Santo Domingo. Kilka milionów ludzi, stare miasto, nowe miasto - grzech nie pojechać. Co prawda 290 km nieco zwala z nóg - ale co robić. Hektor potwierdził wyjazd 7.00 sharp i polazł robić biznesy.
7.00 sharp - gdzieś kwadrans przed ósma pomyślałem że nawet jak na strefę maniana to trochę za bardzo fuzzy jest dzisiejsze sharp i polazłem do recepcji zapytać jak najtaniej można w tym kraju zadzwonić na hektorowy komórek.
Recepcjonista ucieszył się - że nas próbuje wydzwonić od 6.45 bo wycieczka jest przełożona na środę. Rzuciłem okiem na guziki telefonu - Brailla nie miał, to jak dzwonił? Nic nie rozumiem. Jakoś mu umknął fakt że czworo ludzi siedzi mu pod nosem od godziny. Sharp.
Wczasy nie są od denerwowania. Palnąłem starym zwyczajem doblo run i zarządziłem spacerek po plaży. W duchu ucieszyłem się nieco. Odpadł mi problem co mam ze sobą zrobić przez 8 godzin w autobusie. A w środę to ja będę w Manchesterze...
Plaża odbiera dech. Ja wiem że jak kto ma palmy na co dzień to oddaje bezwiednie mocz oraz stolec na widok jodeł na gór szczycie, no ale. Jodły to ja mam pod domem, więc mnie to raczej nie bierze. Za to palmy... Ciekawe co ja zrobię z 4GB zdjęć palm na gór szczycie? Znaczy, tego - na plaży?
- Hałaja, Hektor - ucieszyłem się od ucha do ucha na widok naszego lupieżcy. - Dżuma w Santo Domingo?
- Sorymajfriend - wyrzucił z siebie na przydechu - jedziemy w środę. Dzisiaj nie dało rady. Dzwoniłem od rana ale was nie było.
Z koniem wadził się nie będę. Toż nie trzeba mieć 180 IQ żeby wykoncypować że jak kto czeka na busa pod recepcją to go w pokoju nie ma. Zapowiedziałem że sam nie jadę a zaliczka pójdzie na wyjazd naszych znajomych. Hektor złapał za komórek i zaczął dzwonić - nastąpił kolejny przepiękny koncert przewracania oczami, wymachiwania rękami, uspokajających gestów w naszą stronę, hiszpańskich przekleństw - summa summarum przełożył wyjazd na wtorek. No, niedoczekanie. 8 godzin w autobusie dzień przed 9 godzinami w samolocie. Może jestem nienormalny, ale jak pragnę rodzić - bez przesady mi tu. Na wszelki wypadek poprawiłem kolejnym podwójnym i zająłem się lekturą.
Wieczór. Cisza, spokój, wiaterek sobie bryza - czy też bryza sobie wieje, zza płotu odchodzą dźwięki dzikiej zwierzyny - głównie kaczek, ale też flamingi i czaple. Co prawda był też żółw, ale te raczej dźwięku nie dają.
I w tej ciszy nagle rozległ się łomot - na ścieżkę którą chodzimy na plażę spadł orzeszek kokosowy. Trzeba będzie zmienić marszrutę...
Do Santo Domingo w końcu nie pojechaliśmy - i chwała Najwyższemu. Pokazali im groty, całkiem śliczne i muzeum. Starówkę zobaczyli z okien autobusu, a o nowym mieście przewodnik powiedział że jest "tam". Chyba bym zagryzł.
Żeby nie być sklasyfikowanym jako deckchair totalus, wygrzebałem z torby kąpiuter, plastiki i polazłem do budki z dumnie powiewająca flagą "Sport Center".
- Holaaaaa - ucieszył się ponuro facet na wieść że chcę nurkować. Zrzucił torbę z pleców i otwarł z powrotem drzwi do biura. -Ile dni?
Ten numer przerabiałem w Egipcie. Od tej pory jak nie znam bazy - nie kupuje żadnych pakietów. - Jeden.
- Uprawnienia?
- DM.
- Emilian. 8.30 sharp.
- Abnegat. Do jutra. - I polazłem - co tu bede tak sam siedział.
Rano przywitałem się miło ze współnurem z Kanady - chyba była to Zuzanna, ale imienia powtórzyć nie potrafię. Zawsze po takich wczasach obiecuje sobie że się choć podstawowych słów nauczę w danym języku. Z francuskim to będzie razem... ze siedem chyba na dzisiaj. Taa..
Emilian wygrzebał sprzęt, skręcił wszystko do kupy - jak pragnę rodzić, toż wiem jak - i wrzucił nas do łódki.
- Jedziemy do następnego hotelu. 10 minut. Zabieramy grupę na basen i podrzucamy do kolejnego hotelu - 10 minut. A potem płyniemy sami na dwa nury na rafę. 10 minut. Oki?
- Oki - kiwnęliśmy głową radośnie na myśl o zobaczeniu pięknego koral-garden, który jako ta syrenka kusił wdziękami swemi ze zdjęcia.
Jak potrafi zapierniczać płaskodenka po spokojnej wodzie z 200 konnym silnikiem - to się nie da opisać. Kto płynął - wie. Ja też już wiem. Jak by mi kto opowiadał, i tak bym nie uwierzył.
- Konicziuaaa! - zakrzyknał dziarsko kandydat na nurka z Kraju Kwitnącej Wiśni.
- Koniciła - niech se nie mysli że jak człowiek wygląda na kmiota to się przywitać nie umie. Ostatecznie filmy się ogląda - a Taxi 2 to nawet ze trzy razy. Ruszyliśmy do kolejnego hotelu.
- Carramba - zaklął z gracją Emilian. -Ktoś mnie zaraz zabije.
- Taak? - zapytałem z grzeczności - A czemu?
- Muszę zrobić z wami dwa nury. A w tym samym czasie mam zrobić sześć intro z Japończykami. Ktoś mnie i tak zabije - wolę zrobić z wami te nury niż siedzieć na basenie.
Po czym wsiadł do łódki i popłynęliśmy - ale nie na Coral-Garden tylko na Outer-Reef, bo bliżej. A poza tym Emilianowi nikt nie podrzucił butli i musiał się wrócić do bazy. Kmać, do ruskich, włoskich, francuskich i polskich baz trzeba będzie dopisać hiszpańskie - coby unikać jak ostatniej zarazy.
Minęliśmy Inner-Reef.
Łódeczka zaczęła podskakiwać na malutkiej fali, wiaterek wieje, bryza morska chlasta po twarzy... Ach, nie ma to jak urlop.
Minęliśmy Outer-Reef.
Pisałem już że mam chorobę morską? No właśnie. Po pięciu minutach zacząłem wchodzić w letarg. Serce zwolniło mi do 25/minutę, rączki ślicznie zdrętwiały. Łomatko. Dobrze że nic nie jadłem. Bo zanurkuje, choćbym miał pawia strzelić przez automat.
Graty zakładałem niejako na chybił-trafił bo mi krew do mózgu dopływała w śladowych ilościach. W ostatniej chwili zawrzasnąłem na sternika, żeby mi butlę sprawdził - faktycznie, zakręcona była. Automat w dziób, maska do twarzy i plum - byle głębiej. Poniżej 10 nie powinno huśtać.
Huśtało. W te - i wewte. Do przodu i do tyłu. Do góry i na dół. No, niedoczekanie. Nindża twarda ma być, a poza tym co ja niby mam zrobić - wrócić na łódkę na 6 metrowej fali?? Toż umrę tam niechybnie.
Nurek superek - wrak, porośnięty rafą, niewielka głębokość, góra 12 metrów, kilka przejść w wąskich tunelach, co przy prądzie i strzemiączku typu YOKE daje delikatny szmerek adrenaliny - a co będzie jak stuknie i odpadnie? Bulbulbul z butli, a ty przykryty w tunelu. No dobra - nic groźnego, ale myśleć trzeba.
Z pawiem na zębach zakończyłem pierwszego nura, wsiadłem do łódki i zanim zdjąłem sprzęt, dostałem powtórnie napadu morskiego paskudztwa. A Emilian zarządził wypłynięcie dalej na kolejnego nura. Tu zamachała nerwowo Kanadyjka. Dołączyłem się. Może ja i jestem Dive Master - z polska zwany nie wiedzieć czemu dziwką majstra - ale do cholery przerwa powierzchniowa po godzinie na 12 metrach by się przydała. Azot mnie grzeje, ale ten pieprzony błędnik mnie zaraz zabije.
Emilian się ucieszył i poleciał do Japońców robić intro. Ma być za godzinę. Jajarz. Rozumiem, że kasę wziął to się przejmuje, ale żeby takie bzdury opowiadać... Sześć intro w godzinę z dopłynięciem w te i wewte - to tam z niego Japończyki zrobią sushi używając tępych narzędzi.
Faktycznie, nie wrócił. Zostawił mi jedynie wiadomość że mogę drugiego nura zrobić jutro. Niech mu będzie. Rozumiem ciężki los jedynego w okolicy instruktora.
Na drugi dzień gdy zobaczyłem że Emilian znowu zarządził Outer-Reef, paw poprosił o przepustkę na miasto zanim wsiadłem do łódki.
- A może masz coś bliżej brzegu? Gdzie mniej buja? - zmiękła mi rura.
- A pewnie - ucieszył się mój przewodnik - tylko że to strasznie płytko.
- Znaczy?
- A do 8 max.
Wszystko mi jedno. Rybki idę pooglądać a nie bić rekordy.
Drugie nurkowanie było mniam. Masa korali z wewnętrznymi kanałami, cisza, spokój, rybki... Wylazłem jak nowo narodzony. Przy okazji nauczył mnie puszczać kółka pod wodą - niesamowite. Po zrobieniu, kółko robi się coraz większe i osiąga rozmiary metr-półtora zanim dojdzie do powierzchni. Cieniutka, srebrzyście lśniąca obręcz. Następnym razem wezmę aparat pod wodę.
Ogólnie fajnie - ale ciesze się że nie kupiłem pakietu, bo by mnie przy tej organizacji szlag trafił.
Wyjazd zawsze jest dziwny. Trochę żal że to już koniec - trochę radochy że się wraca. Do tego trochę żal że się wraca - i trochę radochy że to już koniec. Ambiwalencja sześcienna.
Żeby smutno nie było, sprawdziliśmy jaki jest ostatni drink w karcie zleceń - no proszę, Krwawa Mery. Po całym tygodniu picia słodkości wracamy do normalności.
Ale pomału, żeby we wstrząs jaki nie wpaść.
Czas kończyć te wczasy bo wierszem zaczynam gadać...
poniedziałek, 20 kwietnia 2009
niedziela, 19 kwietnia 2009
Relacja 3
Lenistwo miłe jest, ale bez przesady. Poza tym trzeba gdzieś się ruszyć bo ile można palmy fotografować. Ponieważ lekcje "Dominikana" odrobiliśmy przed wyjazdem, słysząc "Saona" decydujemy się na wycieczke. Ach, bezludna wyspa, rezerwat przyrody, dzikie zwierzęta duże i małe a do tego rejs katamaranem. 100$. Od głowy. Darmocha.
- How are you, my friend? - zaleciało z hiszpańskim akcentem. Jakoś po Egiptach mam zwyczaj odpowiadać tonem nie znoszącym sprzeciwu LA! - co rozwiązuje sprawę. Nie tym razem. Gość popatrzył na mnie przenikliwie.
- Zdrastwujtie, tawariszczi! Atkuda wy prijechali?
Tum nie wydzierżył i lenguidżem wyraziłem swój protest. To że leżę sobie na plaży okryty od stóp do głów i sączę rum to jeszcze nie znaczy żem Rosjanin. Chyba.
Hektor okazał się być przedstawicielem tutejszej klasy łupieżców - czyli pracownikiem sektora rozrywkowego. Za pół ceny zaproponował wyjazd do rzeczonego rezerwatu. Ponieważ nikt rozsądny nie jest mając we krwi kilka doblo run'ów, szczególnie w słońcu tropików - zapłaciłem zaliczkę i wziąłem ticket. Czyli ręcznie pisaną karteczkę z tajemniczym nadrukiem w narzeczu habla.
- Abnegetto? - dobiegło z słuchawki telefonu.
- Si, comprende - powiedziałem co umiem.
Okazało się że na dzień następny przewidziane jest trzęsienie ziemi połączone z gradobiciem - i wycieczka zostaje przesunięta.
Na plaży upał praży... - gdzie do cholery to gradobicie? Przylazł Hektor.
- Mamma mia! - zawrzasnął na nasz widok. - A co wy tu robicie??!?
- Jak to co - dzwoniłeś że nie jedziemy - to nie jedziemy. Tak a'propos, kiedy to trzęsienie ziemi ma być?
Miejscowy biznesmen który ma za zadanie zrobić wrażenie zafrasowanego - to jest mistrzostwo świata. Dzwonił, rękami machał, sapał, oczami przewracał - aż w końcu przełożył termin na następny dzień. Niech i ta bedzie.
Na wszelki wypadek wyłączyłem telefon.
Rano wszyscy się do swoich busików pakują, a naszego Hektor Saona Tour nie widać. Ani nie słychać. Mało tego - w ogóle nikt o nim nie słyszał. Już myślałem że sobie spokojnie poleze do baru palnąć doblo run - a tu nagle przyszedł hiszpańskojęzyczny kierowca, bilet sprawdził, por favore powiedział i do auta zabrał. I resztę kasy też. Co robić.
Katamaran śliczny - okazało się że tylko w jedna stronę. W drugą płyniemy motorówką. Z losowania wynikło że katamaranem będziemy wracać. No to - do łodzi.
Na środku karaibskiego łódki stanęły i rozpoczęła się część artystyczna - czyli pływanie w wodzie po pas wśród rozgwiazd i innych żyjątek.
Rozgwiazdy przyniósł tubylec, łącznie trzy. Inne żyjątka zlazły z łódek i z braku lepszego zajęcia zaczęły wlewać w siebie darmową kolę z rumem. Albo rum bez koli.
Na Saonie najdzikszym zwierzęciem okazał się biały abnegat.
Pozostałe zwierzęta dały nogę. Miejscowi przygotowali paśnik - i zapakowali nas z powrotem na łódki.
Tym razem trafił się katamaran, więc zaległem sobie snem sprawiedliwego wśród szumu fal i śpiewów pijanych Niemców próbujących opanować tajemną sztukę merenge.
Rozcierając zdrętwiałą część tylną pod hotelem z niejakim niepokojem pomyślało mi się o jutrzejszej wycieczce do Santo Domingo. Jak oni nam mają pokazać stolice tak samo jak te dzikie zwierzęta - to ja idę do baru. (cdn)
- How are you, my friend? - zaleciało z hiszpańskim akcentem. Jakoś po Egiptach mam zwyczaj odpowiadać tonem nie znoszącym sprzeciwu LA! - co rozwiązuje sprawę. Nie tym razem. Gość popatrzył na mnie przenikliwie.
- Zdrastwujtie, tawariszczi! Atkuda wy prijechali?
Tum nie wydzierżył i lenguidżem wyraziłem swój protest. To że leżę sobie na plaży okryty od stóp do głów i sączę rum to jeszcze nie znaczy żem Rosjanin. Chyba.
Hektor okazał się być przedstawicielem tutejszej klasy łupieżców - czyli pracownikiem sektora rozrywkowego. Za pół ceny zaproponował wyjazd do rzeczonego rezerwatu. Ponieważ nikt rozsądny nie jest mając we krwi kilka doblo run'ów, szczególnie w słońcu tropików - zapłaciłem zaliczkę i wziąłem ticket. Czyli ręcznie pisaną karteczkę z tajemniczym nadrukiem w narzeczu habla.
- Abnegetto? - dobiegło z słuchawki telefonu.
- Si, comprende - powiedziałem co umiem.
Okazało się że na dzień następny przewidziane jest trzęsienie ziemi połączone z gradobiciem - i wycieczka zostaje przesunięta.
Na plaży upał praży... - gdzie do cholery to gradobicie? Przylazł Hektor.
- Mamma mia! - zawrzasnął na nasz widok. - A co wy tu robicie??!?
- Jak to co - dzwoniłeś że nie jedziemy - to nie jedziemy. Tak a'propos, kiedy to trzęsienie ziemi ma być?
Miejscowy biznesmen który ma za zadanie zrobić wrażenie zafrasowanego - to jest mistrzostwo świata. Dzwonił, rękami machał, sapał, oczami przewracał - aż w końcu przełożył termin na następny dzień. Niech i ta bedzie.
Na wszelki wypadek wyłączyłem telefon.
Rano wszyscy się do swoich busików pakują, a naszego Hektor Saona Tour nie widać. Ani nie słychać. Mało tego - w ogóle nikt o nim nie słyszał. Już myślałem że sobie spokojnie poleze do baru palnąć doblo run - a tu nagle przyszedł hiszpańskojęzyczny kierowca, bilet sprawdził, por favore powiedział i do auta zabrał. I resztę kasy też. Co robić.
Katamaran śliczny - okazało się że tylko w jedna stronę. W drugą płyniemy motorówką. Z losowania wynikło że katamaranem będziemy wracać. No to - do łodzi.
Na środku karaibskiego łódki stanęły i rozpoczęła się część artystyczna - czyli pływanie w wodzie po pas wśród rozgwiazd i innych żyjątek.
Rozgwiazdy przyniósł tubylec, łącznie trzy. Inne żyjątka zlazły z łódek i z braku lepszego zajęcia zaczęły wlewać w siebie darmową kolę z rumem. Albo rum bez koli.
Na Saonie najdzikszym zwierzęciem okazał się biały abnegat.
Pozostałe zwierzęta dały nogę. Miejscowi przygotowali paśnik - i zapakowali nas z powrotem na łódki.
Tym razem trafił się katamaran, więc zaległem sobie snem sprawiedliwego wśród szumu fal i śpiewów pijanych Niemców próbujących opanować tajemną sztukę merenge.
Rozcierając zdrętwiałą część tylną pod hotelem z niejakim niepokojem pomyślało mi się o jutrzejszej wycieczce do Santo Domingo. Jak oni nam mają pokazać stolice tak samo jak te dzikie zwierzęta - to ja idę do baru. (cdn)
sobota, 18 kwietnia 2009
Relacja 2
Jako że różnica czasu pomiędzy UK a Dominikaną wynosi 5 godzin, kolację zjedliśmy o 2 w nocy i poszliśmy spać. Nad ranem doświadczyłem pierwszego w życiu jet-laga. Wstałem o 4 miejscowego czasu i zacząłem się przewracać z boku na bok. W końcu koło 5.30 zaproponowałem nieśmiało spacerek ku wschodowi słońca. Tak na marginesie - ciekawe jak sobie dają radę ludzie w takiej Sri Lance na ten przykład. Albo innych Malediwach.
Wschód słońca zawsze jest magiczny. Niebo zaczyna różowieć, człowiek zastanawia się w którym dokładnie miejscu wyskoczy magiczna kulka - i nagle pojawia się taki mały rąbek czerwieni.
Na szczęście nie trwa to długo - i już po kilku minutach przychodzi taki konkretny abnegat coby zaproponować Tequila Sunrise. Czyli - jak by to rzec - drink stosowny do pory dnia. Tak na marginesie, zupełnie nie czuje nomenklatury drinków. W zasadzie wszystkie są takie same - mało alkoholu, dużo cukru i farbka - była nawet seledynowa. Jako że jestem zdecydowanym przeciwnikiem dostarczania do organizmu zbędnych - a najczęściej i szkodliwych - materiałów, już po pierwszym wschodzie słońca przeszedłem na tubylczy doblo run. Treściwe i nie trzeba latać 63 razy do czarodziejskiej budki.
Ludzie dzielą się na dwie grupy. Jedna z nich pojmuje urlop jako okazje do zaje.żdżenia siebie - i wszystkich swoich bliskich - na śmierć. Plan wycieczek dopracowany do ostatniego szczegółu gotowy był miesiąc przed wyjazdem, szesnaście godzin dziennie spędzonych na eskapadach, które pamięta się do życia końca - głównie z powodu odbitych nóg, dziesiątki godzin w autobusach i setki kilometrów cudownych widoków które przeciążony mózg próbuje rozpaczliwie - choć bez większych szans na sukces - skatalogować.
Druga grupa - to potępiane przez pierwszą alkoholowe leżaki. Dupy się im ruszyć nie chce. Z wyjazdu pamiętają jedynie drogę do magicznej budki - magicznej, bo ile by z niej wódy nie wynieśli - alkohol dalej w niej jest. Całość zlewa im się w przeciążonym alkoholem mózgu w jedną kolorową plamę. Czasem ta plama ma nawet taki mały, maluśki ogóreczek na samym szczycie. A po powrocie do kraju gnają z przerażeniem w oczach do najbliższego solarium.
Nie dajmy się zwariować.
Od tego są wakacje, żeby sobie wypić drineczka, poleżeć na słonku i posłuchać szumu fal... Co prawda w poradnikach jakieś bajoki pisały że w tropikach słońce praży, bladość ciał zanika - ale to są rady dla takich leszczy co to pierwszy raz pojechali na wycieczkę dalej niż do Lądka Zdroju. Wytrawny turysta wie co dla niego dobre i ile może. I czego.
Na drugi dzień odpadła mi skóra z twarzy i połowy pleców. (cdn)
Wschód słońca zawsze jest magiczny. Niebo zaczyna różowieć, człowiek zastanawia się w którym dokładnie miejscu wyskoczy magiczna kulka - i nagle pojawia się taki mały rąbek czerwieni.
Na szczęście nie trwa to długo - i już po kilku minutach przychodzi taki konkretny abnegat coby zaproponować Tequila Sunrise. Czyli - jak by to rzec - drink stosowny do pory dnia. Tak na marginesie, zupełnie nie czuje nomenklatury drinków. W zasadzie wszystkie są takie same - mało alkoholu, dużo cukru i farbka - była nawet seledynowa. Jako że jestem zdecydowanym przeciwnikiem dostarczania do organizmu zbędnych - a najczęściej i szkodliwych - materiałów, już po pierwszym wschodzie słońca przeszedłem na tubylczy doblo run. Treściwe i nie trzeba latać 63 razy do czarodziejskiej budki.
Ludzie dzielą się na dwie grupy. Jedna z nich pojmuje urlop jako okazje do zaje.żdżenia siebie - i wszystkich swoich bliskich - na śmierć. Plan wycieczek dopracowany do ostatniego szczegółu gotowy był miesiąc przed wyjazdem, szesnaście godzin dziennie spędzonych na eskapadach, które pamięta się do życia końca - głównie z powodu odbitych nóg, dziesiątki godzin w autobusach i setki kilometrów cudownych widoków które przeciążony mózg próbuje rozpaczliwie - choć bez większych szans na sukces - skatalogować.
Druga grupa - to potępiane przez pierwszą alkoholowe leżaki. Dupy się im ruszyć nie chce. Z wyjazdu pamiętają jedynie drogę do magicznej budki - magicznej, bo ile by z niej wódy nie wynieśli - alkohol dalej w niej jest. Całość zlewa im się w przeciążonym alkoholem mózgu w jedną kolorową plamę. Czasem ta plama ma nawet taki mały, maluśki ogóreczek na samym szczycie. A po powrocie do kraju gnają z przerażeniem w oczach do najbliższego solarium.
Nie dajmy się zwariować.
Od tego są wakacje, żeby sobie wypić drineczka, poleżeć na słonku i posłuchać szumu fal... Co prawda w poradnikach jakieś bajoki pisały że w tropikach słońce praży, bladość ciał zanika - ale to są rady dla takich leszczy co to pierwszy raz pojechali na wycieczkę dalej niż do Lądka Zdroju. Wytrawny turysta wie co dla niego dobre i ile może. I czego.
Na drugi dzień odpadła mi skóra z twarzy i połowy pleców. (cdn)
piątek, 17 kwietnia 2009
Relacja 1
Wakacje. Słowo - wytrych. Na nic postanowienie poprawy, na nic chytre plany odgruzowania kredytówek. Przychodzi pora na Telesfora - i szlag trafił bombki. Wpisujemy magiczne CCV2, potwierdzamy, akceptujemy - i hurra!!! Jedziemy na wakacje!!! Fakt zrujnowania misternych knowań mających na celu restaurację finansową zgrabnie pomijamy.
Tutaj następuje ciekawe zjawisko. Mianowicie milczymy jak grobowiec faraona - a i tak wszyscy, rzuciwszy okiem na naszą uchachana facjatę, wiedzą że zbliża się URLOP.
Etap pierwszy - lot. Na lotnisku zwroty credit crunch, regres, kryzys i inne tego typu bzdury podkreślają jedynie absurd całej sytuacji. Tysiące ludzi kłębiacych się w kolejkach do odpraw, Malediwy, Seszele, Phuket, Abu Dhabi - a gdzie Punta Cana? A, jest. Przed okienkiem oznaczonym wytwornie VIP tłoczy się kilkudziesięciu ludzi. Cholera, było zapłacić dodatkowe 180 funtów to by sobie człowiek mógł teraz dumny jak paw patrzeć na biedotę, która w liczbie dziesięciu obywateli odprawia się na pozostałych czterech stanowiskach.
- Do you accept credit cards?
Biedny steward. Się matoł trafi - nie ma przebacz. Ale jakoś straszliwie nie lubię sytuacji gdy trzeba zamówionego drineczka oddać bo akurat terminal zdechł. Szybka kontrola kanałów - matko jedyna. Najciekawszy program nadają na kanale SkyMap. Można sobie na własne oczy zobaczyć jak długo jeszcze człowiekowi drętwieć będzie część tylnia oraz że najkrótsza droga z Manchesteru na Dominikanę przechodzi koło Nowej Funlandii.
Siedziała baba na słupku, na lewym półdupku
A prawy półdupek zwisał jej za słupek... zawyłem ponuro, nie bacząc na zdziwione spojrzenia współtowarzyszy niedoli. Następnym razem trzeba będzie przemyśleć odległość. Dobrze, że drinków nie reglamentują. A poza tym - nawet jak człowiek narozrabia to gdzie go niby wysadzą - na środku Atlantyku?
- May I have another bushcoke, please?
Karta, karteczka, długopisik, thank you - thank you. Kulturnyj narod.
Pierdut. Pilot chyba miał za zadanie sprawdzić zawieszenie - albo się mu przysneło tak samo jak pasażerom. W każdym bądź razie 767 sprostał wyzwaniu - miast rozpłaszczyć się na pasie, odbił się kilkakrotnie i w końcu stanął.
Przy karuzeli pomyślało mi się o zwyczajach lęgowych homo erectus. Toż te cholerne bagaże wyjadą choćby człowiek nie chciał. I żeby nawet wlazł na te pierniczona taśmę - nie wyjadą ani później - ani wcześniej. Jako że przewidująco walizki mamy w kolorach ochronnych - różowo turkusowy i żarówa-pomarańczowy - strachu nie ma. Poznam po narastającej jasności nawet z zamkniętymi oczami że się zbliżają.
Ktos to fajnie z lotniskami wymyślił. Choćby sie dało imigration kwitek na bagaż a bagażowemu paszport - i tak człowiek w końcu wyląduje we własciwym busie. No, chyba że się da komuś portfel. Ale jak to mówią, nobody's pefect. Wszystkie problemy rozwiązuje uniwersalne zdjęcie Waszyngtona.
Boy zdjęcie zabrał, walizki postawił - jak pragnę rodzić, 14 godzin. Najlepsza pozycja to chyba zwis luźny a'la Batman... Tu jednakowoż zgrały Obowiązki Urlopowicza. Żadne tam spanie - trzeba zobaczyć plażę. Zużywając ostatnie rezerwy docieramy do celu... Mniammm... Morze, biały piasek i drinki z palemką... (cdn).
Tutaj następuje ciekawe zjawisko. Mianowicie milczymy jak grobowiec faraona - a i tak wszyscy, rzuciwszy okiem na naszą uchachana facjatę, wiedzą że zbliża się URLOP.
Etap pierwszy - lot. Na lotnisku zwroty credit crunch, regres, kryzys i inne tego typu bzdury podkreślają jedynie absurd całej sytuacji. Tysiące ludzi kłębiacych się w kolejkach do odpraw, Malediwy, Seszele, Phuket, Abu Dhabi - a gdzie Punta Cana? A, jest. Przed okienkiem oznaczonym wytwornie VIP tłoczy się kilkudziesięciu ludzi. Cholera, było zapłacić dodatkowe 180 funtów to by sobie człowiek mógł teraz dumny jak paw patrzeć na biedotę, która w liczbie dziesięciu obywateli odprawia się na pozostałych czterech stanowiskach.
- Do you accept credit cards?
Biedny steward. Się matoł trafi - nie ma przebacz. Ale jakoś straszliwie nie lubię sytuacji gdy trzeba zamówionego drineczka oddać bo akurat terminal zdechł. Szybka kontrola kanałów - matko jedyna. Najciekawszy program nadają na kanale SkyMap. Można sobie na własne oczy zobaczyć jak długo jeszcze człowiekowi drętwieć będzie część tylnia oraz że najkrótsza droga z Manchesteru na Dominikanę przechodzi koło Nowej Funlandii.
Siedziała baba na słupku, na lewym półdupku
A prawy półdupek zwisał jej za słupek... zawyłem ponuro, nie bacząc na zdziwione spojrzenia współtowarzyszy niedoli. Następnym razem trzeba będzie przemyśleć odległość. Dobrze, że drinków nie reglamentują. A poza tym - nawet jak człowiek narozrabia to gdzie go niby wysadzą - na środku Atlantyku?
- May I have another bushcoke, please?
Karta, karteczka, długopisik, thank you - thank you. Kulturnyj narod.
Pierdut. Pilot chyba miał za zadanie sprawdzić zawieszenie - albo się mu przysneło tak samo jak pasażerom. W każdym bądź razie 767 sprostał wyzwaniu - miast rozpłaszczyć się na pasie, odbił się kilkakrotnie i w końcu stanął.
Przy karuzeli pomyślało mi się o zwyczajach lęgowych homo erectus. Toż te cholerne bagaże wyjadą choćby człowiek nie chciał. I żeby nawet wlazł na te pierniczona taśmę - nie wyjadą ani później - ani wcześniej. Jako że przewidująco walizki mamy w kolorach ochronnych - różowo turkusowy i żarówa-pomarańczowy - strachu nie ma. Poznam po narastającej jasności nawet z zamkniętymi oczami że się zbliżają.
Ktos to fajnie z lotniskami wymyślił. Choćby sie dało imigration kwitek na bagaż a bagażowemu paszport - i tak człowiek w końcu wyląduje we własciwym busie. No, chyba że się da komuś portfel. Ale jak to mówią, nobody's pefect. Wszystkie problemy rozwiązuje uniwersalne zdjęcie Waszyngtona.
Boy zdjęcie zabrał, walizki postawił - jak pragnę rodzić, 14 godzin. Najlepsza pozycja to chyba zwis luźny a'la Batman... Tu jednakowoż zgrały Obowiązki Urlopowicza. Żadne tam spanie - trzeba zobaczyć plażę. Zużywając ostatnie rezerwy docieramy do celu... Mniammm... Morze, biały piasek i drinki z palemką... (cdn).
czwartek, 16 kwietnia 2009
Dominikana
Dawno, dawno temu, kiedy tubylcy (przez kosmiczną pomyłkę zwani Indianami) zamieszkujący Espaniolę (która jeszcze nie była Espaniolą) zobaczyli białych ludzi - pod postacią Kolumba i jego drużyny - przywitali ich grzecznie a nawet radośnie. Nie wiedzieli, biedaki, że zasadniczo biały człowiek jest bardziej skuteczny niż dżuma z czarną ospą do kupy - jako że po przejściu tych ostatnich zawsze ostawały się niedobitki zdolne do podźwignięcia cywilizacji. A po przejściu fali nawracających na prawdziwą wiarę kolonizatorów, pierwotni mieszkańcy, zwani Tainami, zostali hurtem przetransportowani do krainy wiecznych łowów. Co prawda do najnowszych osiągnięć cywilizacyjnych znanych z II Wojny Światowej było im daleko, ale gdy uzmysłowimy sobie że za pomocą szabli i prymitywnej broni palnej wybili 500 tysięcy tubylców - skóra się jeży.
Jako że na plantacjach robić nie było komu - a kolonizator nie jest przecież od łopaty tylko od bata - Hiszpanie na potęgę zaczęli zwozić rdzennych obywateli afryki zwanych Murzynami. Rzecz jasna - do czarnej roboty. Była to polityka bardzo krótkowzroczna, gdyż po przekroczeniu odpowiedniego progu czarni niewolnicy wykopali resztki białych na zbity pysk i zaprowadzili na wyspie własne rządy.
Zanim do tego doszło, Espaniola podobna była do kochanego misia - kochanego rzecz jasna przez wszystkie dzieci. Które wyrywają go sobie nie bacząc na wydłubywane oczka i urwane kończyny. Zachodnią część wyspy przejęli Francuzi, wschodnią Hiszpanie, następnie wyspę chcieli przejąć Anglicy ale nie wzięli pod uwagę żółtej febry. W tym wszystkim kotłowały się ruchy wyzwoleńcze Mulatów, Murzynów i Białej Biedoty. Każdy walczył pod hasłami rewolucji - Wolność, Równość i Braterstwo. Wolność dla nas, równość z bogatymi (Robin Hood??) i będzie tego - braterstwo to można sobie kultywować w domu. Z bratem.
W całym tym zamieszaniu nieprawdopodobnym cwaniactwem - zwanym polityką - wykazał się przywódca niewolników, niejaki Toussaint. Wygrywając jednych przeciwko drugim, podpisując i zrywając umowy, doprowadził do przejęcia zachodniej części wyspy. Hiszpanów ułagodził, Anglikom nakopał. Jego rządy obalił co prawda Napoleon - przy drobnej pomocy polskich legionistów - ale nie trwało to długo. Tubylcy wraz z żółtą febrą wybili towarzystwo do nogi i stworzyli pierwszą czarną republikę na świecie. Czyli Haiti.
Następnie wyspa przeszła przez etap wojen, nienawiści rasowej, dyktatorów, ludobójstw, rzezi, prześladowań aż wreszcie z całej zawieruchy wyłoniły się dwa państwa - Haiti na zachodzie i Republika Dominikany na wschodzie.
Dominikana jakoś potrafiła przestawić się na pokojowe łupienie zachodniego świata. Wykorzystali piękne plaże, ciepłe, turkusowe morze i tanią siłę roboczą. Wieść głosi że Haiti się nie udało. Większość kraju to spalona słońcem pustynia, a ludzie szukający raju na ziemi uciekają masowo kajakami na pobliską Florydę. Albo do swoich zamożniejszych sąsiadów na wschodzie.
Piękna wyspa. Ze straszną historią.
Jako że na plantacjach robić nie było komu - a kolonizator nie jest przecież od łopaty tylko od bata - Hiszpanie na potęgę zaczęli zwozić rdzennych obywateli afryki zwanych Murzynami. Rzecz jasna - do czarnej roboty. Była to polityka bardzo krótkowzroczna, gdyż po przekroczeniu odpowiedniego progu czarni niewolnicy wykopali resztki białych na zbity pysk i zaprowadzili na wyspie własne rządy.
Zanim do tego doszło, Espaniola podobna była do kochanego misia - kochanego rzecz jasna przez wszystkie dzieci. Które wyrywają go sobie nie bacząc na wydłubywane oczka i urwane kończyny. Zachodnią część wyspy przejęli Francuzi, wschodnią Hiszpanie, następnie wyspę chcieli przejąć Anglicy ale nie wzięli pod uwagę żółtej febry. W tym wszystkim kotłowały się ruchy wyzwoleńcze Mulatów, Murzynów i Białej Biedoty. Każdy walczył pod hasłami rewolucji - Wolność, Równość i Braterstwo. Wolność dla nas, równość z bogatymi (Robin Hood??) i będzie tego - braterstwo to można sobie kultywować w domu. Z bratem.
W całym tym zamieszaniu nieprawdopodobnym cwaniactwem - zwanym polityką - wykazał się przywódca niewolników, niejaki Toussaint. Wygrywając jednych przeciwko drugim, podpisując i zrywając umowy, doprowadził do przejęcia zachodniej części wyspy. Hiszpanów ułagodził, Anglikom nakopał. Jego rządy obalił co prawda Napoleon - przy drobnej pomocy polskich legionistów - ale nie trwało to długo. Tubylcy wraz z żółtą febrą wybili towarzystwo do nogi i stworzyli pierwszą czarną republikę na świecie. Czyli Haiti.
Następnie wyspa przeszła przez etap wojen, nienawiści rasowej, dyktatorów, ludobójstw, rzezi, prześladowań aż wreszcie z całej zawieruchy wyłoniły się dwa państwa - Haiti na zachodzie i Republika Dominikany na wschodzie.
Dominikana jakoś potrafiła przestawić się na pokojowe łupienie zachodniego świata. Wykorzystali piękne plaże, ciepłe, turkusowe morze i tanią siłę roboczą. Wieść głosi że Haiti się nie udało. Większość kraju to spalona słońcem pustynia, a ludzie szukający raju na ziemi uciekają masowo kajakami na pobliską Florydę. Albo do swoich zamożniejszych sąsiadów na wschodzie.
Piękna wyspa. Ze straszną historią.
środa, 15 kwietnia 2009
Po Świętach
Wróciwszy z wczasów człowiek jest nieco splątany. Trzeba wysiąść z samolotu, paszport znaleźć, walizkę rozpoznać. Tak po mojemu to karuzelę z walizkami wymyślił Związek Wnerwionych Stewardess jako zemstę za latanie w te i wewte z drinkami dla zabawiających się pasażerów. Potem stoją takie skacowane biedaki przy taśmociągu i dostają oczopląsu.
Następnie trzeba zadzwonić na parking i zrozumieć instrukcje pt. "Jak łatwo i przyjemnie znaleźć naszą zakamuflowaną bazę". Rzeczona instrukcja jest podawana przez specjalnie przeszkolonego pracownika który został wyłoniony w czasie konkursu "Szeptlawić każdy może, ale nie każdy umie się w tym samym czasie jąkać".
I wreszcie wykonujemy ostatnią czynność która przywraca nam status pełnoprawnego członka naszej cywilizacji, czyli włączamy komórkę. Mija kilka sekund i "Nokia connecting people" oznajmia radośnie że dostaliśmy eSeMeSa. Rzut oka na ekran wywołuje ciężkie wyrzuty sumienia - cholera, oni pamiętali o nas, trudzili się żeby choć parę słów od serca naskrobać, a my im nic...
Pierwszy nie był jeszcze taki najgorszy. Kiełbachy po pachy i szczęścia beczka - świąteczne jajeczka. Jak się zęby zagryzie to da się przeżyć. Kolejny wzbudził we mnie niejasne uczucia że nadawca nie tyle trudził się ze znalezieniem właściwych słów ile nacisnął guzik "wyślij do wszystkich" - bo od serdecznego przyjaciela dostałem życzenia podpisane Kornelia Majewska. Czyli że nie dość że wysyła co popadnie to jeszcze w dodatku tego co sam dostaje - nie czyta. Chyba że zmienił płeć. Oraz imię i nazwisko.
Jednak najlepszy przyszedł kilka minut później:
Przyjmijcie proszę najszczersze życzenia wszystkiego najlepszego.
Niech Dzień Narodzenia Pańskiego rozjaśni mrok Waszego Życia, a Jego Łaska Uświęcająca niech towarzyszy Wam w całym nadchodzącym Nowym Roku.
I to mi się podoba. Nie jakiś debilny wierszyk ale szczere do bólu, spersonalizowane życzenia, osadzone głęboko w naszej chrześcijańskiej tradycji.
Do Siego Roku!
Następnie trzeba zadzwonić na parking i zrozumieć instrukcje pt. "Jak łatwo i przyjemnie znaleźć naszą zakamuflowaną bazę". Rzeczona instrukcja jest podawana przez specjalnie przeszkolonego pracownika który został wyłoniony w czasie konkursu "Szeptlawić każdy może, ale nie każdy umie się w tym samym czasie jąkać".
I wreszcie wykonujemy ostatnią czynność która przywraca nam status pełnoprawnego członka naszej cywilizacji, czyli włączamy komórkę. Mija kilka sekund i "Nokia connecting people" oznajmia radośnie że dostaliśmy eSeMeSa. Rzut oka na ekran wywołuje ciężkie wyrzuty sumienia - cholera, oni pamiętali o nas, trudzili się żeby choć parę słów od serca naskrobać, a my im nic...
Pierwszy nie był jeszcze taki najgorszy. Kiełbachy po pachy i szczęścia beczka - świąteczne jajeczka. Jak się zęby zagryzie to da się przeżyć. Kolejny wzbudził we mnie niejasne uczucia że nadawca nie tyle trudził się ze znalezieniem właściwych słów ile nacisnął guzik "wyślij do wszystkich" - bo od serdecznego przyjaciela dostałem życzenia podpisane Kornelia Majewska. Czyli że nie dość że wysyła co popadnie to jeszcze w dodatku tego co sam dostaje - nie czyta. Chyba że zmienił płeć. Oraz imię i nazwisko.
Jednak najlepszy przyszedł kilka minut później:
Przyjmijcie proszę najszczersze życzenia wszystkiego najlepszego.
Niech Dzień Narodzenia Pańskiego rozjaśni mrok Waszego Życia, a Jego Łaska Uświęcająca niech towarzyszy Wam w całym nadchodzącym Nowym Roku.
I to mi się podoba. Nie jakiś debilny wierszyk ale szczere do bólu, spersonalizowane życzenia, osadzone głęboko w naszej chrześcijańskiej tradycji.
Do Siego Roku!
piątek, 10 kwietnia 2009
6 rano
środa, 1 kwietnia 2009
Urlop
Kochani.
Nawet abnegat może jechać na urlop. Więc jadę.
Przypominam o wielkiej akcji Dark Zone Black Warrior Retrieval Campaigne.
Zaglądnijcie do Ani i jeżeli nie macie innych priorytetowych celów - przekażcie 1% swojego podatku na jej walkę z chorobą.
Ze statystyk wynika że moje wypociny czyta około 100 osób. Jeżeli zareklamujemy wśród naszych znajomych problem być może uda się zabrać kilka biletów lotniczych na Hel z budżetu państwa polskiego i przekazać je na coś wartościowego. Na przykład zdrowie Ani.
Jeżeli będę miał dostęp do netu, obiecuje wrzucić kilka zdjęć w trakcie.
Do usłyszenia za dwa tygodnie.
Pozdrawiam ciepło
abnegat.ltd
Nawet abnegat może jechać na urlop. Więc jadę.
Przypominam o wielkiej akcji Dark Zone Black Warrior Retrieval Campaigne.
Zaglądnijcie do Ani i jeżeli nie macie innych priorytetowych celów - przekażcie 1% swojego podatku na jej walkę z chorobą.
Ze statystyk wynika że moje wypociny czyta około 100 osób. Jeżeli zareklamujemy wśród naszych znajomych problem być może uda się zabrać kilka biletów lotniczych na Hel z budżetu państwa polskiego i przekazać je na coś wartościowego. Na przykład zdrowie Ani.
Jeżeli będę miał dostęp do netu, obiecuje wrzucić kilka zdjęć w trakcie.
Do usłyszenia za dwa tygodnie.
Pozdrawiam ciepło
abnegat.ltd
wtorek, 31 marca 2009
Mózzggg...
Don't move! I've dropped my brain...
Więc pijmy zdrowie
Szwoleżerowie
Niech smutek pryśnie w rozbitym szkle!
Gdy nas nie będzie
Nikt się nie dowie
Czy dobrze było nam czy źle...
Sobotni wieczór. Dyżur uwielbiany przez wszystkich pracowników szeroko pojętych służb publicznych. Pogotowiarze nie są tu żadnym wyjątkiem.
- Zespół R do wyjazdu proszę! - ryknęło z głośniczka podsufitowego. Znowu jakaś głucha zaraza podkręciła głośność do oporu. 160 tętna i 240 ciśnienia w sekundę od startu - jestem lepszy niż F-22A Raptor. Jak by się jednak zastanowić - mikrofon na pogotowiu nie jest od tego żeby śpiewać piosenki. Może dlatego wszyscy się drą jak opętani?
...skończ pokiefulać, nerwy mom stargane
jak mi sie nie zawrzes to cie mazna w pysk...
- zanuciłem ulubioną piosenkę mojego przyjaciela ze Śląska i wbiłem się w służbowe wdzianko.
- Gdzie jedziemy?
- Dyskoteka All in One.
Czyli zjeść, wypić, potańcować i w ryj dostać.
- A stało się co?
- Nie wie nikt - ale się głośno darli więc jedziemy my - skwitował spokojnie kierowca, ryknął czym się dało i zamielił gumami na szutrowym wyjeździe.
No to do boju...
Zajeżdżamy. Kocham te akcje. Umpf-umpf z 1kW głośników, światła stroboskopów, pijane małolaty piszczące w niebogłosy, ze wszystkich sił starając się pokazać wdzięk podstawowy, przyjacielska młodzież ze sztachetami w dłoniach, zużyci wojownicy znoszeni z placu, nowi piękną polszczyzną informują swych oponentów o pochodzeniu i profesji ich matek, ktoś tam sobie rzyga żeby pić mógł ktoś... Ech, sobota...
O dziwo - ze znalezieniem naszego klienta nie mamy najmniejszego problemu - z daleka słychać monotonny ryk zarzynanego bawołu, załamującego się od czasu do czasu w pisku falsetu.
- Pogotowie...
- *****!!!
- Co się...
- *****!!!
- Mógłbyś się ojciec przymknąć?
- *****!!!
Przeszedłem na miejscowy dialekt. Częściowo pomogło.
- ******!!! Mój mózg!!! - wycharczał informacyjnie tur.
- Mózg? - nie zrozumiałem za bardzo. -Znaczy co - boli czy nie ma?
- ******!!! Mam dziurawy mózg!!!!
- To się zdarza. Co pan wąchał ostatnimi czasy?.
Starym językiem migowym nindża zarządziłem transport do karetki.
- *****!!!!
- Szanowny pan nie życzy sobie jechać? - zapytałem z nadzieją. Leczenie nie jest przymusowe - klient nasz pan.
- *****!!!
- To znaczy tak czy nie?
- *****!!!! Dziurę mam w mózgu!!!!
Zaciął się?
- A gdzie?
Tur bez słowa odsłonił czoło. O, faktycznie. Między oczami zieje sobie dziura. Ciekawe.
- A co to się stało?
- *****!!!
Tu nie wytrzymałem. Wzięliśmy zdziurawionego za co się dało i zawlekli do karetki.
- *****!!! - ryknąłem. A z bliska rozwijam 120 dB.
- Czemu pan krzyczy? - zapytał z wyrzutem zdziurawiony. -Mam dziurę w mózgu i umieram.
- Mowy nie ma. Póki ja tu jestem, żadnego umierania nie będzie. Co się stało?
Z nieco chaotycznej opowieści wyłonił się obraz horroru. Otóż rejterując przed przeważającymi siłami wroga grupa zdziurawionego napotkała płot. Który to wiekszości nie sprawił kłopotu, jednak zdziurawiony tak nieszczęśliwie się poślizgnał że nabił sie na drut. Który wlazł mu pod skórę między oczami, ślizgnął sie po czaszce, poszedł w góre, wlazł pod czepiec i wylazł na zewnątrz w okolicy czubka głowy. Byli wrogowie wykazali się łaską i zdarli zdziurawionego z pala - tfu, drutu - po czym też dali nogę. A zdziurawiony został na łasce losu i miejscowego pogotowia.
- Azja, jak ci tam na palu?
- A mam go w...
Więc pijmy zdrowie
Szwoleżerowie
Niech smutek pryśnie w rozbitym szkle!
Gdy nas nie będzie
Nikt się nie dowie
Czy dobrze było nam czy źle...
Sobotni wieczór. Dyżur uwielbiany przez wszystkich pracowników szeroko pojętych służb publicznych. Pogotowiarze nie są tu żadnym wyjątkiem.
- Zespół R do wyjazdu proszę! - ryknęło z głośniczka podsufitowego. Znowu jakaś głucha zaraza podkręciła głośność do oporu. 160 tętna i 240 ciśnienia w sekundę od startu - jestem lepszy niż F-22A Raptor. Jak by się jednak zastanowić - mikrofon na pogotowiu nie jest od tego żeby śpiewać piosenki. Może dlatego wszyscy się drą jak opętani?
...skończ pokiefulać, nerwy mom stargane
jak mi sie nie zawrzes to cie mazna w pysk...
- zanuciłem ulubioną piosenkę mojego przyjaciela ze Śląska i wbiłem się w służbowe wdzianko.
- Gdzie jedziemy?
- Dyskoteka All in One.
Czyli zjeść, wypić, potańcować i w ryj dostać.
- A stało się co?
- Nie wie nikt - ale się głośno darli więc jedziemy my - skwitował spokojnie kierowca, ryknął czym się dało i zamielił gumami na szutrowym wyjeździe.
No to do boju...
Zajeżdżamy. Kocham te akcje. Umpf-umpf z 1kW głośników, światła stroboskopów, pijane małolaty piszczące w niebogłosy, ze wszystkich sił starając się pokazać wdzięk podstawowy, przyjacielska młodzież ze sztachetami w dłoniach, zużyci wojownicy znoszeni z placu, nowi piękną polszczyzną informują swych oponentów o pochodzeniu i profesji ich matek, ktoś tam sobie rzyga żeby pić mógł ktoś... Ech, sobota...
O dziwo - ze znalezieniem naszego klienta nie mamy najmniejszego problemu - z daleka słychać monotonny ryk zarzynanego bawołu, załamującego się od czasu do czasu w pisku falsetu.
- Pogotowie...
- *****!!!
- Co się...
- *****!!!
- Mógłbyś się ojciec przymknąć?
- *****!!!
Przeszedłem na miejscowy dialekt. Częściowo pomogło.
- ******!!! Mój mózg!!! - wycharczał informacyjnie tur.
- Mózg? - nie zrozumiałem za bardzo. -Znaczy co - boli czy nie ma?
- ******!!! Mam dziurawy mózg!!!!
- To się zdarza. Co pan wąchał ostatnimi czasy?.
Starym językiem migowym nindża zarządziłem transport do karetki.
- *****!!!!
- Szanowny pan nie życzy sobie jechać? - zapytałem z nadzieją. Leczenie nie jest przymusowe - klient nasz pan.
- *****!!!
- To znaczy tak czy nie?
- *****!!!! Dziurę mam w mózgu!!!!
Zaciął się?
- A gdzie?
Tur bez słowa odsłonił czoło. O, faktycznie. Między oczami zieje sobie dziura. Ciekawe.
- A co to się stało?
- *****!!!
Tu nie wytrzymałem. Wzięliśmy zdziurawionego za co się dało i zawlekli do karetki.
- *****!!! - ryknąłem. A z bliska rozwijam 120 dB.
- Czemu pan krzyczy? - zapytał z wyrzutem zdziurawiony. -Mam dziurę w mózgu i umieram.
- Mowy nie ma. Póki ja tu jestem, żadnego umierania nie będzie. Co się stało?
Z nieco chaotycznej opowieści wyłonił się obraz horroru. Otóż rejterując przed przeważającymi siłami wroga grupa zdziurawionego napotkała płot. Który to wiekszości nie sprawił kłopotu, jednak zdziurawiony tak nieszczęśliwie się poślizgnał że nabił sie na drut. Który wlazł mu pod skórę między oczami, ślizgnął sie po czaszce, poszedł w góre, wlazł pod czepiec i wylazł na zewnątrz w okolicy czubka głowy. Byli wrogowie wykazali się łaską i zdarli zdziurawionego z pala - tfu, drutu - po czym też dali nogę. A zdziurawiony został na łasce losu i miejscowego pogotowia.
- Azja, jak ci tam na palu?
- A mam go w...
poniedziałek, 30 marca 2009
Stereotypy
Mróz, zima, taka z najbardziej zimowatych. W sumie to nie doceniamy zdobyczy cywilizacji. Toż kilka tysięcy lat temu w czasie takiego mrozu szlag by człowieka trafił niechybnie. Co rzecz jasna nie znaczy że go trafić teraz nie może, ale jednakowoż jest to jakby mniej z temperatura związane. A bardziej z telefonem.
- Kaszel z gorączką.
- Miejże litość. Toż my pogotowie jesteśmy a nie ośrodek na kółkach...
- 6 miesięcy. Pakujcie się.
No i pięknie. Nie dość że przychodnia to jeszcze w dodatku pediatryczna. Mjut.
- A gdzie jedziemy?
- Siabadabada amore.
- Kul.
I polazłem do karetki. Nie wolno się denerwować bo to człowieka może zabić. Albo co gorszego.
Zajeżdżamy na podwórko. To samo z którego mnie ze złamanym kulasem w zeszłą zimę własna karetka zabrała. Może by sobie tak jeszcze raz złamać? Cholera jasna, muszę sprawdzić w końcu które ubezpieczenie płaci chorobowe za wypadki w pracy. Bo po ostatnim moim wykluczeniu z grupy zarabiającej pieniądze jakby nie dobre serce rodzicieli to byśmy przeszli na zupę ogonową z torebki i żytnie otręby.
- Abnegat, brywieczór. Co sie dzieje?
- Doktorze przepraszam że wzywamy pogotowie, ale nie mamy się jak dostać w ten mróz do ośrodka; po południu była jeszcze całkiem dobra a teraz na wieczór zaczął się kaszel, temperatura 38,5 a do tego niespokojna jest i płacze.
Z wrażenia usiadłem na zydelku. Pierwszy raz w życiu ktoś mnie przeprosił z siabadabadaamorowatych. Starając się opanować wstrząs zebrałem wywiad i zbadałem dzidzię. Zapalenie gardła, smarka na zielono-żółto z odcieniem ochry ale nad płucami całkiem ok.
Wytłumaczyłem mamie co i jak ma dawać, napisałem recepty i kazałem kupić jeszcze dzisiaj. I tu przeżyłem najcięższy wstrząs psychiczny mojego życia. Otóż przysłuchujący się po cichu małżonek wstał i bez słowa zaczął się ubierać.
- Ma Pan jak dojechać? Bo w jedną stronę możemy pana zabrać ale jak z powrotem? - zapytałem nieco szeptlawiąc z powodu opadniętej żuchwy.
- Dziękuję, doktorze. Sąsiad ma samochód to go poproszę.
Rozległ się huk i zadrżała ziemia. Bastion moich stereotypów legł w gruzach.
- Kaszel z gorączką.
- Miejże litość. Toż my pogotowie jesteśmy a nie ośrodek na kółkach...
- 6 miesięcy. Pakujcie się.
No i pięknie. Nie dość że przychodnia to jeszcze w dodatku pediatryczna. Mjut.
- A gdzie jedziemy?
- Siabadabada amore.
- Kul.
I polazłem do karetki. Nie wolno się denerwować bo to człowieka może zabić. Albo co gorszego.
Zajeżdżamy na podwórko. To samo z którego mnie ze złamanym kulasem w zeszłą zimę własna karetka zabrała. Może by sobie tak jeszcze raz złamać? Cholera jasna, muszę sprawdzić w końcu które ubezpieczenie płaci chorobowe za wypadki w pracy. Bo po ostatnim moim wykluczeniu z grupy zarabiającej pieniądze jakby nie dobre serce rodzicieli to byśmy przeszli na zupę ogonową z torebki i żytnie otręby.
- Abnegat, brywieczór. Co sie dzieje?
- Doktorze przepraszam że wzywamy pogotowie, ale nie mamy się jak dostać w ten mróz do ośrodka; po południu była jeszcze całkiem dobra a teraz na wieczór zaczął się kaszel, temperatura 38,5 a do tego niespokojna jest i płacze.
Z wrażenia usiadłem na zydelku. Pierwszy raz w życiu ktoś mnie przeprosił z siabadabadaamorowatych. Starając się opanować wstrząs zebrałem wywiad i zbadałem dzidzię. Zapalenie gardła, smarka na zielono-żółto z odcieniem ochry ale nad płucami całkiem ok.
Wytłumaczyłem mamie co i jak ma dawać, napisałem recepty i kazałem kupić jeszcze dzisiaj. I tu przeżyłem najcięższy wstrząs psychiczny mojego życia. Otóż przysłuchujący się po cichu małżonek wstał i bez słowa zaczął się ubierać.
- Ma Pan jak dojechać? Bo w jedną stronę możemy pana zabrać ale jak z powrotem? - zapytałem nieco szeptlawiąc z powodu opadniętej żuchwy.
- Dziękuję, doktorze. Sąsiad ma samochód to go poproszę.
Rozległ się huk i zadrżała ziemia. Bastion moich stereotypów legł w gruzach.
niedziela, 29 marca 2009
Łapówka
Hej, nima rady na to...
Ciepły, leniwy dzień. Co się dało - to się zjadło. Poczytało. Oglądnęło. Nuda...
- Przydał by się jaki wyjeździk mały, bo mi tu od leżenia zrobią się odgnioty - zagaiłem rozmowę.
- Ty se, dochtor, jaj nie rób. Poza tym teraz cokolwiek się trafi - będzie na ciebie.
- Ale tak przewietrzyć się trochę...
W końcu zająłem się podstawowym obowiązkiem pogotowiarza czyli spaniem. Wiadomo że nie wiadomo kiedy będziesz potrzebny. Więc spać trzeba na zapas żeby w nocy głupot nie robić.
Płynąc spokojnie z Morfeuszem - tym greckim - nagle poczułem że łódką coś jakby za bardzo buja. Otwarłem jedno oko.
- ...?
- Bierz sie dochtór. Wykrakałeś.
- A co się dzieje?
- Duszności, kaszle, słabości. Do koloru, do wyboru.
Sam chciałem. No, to bierzmy się.
Włączyliśmy sygnały i potoczyli się przez wieczorną wiochę.
- Daleko? - zapytałem kierowcę.
- Nawet nie. Ale dojazd paskudny. Dobrze że śniegu nie ma, powinniśmy dojechać.
- Nie mów nic - odparł ponuro Kaźmirz. -Żebyś się nie zdziwił przypadkiem...
Zjechaliśmy z drogi asfaltowej w asfaltową dróżkę a chwile potem w szutrową. Którą porzuciliśmy na rzecz polnej. A tą z kolei zamieniliśmy na ślady ciągnika biegnące przez pole. Im wyżej tym śniegu więcej, na polu zabuksowaliśmy trochę ale kierowca rasowo odpuścił gaz i pyr pyr pyr wyjechaliśmy na koniec świata. Gdzie stał sobie dom.
Za siedmioma lasami, za siedmioma górami, mieszkał sobie krasnoludek.
I wszędzie miał w cholere daleko.
W domu siedzi sobie kobiecina i rzęzi. Nie tyle dramatycznie ile sukcesywnie. Hm. Obadałem, po prawej rzężenia, furczenia, a na głębokim wdechu trzeszczy. Piękne odoskrzelowe zapalenie płuc.
- Trza będzie jechać do szpitala.
- A w domu się nie da?
- Da. Ale jak się pogorszy to może być nieciekawie - a mieszkacie na konkretnym końcu świata...
- Ja bym wolała w domu.
- Jak się pogorszy, doktorze, to ją zwiozę na dół - wtrącił chłop.
- Jak chcecie. Ale napisze tu że do szpitala nie zgodziliście się jechać. Podpiszcie tutaj.
- A to nie przyjedziecie drugi raz?
- A czemu nie? - zdziwiłem się szczerze -To jest jedynie dokumentacja żem was nie porzucił na pastwę w środku lasu.
Zabrałem się za buchalterię. Antybiotyk, mukolityk, coś na gorączkę, probiotyk... Będzie.
- To trza wykupić jeszcze dziś.
- Wzięlibyście mnie na dół? - zapyta chłopina. Kątem oka zauważyłem że Kaźmirz bierze wdech więc uprzedzając odmowę odparłem że nie ma problema.
- A jak wrócicie?
- Rodzina mnie podwiezie.
- No to chodźmy.
- Romek!!! - wydarł się ojciec. Do pokoju wpadł może 12 letni chłopak. -Przynieś mi tu dwie flaszeczki, wiesz skąd?
Romek kiwnął głową i znikł. Po chwili pojawił się z dwoma buteleczkami łąckiej.
- Coś to, k. pacanie przyniósł? To jest na sprzedaż. Chcesz doktora otruć? Za beczką jest odłożone, stamtąd weź.
Romuś zabrał ślicznie oblepione naklejkami, złotym sznurkiem i lakiem flaszki po czym pojawił się niosąc nieco zakurzone, z korkiem uszczelnionym gazetą. Postawił z pietyzmem na stole.
- Bardzo proszę, panie doktorze. Trzykrotnie destylowane, węgierki z dodatkiem renklody.
Ha, znawcy mi mówili że można to cudo dostać w rejonie, ale jakoś zawsze trafiałem na jednorazowo przepędzoną żytnią z dodatkiem powideł. Smak jeszcze ujdzie, ale kac potrafi być trzydniowy. I zabić w międzyczasie.
...badały tatkę wszędy
instytuty i urzędy
wyszła taka konkluzja -
- w wyniku tych analiz
doszli że to realizm
dla innych zaś aluzja...
...więc się dziwimy szczerze
myśląc o charakterze
prostym, naszego tatki
tym bardziej że za nami
też chodzą wieczorami
dwie śliczne małe ćwiartki...
Zawszeć to warto być dla ludzi miłym. Zamiast politury dostałem czyściutką, 75% śliwowiczkę. Klękajcie narody.
Ciepły, leniwy dzień. Co się dało - to się zjadło. Poczytało. Oglądnęło. Nuda...
- Przydał by się jaki wyjeździk mały, bo mi tu od leżenia zrobią się odgnioty - zagaiłem rozmowę.
- Ty se, dochtor, jaj nie rób. Poza tym teraz cokolwiek się trafi - będzie na ciebie.
- Ale tak przewietrzyć się trochę...
W końcu zająłem się podstawowym obowiązkiem pogotowiarza czyli spaniem. Wiadomo że nie wiadomo kiedy będziesz potrzebny. Więc spać trzeba na zapas żeby w nocy głupot nie robić.
Płynąc spokojnie z Morfeuszem - tym greckim - nagle poczułem że łódką coś jakby za bardzo buja. Otwarłem jedno oko.
- ...?
- Bierz sie dochtór. Wykrakałeś.
- A co się dzieje?
- Duszności, kaszle, słabości. Do koloru, do wyboru.
Sam chciałem. No, to bierzmy się.
Włączyliśmy sygnały i potoczyli się przez wieczorną wiochę.
- Daleko? - zapytałem kierowcę.
- Nawet nie. Ale dojazd paskudny. Dobrze że śniegu nie ma, powinniśmy dojechać.
- Nie mów nic - odparł ponuro Kaźmirz. -Żebyś się nie zdziwił przypadkiem...
Zjechaliśmy z drogi asfaltowej w asfaltową dróżkę a chwile potem w szutrową. Którą porzuciliśmy na rzecz polnej. A tą z kolei zamieniliśmy na ślady ciągnika biegnące przez pole. Im wyżej tym śniegu więcej, na polu zabuksowaliśmy trochę ale kierowca rasowo odpuścił gaz i pyr pyr pyr wyjechaliśmy na koniec świata. Gdzie stał sobie dom.
Za siedmioma lasami, za siedmioma górami, mieszkał sobie krasnoludek.
I wszędzie miał w cholere daleko.
W domu siedzi sobie kobiecina i rzęzi. Nie tyle dramatycznie ile sukcesywnie. Hm. Obadałem, po prawej rzężenia, furczenia, a na głębokim wdechu trzeszczy. Piękne odoskrzelowe zapalenie płuc.
- Trza będzie jechać do szpitala.
- A w domu się nie da?
- Da. Ale jak się pogorszy to może być nieciekawie - a mieszkacie na konkretnym końcu świata...
- Ja bym wolała w domu.
- Jak się pogorszy, doktorze, to ją zwiozę na dół - wtrącił chłop.
- Jak chcecie. Ale napisze tu że do szpitala nie zgodziliście się jechać. Podpiszcie tutaj.
- A to nie przyjedziecie drugi raz?
- A czemu nie? - zdziwiłem się szczerze -To jest jedynie dokumentacja żem was nie porzucił na pastwę w środku lasu.
Zabrałem się za buchalterię. Antybiotyk, mukolityk, coś na gorączkę, probiotyk... Będzie.
- To trza wykupić jeszcze dziś.
- Wzięlibyście mnie na dół? - zapyta chłopina. Kątem oka zauważyłem że Kaźmirz bierze wdech więc uprzedzając odmowę odparłem że nie ma problema.
- A jak wrócicie?
- Rodzina mnie podwiezie.
- No to chodźmy.
- Romek!!! - wydarł się ojciec. Do pokoju wpadł może 12 letni chłopak. -Przynieś mi tu dwie flaszeczki, wiesz skąd?
Romek kiwnął głową i znikł. Po chwili pojawił się z dwoma buteleczkami łąckiej.
- Coś to, k. pacanie przyniósł? To jest na sprzedaż. Chcesz doktora otruć? Za beczką jest odłożone, stamtąd weź.
Romuś zabrał ślicznie oblepione naklejkami, złotym sznurkiem i lakiem flaszki po czym pojawił się niosąc nieco zakurzone, z korkiem uszczelnionym gazetą. Postawił z pietyzmem na stole.
- Bardzo proszę, panie doktorze. Trzykrotnie destylowane, węgierki z dodatkiem renklody.
Ha, znawcy mi mówili że można to cudo dostać w rejonie, ale jakoś zawsze trafiałem na jednorazowo przepędzoną żytnią z dodatkiem powideł. Smak jeszcze ujdzie, ale kac potrafi być trzydniowy. I zabić w międzyczasie.
...badały tatkę wszędy
instytuty i urzędy
wyszła taka konkluzja -
- w wyniku tych analiz
doszli że to realizm
dla innych zaś aluzja...
...więc się dziwimy szczerze
myśląc o charakterze
prostym, naszego tatki
tym bardziej że za nami
też chodzą wieczorami
dwie śliczne małe ćwiartki...
Zawszeć to warto być dla ludzi miłym. Zamiast politury dostałem czyściutką, 75% śliwowiczkę. Klękajcie narody.
sobota, 28 marca 2009
Nie szkodzi
Wieczór nadszedł niespodziewanie. Jeszcze przed chwilą było wczesne popołudnie - a tu proszę. Wystarczyło zamknąć oczy i zrobiło się późno. Zarazza. Sklep zamknęli - gdzie ja teraz cebulkę do kiszeczki kupię? Co prawda można wszamać kiszeczkę bez cebulki - ale tak samo można jeść parówki bez musztardy. Albo spaghetti bez makaronu. Ponure rozważania nad zimną kiszką przerwał Kaźmirz.
- Dochtor, zostaw te padline, człowiek umiera.
- A jak bardzo?
- Bardzo. Od wczoraj ma temperaturę, a dzisiaj kaszle.
- No to niech ruszy łaskawie dupę do przychodni. Kto nas wysyła do takiego badziewia? - zapytałem ze zrozumiałym w obliczu czekającej kiszeczki afektem.
- Barabara. Jedźmy, dochtor, bo nas to nie minie. Jak odmówisz teraz to cię wezwą o trzeciej rano do byle czego.
- A, to nasi przyjaciele siabadabada amore?
- A kto będzie do temeperaturki wzywał jak nie oni? Dbają żebyś się nie poczuł olany.
No to jedźmy. Ciepło, miło, słuchawkę się przyłoży, receptę napisze i za niecałą godzinkę będziemy z powrotem.
Zajeżdżamy, Nacialnik szerokim gestem na osiedle zaprasza...
- Stało się im co?
- A nie, ostatnio Piękna miała trzy dni dyżuru i za każdym razem była awantura, policja i cuda na kiju - w końcu zapowiedziała że nie zamierza do nich jeździć wcale.
- I co?
- No widzisz - Nacialnik powiedział że się tym zajmie.
No normalnie - własnym oczom nie wierze. Zazwyczaj na podwórku wspólnym dla kilkunastu chałup-lepianek było tłoczno, a dzisiaj tylko kilka matron siedzi i kawę pije. Znaczy, one zawsze siedzą i kawę piją - chyba tradycja jaka... Albo obowiązki małżeńskie. Pojęcia nie mam.
- Dzień dobry, co sie złego dzieje? - zagaiłem razgawor i potarłem oczy, jako że w chałupie było siwo od dymu.
- Strasznie kaszle od wczoraj a dzisiaj ją temperatura złapała.
- A czego nie przyjedziecie do podstacji tylko wzywacie karetke? Toż grypa w rejonie, jak bym chciał jeździć do każdego, to bym do was przyjechał na pojutrze.
Ja to jednak niereformowalny jestem. Toż wiem że taka gadka nic w światopoglądzie moich interlokutorów nie zmieni a ich odpowiedź musi człowieka wyprowadzić z równowagi. I wyprowadziła. W związku z powyższym zarządziłem wypad wszystkich do pola za wyjątkiem matki i dziecka po czym zabrałem się za badanie. Nad płucami książkowe zmiany - świst, przedłużony wydech, przy głębokim wdechy pojedyncze popiskiwania. Nieźle ją obkurczyło. Szlag trafił. Za cholerę tej kiszeczki nie zjem dzisiaj. No nic, trza się brać za leczenie.
- Macie spacer?
- eEe??
- Tube do dmuchawki?
- A - mamy.
- To dawać.
Podpiąłem Berodual, pozwoliłem małej wziąć kilka wdechów testowych i psiknąłem raz a po chwili drugi.
- Przy takiej astmie dobrze by było chałupę wietrzyć z dymu. Zróbcie coś z instalacją, bo w oczy szczypie...
- Jaki dym? - zapytała matka wyciągając papierosa -Toż nic nie czuć - a palić trzeba, bo mi się dziecko od zimna pochoruje.
Gul mi skoczył na 9. -Mąż też pali?
- No pewnie.
- I palicie przy dziecku chorym na astmę? To może od razu weźmiecie i utopicie w stawie?
I zaczęła się kolejna awantura. Jak to powiedziała kiedyś znajoma ordynator - chów wsobny i permanentny niedobór jodu. Po kilku minutach przerwałem ciekawie rozwijającą się wymianę zdań i przyłożyłem słuchawkę - wszystko cacek. Czyli że biochemia tym razem wygrała z przemysłem tytoniowym i watahą zjadliwych patogenów.
- Beclocort dajecie?
- Mamy, ale to wcale nie pomaga. Jak ją złapie duchota to tylko zaszczyk działa.
- Jaki znowu zastrzyk?
- A to nie bedzie zaszczyku?
- Nie.
I zaczęło się tango milonga po raz kolejny. Mając na uwadze dziecko oraz ryzyko powtórnego nocnego wezwania wbiłem zęby w język i podpierając się autorytetem miejscowej kliniki palnąłem miły wykładzik uświadamiający nt. co jest po co i dlaczego nie należy palić w domu przy dziecku chorym na astmę.
- Tak pan mówi? - zadziwiła się mamusia szczerze. -Fukawki na stałe i nie palić?
Powtórzyłem wykład, wypisałem wszystkim recepty na wszystko co możliwe, zmierzyłem ciśnienie starej Maciochowej - 90/60, "kawa była?" - powiedziałem staremu że się usmaży w piekle jak pieca nie naprawi i z poczuciem odwalenia ciężkiej, solidnej i kompletnie nieefektywnej roboty wróciłem na stację.
Kiszeczkę pokroiłem w plasterki i zeżarłem z chlebkiem, pogryzając kiszonym ogóreczkiem. Też można.
- Dochtor, zostaw te padline, człowiek umiera.
- A jak bardzo?
- Bardzo. Od wczoraj ma temperaturę, a dzisiaj kaszle.
- No to niech ruszy łaskawie dupę do przychodni. Kto nas wysyła do takiego badziewia? - zapytałem ze zrozumiałym w obliczu czekającej kiszeczki afektem.
- Barabara. Jedźmy, dochtor, bo nas to nie minie. Jak odmówisz teraz to cię wezwą o trzeciej rano do byle czego.
- A, to nasi przyjaciele siabadabada amore?
- A kto będzie do temeperaturki wzywał jak nie oni? Dbają żebyś się nie poczuł olany.
No to jedźmy. Ciepło, miło, słuchawkę się przyłoży, receptę napisze i za niecałą godzinkę będziemy z powrotem.
Zajeżdżamy, Nacialnik szerokim gestem na osiedle zaprasza...
- Stało się im co?
- A nie, ostatnio Piękna miała trzy dni dyżuru i za każdym razem była awantura, policja i cuda na kiju - w końcu zapowiedziała że nie zamierza do nich jeździć wcale.
- I co?
- No widzisz - Nacialnik powiedział że się tym zajmie.
No normalnie - własnym oczom nie wierze. Zazwyczaj na podwórku wspólnym dla kilkunastu chałup-lepianek było tłoczno, a dzisiaj tylko kilka matron siedzi i kawę pije. Znaczy, one zawsze siedzą i kawę piją - chyba tradycja jaka... Albo obowiązki małżeńskie. Pojęcia nie mam.
- Dzień dobry, co sie złego dzieje? - zagaiłem razgawor i potarłem oczy, jako że w chałupie było siwo od dymu.
- Strasznie kaszle od wczoraj a dzisiaj ją temperatura złapała.
- A czego nie przyjedziecie do podstacji tylko wzywacie karetke? Toż grypa w rejonie, jak bym chciał jeździć do każdego, to bym do was przyjechał na pojutrze.
Ja to jednak niereformowalny jestem. Toż wiem że taka gadka nic w światopoglądzie moich interlokutorów nie zmieni a ich odpowiedź musi człowieka wyprowadzić z równowagi. I wyprowadziła. W związku z powyższym zarządziłem wypad wszystkich do pola za wyjątkiem matki i dziecka po czym zabrałem się za badanie. Nad płucami książkowe zmiany - świst, przedłużony wydech, przy głębokim wdechy pojedyncze popiskiwania. Nieźle ją obkurczyło. Szlag trafił. Za cholerę tej kiszeczki nie zjem dzisiaj. No nic, trza się brać za leczenie.
- Macie spacer?
- eEe??
- Tube do dmuchawki?
- A - mamy.
- To dawać.
Podpiąłem Berodual, pozwoliłem małej wziąć kilka wdechów testowych i psiknąłem raz a po chwili drugi.
- Przy takiej astmie dobrze by było chałupę wietrzyć z dymu. Zróbcie coś z instalacją, bo w oczy szczypie...
- Jaki dym? - zapytała matka wyciągając papierosa -Toż nic nie czuć - a palić trzeba, bo mi się dziecko od zimna pochoruje.
Gul mi skoczył na 9. -Mąż też pali?
- No pewnie.
- I palicie przy dziecku chorym na astmę? To może od razu weźmiecie i utopicie w stawie?
I zaczęła się kolejna awantura. Jak to powiedziała kiedyś znajoma ordynator - chów wsobny i permanentny niedobór jodu. Po kilku minutach przerwałem ciekawie rozwijającą się wymianę zdań i przyłożyłem słuchawkę - wszystko cacek. Czyli że biochemia tym razem wygrała z przemysłem tytoniowym i watahą zjadliwych patogenów.
- Beclocort dajecie?
- Mamy, ale to wcale nie pomaga. Jak ją złapie duchota to tylko zaszczyk działa.
- Jaki znowu zastrzyk?
- A to nie bedzie zaszczyku?
- Nie.
I zaczęło się tango milonga po raz kolejny. Mając na uwadze dziecko oraz ryzyko powtórnego nocnego wezwania wbiłem zęby w język i podpierając się autorytetem miejscowej kliniki palnąłem miły wykładzik uświadamiający nt. co jest po co i dlaczego nie należy palić w domu przy dziecku chorym na astmę.
- Tak pan mówi? - zadziwiła się mamusia szczerze. -Fukawki na stałe i nie palić?
Powtórzyłem wykład, wypisałem wszystkim recepty na wszystko co możliwe, zmierzyłem ciśnienie starej Maciochowej - 90/60, "kawa była?" - powiedziałem staremu że się usmaży w piekle jak pieca nie naprawi i z poczuciem odwalenia ciężkiej, solidnej i kompletnie nieefektywnej roboty wróciłem na stację.
Kiszeczkę pokroiłem w plasterki i zeżarłem z chlebkiem, pogryzając kiszonym ogóreczkiem. Też można.
piątek, 27 marca 2009
Pułapka
- Podstacja do wyjazdu. Ból w klatce, słabo się czuje.
Masz babo placek. A raczej miałeś pogotowiarzu placek. A teraz buty i długa. Sygnały zawyły ponuro i dzielny zespół W ruszył w ciemna noc. Ten tego - ruszył by w noc ale na szczęście było wczesne popołudnie, sygnały ryknęły jak zwykle, zespół sklął psi los jak zwykle a obiad został do wystygnięcia na stole. Też jak zwykle. Jakieś fatum wisi nad tą podstacją.
Dojeżdżając spiąłem się nieco. Zazwyczaj jak się naprawdę złe rzeczy dzieją to ludzie wykazują organizację wojskową. Tak był i tym razem. Wszystko pootwierane, kilka osób pokazuje wzdłuż drogi jak jechać. Niedobrze.
Babcia leży sobie w łóżku, biało-zielona i choć dycha, to kontakt z nią byle jaki. Wkłucie, ciśnienie, płyny, tlen. Cholera, 60 skurczowego. A ja wszystko co mam to sól, z niewiadomego powodu zwaną fizjologiczną i adrenalinę w ampułkach. Oraz dopaminę - ale jakoś dać to w kroplówce, na zupełną pałę - toż to barbarzyństwo. Nikt mnie bowiem nie przekona że liczenie kropli na minute może dać jakikolwiek sensowny wynik. A najbliższa pompa jest w -
- Długi, wezwij R na pomoc. Wstrząs kardiogenny, podejrzenie zawału.
Długi poleciał a babcia ostatecznie straciła przytomność. Nabrałem adrenalinę, rozpuściłem do dawek sensownych i dałem ociupinek. Ot, 50 mcg żeby babci nie rozmigotać. Ani innej krzywdy nie zrobić. Minęło kilkanaście sekund i nagle puk-puk, tętno na promieniowej znowu czuć, babcia zaczyna mormolić i ciach - otworzyła oczy. Ha. Człowieka zabić trudno.
- Boli was co? - zagaiłem rozmowę.
- Strasznie w piersiach...
Dołożyłem ciutek Morfiny. Ostatecznie w tym mogę pomóc. Minęło kilkanaście sekund i ciach - babcia straciła przytomność. Tętna na obwodzie brak, na szyi ledwie co... Co do cholery? 20 eMeFki ja załatwiło? Dałem kolejne ciut ciut adrenaliny i dmuchnąłem ambu dwa razy. Babcia otworzyła oczy.
- Lepiej co?
- Troszkę lepiej...
I straciła przytomność. No to - ciut ciutkowy ciutek adrenaliny. Przyjechała by ta Rka, bo się tu nerwowo wykończę. Babcia otworzyła oczy. Nie czekając na następna prośbę o podanie adrenaliny dałem kolejna kropeleczkę i zarządziłem odwrót. Najwyżej przepakuję ją po drodze do R - bo jakoś tak siedzieć i czekać nie miałem serca. Na szczęście zanim Długi przyszedł z noszami nadeszła odsiecz.
Rkowcy wkroczyli jak to oni - z gratami, lekami i maszyną która robi ping. Ach, za mundurem panny sznurem... Powiedziałem co wiedziałem i babcia pojechała na presorach do szpitala.
Niestety, nie znam jej dalszych losów. Wiem jedynie że moja diagnoza była błędna. To nie był zawał tylko pęknięty tętniak aorty zstępującej.
Masz babo placek. A raczej miałeś pogotowiarzu placek. A teraz buty i długa. Sygnały zawyły ponuro i dzielny zespół W ruszył w ciemna noc. Ten tego - ruszył by w noc ale na szczęście było wczesne popołudnie, sygnały ryknęły jak zwykle, zespół sklął psi los jak zwykle a obiad został do wystygnięcia na stole. Też jak zwykle. Jakieś fatum wisi nad tą podstacją.
Dojeżdżając spiąłem się nieco. Zazwyczaj jak się naprawdę złe rzeczy dzieją to ludzie wykazują organizację wojskową. Tak był i tym razem. Wszystko pootwierane, kilka osób pokazuje wzdłuż drogi jak jechać. Niedobrze.
Babcia leży sobie w łóżku, biało-zielona i choć dycha, to kontakt z nią byle jaki. Wkłucie, ciśnienie, płyny, tlen. Cholera, 60 skurczowego. A ja wszystko co mam to sól, z niewiadomego powodu zwaną fizjologiczną i adrenalinę w ampułkach. Oraz dopaminę - ale jakoś dać to w kroplówce, na zupełną pałę - toż to barbarzyństwo. Nikt mnie bowiem nie przekona że liczenie kropli na minute może dać jakikolwiek sensowny wynik. A najbliższa pompa jest w -
- Długi, wezwij R na pomoc. Wstrząs kardiogenny, podejrzenie zawału.
Długi poleciał a babcia ostatecznie straciła przytomność. Nabrałem adrenalinę, rozpuściłem do dawek sensownych i dałem ociupinek. Ot, 50 mcg żeby babci nie rozmigotać. Ani innej krzywdy nie zrobić. Minęło kilkanaście sekund i nagle puk-puk, tętno na promieniowej znowu czuć, babcia zaczyna mormolić i ciach - otworzyła oczy. Ha. Człowieka zabić trudno.
- Boli was co? - zagaiłem rozmowę.
- Strasznie w piersiach...
Dołożyłem ciutek Morfiny. Ostatecznie w tym mogę pomóc. Minęło kilkanaście sekund i ciach - babcia straciła przytomność. Tętna na obwodzie brak, na szyi ledwie co... Co do cholery? 20 eMeFki ja załatwiło? Dałem kolejne ciut ciut adrenaliny i dmuchnąłem ambu dwa razy. Babcia otworzyła oczy.
- Lepiej co?
- Troszkę lepiej...
I straciła przytomność. No to - ciut ciutkowy ciutek adrenaliny. Przyjechała by ta Rka, bo się tu nerwowo wykończę. Babcia otworzyła oczy. Nie czekając na następna prośbę o podanie adrenaliny dałem kolejna kropeleczkę i zarządziłem odwrót. Najwyżej przepakuję ją po drodze do R - bo jakoś tak siedzieć i czekać nie miałem serca. Na szczęście zanim Długi przyszedł z noszami nadeszła odsiecz.
Rkowcy wkroczyli jak to oni - z gratami, lekami i maszyną która robi ping. Ach, za mundurem panny sznurem... Powiedziałem co wiedziałem i babcia pojechała na presorach do szpitala.
Niestety, nie znam jej dalszych losów. Wiem jedynie że moja diagnoza była błędna. To nie był zawał tylko pęknięty tętniak aorty zstępującej.
czwartek, 26 marca 2009
Uroki macierzyństwa
środa, 25 marca 2009
Cuda, panie
Jestem z siebie dumny. Uratowałem człowiekowi życie.
Sprawa nie była łatwa. Mianowicie w mieście poszła plotka że robimy szybko, miło, od ręki niemal - a w dodatku anastazjolog jest tak zajeniesamowity że każdy do domu idzie w głos go wychwalając. W związku z powyższym każdy chce się operować natentychmiast i tylko u nas. Jedna pani to sie nawet na zabieg wpisała dwa dni przed przelotem do USA. Ciekaw jestem wyrazu twarzy celników jak im pokazała swoje śliczne siniaki po wyrwaniu żył z nogi.
Dzisiaj przyszedł sobie dziadek miły, sympatyczny, z delikatnie sinymi wargami. Poproszony o wejście do gabinetu przetruptał pięć metrów i wpadł w niejaką zadyszkę. Kul. Osłuchałem dziadzia, o dziwo w płucach czysto. Ha - jak dyszy a nie z powodu płuc - to jak tam się serduszko miewa u łaskawego pana? EKG - lepsze jak moje. Osłuchowo na moje anastazjologiczne ucho nic szczególnego. Hmm. A nózie? O - jakie ładne. Kosteczki spuchnięte obie, symetrycznie aż do kolan.
No ja się - pytam - czy ten - dżip - to - mógłby dziadka zbadać przed wysłaniem go do DCU? Ja wiem że dobry jestem - ale cuda na tej planecie robił tylko jeden człowiek przy czym spora grupa ludzi uważa Go za Boga. I było to spory kawał czasu temu.
Muszę poprosić tego miłego nieroba żeby robił prosty test - jak go pacjent prosi o skierowanie na operacje, niech wyśle dziadka na spacer dookoła przychodni. Jak zadyszki nie dostanie - można go skierować do nas.
Uratowałem dziadkowi życie - zwaliłem go z zabiegu.
Post zgodny z zasadą - jak się sam nie pochwalisz - nikt tego nie zrobi.
Sprawa nie była łatwa. Mianowicie w mieście poszła plotka że robimy szybko, miło, od ręki niemal - a w dodatku anastazjolog jest tak zajeniesamowity że każdy do domu idzie w głos go wychwalając. W związku z powyższym każdy chce się operować natentychmiast i tylko u nas. Jedna pani to sie nawet na zabieg wpisała dwa dni przed przelotem do USA. Ciekaw jestem wyrazu twarzy celników jak im pokazała swoje śliczne siniaki po wyrwaniu żył z nogi.
Dzisiaj przyszedł sobie dziadek miły, sympatyczny, z delikatnie sinymi wargami. Poproszony o wejście do gabinetu przetruptał pięć metrów i wpadł w niejaką zadyszkę. Kul. Osłuchałem dziadzia, o dziwo w płucach czysto. Ha - jak dyszy a nie z powodu płuc - to jak tam się serduszko miewa u łaskawego pana? EKG - lepsze jak moje. Osłuchowo na moje anastazjologiczne ucho nic szczególnego. Hmm. A nózie? O - jakie ładne. Kosteczki spuchnięte obie, symetrycznie aż do kolan.
No ja się - pytam - czy ten - dżip - to - mógłby dziadka zbadać przed wysłaniem go do DCU? Ja wiem że dobry jestem - ale cuda na tej planecie robił tylko jeden człowiek przy czym spora grupa ludzi uważa Go za Boga. I było to spory kawał czasu temu.
Muszę poprosić tego miłego nieroba żeby robił prosty test - jak go pacjent prosi o skierowanie na operacje, niech wyśle dziadka na spacer dookoła przychodni. Jak zadyszki nie dostanie - można go skierować do nas.
Uratowałem dziadkowi życie - zwaliłem go z zabiegu.
Post zgodny z zasadą - jak się sam nie pochwalisz - nikt tego nie zrobi.
wtorek, 24 marca 2009
Do pięciu?
Jakoś tak w zeszłym roku przyszedł do naszego DCU pacjent coby się zoperować na jajo. Patologia nie tyle niebezpieczna, co uciążliwa. Ha - co robić. Jak mus ciąć - to mus. Jako że pierwszy był to pacjent z rana więc niespecjalnie dobudzony wpadłem w tory rutyny i dopiero po jakimś czasie zorientowałem się że mój rozmówca ma jedno oczko bardziej. Przestałem się wypytywać o samopoczucie i zapytałem dziadka czy zdaje sobie spraw ze swojego wyglądu. Dziadek wyraźnie się ucieszył że trafił na fachowca co się na medycynie zna i radośnie potwierdził że właśnie pojutrze idzie sobie operować oko z powodu jaskry.
Kkurcze, okulistą nie jestem, od egzaminu z okulistyki minęło już sporo czasu, ale jakoś tak mi zaświtało że operacja toż to ostateczność. Można przecież kropelki kropić, tabletki łykać a w ostateczności zajarać maryche - ale żeby tak od razu na stół? Wytłumaczyłem dziadkowi że lepiej będzie znosić trudy grzebania laserem, czy co tam okuliści w oko wrażają, gdy jajo będzie miał całe. Dziadek pokiwał głową i polazł do domu.
Jak mu się oko wygoiło, wrócił z jajem. Widać dokuczliwe było. Wytłumaczyłem grzecznie wszelkie za i przeciw, wypytałem o historie choroby aż do piątego pokolenia i zakwalifikowałem do zabiegu. Parę dni później dziadek wrócił ze ślicznym zapaleniem oskrzeli leczonym antybiotykiem. Zdziwił się niepomiernie że operacji nie będzie, ustalił nowy termin i polazł.
Ponieważ zażyczyłem sobie powtórnej oceny, spotkaliśmy się ponownie w preassessmencie. Zdrowy jak ryba - co mi się kojarzy z karpiem w galarecie - pojawił się kilka tygodni później. I został zakwalifikowany. Tylko po to by zostać zwalonym w dniu zabiegu bo mu umknęło że nie popija się tabletek jogurtem dwie godziny przed zabiegiem. No żesz w morde.
Siedzę ja sobie dzisiaj, radosny jak ptaszę, bom w końcu dokończył appraisal - a jest się z czego cieszyć bo go kończyłem od sierpnia. Duma moja jest podwójna bo czas wypracowałem sobie sam. Mianowicie przekonując pacjentkę żeby się poddała znieczuleniu miejscowemu. No więc siedzę, ostatnie minutki porannej sesji płyną leniwie, a zza ściany dochodzi do mnie pik-pik---pik-pik-pik------pik-pik----pik-pik-pik--- A to ci dopiero. Pełen niejasnych przeczuć włażę do pokoiku przyjęć i kogo widzę? - tak jest. Glaucoma-bronchitis-jogurt dziadka który aż się uśmiechnął na mój widok. O Boziu...
Na EKG ekstry komorowe w sekwencji 1:4 do 1:2. W Polsce wezwał bym karetkę i odwiózł do szpitala. Tutaj nie - jak dziadek jest stabilny to sobie może pójść na nogach do dżipa.
I poszedł.
Więcej prób nie będzie. Napisałem dżipowi list że dziadek nie spełnia kryteriów i u nas go nie zoperuję. To by już nawet nie było "do pięciu razy sztuka". To by było zwykłe przegięcie i proszenie się o nieszczęście.
Kkurcze, okulistą nie jestem, od egzaminu z okulistyki minęło już sporo czasu, ale jakoś tak mi zaświtało że operacja toż to ostateczność. Można przecież kropelki kropić, tabletki łykać a w ostateczności zajarać maryche - ale żeby tak od razu na stół? Wytłumaczyłem dziadkowi że lepiej będzie znosić trudy grzebania laserem, czy co tam okuliści w oko wrażają, gdy jajo będzie miał całe. Dziadek pokiwał głową i polazł do domu.
Jak mu się oko wygoiło, wrócił z jajem. Widać dokuczliwe było. Wytłumaczyłem grzecznie wszelkie za i przeciw, wypytałem o historie choroby aż do piątego pokolenia i zakwalifikowałem do zabiegu. Parę dni później dziadek wrócił ze ślicznym zapaleniem oskrzeli leczonym antybiotykiem. Zdziwił się niepomiernie że operacji nie będzie, ustalił nowy termin i polazł.
Ponieważ zażyczyłem sobie powtórnej oceny, spotkaliśmy się ponownie w preassessmencie. Zdrowy jak ryba - co mi się kojarzy z karpiem w galarecie - pojawił się kilka tygodni później. I został zakwalifikowany. Tylko po to by zostać zwalonym w dniu zabiegu bo mu umknęło że nie popija się tabletek jogurtem dwie godziny przed zabiegiem. No żesz w morde.
Siedzę ja sobie dzisiaj, radosny jak ptaszę, bom w końcu dokończył appraisal - a jest się z czego cieszyć bo go kończyłem od sierpnia. Duma moja jest podwójna bo czas wypracowałem sobie sam. Mianowicie przekonując pacjentkę żeby się poddała znieczuleniu miejscowemu. No więc siedzę, ostatnie minutki porannej sesji płyną leniwie, a zza ściany dochodzi do mnie pik-pik---pik-pik-pik------pik-pik----pik-pik-pik--- A to ci dopiero. Pełen niejasnych przeczuć włażę do pokoiku przyjęć i kogo widzę? - tak jest. Glaucoma-bronchitis-jogurt dziadka który aż się uśmiechnął na mój widok. O Boziu...
Na EKG ekstry komorowe w sekwencji 1:4 do 1:2. W Polsce wezwał bym karetkę i odwiózł do szpitala. Tutaj nie - jak dziadek jest stabilny to sobie może pójść na nogach do dżipa.
I poszedł.
Więcej prób nie będzie. Napisałem dżipowi list że dziadek nie spełnia kryteriów i u nas go nie zoperuję. To by już nawet nie było "do pięciu razy sztuka". To by było zwykłe przegięcie i proszenie się o nieszczęście.
poniedziałek, 23 marca 2009
Durham
Jako że poprzednim razem nie udało się nam wejść na wieżę Katedry w Durham, podjęliśmy heroiczna próbę wdrapania się na wierzchołek. Wiadomo - do najwyższej komnaty w najwyższej wieży... Wycieczka zaczęła się zupełnie niewinnie. Zostawiliśmy plecak, pokazaliśmy, że nie chodzimy w szpilkach i potwierdziliśmy że jest nam znane niebezpieczeństwo podwiniętej siatki na dachu. Najpierw szerokie, kręcone schody do pierwszej galeryjki. Uff, jak gorąco. Puff, jak gorąco. Następnie wchodzimy w wąską, krętą wieżyczkę którą, spokojnie, kroczek po kroczku zupełnie jak dorośli, dochodzimy sobie na samą górę. 325 schodów. I rozpościera się niesamowity widok. Stój spokojnie i w dół nie patrz.
Nie powiem, w studenckich czasach nawet się wspinałem. I nigdy nie pozbyłem się tego dziwnego uczucia pustki w żołądku i szpilek zaczynających się w podeszwach a idących nie wiadomo gdzie... Ale żeby na dachu? Niecałe 70 metrów do ziemi?? Nic nie rozumiem.
niedziela, 22 marca 2009
Młodym być
Szkoła w Królestwie jest dziwna. Od jakiegoś czasu próbuje zdecydować czy mi się podoba tutejszy system czy nie - i jestem jako ta dziewica. Co to i chciała by i nie. Z jednej strony jest bardziej user friendly. Choć to akurat jest dobra cecha otwieracza do konserw. Nauczyciele są chyba najbardziej widoczna różnicą. Nie ma tu polskich frustratów - a przynajmniej dużo lepiej się maskują. Z drugiej strony specjalizacja wykształcenia która zaczyna się na poziomie odpowiadającej 2 klasie polskiego liceum, wielopoziomowość nauczania dzieci w tej samej klasie i niejako ograniczanie ich a'priori potrafi niejednemu obcokrajowcowi zrobić z mózgu sieczkę.
Druga ciekawostka to poważne podejście do młodych ludzi którzy wykonują swoje projekty. Nikt tu odczuć juniorowi nie da że jego praca to zabawa co się zda psu na budę. Wręcz przeciwnie - najdziwniejszy pomysł będzie wspierany, kreatywność górą. Wyobraźmy sobie hipotetyczna sytuacje: licealista zamarzył sobie zrobić prace o Arrasach Wawelskich więc wyposażony w aparat, pismo od nauczycielki i dobre chęci idzie na Wawel. Gdzie doprowadza odpowiedzialną osobę do śmierci nagłej i niespodziewanej. Która zmarła gdyż w trakcie śmiechu zadusiła się kanapką z salcesonem. Albo pękła jej wiadoma żyłka - bo tak by się skończyła prośba młodego artysty o możliwość sfotografowania polskiego dywaniarskiego dziedzictwa kulturalnego.
A tutaj? Odpowiedzialni za utrzymanie porządku w Katedrze St.Culbert'a przeczytali list, zapytali o cel pracy, po czym wystosowali jednego ze swoich przedstawicieli by młodemu pomógł zrobić najlepsze ujęcia ich przybytku.
Zaczynam siwieć. I nadal nie przestaje mnie ten świat zadziwiać.
A'propos siwienia- może sie walnąć na łysą pałę?
Taak.
To jest właśnie zgubny wpływ zaprzyjaźnionych blogów ;)
Druga ciekawostka to poważne podejście do młodych ludzi którzy wykonują swoje projekty. Nikt tu odczuć juniorowi nie da że jego praca to zabawa co się zda psu na budę. Wręcz przeciwnie - najdziwniejszy pomysł będzie wspierany, kreatywność górą. Wyobraźmy sobie hipotetyczna sytuacje: licealista zamarzył sobie zrobić prace o Arrasach Wawelskich więc wyposażony w aparat, pismo od nauczycielki i dobre chęci idzie na Wawel. Gdzie doprowadza odpowiedzialną osobę do śmierci nagłej i niespodziewanej. Która zmarła gdyż w trakcie śmiechu zadusiła się kanapką z salcesonem. Albo pękła jej wiadoma żyłka - bo tak by się skończyła prośba młodego artysty o możliwość sfotografowania polskiego dywaniarskiego dziedzictwa kulturalnego.
A tutaj? Odpowiedzialni za utrzymanie porządku w Katedrze St.Culbert'a przeczytali list, zapytali o cel pracy, po czym wystosowali jednego ze swoich przedstawicieli by młodemu pomógł zrobić najlepsze ujęcia ich przybytku.
Zaczynam siwieć. I nadal nie przestaje mnie ten świat zadziwiać.
A'propos siwienia- może sie walnąć na łysą pałę?
Taak.
To jest właśnie zgubny wpływ zaprzyjaźnionych blogów ;)
sobota, 21 marca 2009
Day Case Unit
Założenie jest bardzo proste. Mianowicie bierze się tych pacjentów którzy mogą bezpiecznie leżeć we własnym łóżku po zabiegu i się ich operuje z rana. A kilka godzin później wywala do chałupy. Odpada problem służby nocnej i wszelkich wydatków ze spaniem związanych.
...Pan Bóg wymyślił jogging a Szatan pilota do telewizora...
Początki były bardzo restrykcyjne. Pacjent musiał być ganz zdrowy. Jak przysłowiowy rydz - czego nie rozumiem bo ten zawsze ma robaczka albo jest nadgryziony przez ślimaka. Poza tym musiał być młody. Staruch, wiadomo - nadmie się nieodpowiednio, pęknie mu coś w głowie i warzywo gotowe. Do tego nie mógł być gruby. Jedynie pacjenci z BMI poniżej 30 łapali się do zabiegów dnia jednego.
Podsumujmy - musieli to być ludzie piękni, młodzi i zdrowi.
Z definicji widać że ktoś zgłupiał do reszty - toż to prędzej się spotka na AM dziewicę niż w szpitalu zdrowego. Zaczęto więc rozszerzać nieco restrykcyjne warunki. Najpierw stwierdzono że niekoniecznie pacjent musi być taki zdrowy. Ostatecznie z 6 stopni skali ASA - gdzie P1 to rzeczony zdrowy osobnik a P6 to dawca narządów - zakwalifikowano do zabiegów w DCU pierwsze 3 poziomy. Następnie zaczęto przesuwać granice BMI. Ponieważ w normie - czyli 20-25 - mieści się parę utuczonych wieszaków z wybiegów oraz wąsko-arystokratyczna grupa zdrowo żyjących sportowców-masochistów, pomalutku naciągnięto ten punkt do 40. Żeby uświadomić sobie jakie potwory mogą być dziś operowane w DCU, trzeba sobie wyobrazić kobietę 170 cm wzrostu o masie 116 kg. Albo tucznika 185 cm z wagą 137 kilogramów.
Najdłużej bronił się bastion wieku. Ale za to poległ z wielkim hukiem - jako że dzisiaj nie ma ograniczenia wcale. Dziwne? Dziwne. Wszystko zależy od zdrowego rozsądku anestezjologa. Czy też od jego ułańskiej fantazji. Jak komu wpadnie do łba zoperować 120 letniego dziadka z Alzheimerem, choroba niedokrwienna serca, POChP, 3 stopniem niewydolności nerek i zanokcicą - droga wolna. Zawsze można tak sobie parametry ustawić żeby rzeczony dziadzio zmieścił się w ASA P3.
Póki obowiązywały restrykcyjne warunki, DCU było rajem anestezjologicznym. Zwalało się wszystko co chirurg - niemota próbował wcisnąć na listę i oddawało się wyczerpującym zajęciom picia kawy i czytania Pani Domu z poczekalni dla pacjentów. Dla ambitnych było nawet sudoku.
...ale wszystko co dobre...
Nastały czasy ponure. Chirurg przyjmuje teraz do zabiegu wszystko co się rusza i na drzewo nie ucieka. Hitem ostatnio była pani przywieziona na wózku inwalidzkim, głucha jak pień, która miała zdrowe włosy. To bardzo ważne, te włosy - bo całą resztę miała chorą.
Dzisiaj trafił się 71 letni miły pan starszy z astmą (mild), nadciśnieniem (umiarkowanym), chorobą wieńcową serca (stabilną) i cukrzycą (dobrze kontrolowaną). Jako że miałem nastrój bojowy, miast zwalić dziadka z zabiegu - nie dość że uśpiłem to jeszcze obudziłem po operacji. Ludzki pan. I wszystko by było dobrze, tylko chirurgowi chyba pękła jakaś pierdząca żyłka w głowie bo - wiedząc o tym wcześniej - zoperował przepuklinę prostą która mogła by się przytrafić mamutowi. Albo waleniowi w ciąży. Dziadek wyjechał poharatany jak nieboskie stworzenie. Co zrobił chirurg? Utwierdził pacjenta że zabieg się udał i poszedł w tak zwane pizdu - a ja się zacząłem zastanawiać co jeszcze można dać pacjentowi wyjącemu z bólu ale tak by go nie zdenerwować - bo cie spali i zje. Znaczy tfu - tak by go nie uśpić powtórnie. Żeby mieć czyste sumienie chciałem pana starszego wyekspediować na oddział, ale się zaparł że do domu jedzie, więc naszprycowany - jak, nie przymierzając, tort Cioci Irenki koniaczkiem - pojechał do domu 8 godzin po zabiegu. Ciekawe o której zadzwoni... Z moich wyliczeń wypada 4 rano.
Pan Bóg wymyślił anestezję żeby leniwe doktory mogły sobie pić spokojnie kawę w czasie zabiegu. A Szatan zabrał chirurgom zdrowy rozsądek, natchnął ich heroicznym szaleństwem - i tak zniszczył spokój biednych anestezjologów.
...Pan Bóg wymyślił jogging a Szatan pilota do telewizora...
Początki były bardzo restrykcyjne. Pacjent musiał być ganz zdrowy. Jak przysłowiowy rydz - czego nie rozumiem bo ten zawsze ma robaczka albo jest nadgryziony przez ślimaka. Poza tym musiał być młody. Staruch, wiadomo - nadmie się nieodpowiednio, pęknie mu coś w głowie i warzywo gotowe. Do tego nie mógł być gruby. Jedynie pacjenci z BMI poniżej 30 łapali się do zabiegów dnia jednego.
Podsumujmy - musieli to być ludzie piękni, młodzi i zdrowi.
Z definicji widać że ktoś zgłupiał do reszty - toż to prędzej się spotka na AM dziewicę niż w szpitalu zdrowego. Zaczęto więc rozszerzać nieco restrykcyjne warunki. Najpierw stwierdzono że niekoniecznie pacjent musi być taki zdrowy. Ostatecznie z 6 stopni skali ASA - gdzie P1 to rzeczony zdrowy osobnik a P6 to dawca narządów - zakwalifikowano do zabiegów w DCU pierwsze 3 poziomy. Następnie zaczęto przesuwać granice BMI. Ponieważ w normie - czyli 20-25 - mieści się parę utuczonych wieszaków z wybiegów oraz wąsko-arystokratyczna grupa zdrowo żyjących sportowców-masochistów, pomalutku naciągnięto ten punkt do 40. Żeby uświadomić sobie jakie potwory mogą być dziś operowane w DCU, trzeba sobie wyobrazić kobietę 170 cm wzrostu o masie 116 kg. Albo tucznika 185 cm z wagą 137 kilogramów.
Najdłużej bronił się bastion wieku. Ale za to poległ z wielkim hukiem - jako że dzisiaj nie ma ograniczenia wcale. Dziwne? Dziwne. Wszystko zależy od zdrowego rozsądku anestezjologa. Czy też od jego ułańskiej fantazji. Jak komu wpadnie do łba zoperować 120 letniego dziadka z Alzheimerem, choroba niedokrwienna serca, POChP, 3 stopniem niewydolności nerek i zanokcicą - droga wolna. Zawsze można tak sobie parametry ustawić żeby rzeczony dziadzio zmieścił się w ASA P3.
Póki obowiązywały restrykcyjne warunki, DCU było rajem anestezjologicznym. Zwalało się wszystko co chirurg - niemota próbował wcisnąć na listę i oddawało się wyczerpującym zajęciom picia kawy i czytania Pani Domu z poczekalni dla pacjentów. Dla ambitnych było nawet sudoku.
...ale wszystko co dobre...
Nastały czasy ponure. Chirurg przyjmuje teraz do zabiegu wszystko co się rusza i na drzewo nie ucieka. Hitem ostatnio była pani przywieziona na wózku inwalidzkim, głucha jak pień, która miała zdrowe włosy. To bardzo ważne, te włosy - bo całą resztę miała chorą.
Dzisiaj trafił się 71 letni miły pan starszy z astmą (mild), nadciśnieniem (umiarkowanym), chorobą wieńcową serca (stabilną) i cukrzycą (dobrze kontrolowaną). Jako że miałem nastrój bojowy, miast zwalić dziadka z zabiegu - nie dość że uśpiłem to jeszcze obudziłem po operacji. Ludzki pan. I wszystko by było dobrze, tylko chirurgowi chyba pękła jakaś pierdząca żyłka w głowie bo - wiedząc o tym wcześniej - zoperował przepuklinę prostą która mogła by się przytrafić mamutowi. Albo waleniowi w ciąży. Dziadek wyjechał poharatany jak nieboskie stworzenie. Co zrobił chirurg? Utwierdził pacjenta że zabieg się udał i poszedł w tak zwane pizdu - a ja się zacząłem zastanawiać co jeszcze można dać pacjentowi wyjącemu z bólu ale tak by go nie zdenerwować - bo cie spali i zje. Znaczy tfu - tak by go nie uśpić powtórnie. Żeby mieć czyste sumienie chciałem pana starszego wyekspediować na oddział, ale się zaparł że do domu jedzie, więc naszprycowany - jak, nie przymierzając, tort Cioci Irenki koniaczkiem - pojechał do domu 8 godzin po zabiegu. Ciekawe o której zadzwoni... Z moich wyliczeń wypada 4 rano.
Pan Bóg wymyślił anestezję żeby leniwe doktory mogły sobie pić spokojnie kawę w czasie zabiegu. A Szatan zabrał chirurgom zdrowy rozsądek, natchnął ich heroicznym szaleństwem - i tak zniszczył spokój biednych anestezjologów.
piątek, 20 marca 2009
Menu "Pod Kogutkiem"
Jak już wiadomo, standardowym daniem jest jajeczniczka. Wersje są różne, moja cebulkowo-boczkowa wcale nie jest najczęstsza. Na masełku i na oleju, z grzybkiem czy pomidorkiem. Ile twórców, tyle dzieł.
Jednakowoż nie samą jajecznicą żyje pogotowiarz. Toż przy ilościach hurtowych odwalanych dyżurów szlag by człowieka trafił z hiperholesterolemii.
Na obiadek najczęściej były kurczacze nóżki. Zazwyczaj gdzieś koło południa padało hasło "Kto chce papuge?", następowała zrzutka a następnie mistrzowie zabierali się do dzieła. Zasadniczo po kilku miesiącach człowiek miał sraczkę neurogenna na samą wzmiankę o smażonym udku, ale zamawiałem zawsze. Gdyż zapach dochodzący z kuchni potrafił doprowadzić do rozstroju nerwowego każdego, kto udeczka nie zamówił. Do udeczek były ziemniaczki i sałatka kapuściano-warzywna w zalewie octowej. Minęło już kilka lat, a dalej tego nie jem.
Kolejnym wynalazkiem był bigos. Tutaj trzeba zarysować tło. Mianowicie z racji konkretnej odległości od domu wyjeżdżałem na dyżury do tego pogotowia na dwie lub cztery doby. Czwartek-piątek lub czwartek-niedziela. Jak się ma tyle czasu, warto coś upichcić. I pewnego dnia przystąpiłem do czynu. Kupiłem 25 litrowy gar, mięsiwo przeróżne, kapuchę - i zacząłem eksperymenta na ludziach. Mam nadzieje że się Komisja Etyki Lekarskiej o tym nie dowie bo pójdę siedzieć. Pierwszy był nieco - dziwny. Po zrobieniu dotarło do mnie że kiełbasę trzeba będzie jednak usmażyć następnym razem, a kapustę chyba odcedzić. Bo bigos był przepyszny tylko w trakcie jedzenia rozpuszczał szkliwo a po piętnastu minutach od spożycia powodował masywną biegunkę osmotyczną. Jednak mój zespół był dzielny - zjedli, wyrazili umiarkowany entuzjazm, pobiegli do toalety a po powrocie zaoptowali za nieco mniejszym kwachem następnym razem - "ale tak w ogóle to pycha była, doktor". Koniec cytatu. Późniejsze wynalazki były mniej lub bardziej trafione-chybione - aż po jakimś kwartale doszedłem do recipe, które dzisiaj za darmo oddaje. Jest to Bigoss a'la Abnegatt w wersji Open Source - w razie wykonania uprzejmie proszę jedynie o zacytowanie źródła.
Kapuche 6-8 kilo(gramów - dla purystów językowych) odcedzić, ze dwa kubki można zostawić na później, gdyby bigosik wyszedł nieco mdły to się doleje. W zależnosci od tego czy lubimy zajzajer czy nie - płukamy lub nie. Ja nie płukam. Poszatkować, do gara wrzucić i gotować razem z agielskim zielem i laurowym liściem do miękkości, co zajmie z 6 godzin na bide. Jak nam kapucha wonnościami odstrasza pacjentów od ambulatorium, czas się zająć mięskiem. Po kilogramie: kiełbasy, boczku, nóżek kurczaczych, białej kiełbasy, wołowinki drobno siekanej i wieprzowiny siekanej grubo - razem jakieś pięć, sześć kilo mięcha zesmażyć na patelni. Udka można podgotować w kapuście, łatwiej mięsko od kości odchodzi. Smalec wlewamy do gotującej się kapusty. Z mięsem należy poczekać - dobry moment jest jakąś godzinę przed końcem obróbki. Następnie wrzucamy pierwszy secret ingredient czyli suszone grzybki od teściowej. Borowiki i podgrzybki w lasach Podwilka zbierane - poezja. Jak zapach ładny dadzą wrzucamy drugi tajny składnik - słoik powideł śliwkowych. Tu minimalistom mówimy precz - żadne tam słoiczki czy półkwaterki. Trzeba zapakować przynajmniej pół litra do trzy czwarte żeby to w ogóle miało smak odpowiedni. Od tego momentu nie można gara opuścić bo przywrze wszystko i cała nasza robota zda się psu sąsiadów. Trzeci składniczek to przecier pomidorowy. Dwie - trzy puszeczki zazwyczaj wystarczają. Mieszamy z namaszzczeniem... jeszcze troche... i... jest. Można wołać niesmiało że "jak by kto chciał spróbować to gotowe..."
Wydawać by się mogło że pułk ułanów tego nie zeżre przez tydzień. A zazwyczaj na drugi dzień z wieczora kończyliśmy resztki.
A - i na koniec dobra rada. Nie należy do bigosu wrzucać rydzów. Nawet wspomniany pies sąsiadów zawył ponuro i wydarł czterokończynowo w knieje.
Następnym razem będzie o tym jak zjeść coś dobrego gdy się nie ma trzech dni na gotowanie.
Jednakowoż nie samą jajecznicą żyje pogotowiarz. Toż przy ilościach hurtowych odwalanych dyżurów szlag by człowieka trafił z hiperholesterolemii.
Na obiadek najczęściej były kurczacze nóżki. Zazwyczaj gdzieś koło południa padało hasło "Kto chce papuge?", następowała zrzutka a następnie mistrzowie zabierali się do dzieła. Zasadniczo po kilku miesiącach człowiek miał sraczkę neurogenna na samą wzmiankę o smażonym udku, ale zamawiałem zawsze. Gdyż zapach dochodzący z kuchni potrafił doprowadzić do rozstroju nerwowego każdego, kto udeczka nie zamówił. Do udeczek były ziemniaczki i sałatka kapuściano-warzywna w zalewie octowej. Minęło już kilka lat, a dalej tego nie jem.
Kolejnym wynalazkiem był bigos. Tutaj trzeba zarysować tło. Mianowicie z racji konkretnej odległości od domu wyjeżdżałem na dyżury do tego pogotowia na dwie lub cztery doby. Czwartek-piątek lub czwartek-niedziela. Jak się ma tyle czasu, warto coś upichcić. I pewnego dnia przystąpiłem do czynu. Kupiłem 25 litrowy gar, mięsiwo przeróżne, kapuchę - i zacząłem eksperymenta na ludziach. Mam nadzieje że się Komisja Etyki Lekarskiej o tym nie dowie bo pójdę siedzieć. Pierwszy był nieco - dziwny. Po zrobieniu dotarło do mnie że kiełbasę trzeba będzie jednak usmażyć następnym razem, a kapustę chyba odcedzić. Bo bigos był przepyszny tylko w trakcie jedzenia rozpuszczał szkliwo a po piętnastu minutach od spożycia powodował masywną biegunkę osmotyczną. Jednak mój zespół był dzielny - zjedli, wyrazili umiarkowany entuzjazm, pobiegli do toalety a po powrocie zaoptowali za nieco mniejszym kwachem następnym razem - "ale tak w ogóle to pycha była, doktor". Koniec cytatu. Późniejsze wynalazki były mniej lub bardziej trafione-chybione - aż po jakimś kwartale doszedłem do recipe, które dzisiaj za darmo oddaje. Jest to Bigoss a'la Abnegatt w wersji Open Source - w razie wykonania uprzejmie proszę jedynie o zacytowanie źródła.
Kapuche 6-8 kilo(gramów - dla purystów językowych) odcedzić, ze dwa kubki można zostawić na później, gdyby bigosik wyszedł nieco mdły to się doleje. W zależnosci od tego czy lubimy zajzajer czy nie - płukamy lub nie. Ja nie płukam. Poszatkować, do gara wrzucić i gotować razem z agielskim zielem i laurowym liściem do miękkości, co zajmie z 6 godzin na bide. Jak nam kapucha wonnościami odstrasza pacjentów od ambulatorium, czas się zająć mięskiem. Po kilogramie: kiełbasy, boczku, nóżek kurczaczych, białej kiełbasy, wołowinki drobno siekanej i wieprzowiny siekanej grubo - razem jakieś pięć, sześć kilo mięcha zesmażyć na patelni. Udka można podgotować w kapuście, łatwiej mięsko od kości odchodzi. Smalec wlewamy do gotującej się kapusty. Z mięsem należy poczekać - dobry moment jest jakąś godzinę przed końcem obróbki. Następnie wrzucamy pierwszy secret ingredient czyli suszone grzybki od teściowej. Borowiki i podgrzybki w lasach Podwilka zbierane - poezja. Jak zapach ładny dadzą wrzucamy drugi tajny składnik - słoik powideł śliwkowych. Tu minimalistom mówimy precz - żadne tam słoiczki czy półkwaterki. Trzeba zapakować przynajmniej pół litra do trzy czwarte żeby to w ogóle miało smak odpowiedni. Od tego momentu nie można gara opuścić bo przywrze wszystko i cała nasza robota zda się psu sąsiadów. Trzeci składniczek to przecier pomidorowy. Dwie - trzy puszeczki zazwyczaj wystarczają. Mieszamy z namaszzczeniem... jeszcze troche... i... jest. Można wołać niesmiało że "jak by kto chciał spróbować to gotowe..."
Wydawać by się mogło że pułk ułanów tego nie zeżre przez tydzień. A zazwyczaj na drugi dzień z wieczora kończyliśmy resztki.
A - i na koniec dobra rada. Nie należy do bigosu wrzucać rydzów. Nawet wspomniany pies sąsiadów zawył ponuro i wydarł czterokończynowo w knieje.
Następnym razem będzie o tym jak zjeść coś dobrego gdy się nie ma trzech dni na gotowanie.
czwartek, 19 marca 2009
Intensywna terapia
Tak się jakoś złożyło że nie miał kto jechać do kaszlącej babci. Klnąc na czym świat stoi wlazłem do R-ki i pojechaliśmy w czarna noc. Powód mojego wzburzenia był łatwo wytłumaczalny - na stoliku w dyżurce została sobie pyszna jajecznica na boczku i cebulce. Taka ze ściętym białkiem i płynnym żółtkiem. No po prostu dzieło sztuki. Nic to. Obrócimy raz-dwa to się letnią też zje.
- Stacja, będą szczekać?
- Będą. Zaraz za mostem.
- No to w imię Boże.
Jedziemy, czarno, paskudnie, psa by z budy nie wyrzucił nikt. Jesień. Może ktoś lubi jesienne mgły ale na pewno nie pogotowiarz. Szczególnie jak do tych mgieł pada deszcz i mży mżawka. Przejechaliśmy przez wieś, minęliśmy most, domy dawno się skończyły... Gdzie do cholery ten co miał czekać? A - jest. Co prawda dziwne miejsce trochę, bo chałupy nie widać, ale macha energicznie i jednoznacznie.
- Brywieczór. Gdzie to?
- A tutaj, panie lekarzu. Trza ino bez mostek uważać żeby się nie poślizgnąć bo poręczy nima.
- Będziemy uważać. Daleko?
- Z 300 metrów.
Starym zbójnickim sposobem dodałem jeszcze sto i pomnożyłem przez dwa. Oż w morde.
- A co się dzieje? Bardzo kaszle?
- Jak to - kaszle?
- No tak mam na karcie - że kaszle.
- Aż to matoł (piiii) - wymruczał chłop.-Kobieta się dusi a ten będzie gadał że kaszle.
- Dusi? - upewniłem się na wszelki wypadek i zarządziłem zmontowanie ekipy Szerpów. Czyli zabranie wzystkiego razem z butlą.
Chłop tym razem nie kłamał. Faktycznie było nie więcej niż 300 metrów. Co nie zmienia faktu, że była to droga trudna, śliska, błotnista i wyjątkowo dla ekstremistów. Dobrze że jeansy miałem do prania. Po klapnięciu d.pą w błoto dziwnie się wygląda.
W domu masakra. Babcia staruszka z rozwiniętym obrzękiem płuc. Na szczęście z wysokim ciśnieniem - na szczęście dla niej i dla nas bo to się troszkę łatwiej leczy. Jako że o transporcie mowy nie było, zmontowaliśmy mała IT na miejscu i zalekowaliśmy babcie. Która to już po jakiej godzince tak się poprawiła że zaczęła rokować przeżycie transportu. Wobec czego zapakowaliśmy babcie na wózek, sprzęt na babcie i kroczek za kroczkiem dotuptaliśmy do karetki.
Jajecznice wywaliłem do kosza. Żółtko się ścięło.
- Stacja, będą szczekać?
- Będą. Zaraz za mostem.
- No to w imię Boże.
Jedziemy, czarno, paskudnie, psa by z budy nie wyrzucił nikt. Jesień. Może ktoś lubi jesienne mgły ale na pewno nie pogotowiarz. Szczególnie jak do tych mgieł pada deszcz i mży mżawka. Przejechaliśmy przez wieś, minęliśmy most, domy dawno się skończyły... Gdzie do cholery ten co miał czekać? A - jest. Co prawda dziwne miejsce trochę, bo chałupy nie widać, ale macha energicznie i jednoznacznie.
- Brywieczór. Gdzie to?
- A tutaj, panie lekarzu. Trza ino bez mostek uważać żeby się nie poślizgnąć bo poręczy nima.
- Będziemy uważać. Daleko?
- Z 300 metrów.
Starym zbójnickim sposobem dodałem jeszcze sto i pomnożyłem przez dwa. Oż w morde.
- A co się dzieje? Bardzo kaszle?
- Jak to - kaszle?
- No tak mam na karcie - że kaszle.
- Aż to matoł (piiii) - wymruczał chłop.-Kobieta się dusi a ten będzie gadał że kaszle.
- Dusi? - upewniłem się na wszelki wypadek i zarządziłem zmontowanie ekipy Szerpów. Czyli zabranie wzystkiego razem z butlą.
Chłop tym razem nie kłamał. Faktycznie było nie więcej niż 300 metrów. Co nie zmienia faktu, że była to droga trudna, śliska, błotnista i wyjątkowo dla ekstremistów. Dobrze że jeansy miałem do prania. Po klapnięciu d.pą w błoto dziwnie się wygląda.
W domu masakra. Babcia staruszka z rozwiniętym obrzękiem płuc. Na szczęście z wysokim ciśnieniem - na szczęście dla niej i dla nas bo to się troszkę łatwiej leczy. Jako że o transporcie mowy nie było, zmontowaliśmy mała IT na miejscu i zalekowaliśmy babcie. Która to już po jakiej godzince tak się poprawiła że zaczęła rokować przeżycie transportu. Wobec czego zapakowaliśmy babcie na wózek, sprzęt na babcie i kroczek za kroczkiem dotuptaliśmy do karetki.
Jajecznice wywaliłem do kosza. Żółtko się ścięło.
środa, 18 marca 2009
Sądny dzień
Co się wczoraj działo - niech to jasna cholera. Co ciekawe, jedynie na horrorach można zobaczyć zwiastuny nadchodzącej zadymy. Chmury na horyzoncie zamajaczą ponuro, wiatr się jaki zerwie albo znajomy powie nam że wie kto zabił Kennedy'ego ale opowie nam po powrocie ze skoku bez spadochronu z 10 tysięcy.
Ranek rozwijał się leniwie, nadeszła popołudniowa lista i tu dzonk. Okazało się że w preassessmencie siedział ktoś nieprzytomny bo przepuścił bez badań zawał z by-pass'ami. Zanim się uzupełniło niedoróbki, szlag trafił godzinę czasu. Po czym, przyspieszając do podświetlnej - by zdążyć zoperować wszystkich przed zmrokiem - z niejakim zdziwieniem skonstatowałem że druga pacjentka miała obustronną torakotomie. Bo się jej płucka zakląkły z powodu odmy. A ta nastąpiła spontanicznie - bo pani miała wrodzone pęcherze rozedmowe. A to ci dopiero... Jako że od czasu operacji minęło trochę czasu a kaszleć każdy musi - więc płucka zostały niejako sprawdzone - poinformowałem panią że owszem, możemy ją naprawić, ale jednakowoż ryzyka powtórnej odmy wykluczyć się nie da. Po rozważeniu wszystkich za - a głównie przeciw - pani podjęła słuszną decyzję że idzie do domu.
Do kolejnego pacjenta zaglądnąłem z niejakim niepokojem. I słusznie. BMI 40 - czyli używając skali góralskiej: "łatwiej przeskoczyć niż obejść", kilka schorzeń dodatkowych. Sam mjut. W dodatku po zabiegu zgłosiła dolegliwości bólowe przekraczające wszelkie możliwe poziomy.
Nie ma to jak obiad o 8 wieczór.
I matematyka z fizyką na deser.
Ranek rozwijał się leniwie, nadeszła popołudniowa lista i tu dzonk. Okazało się że w preassessmencie siedział ktoś nieprzytomny bo przepuścił bez badań zawał z by-pass'ami. Zanim się uzupełniło niedoróbki, szlag trafił godzinę czasu. Po czym, przyspieszając do podświetlnej - by zdążyć zoperować wszystkich przed zmrokiem - z niejakim zdziwieniem skonstatowałem że druga pacjentka miała obustronną torakotomie. Bo się jej płucka zakląkły z powodu odmy. A ta nastąpiła spontanicznie - bo pani miała wrodzone pęcherze rozedmowe. A to ci dopiero... Jako że od czasu operacji minęło trochę czasu a kaszleć każdy musi - więc płucka zostały niejako sprawdzone - poinformowałem panią że owszem, możemy ją naprawić, ale jednakowoż ryzyka powtórnej odmy wykluczyć się nie da. Po rozważeniu wszystkich za - a głównie przeciw - pani podjęła słuszną decyzję że idzie do domu.
Do kolejnego pacjenta zaglądnąłem z niejakim niepokojem. I słusznie. BMI 40 - czyli używając skali góralskiej: "łatwiej przeskoczyć niż obejść", kilka schorzeń dodatkowych. Sam mjut. W dodatku po zabiegu zgłosiła dolegliwości bólowe przekraczające wszelkie możliwe poziomy.
Nie ma to jak obiad o 8 wieczór.
I matematyka z fizyką na deser.
wtorek, 17 marca 2009
NHS
Jak to się tłumaczy z lenguidża? Nurses handled service. Jak się trafi męcliwa, idzie jajo znieść. Na szczęście nie dzisiaj. Dzisiejszy zespół był szybki, sprawny i nic sobie nie robił z pana który mężnie zaciskał zęby i cierpiał w milczeniu. Mimo otrzymania końskiej dawki leków przeciwbólowych.
Statystyka przyłożona do oceny jakości życia odkrywa dość niesamowitą i nieco skrzywioną wersję zasady Pareto. Wynika z niej że 85% ludzi zasadniczo jest zadowolonych z życia. I najczęściej ocenia go - i wszystkie możliwe w nim zdarzenia - pozytywnie. 10% twierdzi że jest jako tako i że można by coś poprawić. 5% jest kompletnie niezadowolonych. To ci którzy po skończonej kolacji na pokładzie prywatnego jachtu, spożywając w promieniach zachodzącego słońca bitki z ostatniej na świecie iguany, twierdzą że jest to kompletna porażka. Bo łódką bujało albo kelner był rudym rasy białej.
Mimo najlepszych chęci, mimo zaangażowania i pozytywnego podejścia, zawsze się znajdzie Smerf Maruda który swoim podejściem do życia wyzwala w człowieku radosną chęć użycia buta.
Jak to mówił Pan Franek: "Syćkim, k.. nie idzie wygodzić".
Howg.
Statystyka przyłożona do oceny jakości życia odkrywa dość niesamowitą i nieco skrzywioną wersję zasady Pareto. Wynika z niej że 85% ludzi zasadniczo jest zadowolonych z życia. I najczęściej ocenia go - i wszystkie możliwe w nim zdarzenia - pozytywnie. 10% twierdzi że jest jako tako i że można by coś poprawić. 5% jest kompletnie niezadowolonych. To ci którzy po skończonej kolacji na pokładzie prywatnego jachtu, spożywając w promieniach zachodzącego słońca bitki z ostatniej na świecie iguany, twierdzą że jest to kompletna porażka. Bo łódką bujało albo kelner był rudym rasy białej.
Mimo najlepszych chęci, mimo zaangażowania i pozytywnego podejścia, zawsze się znajdzie Smerf Maruda który swoim podejściem do życia wyzwala w człowieku radosną chęć użycia buta.
Jak to mówił Pan Franek: "Syćkim, k.. nie idzie wygodzić".
Howg.
poniedziałek, 16 marca 2009
Goście goście
Tytuł brzmi znajomo? Ale tym razem nie będzie o filmie.
Jako że człowiek jest zwierzęciem stadnym, radość w jego sercu wzbiera na myśl o konkretnej imprezie. Zaproszenia potwierdzone, koordynaty ustalone, menu wykonane.
Od czasu do czaaaasssuuuu
jakbym słyszała nadal
jak przychodzisz pod mój dom...
Sąsiedzi lubią polską muzyke grillfolkową albo są głusi. Albo na wakacjach. A może gitar słodki dźwięk koi ich nerwy?
Taaak.
To był w rzeczy samej udany weekend.
Next time - Kornwalia. Ponoć wrony zaczynają zawracać gdzieś koło Truro...
Jako że człowiek jest zwierzęciem stadnym, radość w jego sercu wzbiera na myśl o konkretnej imprezie. Zaproszenia potwierdzone, koordynaty ustalone, menu wykonane.
Od czasu do czaaaasssuuuu
jakbym słyszała nadal
jak przychodzisz pod mój dom...
Sąsiedzi lubią polską muzyke grillfolkową albo są głusi. Albo na wakacjach. A może gitar słodki dźwięk koi ich nerwy?
Taaak.
To był w rzeczy samej udany weekend.
Next time - Kornwalia. Ponoć wrony zaczynają zawracać gdzieś koło Truro...
Subskrybuj:
Posty (Atom)