kilometrów jednak coś dało.
Drugi nureczek niestety zrobiliśmy bez niego. Poszliśmy ponad termokliną, w ciepłej - ba, gorącej - wodzie, zaliczając ponad 40 minut. Nic by w tym nie było dziwnego gdyby nie fakt że wlazłem ze stara butlą. Czyli połową gazu. I stykło. Chyba zacznę biegać dalej - i szybciej.
Ponieważ świat wg. nura dzieli się na tych którzy nurkują oraz tych którzy jeszcze nie nurkują, polecam wszystkim. Miejsce niesamowite - a widoki przednie. Na ten przykład można trafić na Żuka, Autobus, Lustra, Tablicę Pamiątkową z Pobytu JPII (nie, nie nurkował - ponoć pracował w tym kamieniołomie za młodu) i całą masę innych atrakcji. Nawet znaleźliśmy Odpoczywającego Nurka - można umrzeć na zawał gdy ni z gruchy ni z pietruch patrzy się prosto w czarną maskę faceta który siedzi pod wodą i nie oddycha...
A po ostatnim nurze - koniecznie trzeba się nawodnić. Czy raczej - napiwić.
------------
Wszystkim z południa chcącym nurkować polecam mojego instruktora.
Adres jak na samochodzie:
WWW.NURZGOR.PL
Ostrzegam - kontakt z nim grozi nieuleczalnym uzależnieniem.
Gdyby ktoś miał ochotę, to montujemy Dahab 24-31.10.09.
Na razie wszystko w powijakach. Ale sprawa jest na tapecie i wyjaśni się w ciągu najbliższych kilku dni - gdzie, za ile i czy w ogóle.
I niech nikogo nie zmylą zdjęcia strzelców wyborowych ze strony Jędrka - głównym celem wszystkich wyjazdów jest luzik i brak stresów :D
Do Zakrzówka stosunek mam prywatnie emocjonalny - właśnie tam robiłem sobie OWD (Open Water Diver) w systemie PADI (
Z tymi dwudziestoma metrami wiąże się opowieść o straszliwym bełcie - któren to śmierdzi (ał) siarką, jest czarny i posiada widoczność 30 cm. Przynajmniej z wierzchu - bo pod spodem ponoć widoczność lepsza, tylko ciemno jak wiadomo gdzie i u kogo, a zacap zgnitych jaj powala nawet podczas oddychania powietrzem z butli. Nie mówiąc o złażeniu wszelkich napisów ze skafandra i pozłacaniu ołowiu. Tego ostatniego nie udało mi się zobaczyć na własne oczy.
Bełt w czasach gdy robiłem sobie uprawnienia stał na wysokości 18 metrów więc zahaczenie o 20 wiązało się z nurem pełnym stresu i smrodu. Jednak nadeszło nowe. Ceny kursów nieco spadły (w moich czasach to było 15 setek - teraz za 9 można sobie zafundować), średnia krajowa wzrosła - efektem czego nurków narobiło się jak psów. Albo zgoła wróbli. I cała ta masa ludzka zaczęła oddychać pod wodą co natleniło ją wyśmienicie i pomalutku wyparło bełcik. Żeby go zobaczyć trzeba teraz zejść na co najmniej 26 metrów - a i to trza się spieszyć. Za kilka lat nie pozostanie nawet śladzik.
Kolejnym znakiem odnowy biologicznej są rybki których coraz więcej. Jako że na rybach znam się tylko jadalnych - czyli takich na talerzu - więc pojęcia nie mam cośmy widzieli. Ale była ławica mniejszych - i jedna wielgachna. Wtajemniczeni orzekli że to był sum. Dla mnie to był półtorametrowiec.
Pierwszy nurek poprowadził mój brat bliźniak wątrobowy (BBW), który zaczynał nurować ze mną i doszedł w międzyczasie od stopnia instruktora. Poszedłem z nim w parze, za nami mój instruktor i jeszcze jeden Dive Master (jeszcze jeden - bom sie do tej pory skromniuśko nie chwalił żem też DM-a zrobił trzy lata temu). Zwiedziliśmy prawie całą prawą stronę - prawie, bo mi gdzieś tak po 25 minutach siedzenia w 4 stopniowej wodzie zrobiło się regularnie niedobrze i zgłosiłem chęć wejścia ponad termoklinę. Kto nie przeżył podobnej hecy, za cholerę nie pojmie jaką radochą jest wpłynięcie w obszar o temperaturze 18 stopni. Ukrop. Luzik. Re-we-lac-ja... Jako że BBW zawsze miał zużycie powietrza na poziomie 60% mojego, więc nieco mu spadła szczęka gdy wyszliśmy na tych samych wartościach. Ja po prawie rocznej przerwie (nie licząc moczenia się w dominikańskim Atlantyku), a on z kilkoma setkami nurów rocznie. Ha - bieganie tych cholernych 5 kilometrów jednak coś dało.
Drugi nureczek niestety zrobiliśmy bez niego. Poszliśmy ponad termokliną, w ciepłej - ba, gorącej - wodzie, zaliczając ponad 40 minut. Nic by w tym nie było dziwnego gdyby nie fakt że wlazłem ze stara butlą. Czyli połową gazu. I stykło. Chyba zacznę biegać dalej - i szybciej.
Ponieważ świat wg. nura dzieli się na tych którzy nurkują oraz tych którzy jeszcze nie nurkują, polecam wszystkim. Miejsce niesamowite - a widoki przednie. Na ten przykład można trafić na Żuka, Autobus, Lustra, Tablicę Pamiątkową z Pobytu JPII (nie, nie nurkował - ponoć pracował w tym kamieniołomie za młodu) i całą masę innych atrakcji. Nawet znaleźliśmy Odpoczywającego Nurka - można umrzeć na zawał gdy ni z gruchy ni z pietruch patrzy się prosto w czarną maskę faceta który siedzi pod wodą i nie oddycha...
A po ostatnim nurze - koniecznie trzeba się nawodnić. Czy raczej - napiwić.
------------
Wszystkim z południa chcącym nurkować polecam mojego instruktora.
Adres jak na samochodzie:
WWW.NURZGOR.PL
Ostrzegam - kontakt z nim grozi nieuleczalnym uzależnieniem.
Gdyby ktoś miał ochotę, to montujemy Dahab 24-31.10.09.
Na razie wszystko w powijakach. Ale sprawa jest na tapecie i wyjaśni się w ciągu najbliższych kilku dni - gdzie, za ile i czy w ogóle.
I niech nikogo nie zmylą zdjęcia strzelców wyborowych ze strony Jędrka - głównym celem wszystkich wyjazdów jest luzik i brak stresów :D
wtorek, 8 września 2009
Docenionym być
To zawsze miło jest. Człowiek sobie wchodzi nieco spięty po prawie miesiącu do roboty i co widzi? Radość szczerą na twarzy swoich współnieszczęśników którzy bladzi - lecz z ochotą - machają chorągiewkami i banery w górę wznoszą.
No dobra.
Tak miło nie było - ale moja anestezjologiczna z ulgą westchnęła że jej dochtor z wywczasów wrócił gdyż wiadomym jest że lepszy matoł własny od obcego. Okazało się że mój tak zwany cover miał okrutnego pecha w piątek bo mu pacjent równo rzygnął spod eLeMeJa a następnie automacik mu to wpompował w płucka. Musiało mało kwaśne być bo się bez intensywnej obeszło. Chyba że nie wiemy wszystkiego i dopiero jak go z rury zdejmą to nas (a raczej ich sąd powiadomi.
Dzionek zaczął sie miło. Najpierw Roger naprawiał stópki co zasadniczo robi w miejscowym, ale jak kto wrażliwy to go truję. Odwracalnie. Nawet żem sie specjalnie nie zapierał - po takim czasie miło coś zrobić. Po południu chirurg wojskowy zwany Janem naprawił jakieś jajo, następnie grzebnął w pęcherzu i już zaczęła nam świtać końcóweczka szychty gdy przyszło dziewczę z gorączką. I kaszlem. I dreszczami. I wypisz- wymaluj - AH1N1. Czyli grypa odryjowa.
Tu można zobrazować dylemacik standardowy. Jak grypa - to po znieczuleniu się pogorszy. Cudów nie ma. A jak początek jakowejś pierońskiej urosepsy - to trza w te drogi luknąć i przy okazji leczenie włączyć. O transporcie do szpitala nie wspominając. Mądrzy powiedzą że to się da odróżnić. No, tak. Da się. Ale co zrobić jak panienkę napierdzielają plecy - ale jakoś tak nietypowo, bo po mojemu to ją mięśnie bolały a nie żaden Goldflam - a przy okazji kaszle ale tak jakby od niechcenia?? Parłem coby ją leczyć i z zabiegu zwalić - a chirurg co by chirurgować. W końcu stanęło że on ten zabieg w miejscowym zrobi - ale nic z tego nie wyszło bo kolejny pomiar temperatury pokazał 40 stopni. Dostała antybiotyki i z zaleceniem skontaktowania się z gorącą wieprzową linią* poszła do domu.
Ciekawe co oni jutro zrobią jak mi w nocy ryj wyrośnie.
-------------
*odmiana cienkiej czerwonej; wynik podobny.
No dobra.
Tak miło nie było - ale moja anestezjologiczna z ulgą westchnęła że jej dochtor z wywczasów wrócił gdyż wiadomym jest że lepszy matoł własny od obcego. Okazało się że mój tak zwany cover miał okrutnego pecha w piątek bo mu pacjent równo rzygnął spod eLeMeJa a następnie automacik mu to wpompował w płucka. Musiało mało kwaśne być bo się bez intensywnej obeszło. Chyba że nie wiemy wszystkiego i dopiero jak go z rury zdejmą to nas (a raczej ich sąd powiadomi.
Dzionek zaczął sie miło. Najpierw Roger naprawiał stópki co zasadniczo robi w miejscowym, ale jak kto wrażliwy to go truję. Odwracalnie. Nawet żem sie specjalnie nie zapierał - po takim czasie miło coś zrobić. Po południu chirurg wojskowy zwany Janem naprawił jakieś jajo, następnie grzebnął w pęcherzu i już zaczęła nam świtać końcóweczka szychty gdy przyszło dziewczę z gorączką. I kaszlem. I dreszczami. I wypisz- wymaluj - AH1N1. Czyli grypa odryjowa.
Tu można zobrazować dylemacik standardowy. Jak grypa - to po znieczuleniu się pogorszy. Cudów nie ma. A jak początek jakowejś pierońskiej urosepsy - to trza w te drogi luknąć i przy okazji leczenie włączyć. O transporcie do szpitala nie wspominając. Mądrzy powiedzą że to się da odróżnić. No, tak. Da się. Ale co zrobić jak panienkę napierdzielają plecy - ale jakoś tak nietypowo, bo po mojemu to ją mięśnie bolały a nie żaden Goldflam - a przy okazji kaszle ale tak jakby od niechcenia?? Parłem coby ją leczyć i z zabiegu zwalić - a chirurg co by chirurgować. W końcu stanęło że on ten zabieg w miejscowym zrobi - ale nic z tego nie wyszło bo kolejny pomiar temperatury pokazał 40 stopni. Dostała antybiotyki i z zaleceniem skontaktowania się z gorącą wieprzową linią* poszła do domu.
Ciekawe co oni jutro zrobią jak mi w nocy ryj wyrośnie.
-------------
*odmiana cienkiej czerwonej; wynik podobny.
poniedziałek, 7 września 2009
Szlag trafił bombki
Czyli koniec wakacji. Muszę się uczciwie przyznać że trzy tygodnie urlopu ładuje bateryjki. Mam nadzieję że na parę tygodni wystarczy.
W tym roku dopadł mnie zespół dzięcielina i świerzop w stopniu nieprawdopodobnym. Jeszce trochę i bym zaczął wierszem gadać. Na szczęście zaraz po przyjeździe odblokowałem sobie cyfrę. Wystarczyło posłuchać naszych ćwierćinteligentów, popatrzeć na szopkę pierwszowrześniową i po sentymentach ostał się jeno dym biały. Który jak wiadomo, znika sobie szybciej niż jabłonka się pali.
Miłość do rodziny ważna jest rzecz. Miłość ta jest wprost proporcjonalna do kwadratu odległości i tak jak wybucha dramatycznie wraz z wyjazdem tak i znika po powrocie. Jak ogólnie wiadomo zero do kwadratu to w dalszym ciągu zero - jednak w stosunkach międzyludzkich nic nie jest proste. Dlatego też każdy przyzwoity odwiedzacz powinien wziąć dupę w troki nim dojdzie do absurdów matematycznych w stylu wyników ujemnych.
Jako że po Chorwacji zostało nam niecałe dwa tygodnie, plan pobytu napięty był do granic wytrzymałości. Wątroby głównie, choć opasujące bóle w nadbrzuszu to trzustka raczej. Albo korzonki po spaniu na gołej ziemi. To jest jednak powód żeby nie brać w przyszłym roku 4 tygodni urlopu.
Po odwiedzeniu wszystkich znajomych i rodziny nadszedł czas na tak zwane punkty stałe.
Primo, nur na Zakrzówku. O tym będzie jutro, niestety - żadnych zdjęć spod wody nie mam. Jak ktoś nurkuje, to uprzejmie informuje że poziom czarnej wody popularnie zwanej bełtem obniżył się do ca. 26 metrów. Co odsłoniło dno w całości po stronie prawej od drogi i w większości po lewej. Tak to upierdliwość polskich nurków wyparła siarkowodór z zalanego kamieniołomu. Jaja, panie.
Secundo, spacerek po Gorcach. Obiecywałem jakoweś wzdęcia - będą, ale człowiek niestety nie nadąża za rozwojem techniki. Kiedyś natrzaskanie dziesięciu rolek filmu w czasie wakacji uważane było za zboczenie i ekstrawagancję finansową. Teraz 300 ujęć można zrobić dziennie... Karta 8GB to jednakowoż przekleństwo jest. Planowałem podstępnie zawadzić o Turbacz, ale... No właśnie - chwała Panu mam na kogo zwalić. Pociechy jęczały że nogi bolą więc po dotuptaniu do Starych z Obidowej wykonaliśmy zwrot przez sztag i i lewym halsem udaliśmy się przez Maciejową do Rabki. Jak by ktoś miał mało czasu, a chciał sobie zaliczyć przyjemną wycieczkę, polecam. Biurkowy himalaista potrzebuje na to jakieś 3-4 godziny (bez wliczenia czasu na obowiązkowy bigos na Starych - plus dwa żywce - i flaczki na Maciejowej - plus dwa żywce; to może dać nawet i dwa dni marszu...).
Tertio, Kraków. Zobaczyć, zakupy zrobić - kartę nieco rujnując - a w końcu do chińczyka pojechać. Albowiem jeden jest chińczyk na ziemia - a jeść daje na Kalwaryjskiej (Panie, odpuść mi jawnoreklamę; jedyne co mnie usprawiedliwia to fakt że robię to kompletnie za darmo).
W końcu powrót do domu, uczucie lekkiego niepokoju czy Picasso, pieszczotliwie zwany Żukiem, zapali po trzech tygodniach stania na lotnisku - i powrót.
Do domu.
Chyba po raz pierwszy w życiu pomyślało mi się po przyjeździe tutaj w ten sposób...
W tym roku dopadł mnie zespół dzięcielina i świerzop w stopniu nieprawdopodobnym. Jeszce trochę i bym zaczął wierszem gadać. Na szczęście zaraz po przyjeździe odblokowałem sobie cyfrę. Wystarczyło posłuchać naszych ćwierćinteligentów, popatrzeć na szopkę pierwszowrześniową i po sentymentach ostał się jeno dym biały. Który jak wiadomo, znika sobie szybciej niż jabłonka się pali.
Miłość do rodziny ważna jest rzecz. Miłość ta jest wprost proporcjonalna do kwadratu odległości i tak jak wybucha dramatycznie wraz z wyjazdem tak i znika po powrocie. Jak ogólnie wiadomo zero do kwadratu to w dalszym ciągu zero - jednak w stosunkach międzyludzkich nic nie jest proste. Dlatego też każdy przyzwoity odwiedzacz powinien wziąć dupę w troki nim dojdzie do absurdów matematycznych w stylu wyników ujemnych.
Jako że po Chorwacji zostało nam niecałe dwa tygodnie, plan pobytu napięty był do granic wytrzymałości. Wątroby głównie, choć opasujące bóle w nadbrzuszu to trzustka raczej. Albo korzonki po spaniu na gołej ziemi. To jest jednak powód żeby nie brać w przyszłym roku 4 tygodni urlopu.
Po odwiedzeniu wszystkich znajomych i rodziny nadszedł czas na tak zwane punkty stałe.
Primo, nur na Zakrzówku. O tym będzie jutro, niestety - żadnych zdjęć spod wody nie mam. Jak ktoś nurkuje, to uprzejmie informuje że poziom czarnej wody popularnie zwanej bełtem obniżył się do ca. 26 metrów. Co odsłoniło dno w całości po stronie prawej od drogi i w większości po lewej. Tak to upierdliwość polskich nurków wyparła siarkowodór z zalanego kamieniołomu. Jaja, panie.
Secundo, spacerek po Gorcach. Obiecywałem jakoweś wzdęcia - będą, ale człowiek niestety nie nadąża za rozwojem techniki. Kiedyś natrzaskanie dziesięciu rolek filmu w czasie wakacji uważane było za zboczenie i ekstrawagancję finansową. Teraz 300 ujęć można zrobić dziennie... Karta 8GB to jednakowoż przekleństwo jest. Planowałem podstępnie zawadzić o Turbacz, ale... No właśnie - chwała Panu mam na kogo zwalić. Pociechy jęczały że nogi bolą więc po dotuptaniu do Starych z Obidowej wykonaliśmy zwrot przez sztag i i lewym halsem udaliśmy się przez Maciejową do Rabki. Jak by ktoś miał mało czasu, a chciał sobie zaliczyć przyjemną wycieczkę, polecam. Biurkowy himalaista potrzebuje na to jakieś 3-4 godziny (bez wliczenia czasu na obowiązkowy bigos na Starych - plus dwa żywce - i flaczki na Maciejowej - plus dwa żywce; to może dać nawet i dwa dni marszu...).
Tertio, Kraków. Zobaczyć, zakupy zrobić - kartę nieco rujnując - a w końcu do chińczyka pojechać. Albowiem jeden jest chińczyk na ziemia - a jeść daje na Kalwaryjskiej (Panie, odpuść mi jawnoreklamę; jedyne co mnie usprawiedliwia to fakt że robię to kompletnie za darmo).
W końcu powrót do domu, uczucie lekkiego niepokoju czy Picasso, pieszczotliwie zwany Żukiem, zapali po trzech tygodniach stania na lotnisku - i powrót.
Do domu.
Chyba po raz pierwszy w życiu pomyślało mi się po przyjeździe tutaj w ten sposób...
wtorek, 1 września 2009
Jolanta i Zygmunt Kłosowski
Artyści. Specjalny rodzaj śmiertelników. Dodatkowe trzecie oko czy cholera wie co... Los w łaskawości swojej sprawił że poznałem niesamowite małżeństwo artystów. Jola tworzy rzadko, każda praca jest cyzelowana, a wyniki powodują u oglądacza ten dziwny wdech wyrażający podziw i zdumienie. Zygmunt wstaje codziennie o piątej rano i w szale bojowym tworzy pejzaże, jednym pociągnięciem pędzla stwarzając góry i jeziora. Obserwowanie go w pracy nieodmiennie odbiera mi mowę - jeszcze przed chwilą patrzyłem na obrus pociągnięty podkładem, a tu proszę - ni z gruchy ni z pietruchy patrzę na górską dolinę.
Jeżeli zdarzy się wam przejeżdżać przez Męcinę koło Limanowej, zapytajcie miejscowych gdzie znajduje się pracownia Zygmunta. Lubią gości. A przy okazji można nabyć jedną z uroczych prac mistrza. Który jako urodzony sybaryta i gawędziarz potrafi długo i ciekawie opowiadać historie związane z malarstwem.
Gdyby do Męciny było nie po drodze, stała wystawa Zygmunta mieści się w Mszanie Dolnej w Starej Winiarni lub w jego rodzinnej willi "Cicha" w Zakopanem na Kościeliskach.
Więcej informacji na www.klosowski.info .
W drodze powrotnej flaczki mniam i żurek palce lizać w Barze Pod Cyckiem na Gruszowcu. Koniecznie.
środa, 19 sierpnia 2009
Koversada - raport specjalny
Chorwacja. Dżizzazzzz. Mogę nie jechać na narty w zimie, mogę odpuścić każdy wyjazd – ale tydzień w krainie golasów jest zdrowiu psychicznemu niezbędny. Dlatego też co roku cierpię srodze z powodów poparzeń, udarów termicznych, kaca i innych przyjemności związanych z tak zwanym wypoczynkiem na świeżym powietrzu.
Piękno młodych biustów jak zwykle dostarczone jest przez naszych sąsiadów z zachodu oraz południa – choć tych drugich zdecydowanie mniej. Wszyscy snują się łagodnie i spokojnie w palącym słońcu, jedyna aktywność związana jest z olejkowaniem oraz schładzaniem – to drugie w Adriatyku, który w tym roku ma 28 st.C.
Jako że abnegaci wszystkich krajów mają źle w głowie, zamiast drabinki do wchodzenia do wody używam trampolin
Pro forma: ceny zwariowane, rybka w knajpie w środku Vrsar’u kosztuje sobie 190 kun za kilo(gram) co w zasadzie stawia ją na równi z ginącym gatunkiem torbacza z Wysp Wielkanocnych. Mieszanka kwacha z fantą w kanjpie – 30 kun. Znalezienie Konsum’a w tej sytuacji jest koniecznością – na szczęście w ciągu ostatniego roku zbudowano potężny sklep zaraz za Vrasar’em – wystarczy wyjechać w kierunku na Pulę i po prawej stronie stoi nasz zbawca. Ceny były tak niskie że wróciliśmy z zakupów z siatami i rachunkiem wołającym o pomstę do nieba. Łomatko. Od dzisiaj siedzę grzecznie na plaży i na żadne zakupy nie jeżdżę.
Odnośnie drogi – kompletne jaja. Zaraz (taki duży) za słowacką granicą wjeżdża się na drogę ekspresową która doprowadzi nas prawie do Dolnego Kubina. Potem trochę upierdliwości do Martina – i przerobiona trasa do Żyliny pozwala na spokojne objeżdżanie ciężarówek. W Żylinie zgodnie z zapamiętaną marszrutą – pod Tesco w lewo i kolejna niespodzianka – z Żyliny wyjeżdża się prosto na autostradę do Bratysławy. Co prawda kilka kilometrów trzeba potem pokonać starą trasą, ale szczęka w dalszym ciągu mi wisi.
Za Bratysławą kolejny opad szczęki – nowiuteńka autostrada biegnie do Wiednia, którego się nawet nie widzi – bo wszystko prowadzi nową obwodnicą. Niessamowite.
Kolejna drobna niespodzianka to otwarte bramki w Słowenii. Kupujemy kolejną naklejkę na szybę i wio – nie trzeba płacić, sprawdzać... Może kiedyś doczekamy i u nas wywalenia na zbity pysk rozwiązań prawnych które pozwalają pobierać myto z nic. I w dodatku te same umowy nie pozwalają budować dróg konkurencyjnych... Czy my na pewno nie mamy mafii w kraju...
I ostatnia – zupełnie paskudna – niespodzianka, to niewydolność granicy Chorwackiej. Potężny, kilkugodzinny korek. I opad szczęki po przejechaniu granicy – bo czekających na wyjazd jest jakieś... – trzydzieści kilometrów. Może trzydzieści pięć. Ci z końca wyjadą jutro...
Pozdrowienia znad kufelka misz-masz’a który pomału staje się naszym ulubionym napitkiem czasu upałów. Gdyby ktoś chciał sróbować: kilka kostek lodu, pół kufla czerwonego wytrawnego, dopełnić Fantą. Może być Sprite. Tylko na litość Boską, niech nikt potem nie odczepia przyczepy w czasie jazdy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)