7.00 sharp - gdzieś kwadrans przed ósma pomyślałem że nawet jak na strefę maniana to trochę za bardzo fuzzy jest dzisiejsze sharp i polazłem do recepcji zapytać jak najtaniej można w tym kraju zadzwonić na hektorowy komórek.
Recepcjonista ucieszył się - że nas próbuje wydzwonić od 6.45 bo wycieczka jest przełożona na środę. Rzuciłem okiem na guziki telefonu - Brailla nie miał, to jak dzwonił? Nic nie rozumiem. Jakoś mu umknął fakt że czworo ludzi siedzi mu pod nosem od godziny. Sharp.
Wczasy nie są od denerwowania. Palnąłem starym zwyczajem doblo run i zarządziłem spacerek po plaży. W duchu ucieszyłem się nieco. Odpadł mi problem co mam ze sobą zrobić przez 8 godzin w autobusie. A w środę to ja będę w Manchesterze...
Plaża odbiera dech. Ja wiem że jak kto ma palmy na co dzień to oddaje bezwiednie mocz oraz stolec na widok jodeł na gór szczycie, no ale. Jodły to ja mam pod domem, więc mnie to raczej nie bierze. Za to palmy... Ciekawe co ja zrobię z 4GB zdjęć palm na gór szczycie? Znaczy, tego - na plaży?
- Hałaja, Hektor - ucieszyłem się od ucha do ucha na widok naszego lupieżcy. - Dżuma w Santo Domingo?
- Sorymajfriend - wyrzucił z siebie na przydechu - jedziemy w środę. Dzisiaj nie dało rady. Dzwoniłem od rana ale was nie było.
Z koniem wadził się nie będę. Toż nie trzeba mieć 180 IQ żeby wykoncypować że jak kto czeka na busa pod recepcją to go w pokoju nie ma. Zapowiedziałem że sam nie jadę a zaliczka pójdzie na wyjazd naszych znajomych. Hektor złapał za komórek i zaczął dzwonić - nastąpił kolejny przepiękny koncert przewracania oczami, wymachiwania rękami, uspokajających gestów w naszą stronę, hiszpańskich przekleństw - summa summarum przełożył wyjazd na wtorek. No, niedoczekanie. 8 godzin w autobusie dzień przed 9 godzinami w samolocie. Może jestem nienormalny, ale jak pragnę rodzić - bez przesady mi tu. Na wszelki wypadek poprawiłem kolejnym podwójnym i zająłem się lekturą.
Wieczór. Cisza, spokój, wiaterek sobie bryza - czy też bryza sobie wieje, zza płotu odchodzą dźwięki dzikiej zwierzyny - głównie kaczek, ale też flamingi i czaple. Co prawda był też żółw, ale te raczej dźwięku nie dają.
I w tej ciszy nagle rozległ się łomot - na ścieżkę którą chodzimy na plażę spadł orzeszek kokosowy. Trzeba będzie zmienić marszrutę...
Do Santo Domingo w końcu nie pojechaliśmy - i chwała Najwyższemu. Pokazali im groty, całkiem śliczne i muzeum. Starówkę zobaczyli z okien autobusu, a o nowym mieście przewodnik powiedział że jest "tam". Chyba bym zagryzł.
Żeby nie być sklasyfikowanym jako deckchair totalus, wygrzebałem z torby kąpiuter, plastiki i polazłem do budki z dumnie powiewająca flagą "Sport Center".
- Holaaaaa - ucieszył się ponuro facet na wieść że chcę nurkować. Zrzucił torbę z pleców i otwarł z powrotem drzwi do biura. -Ile dni?
Ten numer przerabiałem w Egipcie. Od tej pory jak nie znam bazy - nie kupuje żadnych pakietów. - Jeden.
- Uprawnienia?
- DM.
- Emilian. 8.30 sharp.
- Abnegat. Do jutra. - I polazłem - co tu bede tak sam siedział.
Rano przywitałem się miło ze współnurem z Kanady - chyba była to Zuzanna, ale imienia powtórzyć nie potrafię. Zawsze po takich wczasach obiecuje sobie że się choć podstawowych słów nauczę w danym języku. Z francuskim to będzie razem... ze siedem chyba na dzisiaj. Taa..
Emilian wygrzebał sprzęt, skręcił wszystko do kupy - jak pragnę rodzić, toż wiem jak - i wrzucił nas do łódki.
- Jedziemy do następnego hotelu. 10 minut. Zabieramy grupę na basen i podrzucamy do kolejnego hotelu - 10 minut. A potem płyniemy sami na dwa nury na rafę. 10 minut. Oki?
- Oki - kiwnęliśmy głową radośnie na myśl o zobaczeniu pięknego koral-garden, który jako ta syrenka kusił wdziękami swemi ze zdjęcia.
Jak potrafi zapierniczać płaskodenka po spokojnej wodzie z 200 konnym silnikiem - to się nie da opisać. Kto płynął - wie. Ja też już wiem. Jak by mi kto opowiadał, i tak bym nie uwierzył.
- Konicziuaaa! - zakrzyknał dziarsko kandydat na nurka z Kraju Kwitnącej Wiśni.
- Koniciła - niech se nie mysli że jak człowiek wygląda na kmiota to się przywitać nie umie. Ostatecznie filmy się ogląda - a Taxi 2 to nawet ze trzy razy. Ruszyliśmy do kolejnego hotelu.
- Carramba - zaklął z gracją Emilian. -Ktoś mnie zaraz zabije.
- Taak? - zapytałem z grzeczności - A czemu?
- Muszę zrobić z wami dwa nury. A w tym samym czasie mam zrobić sześć intro z Japończykami. Ktoś mnie i tak zabije - wolę zrobić z wami te nury niż siedzieć na basenie.
Po czym wsiadł do łódki i popłynęliśmy - ale nie na Coral-Garden tylko na Outer-Reef, bo bliżej. A poza tym Emilianowi nikt nie podrzucił butli i musiał się wrócić do bazy. Kmać, do ruskich, włoskich, francuskich i polskich baz trzeba będzie dopisać hiszpańskie - coby unikać jak ostatniej zarazy.
Minęliśmy Inner-Reef.
Łódeczka zaczęła podskakiwać na malutkiej fali, wiaterek wieje, bryza morska chlasta po twarzy... Ach, nie ma to jak urlop.
Minęliśmy Outer-Reef.
Pisałem już że mam chorobę morską? No właśnie. Po pięciu minutach zacząłem wchodzić w letarg. Serce zwolniło mi do 25/minutę, rączki ślicznie zdrętwiały. Łomatko. Dobrze że nic nie jadłem. Bo zanurkuje, choćbym miał pawia strzelić przez automat.
Graty zakładałem niejako na chybił-trafił bo mi krew do mózgu dopływała w śladowych ilościach. W ostatniej chwili zawrzasnąłem na sternika, żeby mi butlę sprawdził - faktycznie, zakręcona była. Automat w dziób, maska do twarzy i plum - byle głębiej. Poniżej 10 nie powinno huśtać.
Huśtało. W te - i wewte. Do przodu i do tyłu. Do góry i na dół. No, niedoczekanie. Nindża twarda ma być, a poza tym co ja niby mam zrobić - wrócić na łódkę na 6 metrowej fali?? Toż umrę tam niechybnie.
Nurek superek - wrak, porośnięty rafą, niewielka głębokość, góra 12 metrów, kilka przejść w wąskich tunelach, co przy prądzie i strzemiączku typu YOKE daje delikatny szmerek adrenaliny - a co będzie jak stuknie i odpadnie? Bulbulbul z butli, a ty przykryty w tunelu. No dobra - nic groźnego, ale myśleć trzeba.
Z pawiem na zębach zakończyłem pierwszego nura, wsiadłem do łódki i zanim zdjąłem sprzęt, dostałem powtórnie napadu morskiego paskudztwa. A Emilian zarządził wypłynięcie dalej na kolejnego nura. Tu zamachała nerwowo Kanadyjka. Dołączyłem się. Może ja i jestem Dive Master - z polska zwany nie wiedzieć czemu dziwką majstra - ale do cholery przerwa powierzchniowa po godzinie na 12 metrach by się przydała. Azot mnie grzeje, ale ten pieprzony błędnik mnie zaraz zabije.
Emilian się ucieszył i poleciał do Japońców robić intro. Ma być za godzinę. Jajarz. Rozumiem, że kasę wziął to się przejmuje, ale żeby takie bzdury opowiadać... Sześć intro w godzinę z dopłynięciem w te i wewte - to tam z niego Japończyki zrobią sushi używając tępych narzędzi.
Faktycznie, nie wrócił. Zostawił mi jedynie wiadomość że mogę drugiego nura zrobić jutro. Niech mu będzie. Rozumiem ciężki los jedynego w okolicy instruktora.
Na drugi dzień gdy zobaczyłem że Emilian znowu zarządził Outer-Reef, paw poprosił o przepustkę na miasto zanim wsiadłem do łódki.
- A może masz coś bliżej brzegu? Gdzie mniej buja? - zmiękła mi rura.
- A pewnie - ucieszył się mój przewodnik - tylko że to strasznie płytko.
- Znaczy?
- A do 8 max.
Wszystko mi jedno. Rybki idę pooglądać a nie bić rekordy.
Drugie nurkowanie było mniam. Masa korali z wewnętrznymi kanałami, cisza, spokój, rybki... Wylazłem jak nowo narodzony. Przy okazji nauczył mnie puszczać kółka pod wodą - niesamowite. Po zrobieniu, kółko robi się coraz większe i osiąga rozmiary metr-półtora zanim dojdzie do powierzchni. Cieniutka, srebrzyście lśniąca obręcz. Następnym razem wezmę aparat pod wodę.
Ogólnie fajnie - ale ciesze się że nie kupiłem pakietu, bo by mnie przy tej organizacji szlag trafił.
Wyjazd zawsze jest dziwny. Trochę żal że to już koniec - trochę radochy że się wraca. Do tego trochę żal że się wraca - i trochę radochy że to już koniec. Ambiwalencja sześcienna.
Żeby smutno nie było, sprawdziliśmy jaki jest ostatni drink w karcie zleceń - no proszę, Krwawa Mery. Po całym tygodniu picia słodkości wracamy do normalności.
Ale pomału, żeby we wstrząs jaki nie wpaść.
Czas kończyć te wczasy bo wierszem zaczynam gadać...