Zima, taka prawdziwa. Ze sniegiem po pas, mrozikiem, sniezynkami, choinkami w oknach i...
DRRRRRRRRRRYYYYYNNNNNNN!!!!
Tyle razy sie juz odgrazalem ze chyba czas najwyzszy urwac ten pieronski kabel. Podnioslem sluchawke w sam raz zeby uslyszec istote rzeczy.
- ...beda czekac przy drodze. Mowili ze jest kwadrans podejscia.
Z okreslaniem czasu dojscia do domu pacjenta jest tak samo jak z iloscia spalanych dziennie papierosow, podawanych przez palacza w formularzu anestezjologicznym. Kazdemu mozna bez wiekszych ceregieli doliczyc dyche w ciemno. Czyli ze jak mowili o kwadransie to w godzine powinnismy zajsc.
- Abnegat, slyszales?
- Wiem gdzie. A co sie dzieje?
- Nadcisnienie, zle sie czuje.
- No to jedzmy - westchnelo mi sie zalosnie do cieplej i przytulnej dyzureczki.
Jedziemy sobie pod gore dolina i jakos tak znajomo mi to wyglada. Kkurcze, jak Wypastowanego zobacze, to mi regularnie szczeka spadnie. A za pietnascie minut trza mu bedzie pokute zadac. Toz nie ladnie jest klamac. Nawet jezeli jest to tylko dyspozytor pogotowia.
Wslepilem sie w sylwetke nerwowo machajaca na poboczu drogi... nie. Jednak ktos inny. Zwrocilem Wypastowanemu honor i otwarlem drzwi.
- Brywieczor. Daleko?
- Jakis kilometr w gore.
- Do samego domu dojedzie? - nadzieja matka glupich niby jest, ale czemu by nie sprobowac...
- Nie. Ale potem to juz bedzie niedaleko.
Zapakowalismy pilota do karetki i ruszyli pod gore. Po kilometrze dojechalismy na maly placyk.
- Odtad trzeba isc.
- No to w droge. - Jakos za cholere nie moglem wykrzesac animuszu. Wzielismy jeszcze latarke z samochodu i potuptalismy calkiem przyzwoita, szroka drozka w gore doliny. Nasz przewodnik podprowadzil nas jakies 300 metrow i zwolnil. Sikac mu sie zachcialo?
- O, tedy - ucieszyl sie i skrecil w wypatrzona sobie tylko znanym sposobem sciezke. Tak jest, dobre buty w pogotowiu to podstwa. Szczegolnie jak tubylcy wynajduja skroty przez sniegi po kolana. Po kilkudziesieciu metrach plaski pasaz sie skonczyl i weszlismy miedzy drzewa. Plusem okazala sie calkiem milo wydeptana sciezka. Minusem pieronskie nachylenie i nieco zdradliwe oblodzenie co poniektorych odcinkow.
- Ile to pan mowil? Kwadrans?
- No, jeszcze z kwadrans i dojdziemy.
Od razu przypomnial mi sie ten pieron co to zone mial "han na brzyzku". Potem sie okazalo ze "han" oznacza cos kolo kilometra.
W sumie podejscie zajelo prawie godzine. Konczac wycieczke klalem w nieboglosy, zgodnie z zasada ze choleryna jak do mozgu dojdzie, to zadusi - wiec lepiej sie jej pozbyc w sposob naturalny. Nawet mi sie tlumaczyc pacanowi nie chcialo, ze jak by nas nie oklamal, to poprosilibysmy GOPR o pomoc. A tak jestem w lesie, bez kontaktu z baza, karetka i w ogole swiatem cywilizowanym; o transporcie kogokolwiek w takich warunkach szkoda gadac. W miedzy czasie zapadla czarna noc, a nasza sluzbowa latarka zaczela dawac mile, nastrojowe, wrecz intymne zolto-rozowe swiatlo.
- Bry.. Abnegat.. Pogotowie... Kozia... Wolka...
- Dobry wieczor, panie doktorze - odrzekla milo babcia struszka. Przetarlem zalane potem oczeta i ze zdziwieniem rozgladnalem sie po salonie. Czysciutko, schludniutko, obrusiki, filizaneczki - bardziej bym sie takiego widoku spodziewal w dobrach Polanieckich niz w lesnych ostepach. Dziwny jest ludzki rod.
Babcia niestety miala wszelkie powody by wyladowac w szpitalu. Jak pomyslalem ze musze teraz zejsc na dol, zawezwac stacje, poczekac na GOPR, wtarmosic sie z powrotem i wrocic na dol... Lomatko. Toz do rana nie zdaze.
No nic - co sie da to sie da - a co nie to nie. Rozpoczelismy lekowanie babci i po jakiejs godzinie przestala rzezic, nabrala rumiencow, cisnienie jej spadlo do wartosci akceptowalnych a bole w klacie minely jak reka odjal. Wyjasnilem ze powinna do szpitala pojechac i ze jak chce, to sie cala akcje zorganizuje. Zaoptowala za pozostaniem w domu. Madra kobieta. Ostatecznie nie wiadomo komu zawal pisany a przezyc transport w takich warunkach zakrawalo na cud stosowany.
Wypilismy jeszcze herbatke, sprawdzili parametry i ruszyli w dol. Nasz przewodnik na wszelki wypadek stlenil sie duzo wczesniej wymigujac sie krowa czy innym zwierzeciem udomowionym. Moze i dobrze bo bym mu pewnie do d.py nakopal w drodze powrotnej. Latarka pozarzyla sie jeszcze z dziesiec minut i zapadla ciemnosc. Taka
blue velvet . Pogrzebalem w torbie i wyjalem latareczke do ogladania gardla. Kkurcze, alez to ma moc. Nigdy bym sie nie spodziewal.
- Kaziu, drzemy w dol. Bo toto wytrzyma gora kwadrans - tu prychnelismy zgodnie smiechem - i zdechnie.
- No to co - bobsleje?
- Ty pierwszy - odparlem z kurtuazja.
Zaczelismy nieco dziwny zjazd na butach od-drzewa-do-drzewa. W dole zamajaczyl bialo snieg - czyli krawedz lasu niedaleko. I w tym momencie latareczka doszla do wniosku ze wybiera wolnosc - i wysunela mi sie spomiedzy zebow. Po czym odbila sie pare razy i zgasla.
- Taak. To co, plan B?
- A mamy plan B? - odparl Kazio jak rasowy Dominikanin. Czyli pytaniem na pytanie.
- Mamy. Idziesz pierwszy i macasz droge. A jak uslysze wrzask to skrece.
- Smieszne barz - odrzekl Kazio i metoda spokojnego zsuwania sie w dol wydarl na sage w kierunku jasniejacej doliny. Po kilkunastu minutach upaprani jak nieboskie stworzenia wyladowalismy na plaskim.
- Droga gdzies tam? - zaryzykowalem i ruszylem pierwszy. Jeszcze tylko kilkadziesiat metrow, jeden row po pas z woda na dnie i osiagnelismy cywilizacje. Czyli rzeczona drozke.
- Gdziescie tyle byli? - wykazal sie wspolczuciem, podziwem dla naszego hartu ducha i czym tam jeszcze kierowca.
- A co, pokazac ci? - odparl Kazio. Musze go w wolnej chwili o tych Dominikanow zapytac.
- Stacja sie pytala o nas jakas godzine temu.
- To zglos gotowosc i powiedz ze wygladamy jak gornicy przodkowi. Jak nic pilnego to musimy sie umyc.
Z kazdego wyjazdu mozna jakis wniosek wyciagnac.
Po tym kupilem sobie super hiper 28-diodowa latarke ktora na 3 paluszkach dziala juz 5 lat. Slusznym jest powiedzenie ze madry Polak po szkodzie...