Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Z pamietnika rurownika. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Z pamietnika rurownika. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 18 listopada 2010

Gramatyka drenika

Czlowiek to dziwne stworzenie jest. Sukces, choćby nie wiadomo jak niezasłużony, uskrzydla. Najlepszy przykład jak dobre samopoczucie maja ci, co wygrali w totka. Z drugiej strony niepowodzenie staramy się odsunąć od siebie tak daleko, jak to tylko możliwe. Nie mówię tu o sytuacjach ”to nie ja”, czy też świadczące o braku jakiegokolwiek kręgosłupa ”to on”. Jednak wersja się zepsuło znana jest wszem i wobec.

Mistrzostwem świata jest tataa, bo SIĘ wylało powiedziane z niejakim zdumieniem znad klawiatury mojego laptopa.

Napisawszy wczoraj kolejny kovalikowy pościk, uffnałem sobie głeboko i polazłem do przebieralni. Jako ze czas nadszedł iść do domu. I tu napotkałem Helenkę, któraż to dzielnie w dłoni trzymając urwnięte dreniki, stwierdziła rzeczone the drains have been broken. Koniec cytatu. Kiedym wyraził zdumienie, jak też się te dreny same pourywały, okazało sie że w trakcie mycia maszynki ktoś tam pociągnął za coś tam, chrupnęłło i dreniki sie w rękach ostały. Zaufałem sobie po raz drugi i obiecałem, że rano się przyjrzę. Ostatecznie Polak da radę.

Ledwim się przebrał, capnęła mnie Zuzia, która to uzywając strony czynnej, opisała, co tez się z drenami stało. Tu dochodzimy do podstawy gramatyki wypadkowej:
Opisując rzecz zepsutą w pierwszej osobie uzywamy strony biernej, w drugiej - strony czynnej, a w trzeciej strony czynnej ze wskazaniem czynnika.
Czyli w liczbie pojedynczej będziemy mieli:

1. się zepsuło
2. zepsułeś/ -aś
3. zepsuł to on/ona/ono

I odpowiednio w liczbie mnogiej:

1. oni zepsuli
2. wy zepsuliście
3. oni zepsuli

Gdyby ktos nie widział różnicy pomiędzy osobą pierwszą a trzecią liczby mnogiej, uprzejmie informuję, ze w osobie pierwszej stoimy ze wszystkimi (my) i wskazujemy na pozostałych, a w osobie trzeciej jesteśmy sami i informujemy kto dokonał zniszczenia. Czasownik zepsuć się nie posiada strony czynnej "zepsułem" w liczbie pojedynczej oraz żadnej ze stron w 1 os. liczby mnogiej.

Polazłem ja z Zuzią na salę, odwróciłem analizator gazów na plecy i zaczałem dopasowywać dreniki. Tak nie pasi - tak też nie - nie te końcówki - nie te dreniki... Oż w morde. W końcu się poddałem. Mówię, ze jednak inżynier bedzie potrzebny, bo manual szlag trafił, a wyjścia i wejścia nie opisane. I tu moja Zuzia błysnęła intelektem, bo wskazała na przednią ścianę, gdzie jak byk wisiał sobie port wejściowy, w dodatku z odstojnikiem. Taak. Połączyliśmy - i trzba teraz sprawdzić, czy działa. Poprosiłem o filtr, bo mi jakoś stuletnie bakterie, żyjące w trzewiach naszego złoma, kompletnie są niepotrzebne, i zabrałem sie za oddychanie. Ja sobie dycham, analizator analizuje, Zuzia patrzy...
- Abi, a pamiętasz ty, że tam jest cała masa Desfluranu pętająca się od wczoraj w układzie?
- Zezfuranu pojadasz? - przemyślałem sobie co Zuzia chciała mi powiedziec i usiadłem na taboreciku. Szybko przesuniętym we właściwe miejsce przez Zuzię. Zabrala mi maskę i zarządziła głebokie wdechy. Po trzecim powróciło mi widzenie pojedyncze. Jednak Desfluran to szybki gaz, cokolwiek by nie mówić. A skąd go tyle w rurach?

Jako, że podtlenek jest szkodliwy, staram się go nie używać wcale. Nawet taki projekt był, w 2003 chyba (?) żeby się go z Polski pozbyc całkowicie, ale nic z tego nie wyszło. Mianowicie rezygnacja z podtlenku powoduje wzrost zapotrzebowania na gazy anestetyczne w trakcie zabiegu, a to podnosi znacząco koszty. By je utrzymac w ryzach, potrzebne są nowoczesne maszyny, które potrafią bezpiecznie wentylowac pacjenta przy przepływach 300 ml tlenu na minutę. A do tego jest potrzebny bardzo dokładny układ monitorujący. Co też kosztuje. I tak 8 lat po szumnych zapowiedziach podtlenek azotu, zwany gazem rozweselającym, miast gnieździć się w garażach samochodowych (osławione nitro), nadal króluje na salach operacyjnych. Pacjenci sobie rzygają i ich łeb napierdala, a doktory od czasu do czasu chichrają się bez powodu.

Pewnego razu, w zamierzchłych czasach, gdy robiłem staż w jednej z BACZNOŚĆ Klinik W Wielkim Mieście Spocznij!, do sali gdzie znieczulałem wszedł młody adept chirurgii. Przytoczé z pamięci naszą rozmowę.
- Hej. Który to podtlenek?
- O, ten.
- Mogę spróbować? Ponoć masa śmiechu jest...
Kopara mi opadła. -Proszę.
Mój interlokutor wziął maskę do ręki, odkręcił podtlenek i przyłożył ją do twarzy. Nabrał błyskawiczne trzy głebokie wdechy. Zdążyłem jeszcze powiedzieć:
- Może się połóż, bo ci...
I nie zdążyłem dodać, że mu zabraknie tlenu w mózgu bo stracił przytomność. Z powodu braku tlenu w mózgu. Zdążyłem go złapać, położyłem na podłodze, przeładowałem gazy na czysty tlen, gość poodychał może ze trzydzieści sekund i usiadł.
- Co się stało?
- Podtlenek.
- Nic nie pamiętam.
- Ale za to ile śmiechu było...


Tu ważna informacja. Współczesne - czyli wszystkie obecnie stosowane - maszyny mają wbudowane zabezpieczenie. Mianowicie nie ma takiej możliwości, by podać pacjentowi gaz, który nie ma tlenu w odpowiedniej ilośći. Po prostu, gdy odkręcamy podtlenek, automat sam dodaje tlen. Stare aparaty tego zabezpieczenia nie miały. I można było przez pomyłkę podać pacjentowi gaz, w którym tleny nie było wcale. Tak się stało na pomorzu, kilka lat temu. Młody anestezjolog podczas budzenia dziecka z narkozy zakręcił nie podtlenek, lecz tlen. I zamiast 100% tlenu, jak chciał zrobić, podał 100% podtlenek. Co skończyło się uszkodzeniem mózgu dziecka.

Podtlenek poza tym ma szereg niefajnych działań, jest podejrzewany o działanie teratogenne, poronne (ta przypadłość akurat mnie nie dotyczy) oraz ma powodować ciężkie charakteropatie u narażonego na jego działanie personelu. Muszę przyznać, że jak się patrzę po coponiektórych moich kolegach, to faktycznie coś w tym jest. Dlatego też sam podtlenku nie używam wcale. I tu dochodzimy do sedna - żeby Desflurane działał jak powinien, jego stężenie powinno byc w przedziale 1-2 MAC*. A 1 MAC dla Des w powietrzu wynosi circa jebałt 7 Vol%...

To się zmienia z wiekiem, dzieci poniżej 1 roku potrzebują aż 9-10,5 Vol%, a ludzie powyżej 65 roku zadowalają się 4,5 - 5,7. Ale do krótkiego zabiegu potrzeba jakieś 7-9 Vol% i dwóch ampułek alfentanylu. Inaczej pacjenci skacza malowniczo po stole.

Dobrze że dzisiaj mam dzień od zabiegów wolny.

Zatrucie podtlenkiem dziwne jest. Raz mi się zdarzyło - dzidzię może 18 miesięczną dymiłem do nastawienia nózi. Układem Reesa, co dla niewtajemniczonych oznacza dziurę w balonie, którym dmuchamy i mase szkodliwego gazu wokoło łba anestezjologa. No i po jakichś 40 minutch (zabiegu, co miał trwać góra minut 7) zaczałem się histerycznie śmiać. W dodatku nie wiedząc z czego. Czysta paranoja. Na szczęscie było lato, zrobiliśmy przeciąg - i mi przeszło.

-----------------------
*Ten MAC nie ma nic wspólnego z Apple.
Minimal Alveolar Concentration to takie stężenie anestetyku w pęcherzyku płucnym, które u 50% pacjentów pozwoli naciąć skórę bez wywołania odruchów obronnych. Czyli z Polskiego na Nasze - połowa pacjentów nie pogryzie chirurga, jak ten im zada cios nożem w trzewia.

sobota, 13 listopada 2010

Zgliszcza - i zaorana ziemia

Diagnoza podstawą sukcesu jest.

Czyli, uzywając Latinum Abnegatae: Diagnosis fundamentum bonuum eventuum est.

Powinno być to wyryte na południowej ścianie Giewontu, dwudziestometrowymi literami, coby zawsze i wszędzie prawda ona była łatwo dostępna. Skończyło by się na-gwałt otwieranie brzucha w przebiegu ostrej przerywanej porfirii, chowanie alkoholików po urazie głowy - chowanie do grobu, dodajmy - czy nieskuteczne reanimowanie pacjentów którzy powinni byc zabezpieczeni dużo wcześniej - i wybitnie mniej agresywnymi metodami, niż kopanie prądem czy łamaniem żeber.

Chirurg mój ulubiony, co to w piątki rzeczy rózne naprawia, w miejscowym zabukował sobie pryszcza na dupie. No i kul. Położyli gościa na brzuchu, chirurg wdziubał w dupsko miejscowy anestetyk i dźgnął gościa boleśnie. Dosłownie, bo ten zawył. Wiec dal mu kolejną ampułeczkę i dźgnął go poraz wtóry. Proces ten trwał do dziewiątej ampułki i konkretnie rozoranej dupy, kiedy to moja współpracowniczka nie wytrzymała nerwowo napięcia i nie pytając nikogo o zgodę, poszła po uśmierzacza bólu. Czyli mnie.

Widok zaiste imponujacy. Facet leży na brzuchu. Cięcie ma conajmniej dziesięciocentymetrowe, bo rzeczony pryszcz okazał się być pilonidal sinus. Czyli jakby pryszczem ale takim nie do końca. I teraz pytanie, co ma zrobic biedny anestezjolog. Wersja poprawna politycznie każe opierdolić chirurga, przeprosić pacjenta i wyjść. Ale gdzie tu serce...

Znieczuliłem faceta na brzuchu - ale że LMA w tej pozycji włożyć sie nie da a intubacja jest conajmniej trudna, zostało dymanie przez maskę. Co jest może i proste, ale jeżeli się weźmie pod uwagę jego zarost i 10 vol% Desfluranu - bo przy nizszych wartościach chirurg musiał pracować z ruchomym celem, co zdrowe nie jest - trudno sie dziwić mojemu otępieniu pod koniec zabiegu. Jednak 10% to nie w kij dmuchał.

Wieczorem wypiję sobie drineczka - i padnę. Człowiek sie bardzo ekonomiczny po anestetykach robi. Tylko nie mogę za dużo, bo z rana przyjdzie sobie pani na krwi pobranie. Więc jechac muszę do kliniki naszej, coby tą krew pobrać. I tu wychodzą dwa problemy. Czemu ja? - Bo nikt inny tego nie umie zrobić. A czemu w sobotę? Bo pacjent nie może kiedy indziej. A pobrać musimy, bo pierwsza próbka poszła bez naklejki na fiolce - choć naklejki z danymi pacjenta były zarówno na kopercie, w której rzeczona fiolka była jak i na pudełku, w którym był koperta. I na papierach, co to były wsadzone do środka, a w których to jasno i wyraźnie było napisane, że nasza pracownica została dziabnięta prze chirurga skalpelem i teraz musimy zbadać krew pacjenta na obecność wirusów dla ludzi szkodliwych.

I te skurwysyny bure po trzech dniach przysłały wynik - na papierze, z pieczątką - że nie oznaczyli niczego. Jakaś trzymająca się przepisów (censored) skasowała badanie, od którego zależy wdrożenie leczenia p.wirusowego w przypadku zakażenia HIV, a wiadomość wysłała sobie pocztą.

Pomijając wszystko inne - toż nasz telefon jest na każdym możliwym dokumencie...

Piekło i szatani.

sobota, 30 października 2010

Gazować!

I spuścić z łańcucha psy wojny!!!

Prawda, która głosi, że ”z każdą chwila mojego życia nieuchronnie rośnie liczba tych, którzy mogą mnie pocałowac w dupę” zawiera bolesną pułapkę. Mianowicie wąską - co więcej, z definicji stale kurczącą się, ale jednak istniejącą, jak nie przymierzając czyrak na odbycie - grupę ludzi, której członkowie w dupę nas pocałować nie mogą.

Bezkompromisowość jednak straszliwie kosztowna jest. Zarówno zdrowotnie jak i finansowo.

W zasadzie w życiu konsultanta anestezjologicznego takich ludzi jest niewielu. A i to zazwyczaj w niepełnym wymiarze. Ale appraisalowiec niestety należy do ścisłej czołówki. I jak napisał, że mam mu zrobić audyt porównujący tivę z gazami - nie ma przebacz.

Ponieważ ruszam z papierami od pierwszego listopada, od kilku dni dymię na potęgę. Ot, coby stare nawyki rozruszać. No i musze przyznać, że jak nie lubiłem tego cholerstwa, tak teraz, mając alternatywnę- nie znoszę zarazy jeszcze bardziej.

Opiszmy technologię. Znieczulenia dokonuję w pokoiku anestezjologicznym, przylegającym do sali operacyjnej. W tym to pokoiku otruwam pacjenta złotym strzałem - a w zasadzie srebrnym, bo jednak ląduje potem w rekawerze a nie w kostnicy - wsadzam w dziób eLeMeJa i przwoże do sali, gdzie go podpinam do Desfluranu. Tu nastepuje problem pierwszy. W anestezjologicznym nie mam parownika z Des tylko z Sevo. Stoję więc przed wyborem: albo mieszać gazy - albo na wyprzódki zapier.niczać do maszynki w sali i podpinać wprost do gazu właściwego. Ta druga droga jest naturalna jakby bardziej - ale tu czai się pułapka. Mianowicie trzeba zdażyć wysycić pacjenta gazem zanim się wydostanie spod działania dożylnego usypiacza. Nastepnie zagazowanego pacjenta oddajemy chirurgowi. Tenże sobie kroi, a my patrzymy jak nam gaz w atmosfere zapierdziela.

Tu mała dygresyjka.

Desflurane nie jest straszliwie drogi. Wystarczy napisać, że buteleczka 250 ml kosztuje 60 funciszów, czyli po dzisiejszym kursie jakieś 250 złotych. Problem leży w czym innym. Napiszmy to od samego początku.
Żeby pacjenta uspić - i utrzymac w tym stanie - w jego mózgu musi być odpowiednie steżenie gazu anestetycznego. To jest proste. Gaz rozchodzi sie na zasadzie różnicy stężeń - czyli z parownika do układu rur, następnie do płuc pacjenta, stamtąd do krwi a z krwi ostatecznie do mózgu. By uspić pacjenta w sensownym czasie, musimy szybko wysycić kolejne przedziały. Na koniec wysycimy mózg do zadanej wysokości - i pacjent sobie usnie snem nieprawdziwym.

Teraz problem - by wysycić szybko, należy ustawić wysokie stężenie anestetyku podawane do układu, oraz dużą ilość świeżych gazów - bo ilość bezwględna gazu w układzie to iloczyn stężenia i przepływu. Dalej proste? No to teraz zagwozdka: wg. producenta nie wolno współczynnikowi przepływ x stężenie przekroczyć 24. Czyli możemy sobie ustawić 2 l/min i 12 vol%, 3 l/min i 8 vol % albo 6 l/min i 4 vol%. Tyle, ze 1 MAC - czyli takie stężenie anestetyku wziewnego w pęcherzyku płucnym, przy którym 50% pacjentów nie zareaguje na bodziec chirurgiczny, wynosi dla Desfluranu w powietrzu, w grupie wiekowej 18-30 lat 6.35 - 7.25 vol%. Co przy ww. opisanych ograniczeniach przekłada sie na dość konkretny czas wysycenia mózgu pacjenta, mimo, iż Desflurane jest gazem „najszybszym”. (Wiaże się to z rozpuszczalnością w płynach - im mniejsza rozpuszczalność, tym prędkośc wysycenia wyższa; desflurane jest wyjątkowo słabo rozpuszczalny, stąd duża szybkośc - ale tez i wysokie stężenia konieczne do uzyskania efektu).

Gdybyśmy posłużyli sie przenośnią jazdy samochodem - sen pacjenta następuje po przekroczeniu 150 km/h, więc na początku należy deptać ile wlezie, by po osiągnieciu właściwej prędkości wrzucić piąty bieg i za pomocą maluśkiego gazu podtrzymywac prędkość.

Innymi słowy, by wysycić układ a nastepnie pacjenta, trzeba przez pewien czas - zazwyczaj pieć do dziesięciu minut - utrzymywać wysokie przepływy gazów. Co powoduje w parowniku efekt zbliżony do wyniku trzeciego biegu i gazu wdepniętego do samej podłogi w samochodzie z trzylitrowym silnikiem.
W baku mianowicie tworzą się wiry.
Wydatek ten się opłaci, jeżeli zabieg będzie trwał godzinę. Wtedy po pierwszych drogich minutach zredukujemy przepływ świeżych gazów do 300 ml czystego telnu - tyle mw. zuzywamy w stanie narkozy - i następna godzina upłynie pod znakiem anestezji o kosztach zbliżonych do zera.

Tyle teoria.

W praktyce musimy mieć maszynkę, która nam pozwoli utrzymać tak niski przepływ gazów. Moja, przy zaintubowanym pacjentcie - czyli rurę wkładamy do tchawicy i uszczelniamy mankietem, straty gazu równe zero - pozwala wentylować przy przepływach 1,5 litra/minutę. Porównamy to znów do osiągów motoryzacji - znieczulam aparatem klasy Ford Granada AD 1985, 2.3 l. Duże, wygodne, 19 l/100 km przy dynamicznej jeździe.

Ale w tym kraju nie intubuje sie pacjenta, jeżeli absolutnie się nie musi. Używa sie wspomnianych eLeMeJów. Które to przylegaja do krtani i ich szczelność jest większa - lub mniejsza. Co nie ma żadnego znaczenia przy TIVIe, bo przeciek kompensuje sie wyższym przepływem w zasadzie bezkosztowo - natomiast w przypadku Desfluranu połowa naszego drogocennego gazu wyp.ulatnia się w atmosferę, trujac personel, a głównie anestezjologa. W rzeczy samej rzadko udaje mi się ustawic przepływy niższe niż 3 litry - co w zasadzie całą technikę. stawia pod znakiem zapytania.

Gdyby mój szef zobaczył, ze na pięć krótkich zabiegów wypaprałem całą butelkę Desfluranu, prawdopodobnie by mnie zabił. Słowo prawdopodobnie jest związane z mozliwością zejścia śmiertelnego szefa na zawał przed dokonaniem zabójstwa.

Trzeba się przyglądnąc tym cholernym mewom, latającym wokoło naszych kominów. Może z tego wściekłego gazowania będzie jakis pożytek - i naprute gazem ptaszydła zaczną obsrywać inne samochody, nie tylko mój.
Póki co mam objawy, których nie miałem ładnych pare lat. Cieżki łeb i chęć pójścia do łóżka. W celu zapadnięcia w letarg, uściślijmy.

Musze się tego kurewstwa pozbyc jak najszybciej.

środa, 27 października 2010

Rozsądek

Zdrowego rozsądku racz nam dać Panie.

Ponieważ wczoraj o zdrowym rozsądku coś się tam napatoczyło, wartało by pociągnać wątek dalej. Bo nic w medycynie ważniejszego nie ma. Mówimy tu o przypadkach i doktorach normalnych, czyli ze wsi. Bo miastowe - czyt. kliniczne - to one mają rozsądek inny. Przypisany do doktoratu na przykład. Habilitacji. Albo do konta. Choć ten ostatni przypadek nie ma wyraźnej geolokalizacji. Znam takiego jednego, co to kosi kase we wsi, gdzie nie ma komu dobranoc powiedzieć. A leczy wszystko - za wyjątkiem przeszczepów serca. Choć może to też juz robi?


Na czym polega zdroworozsądkowa ocena pacjenta? Proste. Wiemy, jak pacjent się czuje i co soba reprezentuje. Wiemy - a przynajmniej powinniśmy się z grubsza domyślać (ta wersja jest dla całkowicie leniwych) - jak wpłynie na niego proces leczniczy. I na podstawie tegoż powinniśmy przewidzieć dalsze jego losy.

Najprościej na przykładach.

Przychodzi do nas chirurg, co to jeszcze rękę z ciepłego moczu oblizuje (chyba, że w nocniku zimny był), i chce nas namówić na zoperowanie babci staruszki. Idziemy, oglądamy i juz na pierwszy rzut oka widać, że babcia zabiegu nie przeżyje.

Tzn. nie przeżyje wg. kryteriów anestezjologicznych, co to mówią, że pacjent przeżył jak po zabiegu do domu dotarł. Bo chirurg uważa, że mu pacjent przeżył, jeżeli jego serce biło w momencie zakładania ostatniego szwu.

Skąd to wiadomo? Ano, ciśnienie 60/20 mmHg, anuria (czyli niesikanie - niestety, jak człowiek nie sika to znaczy że umiera) od dwóch dni plus 7 innych kondycyj z założenia śmiertelnych. W czym się przejawić ma nasz zdrowy rozsądek? Ano, musimy powiedzieć stanowcze NIE. Nie będziemy babci operować dla papierów czy statystyk. Babcia dawno minęła PNR (Point of No Return) i jedyne co jej teraz trzeba to godnych warunków do umarnięcia.

W skrócie, rzecz jasna. Bo należy ocenić, czy babcię jesteśmy jeszcze w stanie podnieść ze wstrząsu, czy zrobimy to na tyle szybko by dożyła do dializy a następnie ją przeżyła, czy w czasie pomiędzy podstawowa choroba jej nie zabije - bo jeżeli na ten przykład ma coś poważnie zepsutego w brzuchu, jak sperforowane czy martwe jelito, żeby tylko wspomnieć drobiazgi, to szans nie ma żadnych. I jeszcze kilkanaście różnych tego typu problemów musimy pokonać, nim babcia na łono rodziny powróci.

Chirurg jednakowoż myśli kategoriami zupełnie innymi. Vide powyżej. Dla niego fakt, że babcia nie sika, jest drugorzędny. Widać jej się nie chce - toż jak by się jej chciało, to by sikała. Że ciśnienie ma niskie? To daj jej - tej, no - efedryny! I szybko , na stół, natychmiast, bo ja trzeba operowaaaaaaćććć!!!

Tu sie muszę w piersi walnąć, bom pracowal też i z takimi, co widzieli zdecydowanie poza stół operacyjny, a pacjent nie kojarzył im się z półtuszami zwierzęcymi. Pozdrowienia dla P. Ale to rzadkość jednak jest.

Że co, że proste było? W sumie i racja. No to popatrzmy tak: babcia staruszka, w super stanie, zasuszona, co to jej mają zoperować excusez moi przepukliznę (pis. oryg., nie poprawiać). Bo jej na starość ściana puściła i w loco minores resistentiae wyszło jej z brzucha jelito. Mówimy do chirurga - panie, babcie trza do domu odesłać, kazać rodzinie paść na potegę i za pół roku do planowego rozpisać. A jak warunków nie ma, to na oddział przyjąć i z miesiąc ją tuczyć. Co chirurg robi? Sie zgadza - a następnie zrzyna babcię na dyżurze, jako zabieg ostry. Że niby babcia niedrożności dostała. Jaki jest dalszy ciąg? Po trzech tygodniach sciągnięcie ostatnich szwów, trzy godziny później babcia w prawdziwym trybie pilnym ląduje na stole do powtórnego zeszycia, bo się rozlazła. Znaczy - rana się rozlazła. Dlaczego? Bo jak pacjent stuletni białko ma na poziomie 4 g/dl to szans nie ma, żeby się mu cokolwiek zrosło.

Albo z drugiej strony. Patrzymy w papiery, a tam na rozpoznaniu choroba niedokrwienna serca, nadciśnienie, COPD, cukrzyca i ciort wie co jeszcze. No, strach się bać. Ale po bliższym przyglądnięciu widać, że choroba niedokrwienna jest stabilna, COPD wcale nie przeszkadza pacjentowi na wielokilometrowe spacery po górach a cukrzyca z nadciśnieniem zalekowane i prowadzone jak przedszkolak w supermarkecie ze słodyczami. Czyli na bardzo krótkiej smyczy - i w kagańcu. W takim przypadku nie ma co wydziwiać i spirometrii z badaniami wydolnosciowymi robić, tylko brać na salę i nie pyskować. Nawet jak to jest wyrostek o 3 nad ranem.

A skąd mnie wzięło znów na pustostan we łbach lekarskich narzekać? Ano, przyszła pielęgnirka z preassessmenta, coby się dowiedzieć, jakież ja mam zdanie na temat zabiegu u pacjenta, który to nie może po schodach chodzić, bo ma bóle wieńcowe, nitro używa m/w tak jak Bardzo Źli i Bardzo Szybcy - czyli co pięć minut wtrysk do gaźnika - na nogach ma obrzęki do kolan a w sercu maszynkę, która robi „ping”. I zapytała, czy ona ma go dopuścić. Znaczy - do zabiegu. Odpowiedziałem grzecznie, że pacjent jest do diagnostyki bez znieczulenia - bo mu maja rurę wsadzić nie powiem gdzie - i decyzja o kwalifikacji leży w rękach prowadzącego. Ale z mojej strony nie wpuścił bym go nawet na parking.
- A czemuż to? - zadziwiła się srodze moja interlokutorka.
- Bo ma realną sznsę umrzeć, nim dojdzie z samochodu do windy.


Zastanawiam się, czego nie zrozumiał dżip w słowach Klinika Chirurgii Dnia Jednego.

wtorek, 26 października 2010

Świadome odrzucenie ryzyka

Człowiek strzela - Pan Bóg kule nosi.

Co na medycynę przekłada się następująco: anestezjolog intubuje - torakochirurg zszywa tchawicę sprutą prowadnicą. Wszystkich, chcących zarzucić mi próbę nadania statusu bóstwa naszym kolegom, pragne uspokoić. We łbie mają tak poprzewracane, że żadne pienia nad ich Boskością nie będa odebrane jako przesadzone.

Ewentualnie jako niewystarczająco czołobitnie wypowiedziane.

Cała medycyna, nasze działania ku chwale i pomocy rodzajowi ludzkiemu, sprowadzają się do zarządzania ryzykiem. Mamy przyjrzeć się dokładnie co pacjentowi grozi, gdy się zabiegowi nie podda - i porównać to z ryzykiem, którym obarczone jest całe postepowanie w danym przypadku.

Innymi słowy, trzeba sobie uczciwie odpowiedzieć na pytanie - czy leczenie mojego pacjenta to nadal leczenie czy też weszliśmy w obszar katrupienia dla sztuki.

Żeby ocenić ryzyko zabiegu, trzeba proces rozebrać na kawałki. W przypadku zabiegu chirurgicznego krajczy musi nam - a dokładniej pacjentowi - odpowiedzieć, jakie jest ryzyko powikłań związanych z nożem. Szczególnie interesuja nas powikłania groźne, co to się potencjalnie kończa śmiercią lub ciężkim kalectwem.

Mimo odczuć pacjentów, że anestezjolog to taki miś-przytulanek, co to przytomności pozbawi, by bólu nie czuć, a zabiego to kawa z pączkiem jest - również anestezjologiczna część przedsięwzięcia niesie ze sobą ryzyko. W niektórych przypadkach całkiem znaczne. Dlatego do naszych obowiązków należy ocena, czy dana droga postepowania leczniczego nie niesie dla pacjenta większego ryzyka niż zaniechanie leczenia. To właśnie dlatego chirurgia kosmetyczna jest tak paskudna - bo ryzyko zabiegu plus ryzyko postepowania anestezjologicznego konfrontujemy tu jedynie z marnym samopoczuciem spowodowanym przez Cycus Zwisus.

Niestety, o ile w przypadku procesów leczniczych możemy wykonać prawidłowo podwójnie zaślepione badanie, o tyle w przypadku oceny powikłań obarczonych ryzykiem zgonu już nie za bardzo. Posłużmy się może przykładem. Lek o znanej skuteczności, sprawdzamy pod kątem powikłań. Możemy porównać lek vs. inny lek lub lek vs. placebo. W pierwszym przypadku porównamy bezpieczeństwo i skuteczność terapii znanej vs. nowej. Ani pacjent ani lekarz prowadzący nie wiedzą, czym są leczą/ leczą. Po założonym okresie czasu/ liczbie pacjentów sprawdzamy statystykę. Przy dużej liczbie badanych wychwycimy nawet najrzadsze działania uboczne - i majac do dyspozycj zarówno pro jak i contra będziemy mogli podjąć decyzję o włączeniu terapi, badź jej zaniechaniu.
Jeżeli jednak dochodzimy do oceny ryzyka wystąpienia powikłań dala zdrowia  i życia groźnych, napotykamy na pewien problem. Spróbumy sobie wyobrazić badanie mającena celu wykazanie, że pacjent najedzony przed zabiegiem ma większe ryzyko zachłyśnięcia, rozwinięcia zespołu Mendelsona i zgonu. Jak wykonamy podwójnie ślepą próbę? Zaślepić doktora łatwo jest - bo niekoniecznie musi wiedzieć, kto żarł, a kto nie. Z pacjentem gorzej - trzeba by go było uśpić i przez sondę jak kaczkę napchać. Do tego musielibyśmy świadomie narazić najedzonych na ww. powikłania w celu tylko i wyłącznie otrzymania materiału statystycznego. ćo nas niebezpiecznie zbliży do doktora Mengele.
Stąd pierwszy problem w ocenie ryzyka. Wiemy, że istnieje, ale za cholerę nie wiemy jak duże jest, gdyż dostepne nam są badania retrospektywne - czyli uzyskane na podstawie przeglądania starych dokumentów medycznych - które to nie podlegają reżimowi badań prospektywnych.

Problem drugi wynika z doboru grupy. Może się okazać, że Kowalski, oceniający Górali, orzyma zupełnie innych wynik niz Wiśniewski pracujący z Kaszubami. Trzeba będzie wykazać jakie czynniki maja wpływ na badanie: zawartość jodu w powietrzu, chów wsobny, spożycie roczne oscypka na głowe czy noszenie kierpców. Mówimy tu o biasie geograficznym, homogenności grupy i innych czynnikach pozamedycznych.

Problem trzeci to wpływ samych badaczy i przyjętych kryteriów. Kowalski będzie latał za swoimi pacjentami i każdego, który zawaha się przy odpowiedzi na pytanie „Jak się pan czuje?” zaklasyfikuje jako mającego mdłośći. Wiśniewskiemu natomiast trzeba będzie narzygać na spodnie, by był skłonny właczyć pacjenta do grupy z powikłaniami. Tu dochodzi do biasu badacza, zjawiska odrzucania tych pacjentów którzy nie pasują do teorii oraz naginania wyników.

Czy widać już ogolny zarys problemu? Nie?
No to nazwijmy go wprost: bardzo dużo się mówi o tym, o czym na wstepie było. Że trzeba ocenić ryzyko i na tej podstawie podjąć decyzję o leczeniu. Ale nikt nie mówi dokładnie jak to ryzyko ocenić, bo dane są w najlepszym wypadku ogólnikowe.

Spójrzmy na przykłady. Śmierć pacjenta w przypadku Emergency Surgery w okresie 1 miesiąca od zabiegu oceniana jest na 1:40 Konkretnie? Konkretnie. Ale zwróćmy uwage, że jedynym kryterium przyjętym do oceny jest bardzo niewyraźnie określone "emergency". A do tego wora wpadnie zarówno pacjent z pękniętą śledzioną po wypadku komunikacyjnym, pacjent z krwawieniem śródczaszkowym jak i pacjent z pękniętym tętniakiem aorty piersiowej. Pierwszy raczej przeżyje, drugiemu babka wróżyła - a trzeci raczej szans bladych nie ma.

Albo na przykład taki oto kwiatek: Przetrwała Pozabiegowa Dysfunkcja Poznawcza (czyli jajecznica w głowie) u pacjenta powyżej 60 r.ż. jest oceniona na 1:100 Ale znów - nikt nie mówi jaki to sześćdziesięciolatek, czy taki co to biega półmaraton dwa razy do roku, czy też raczej taki co pali dwie paczki Ekstra Mocnych. I czy miał pypcia wycinanego z dupy czy też może wszczepienie zastawki w hypotermii i krążeniu pozaustrojowym.

Kolejny przykład - mój personalny hit. Śmierć okołooperacyjna 1:500 w ciągu 2 dni lub 1:200 w ciągu 1 miesiąca po zabiegu. Bez zająknięcia się kto-co-jak-gdzie-po co... Piękna statystyka, która danemu pacjentowi daje bite zero. Kto to w ogóle ocenia i po jasną cholerę? Przypomina mi się stary dowcip: jak Kowalski zdradza swoją żonę na boku każdego dnia, a Wiśniewski swojej jest całkowicie wierny, to statystycznie uprawiają seks pozamałżeński 15 razy w miesiącu.

Statystyka dziwna jest - i w zasadzie nie mówi o niczym. Bo co można powiedzieć rodzinie pacjenta, który zmarł po zabiegu wyrostka robaczkowego? Że znalazł sie w doborowej grupie, którą statystyka ocenia obecnie na poniżej 1%? (znowu - bez zróżniocowani czy to zdrowe dziecko, czy obciążony POChP, cukrzycą i chorobą niedokrwienną złom ludzki). Z drugiej strony możemy porównać prawdopodobieństwa zdarzeń nieznanych z tymi których doświadczamy codziennie. I tu potwierdza się prawda wszem i wobec wiadoma. Dzikus, zwany homo monopedes boi się rzeczy i zdarzeń mu obcych. Dlatego właśnie mój pacjent trząsł sie ze strachu , że sie nie obudzi po wyrwaniu zęba - choc ryzyko takiego zdarzenia idzie poniżej 1:miliona - ale godzinę później uciekł z wybudzalni, wsiadł do samochodu za kierownicę i pojechał do domu 60 kilometrów.

(!)

Jeżeli boicie się przed zabiegiem chirurgicznym, pomyślcie tak: w porównaniu z ruską ruletką, w której codziennie biorę udział jadąc do pracy, ryzyko że coś mi sie dzisiaj stanie jest pomijalne.

Choć zawsze może zagrzechotac ogon kobry i miły głos prowadzącego oznajmi: „Bankrut, niestety. Kasiu, pocałuj pana.”

sobota, 23 października 2010

Poduszkowce. Oraz dzieci nieco starsze.

”Gdy dzieci maja trzy latka, są tak słodziutkie, ze człowiek chciałby je zjeść. A potem do końca życia żałuje, ze tego nie zrobił.”
podobno francuskie

Dzieci w praktyce lekarskiej. Łomatko.

Najlepiej wystartować od truizmu, że każda dzidzia inna, że podejście indywidualne, że empatia i takie tam blablabla. Spróbujmy zagadnienie rozgryźć od podszewki.

Grupa pierwsza - sralniczki. Małe, nie mówi, robi kupy i drze się. Kompleksowo patrząc, wydaje się, ze wszystko sprzysięgło sie przeciwko nam. Ale to tylko na pierwszy rzut oka. Przyglądnijmy się nieco bardziej szczegółówo.
Małe - trudno coś przeoczyć.
Nie mówi - przynajmniej nie łże.
Robi kupy - znaczy że zdrowe. Chyba że kupa z daleka zalatuje klebsiellą - o v.cholerae nie wspominając - wtedy klasyfikujemy jako niezdrowe. Poza tym niedaltoniści mogą rzucić okiem na kolorek. Szczególnie podpadaja kupy zielone (chyba że po szpinaczku), czerwone (uwaga na buraczki) czy czarne (tu nacinamy sie na borówki i carbo medicinalis). Pianka powinna wzbudzić nasza czujność. O niebieskiej kupie radzę zapomnieć - przypadek to niespotykany, w zasadzie trzeba sprawdzić okoliczne kałamarze i sprawa się wyjaśni.
Drze się - żyje. To wcale nie znaczy, ze jak kto się nie drze to umarł. Ale jak kto nie żyje - to mowy o darciu nie ma. Młody adept sztuk medycznych zazwyczaj ma ścierpniętą dupę na myśl samą, ze na izbę przywieźli wrzaskuna. „Panie, spraw, żeby mnie nie wsyłała” zostaje wypowiedziane bez udziału swiadomości, zgodnie ze staropolskim „Gdy trwoga...”. Za to gdy człowiek przywyknie, zaczynają go wnerwiać bachory, które się nie drą. Dlaczego? A jak niby gardełko zbadać u zajadle zęby zaciskającego dwulatka? Jak płuca osłuchać, gdy oddycha 30 ml/wdech? Ha? Sceptycy rzekna, że przynajmniej serce dobrze ocenić można, ale dzieciak nie głupi, sobie poradzi. Gdzie wrzątek ciecze, tam palec wsadzi. Znaczy - gdy widzi, ze przykładamy słuchawke do mostka, natychmiast zaczyna się drzeć.

Grupa druga - aniołeczki tupaczu. Dzieci przedszkolne, co to im szkoła jeszce psychiki nie wykoślawiła. Tu możemy mieć kilka wariantów.
Pierwszy - w lecznictwie tak zwanym otwartym. Dzidzia chora, mamusia w ciężkiej panice. Łomatko. Radziłbym zatrudnić mamę do rozbierania, trzymania, obracania, podawania i odpowiadania na pytania - pożytek dwojaki. Nie trzeba walczyć z dzidzią oraz z mamą. Ważną rzeczą jest - ufać matce. Nawet gdy na pierwszy rzut oka to cieżka wariatka. Dlaczego? Ano, do mistycyzmu mi daleko, ale więź matczyno-dzieckowa jest wyjątkowa. I jak matka szaleje z niepokoju, lepiej dzidzię z mamą do zawodowego pediatry zawieźć.

To się odnosi do każdej z grup wiekowych, choc nie przesadzałbym: mając do czynienia z mamusią szalejącą na punkcie czerwonego gardełka siedemnastoletniej dzidzi bedziemy nie tyle potrzebować OIOM-u co hydroxyzynki. Dla mamusi. A czasami osobiście łyknąć też nie zawadzi.

Primo, mogliśmy cos przeoczyć. Secundo - dajemy czas dzidzi na rozwinięcie w pełni swoich objawów. Tertio - poczujemy sie wyjątkowo źle, gdy następna karetka przyjedzie z kartą zgonu dzidzi, z rozpoznaniem w polu „przyczyna bezośrednia”: wstrząs septyczny z DIC-em. Że co, że się nie zdarza? Ano, zdarzyło się. Byłem w tej drugiej karetce.
Wariant drugi to dzidzia objęta lecznictwem zamknietym. W dwu wariantach - z matką lub bez.

Ojca celowo pomijam, bo nawet jak jest, to bladego pojęcia o dzidzi nie ma. Nie mówię tu o tak skomplikowanych pytaniach jak żywienie, kalendarz szczepień czy zażywane leki - już często-gęsto pytanie o datę urodzenia powoduje taki nieprzyjemny zgrzycik.

Tu mamy sytuacje komfortową. Dzidzia jest spokojniejsza, bo albo czuje wsparcie rodzica, albo sie do szpitala przywyczaiło. Ogólne zasady są bardzo proste. Siadamy blisko, ale bez przesady mi tu, staramy sie nienachalnie nawiązać kontakt wzrokowy z dzieckiem i do badania przytępujemy dopiero wtedy gdy nam na to pozwoli. Pewnie, że czasem trafimy na dzika z lasu i żadna polityka nie pomoże. Ale to rzadkość. Po drugie, rozmawiamy z dzieckiem. Nawet gdy mama odpowiada - a tak się zdarzy w 90% przypadków - to i tak pytania kierujemy do dzidzi. Po trzecie - nie kłamiemy. Jeżeli musimy dziecku zrobić krzywdę, ostrzegamy go o tym lojalnie. Nie zawadzi też zawczasu przeprosić. Co prawda robimu to zaraz przed zabiegiem - bo nie potrzebujemy mieć pacjenta schowanego pod łózkiem tylko na nim - ale jednak. Jeżeli nałgamy, że to nic takiego, ot malutka igiełka, i złamiemy zaufanie - po ptokach. Nigdy nie uzyskamy współpracy ze strony naszego pacjenta. I - po czwarte - mój własny, prywatny sposób. Przekupstwo. Zawsze w kieszeniach miałem dropsy, cukierki i inne wyzwalacze endorfin. Czasem rozdawałem przed badaniem, na zachętę - czasem po, jako nagrodę. Czy działało? No - a jak przekonać niespełna trzyletniego berbecia, żeby wykonał forsowny wydech w czasie spirometrii? Ha? Że co, że się nie da? Da się, da. Tylko trzeba mieć dużo czasu, spokój, empatię i kilo cukierków. Sposób niestety odpada w przypadku nadwagi, cukrzycy czy innych alergii. Podsumowując - dzieci z tej grupy wiekowej to super pacjenci są pod warunkiem że uda się nam z nimi zaprzyjaźnić. Nie gwarantuje to pełnej współpracy, ale procedury bezbólowe przebiegną - bezbólowo właśnie.

Dzieci szkolne - tu mam mniejsze doświadczenie. Ale gdy się ludzi w tej grupie wiekowej traktuje poważnie, wyjaśniając i tłumacząc a nie wrzeszczy czy przemawia ex catedra, można uzyskać bardzo pozytywne wyniki. Empatia i szczerość są tu chyba najważniejsze.

I wreszcie młodzież, niezależnie od tego gdzie ustawimy granicę. Tu warto zapytać czy chcą być z opiekunem czy sami i w przypadku tej drugiej opcji poprosić mamę o wyjście. Tylko znowu - bez cudów, Panie Jezu - dobry zwyczaj wymaga, by podczas badania dziecka, z którym nie ma opiekuna, towarzyszyła nam pielęgniarka.

Niestety - a może stety? - nie pracowałem nigdy z dziećmi chorymi na choroby terminalne. I tu doświadczenia nie mam żadnego. Żeby się coś dowiedzieć o specyfice takiej pracy, radził bym poszukać blogów pediatrów. Bo na pewno są. Vide „La Mamma” AB. Z moich nielicznych kontaktów pogotowianych wynika, że ci pacjenci nie chcą współczucia tylko pomocy. Najczęściej zdają sobie sprawę z nadchodzącej śmierci. I często mają potężną wiedzę o swojej chorobie.

Ogólnie - nie rób drugiemu, co cię za młodu wkurwiało. Nalezy zawsze dążyć do wyeliminowania paternalizacji i znalezienia porozumienia na płaszczyźnie partner-partner.

Da się.

piątek, 22 października 2010

O wywiadzie słów kilka

Bardzo ładnie powiedział wczoraj Morfeusz o wywiadzie. Że ważny. I że podstawą rozpoznania i terapii jest. Ale w ferworze walki warto pamiętać, że wszystko, co od pacjenta się dowiadujemy, może byc funta kłaków niewarte. Z różnych przyczyn.

Primo, pacjenci łżą jak najęci. Szczególnie, gdy trzeba się przyznać do rzeczy niepopularnych, takich jak choroby psychiczne, gruźlica, usunięcie ciąży, zażywanie trucizn różnych (heroina, kokaina, canabis) koksownictwo pospolite (sterydy zżerane w ilościach wiadra tygodniowo), zużycie alkoholu (każdemu mnożę przez dwa), palenie (dodaję 5) czy zażywanie viagry. Do tego ostatniego nie przyzna sie nikt, choc zużycie w kraju wskazuje na zespół permanentnego zwisu w wiadomej części populacji.

Po drugie primo pacjenci mają sklerozę. Przy czym to nie jest jakowaś cecha specyficzna odróżniająca pacjenta od niepacjenta. Po prostu - stając się pacjentem, koncentrujemy sie na dolegliwościach obecnych, zapominając o poprzednich. Można otrzymać solenne zapewnienie, że pacjent żadej nadwrażliwości/uczulenia/reakcji ubocznej na leczenie nie wykazał - a w dokumentacji znajdujemy kartę wypisową z OIOMu, w której to ze szczegółami jest opisana reanimacja po wstrząsie anafilaktycznym spowodowanym spozyciem niewinnej aspirynki.

Tertio primo - pacjent może pojęcia bladego nie mieć. Bo na ten przykład był pod narkozą. A doktory, zamiatajac badziewie pod dywan, nie były go łaskawe poinformować, że na ten przykład po indukcji dostał wstrząsu. Albo, że mu coś ucięli, do życia niezbędnego, i zapomnieli o tym poinformować. Vide to przebite jelito z Iłży bodajże.

Quatro (primo), pacjent za jasna cholere nie rozumie naszych pytań - ale jest zbyt nieśmiały, zeby nam o tym powiedzieć. Jak ta pierdząca babka u Morfiego wczoraj. Często gęsto pytamy - „czy jest pan na cos uczulony”, myśląc o lekach. A pacjentowi uczulenie kojarzy się ze sraczką po pomidorkach. I odpowie, ze nie. Nie ma. A potem wykorkuje po voltarolu podanym dożylnie z powodu udokumentowanej nadwrażliwości na NSAID. Którą to nie zauważyliśmy w dokumentacji - a nie szukaliśmy uważnie, bo sam pacjent powiedział, że uczuleń nie posiada.

Rodzina za granicą - nie posiada. A ciotke w Londynie ma. A to za granica jest.

I wreszcie quinto: pacjent może by się i przyznał, ale rodzina w okolicy siedzi. Więc nie, nie pali, nie pije, seksu nie uprawia - a co to w ogóle jest? I potem krążą opowieści dziwnej treści o wiatropylnym - lub basenowym - pochodzeniu dzieci.

Do tego dochodzi zdolnosc sluchania i poziom asertywności. Bo początkowo zadajemy pytanie i grzecznie słuchamy opowieści. O cioci Krysi, co miała padaczkę - i siostrzeńcu z bliźniaczej ciąży co przegryzł sobie pępowinę na widok brata bliźniaka. Potem uczymy się, jak przerwać wywód, który nas nie interesuje. Ale - jak powiedział wieszcz - na tej drodze czyha zguba. Jeżeli nabędziemy asertywność doskonałą, zaczynając traktować pacjenta przed - a nie pod - miotowo, prędzej czy później doczekamy się klasycznego:
„A niech mnie w dupę pocałuje”.

czwartek, 21 października 2010

Terapia objawowa

Zobaczyłem wczoraj reklame znanego i lubianego Stoperanu. Ludzie ach-jacy-szczęśliwi łykali tabletki na wyprzódki, skurcze im ustepowały razem z parciem i mogli śmiało iść do babuni na imieniny. Bajka. Co prawda na koniec spiker z szykością karabinu maszynowego przeczytał ostrzeżenie, żeby nie żreć leków jeżeli się ich nie zna - ale tu dochodzimy do specyfiki polskiego narodu. Mianowicie każdy jeden obywatel zna się na piłce nożnej, polityce, motoryzacji i medycynie.

Znaczy, żeby uściślić: na medycynie znają się wszyscy za wyjątkiem doktorów, którzy są łapówkarzami i matołami.

Z lekarstwami niestety nie jest tak łatwo jak z homeopatykami, które nie robiąc nic, sprawiaja wrażenie, że samouzdrowienie pacjenta zostało spowodowane ich cudowną mocą. Farmaceutyki maja gorzej - mogą też i zaszkodzić. Jednak pewna grupa leków stanowi szczególne zagrożenie - to tzw. leki objawowe. Czyli wpływające na objawy, bez wpływu na przyczynę.

W zasadzie większość leków tak działa - toż leki na nadciśnie nie leczą choroby a jedynie ustawiają wszystko do pionu. Ale w przypadku chorób zakaźnych należy zapytać o sens takich działań.

Jeżeli męczy nas silne parcie - nie ma uproś. Organizm wykrył zagrożenie, wysłał rozkazy i uruchomił zrzut toksyn. Można zrozumieć, że sraczka takowa napadła kogoś w czasie lotu do Cape Town i nieco przeraża go wizja przesiedzenia całej podróży w kucki na najniewygodniejszej toalecie, jaka kiedykolwiek skonstruowano. Mam zresztą podejrzenie, że konstrukcja ta specjalnie należy do gatunku maksymalnie upierdliwych - toż 747 zabiera kilkaset ludzi na pokład, a kabin jest kilka. Ale po co żreć leki hamując perystaltyke w warunkach komfortu - nazwijmy go - toaletowego? Toż na własne życzenie zamieniamy się w worek z g ekskrementami.

Tu mi sie przypomniało, jak kolega mój wpadł był na IP z pacjentem, co to bóle miał z powodu kamienia w pęcherzyku. I na nieme pytanie starego, doświadczonego doktora, który tego dnia miał dyżur, odparł dumnie: „Pacjent ma ekskrement!”*...

Podobnie jest z lekami na kaszel. Toż kaszelek = usuwanie patogenów. Wraz z całą masą wydzieliny oskrzelowej. A po zażyciu dextromorphanu (czy co oni teraz daja, żeby odruch kaszlowy zahamować) jakoś tak na własne życzenie zamieniamy sie w wyżej wspomniany wór. Tyle, że z glutem.

Są sytuacje gdy kaszelek jest niedobry. Ale to jednak rzadkość. Głównie chodzi o to, zeby dzidzia grzecznie spała i dupy nie zawracała rodzicom.

Tak mnie topik napadł, bo właśnie łykam leki objawowe. Z powodu pięknej, bakteryjnej infecji gardła. I zamiast zeżreć jakiegoś bakteriocyda, leczę się panadolem (wiadomo, gorączka i boleści), phenylefryną (obkurcza sluzówkę) i kofeiną. I się tak zastanawiam: mam infekcję gardła, no to boli mnie gardło. Żebym widział gdziem jest chory. Katar - wiadomo. Bakterie precz. Kaszel - to samo. Ale po jasną cholerę łeb mnie napierdala??!?

----------------
*konkrement miało być. Ale czasem nie zawsze wychodzi to co powinno. Czasem, niestety, mimo naszych najlepszych chęci, wychodzi ekskrement.

czwartek, 14 października 2010

PONV czyli PPP

Operacja - wiadomo. Same przyjemności. Najpierw nie dają jeść, pić też zabraniają, potem przebiorą w takie śmieszne ciuchy z fizoliny, w której człowiek wygląda jak wypisz - wymaluj potencjalna ofiara osiedlowego gwałciciela a na sam koniec porżną człowieka na kawałki. I nawet go czasem zszyją. Gdy leżymy później w łóżeczku - otępiali nieco narkotykami i z romemłanym usmiechem gratulujemy sobie, że na wielkim kole fortuny omineliśmy pole bankrut - przychodzi moment prawdy. Zaczyna kręcić nam się w głowie, kurczy się nam wszystko co tylko może i po krótkiej walce z samym soba strzelamy pooperacyjnego panoramicznego pawia. Dobrze - gdy jednego. Albo dwa. Ale sa tacy nieszczęśnicy, którzy potrafia ciagiem womitowac przez 24 godziny...

Problem znany jest od dawna a ukryty pod jakże miłym akronimem PONV. Czyli PostOperative Nausea and Vomiting. Ponieważ oglądanie nieszcześnika rzygajacego jest jakies takie - moralnie obrzydliwe (o możliwości rozlezienia się rany pooperacyjnej na brzuchu nie wspominając), anestezjologi od jakiegoś czasu starają się temuż PONVowi zapobiegać. Wynaleziono leki, o skuteczności większej lub mniejszej, które nieszczęśnikom operowanym się podaje.

Tu są szkoły różne. Można dawać przed - można po - a można i w trakcie. Można dać każdemu lub coponiektórym. Można użyć lek jeden (mówimy wtedy o monoterapii) albo kilka (wiadrologia stosowana). Skąd tyleż koncepcyj? Toż najprościej dać wszystkim wszystko, chirurg będzie kontent, anestezjologa nikt dręczyć nie będzie rzygotnikiem a i pacjent też szczęśliwym sie stanie.

Albo martwym.

Jak wiadomo - róży bez kolców nie ma. Takoż samo leków i procedur medycznych. Zasadniczo to one mają pacjenta ratować. Ale czasem mu niestetyż szkodzą. Jakiż więc sesns dawać leki antyrzygotnikowe pacjentowi, co rzygać nie będzie, a które obojętne dla zdrowia nie są?

Tak było z droperidolem. Lek miły, tani, szeroko stosowany. W moich latach najsampierwszych używany razem z fentanylem jako tzw. neuroleptoanalgezja. Taki bardzo nadęty termin dla głupiego jasia. Problem wyciągneła na swiatło dzienne amerykańska FDA, która stwierdziła, ze pacjenci po podaniu DHBP mają dziwną skłonność do umierania w ciągu nastepnych 24 godzin. Nie - że wszyscy. Coponiektórzy. I z rzadka - ale jednak. Ponieważ byli to pacjenci czesto gęsto po zawałe, nikt nie przypisywał zgonów lekom a ogólnej kondycji pacjenta. Droperidol został nie tyle zakazany - co porzucony. Mozna go używać, ale pacjent musi być monitorowany przez nastepne dwie doby, co zdecydowania ogranicza jego powszechność.

No to - spróbujmy przewidzieć, czy pacjent bedzie chory potrutkowo, czy nie. Naukowcy rzucili się do pracy, wykonano masę rzetelnej, archiwalnej pracy jak i prób ślepych - i to podwójnie*. Na podstawie megadanych zrobiono mega analizy, o meta nie wspominając, powstały systemy oceniające ryzyko zapadnięcia pacjenta na rzyganie pooperacyjne...

Światłość nastała. I kalkulatory PONV. Wiadomo już, co kiedy i dlaczego. Jednak jakaś cholera, co to w nocy spać nie mogła, porównała cztery dostepne obecnie modele predykcji PONV i wyszedł dzonk. Mianowicie rozrzut wyników potrafił być powyżej 50%... Czyli wg. jednego systemu mozna mieć 15% - a w innym 70% szansę na pozabiegowego panoramicznego pawia. Żeby nie być gołosłownym: różnica pomiedzy Sinclairem a Palazzo wynosi jedynie 2,5%, ale juz Sinclair vs. Koivuranta to 35%. A Sinclar i Apfel rozłażą się o 50%... W dodatku oceniono czułość i specyficznoć tychże - wyniki są w najlepszym przypadku śmieszne. Przy czułości rzędu 80% (czyli na 100% pacjentów zagrożonych trafimy w 80% tych którym sie należało), metody te osiągaja specyficzność 33% (czyli na 100% leczonych niepotrzebnie truć będziemy 2/3)**. Żeby dołożyć do pieca, systemy Sinclaira i Palazzo miały dość odległy od rzeczywistego wynik.

Kolejny problem, to zupełna dowolność w przyjmowaniu czynników ryzyka. Jedni uważają, że jak ktoś miał kiedyś PPP to ma szansę większą mieć go raz jeszcze, niż ten co go nie miał (ale jak zakwalifikować tych, co pierwszy raz...), palacy rzygają rzadziej niż niepalący, kobiety częściej niż mężczyźni, młodzi częściej niż starzy. A jeżeli do tego dołączy się problem różnych anestetyków (zwiotczani i odwracani vs. zwiotczani i nieodwracani vs. niezwiotczani), typ chirurgii, środki p.bólowe - okaże się, że równie dobrze można przed zabiegiem wypić herbatke, pogrzebać w fusach i zobaczyć co wyjdzie.

W sumie - też metoda.

-------------------
*Definicja podwójnej ślepej próby: jest to EKG opisane przez dwóch chirurgów.

** Dane statystyczne podane za :
The value of risk scores for predicting postoperative nausea and vomiting when used to compare patient groups in a randomised controlled trial
R. Thomas, N. A. Jones, P. Strike, Anaesthesiology, Volume 57, Issue 11, pages 1119–1128, November 2002

czwartek, 30 września 2010

Sufentanil a Gepts

Abnegat, a masz jakies dane dotyczace modelu Gepts dla sufenty? Szukam jakichkolwiek materiałów instrukcyjnych, jak podawać tę trutkę w pompie TCI, ale ni cholery - nic po necie sensownegonie mogę znaleźć. MOze ty cokolwiek wiesz / posiadasz na temat tego modelu? Alex


Sam nie uzywałem nigdy, wszystko co poniżej, zebrałem z literatury.

Dwa algorytmy, Gepts i Bovill. Oba trójkompartmentowe, oba z b.dużym V3 - skąd długi czas połowicznej eliminacji.
Bovill: V1, V2 i V3 sa liniowo zależne od masy, wspolczynniki k sa ufiksowane.
Gepts: zarówno przedziały kompartmentów jak i wspolczynnikow są sztywno określone (wynikało by z tego, ze to taki algorytm jak fartuchy fizelinowe - jeden rozmiar, który jest do dupy dla wszystkich. Poza tym za Boga Ojca nie rozumiem po jasną cholere robić 3 kompartmentowy model, gdzie wszytko jest STAŁE. Do tego wystarczy jeden i odpowiednio dobrane współczynniki... Czegoś tu nie łapię.)

Model Gepts’a: Gepts E et al, Linearity of pharmacokinetics and model estimation of sufentanil. Anesthesiology 1995; 83: 1194-204
Model Bovill’a: Bovill JG et al, The farmacokinetics of sufentanil in surgical patients. Anesthesiology 1984; 61: 502-6

Odnośnie użycia: jedyną pracę jaka znalazłem, to Vyuk’a (Vyuk et al, Propofol anesthesia and rational opioid selection: determination of EC50-EC95 propofol-opioid concentration that assure adequate anesthesia and rapid return of consciousness. Anesthesiology 1997; 87: 1549-62)
Wynika z niej, że:
- przy 15 minutowym zabiegu stężenia Ce Propofolu i Sufentanilu powinny być odpowiednio: 3.57 mcg/l - 0.17 ng/ml a pobudka nastąpić przy 1.7 mcg/l - 0.1 ng/ml
- przy godzinnym zabiegu: 3.34 mcg/l - 0.14 ng/ml, pobudka przy 1.7 - 0.1
- przy pieciogodzinnym: 3.37 mcg/l - 0.14 ng/ml, pobudka j.w.

Stezenie Ce podane powyzej to Ce50 - daja 50% sznse odpowiedzi na bodziec chirurgiczny.

To samo źródło podaje jednak stosunki Propofol/Remifentanyl dla zabiegu 15 min. 2.57 mcg/l - 4.70 ng/l - sam stosuje raczej 3.0 mcg/l rzadko niżej dla Propofolu, za to 2.7 - 3.5 ng/ml dla Remifentanylu. I sa to, dodajmy, dawki Ce95 a nie zadne tam Ce50. Może przy jakiś dużych zabiegach na brzuchu jest potrzebny poziom powyżej 4.0 ng/ml? Tylko narkomani wymagali wyższych - ale ci potrafią dojść powyżej 6 ng/ml i dalej oddychać.

PS. Wybaczcie brak odpowiedzi, nadal nie mam netu w chałupie. Ukłony wszystkim, powitania tym co u mnie pierwszy raz ;)

wtorek, 28 września 2010

ZWD

Czyli zabezpiecz własny interes. Procedura znana od zarania dziejów, sprowadzająca się do znalezienia maksymalnej ilości rozpuszczalnika. Mechanizm też znany: jeżeli coś się może spierdzielić, zawołaj tak wielu pomocników/współwykonawców ilu tylko zdołasz. Jeżeli faktycznie nastąpi nieszczęście, będzie na kogo pokazywać palcami. O, to oni , tam - wszyscy byli, żaden nie zaradził. A jak do tragedii nie dojdzie? Wtedy gloria i chwała - nie, nie dla wszystkich - dla nas. Toż myśmy wszystko zorganizowali i pieczę mieli.

Siedzę sobie spokojnie i dłubię popołudniową listę. Dość napiętą, dodajmy. Na co wchodzi max-fac i się pyta, co ja tu robię. Zdębiałem. No, gazy puszczam kolorowe. Znaczy - teraz zaszczyki daję (pis. oryginalna), bo gazy to były rano. A bo on to mnie zamawiał do tego pacjenta - tu stuka groźnie palcem w teczkę - i czego mnie nie będzie? Jakiego pacjenta? Luknąłem szybko w historię: padaczka, choroba niedokrwienna, niewydolność krążenia, astma (choć tu trzeba mieć sporą dozę nieufności, bo w tym kraju każda duszność to astma albo POChP, zwane dla zmyły COPD - nawet jak pacjent ma obrzęki do pachwin a osłuchowo bulgocze), rozrusznik wszczepiony z przyczyn mi nieznanych (pewnikiem objawowa bradykardia, ale kto ich tam wie - wolałbym jednak choć cień informacji nt. dostać) plus parę pomniejszych. Wybałuszyłem gałki - a kto go zakwalifikował do zabiegu? No, ja - rzekł dumnie max-fac. Ale że chory, to chciałbym żebyś miał na niego oko. Z deczka podniosło mi się ciśnienie. A cegój nikt mi nie powiedział wcześniej o pacjencie? No jak to - zdumiał się max-fac. Przecież wedle gajdlansa nie musisz, toż on tylko w miejscowym, nawet bez sedacji - wyrwe mu parenaście zębów i po krzyku. Aaaa. Czyli że oglądać nie muszę - bo w miejscowym, ale siedzieć muszę, bo ciężko chory? Tak. No to - po moim trupie. Palcem nie dotknę. Może i pacjent sie nadaje do zabiegu - ale za jasną cholere nie pozwolę, żeby on umarł akuratnie po tym, jak JA go nadzorowałem.

No normalnie. Czy ja mam coś na czole napisane?

poniedziałek, 27 września 2010

Rozwiązanie

A oto rozstrzygnięcie konkursu!

Przypomnijmy: miało to mieć zastosowanie na sali operacyjnej.

Najbliżej była Innesta z pomysłem na uchwyt do igieł.

Najbardziej zdroworozsądkowym podejściem wykazał się Michaś ze swoją empetrójką.

Najbardziej pokręconym - KK i jej pojemniki z ciekłym azotem.

Najbardziej wyrafinowanym - pionki do gry ze Śmiercia w szachy F-blox’a (szczególnie tej gdzie grał Max von Sydov...)

Prawda jak zwykle jest prozaiczna:


Biore sie za Rogerową listę. Bedzie paluchy prostował, rżnął, piłował i gwoździował. A po południu przychodzi mój ulubieniec kanalarz coby zrobić sześć zabiegów małych, w tym 5 w ogólnym. Pracowity początek tygodnia się kroi.

piątek, 24 września 2010

Bedzie tego



Tak sala wyglada. Duza - i ludzi mnogo ;)

Nie wiem jakim cudem - zezarlo mi calego, cholernego posta. By to jasna cholera... Tak to jest, jak sie korzysta z nie swojego komputera.

Ogolnie wszystko zmierza ku szczesliwemu koncowi. Wykladowcy rozni - choc poziom kardiologii wyjatkowo sie wybil ponad przecietnosc. Zarowno wczoraj jak i dzisiaj.

Od kompletnej pomrocznosci jasnej ratuja mnie zaprzyjaznione REPy Abbota - Szaman, masz pozdrowienia (sic!). Zostalem rozpoznany od strzalu i zapytany, gdziez sie podzial wspolpijacz kawowy z zslego roku. Massakra.

kregielnia

Pani od Elserviera powiedzialem, ze na stronie daja 15 procen rabatu, wiec moze tez mi da? Dala. Dzieki temu nabylem droga kupna dwie potworne cegly. Od dawna ostrzylem sobie na nie zeby, ale okazji nie bylo.

A na sam koniec wpadlem do zaprzyjaznionego REPa - przyjazn niedluga, dwudniowa, ale serdeczna - ktorego zbajerowalem na przekazanie mi nieodplatnie dwoch urzadzonek. Ktore to znajduja sie na fotografii ponizej. Pytanie brzmi - co to jest - i do czego sluzy.


-----------------

Sesja poludniowa - wystep Noblisty, Sir Martin Evans'a, opowiadajacego o swoim wielkopomnym odkryciu Embrionic Steem Cells. Stymulujace. Po poludniu dzieci - czyli jak truc odwracalnie cos co wrzeszczy i w zasadzie wcale tego nie chce. Czynnie, dodajmy, nie chce.

czwartek, 23 września 2010

Rozmiekam

Nie zrozumiem tego za jasnego skurwysyna. Skad w profesorskim lbie potrafi sie zalegnac idea, ze anestezjologa nieznieczulajacego naczyniowke moze interesowac statystyka. Ktora czarno na bialym wykazuje, ze jak tetniaka znieczula anestezjolog nienaczyniowy to smiertelnosc rosnie. Oraz ze konieczne jest wprowadzenie pre-assessmentow, bo to jednoznacznie obnizylo ilosc pacjentow zwalonych z zabiegu w dniu operacji. Dodajmy, ze ta klinika badan przedzabiegowych musi byc prowadzona przez anestezjologa - no, jakiego? - TAK JEST!. Naczyniowego.

Jak by to przez zupelny przypadek przeczytal jakikolwiek wykladowca - nas ... g.uzik obchodzi statystyka oraz przemyslenia wlasne. Po to jade na taki wyklad, zeby mi ktos laskawie powiedzial: sprawdz krzepniecie co tyle a tyle, krytyczne wartosci fibrynogenu sa takie, a plytki zamawiamy przy wartosciach takich - bo potem jest po ptokach. A raczej po stwierdzeniu zgonu.

Dobili mnie wczoraj na tyle, zem nie byl w stanie nawet posta napisac. Do domu dojechalem na rdzeniu, na szczescie caly czas autostrada z jednym rozjazdem po drodze - wiec czynnosci wyzsze raczej do szczescia nikomu nie sa potrzebne.

Za to dzisiaj... Polazlem na sesje poswiecona trudnej intubacji. Nie to, ze mam jakowas bojazn wielka w sobie, ale co 3 lata ponoc kazdy ma taki dopust bozy przezyc. Co bylo robic.







Jak widac na zaprezntowanych obrazkach, mozliwosci uduszenia pacjenta mamy co niemiara. Najwazniejsze jednak, by wszystko bylo zgodnie z gajdlansem, co zawiera w sobie trzy fazy: A/, czyli to co zwykle, B/, czyli to, co robimy gdy nie dziala A/, i C/, czyli krew sie leje, wbijamy igly w przelyki, prujemy srodpiersia i zabijamy pacjenta ku ogolnej uciesze gawiedzi. Musze przyznac, ze troche mnie to przeraza. Kazda firma na punkcie honoru ma wyprodukowanie urzadzenia, ktore:
- a/ ma swiatelko i kamere;
- b/ ma kolorowy ekranik - przyczepiony albo lezacy obok i
- c/ jest tak upierdliwe w uzyciu, ze trzeba przejsc specjalny trening, by to cholerstwo uzyc. Przypominam - sa to urzadzenia przewidziane do ratowania zycia w sytuacji kryzysowej, gdy wszelkie inne mozliwosci wentylacji pacjenta zawiodly.
Szpital z kolei jest zobowiazany do:
- a/ zakupienia wszystkich mozliwych urzadzen
- b/ wrzucenie ich na jedno miejsce zwane dla jaj crash trolley i wreszcie
- c/ dreczenia nieszczesnego anestezjologa do ciaglego przegladu owegoz.
Rzecz jasna, jak przyjdzie co do czego, okazuje sie, ze bateryjki wlasnie zdechly, polaczenia nie dzialaja, mankiet sie rozszczelnil a pacjent wlasnie przekroczyl piata minute saturacji 66. Co sie przeklada na obraz mozgu przypominajacy dobrze wypieczoneg ciastko z jabluszkiem, zwanym popularnie szarlotka.

Sesja srodkowa byla niesamowita: pan Profesor z Nowego Jorku opowiadal o transmisja w synapsach, mechanizmach supresji przed i post synaptycznej przez anestetyki, receptory GABAergiczne, kanaly sodowe, chlorkowe, potasowe - taak. koncu cos stymulujacego. Inna rzecz ze tra farmakologie kupic i sie doksztalcic.

Po poludniu leze na sesje o przygotowaniu preoperacyjnym pacjenta z problemami kardiologicznymi. Bylem sie nie dowiedzial, ze do tego potrzebny jest kardiolog. A jeszcze lepiej kardioanestezjolog.

Tak na marginesie: jeden z anestezjologow poslal ostatnio pacjenta z choroba niedokrwienna do kardiologa, coby ten mu ocenil - kardiologicznie, nomen omen - pacjenta. Po trzech miesiacach przyszla odpowiedz:
"Dziekuje bardzo za przyslanie mi Pana Smitha. Ten bardzo mily dentelmen, lat 48, w rzeczy samej cierpi na chorobe niedokrwienna. W chwili obecnej pacjent zazywa:(...tu lista lekow, przepisana z naszego listu...). Pacjent nadaje sie do zabiegu pod warunkiem dostarczenia mu odpowiedniej ilosci tlenu.
Podpis.

środa, 22 września 2010

Nasiakam



Pierwsza sesja - i po sesji. Ginekologia. Po raz pierwszy uslyszalem cos sensownego. Znaczy, ze tlusta, utyta baba to zaden problem intubacyjny. Owszem, cukrzyca, rzucawka czy cholerstwa inne - jak najbardziej. Igle trudno wbic. Ale rura wchodzi tak jak powinna.

Drugi opowiadal o iglach. Miedzy innymi. Ze mozna do pilnego ciecia wbic - ale trza sie spieszyc. Czyli odkrywczo. Potem rozgorzala dyskusja, czy wolno ciezarna kluc w pozysji siedzacej i jak sie to ma do plodu. Ktos nie wytrzymal i zapytal czemu nie na boku? Bo registrarzy sie tego nie ucza - to nie umieja. Swiat sie konczy.

Na koniec wyszla babka opowiadac o iglofobii. Chciale juz wziac mikrofon do reki i powiedziec ze u nas w Polszcze to mamy swietny lek na to - alem po chwili wahania odpuscil. Jeszce nas potem beda jakie komisje scigac za walenie pacjentow chodakami po potylicy.

Pierwszy przeglad repow zakonczony wzglednym sukcesem - opedzilem sie od ulotek i dlugopisow a za to od Bridionu dostalem dwa sticki po 4 GB kazdy. Mili ludzie.

Nastepna sesja - anestezja do zabiegow naczyniowych. Trza isc - ostatecznie procz zylakow nic wiecej sie mi w tym temacie znieczulic nie udalo. Moze co madrego powiedza?

wtorek, 21 września 2010

Hufiec przodowników

Miało być o farmakokinetyce i -dynamice - ale nie będzie. Do tego jednak jest dzień spokojny potrzebny. A nie był. Najpierw wpadł stomatolog robić deszrotyzacje. No normalnie - masakra jakaś. Pomijam trzydziestopięciolatka z pniakami - ale dziewczynka dwadzieścia cztery, do wyrwania wszystkiego co tam jej zostało... Rzut oka na kartę - marchwianka. I wszystko jasne. Mianowicie kraj na wyspie jest bardzo dla swoich obywateli uprzejmy i nie zważając na ich poziom inteligencji, dba jak o dzieci własne. Znaczy - NHS Królowej dba, ale nie o nazwy chodzi. Wystarczy więc przez parę lat zapodawać sobie heroinę, któr atu jest ponoć tania jak fisz’n’czipy i służby odpowiednie kwalifikuja osbnika do lecznie odwykowego. A w zasadzie do leczenia substytucyjnego - każdy dostaje przydział rzeczonej marchwianki - czyli metadonu w buteleczce - i sobie tąże doi wedle zleceń specjalistów. Niestety, skutkiem ubocznym jest - poza wszelkimi innymi - całkowita utrata uzębienia. Powinni napisać coś takiego na pczauszkach z herą: „Powiedz swoim zębom Adios!!!”. Rzecz jasna, żył nie miała wcale, jakiś drobiazg wbiłem w szyję, dobiłem gazami i chirurg dokończył kleszczami co dziewczynka zaczęła igłą i strzykaweczką.

W czasie pomiędzy wpadł sobie piłkarz znany - znaczy, osobiście nie znam, ale sądząc po usmiechach płciów pięknych musi znany jest - żeby sobie rękę naprawić. Bo mu się tak smiesznie kciuk wykręcał we wszystkie strony, a głównie we wte co nie powinien. Potem się okazało, że jest sportowcem prawdziwym, bo dawka dziecięca uspiła go na pół dnia. Zaraza.

Jutro jadę coby nasiąkać. Siądę sobie rano, i zapatrzony w ekran, będę sobie jako ta gąbka wodę, łapał wszelakie nowości i starości, podziwiał mądrych i wpatrywał w elokwentnych. Czyli coroczny zlot AAGBI, dający możliwości powyższe. W dodatku trzydniowy - wiec do roboty wracam w poniedziałek. Ech, szkolenia.

A dzisiaj zalegne sobie w pozycji poziomej i sprawdzę jak też mi się satelita zainstalował. Może jakiego Sullivana pokażą?

czwartek, 9 września 2010

Początki miłe

Początki zawsze sa miłe. Po urlopie też tak to wygląda. Spokojny rozruch - ot, poniedziałek z kilkoma drobiazgami, sześć godzin roboty i do domu. Wtorek pomaluśku od południa. Środa... Wreszcie czwartek. Patrzę ja się w tę listę i oczom nie wierzę - Smerfetka ma zaorać siedmiu pacjentów w cztery i pół godziny? A jakimże to cudem, że się zapytam niechcąco...

Wymysliłem plan rozpaczliwy ratowania sytuacji i zadzwoniłem do Urlszulki. Może przyjedzie? Wezmę potem co będzie chciała - a teraz to płytkarza mam... i bałagan w domu... i koniecznie muszę sie urwać...?... Ostatnia nadzieja padła zanim się do końca zdążyłem wysłowić - liste miała całodniową więc z zastępstwa nici. Zaraza.

Rano nieco mi wzrósł poziom metabolitów adrenaliny w moczu - ale w końcu ileż mozna się przejmować. Raz i wystarczy. W końcu Smerfetka wpadła, wystartowałem z uśmiechem nr 5 coby sobie timowo czatnąć przez zabiegami, ustaliliśmy koordynaty i pognałem odpalać torpedy. Jednak siedem krążowników to nie w kij dmuchał.

Obchodzilismy się ze soba jak ze śmierdzącymi jajajmi. Smerfetka miło zagadywała i była do rany przyłóż, jam poprawiał światło i pytał czy jej komfortowo - no normalnie sielanka. I nawet niespecjalnie ześmy liste spóźnili. Ostatnią babkę, co to miała iść na dno, wzięła na miejscowe z sedacją. A ja pognałem cycuchy znieczulać.

Z cycuchami żartów nie ma. Procedura na granicy wytrzymałośći DCU - bo dwugodzinna - człowiek wchłania w siebie wiadro trucizn wszelakich, na koniec trzeba dołożyć z grubej rury coby nie bolało... Pacjentka obudziła się z uśmiechem na twarzy i wdzięcznością w oczach. Jeszcze jakowaś nózia do korekty i w końcu ze zrozumiałym zadowoleniem zasiadłem przy kompie. Kawusia w dłoni, ech jakim to ja doskonały...

...z tego narcystycznego samozadowolenia wyrwała mnie pielegniarka wiadomością o rzygotliwym nastawieniu cycuchów do śwata. Noż do jasnej cholery - jak ja oddawałem, to była cacek... Polazłem - nie tyle womitująca co womitem strasząca okazała się być. Dostała cudo współczesnej farmacji w żyłę i popatrzyłem na stolik. Herbatka. Noż w morde jeża - dziewczę na czczo, toż musiała poczuć sie dziwnie. Ja rano nie musze być po zabiegu żeby mi herbata żołądek naciągnęła...

Jutro Lorenzo. Kilka pierdółek - po czym czas na wesele. Ech, rosołek, wódeczka, kotlecik, wódeczka, galaretki, wódeczka, barszczyki, wódeczka, toaścik, strogonoff, wódeczka, szampan, wódeczka, wódeczka, bigosik, śledzik, gszybek marynowany, wódeszka, od szasu do szaaaasuu pójde do Caritaaaasuuuu, wódeszha, hej hej ułani, malowaaane dziesi, przestań chrapać, Dzizazzzz, jest tu gdzies mineralna? umieram, a nie mógłbyś umierać po cichu, o tu jesteście! poprawiny! wóbrrrrrrrdeczka - łazienka! ghdzie łazienka!!!

Już mi sie wątroba marszczy.

sobota, 24 lipca 2010

There is a fracture. I need to fix it.



- Hej.
- Hej.
- Czy ty jesteś dyżurnym anestezjologiem?*
- Tak.
- Chcę zabukować operację.
- Kim jesteś?
- Dyżurnym ortopedą.
- Nie ma sprawy. Co się dzieje?
- Mam złamanie. Musze go zoperować.
- OK. Powiedz coś więcej.
- Mam złamanie. Musze go zoperować.
- ?
- Mam złamanie. Musze go zoperować.
- Możesz mi powiedzieć więcej?
- Złamanie jest z dyslokacja. Musze go zoperować.
- OK. Zacznijmy od początku. Gdzie jest złamanie?
- Złamanie jest na izbie przyjęć. Musze go zoperować.
- Nie o to mi chodziło. Do kogo należy złamanie?
- Złamanie należy do kości. Kości udowej.
- A do kogo należy to udo?
- A!. Udo należy do 97 letniej pani z Domu Opieki Społecznej.
- OK. Co jeszcze możesz mi powiedzieć?
- Jest na czczo. To dobrze.
- Jakieś choroby?
- Poza tym jest w dobrym stanie. Poza...
- Poza czym?
- Jej temperatura ciała wynosi 29 st. Celsjusza.
- Taak.
- A jej pH krwi wynosi 6,8
- O.
- I jest w stanie, którego nigdy wcześniej nie widziałem.
- A cóż to za stan?
- A-systol-ia.
- Asystolia?!?
- A-systol-ia.
- Taak. I chcesz żebym ja znieczulił?
- Mam złamanie. Musze go zoperować.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi tego na samym początku?!?
- Powiedziałem: "Mam złamanie. Musze go zoperować".
- Nie. Nie o pieprzonym złamaniu. Ten kawałek o asystolii.
- Bo mógłbyś nie chcieć jej znieczulić.
- Myślisz że nie zauważę asystolii gdy pacjent przyjedzie do pokoju anestezjologicznego?
- Zoperowanie złamania nie zajmie mi dużo czasu. Jestem bardzo sprawny w użyciu młotków i wiertarek.
- Ona nie nadaje się nawet do przystrzyżenia grzywki. Nie mówiąc o operacji.
- Przewiduje znikome krwawienie.
- Ona ma teraz dużo istotniejsze problemy do zaopatrzenia.
- Jak złamanie?
- Jak reanimacja.
- A. Z tym już skończyli.
- O. Znaczy - skończyli reanimację i ktoś nadal ma asystolię?
- Tak.
- To znaczy że jest martwy.
- Przewiduję znikome krwawienie.
- Wiesz co? Masz rację. Krwawienie zazwyczaj jest znikome przy braku pracy serca.
- Musze zoperować złamanie.
- Proszę, odejdź.
- Przeszkadzasz mi w wykonywaniu moich obowiązków.
- A ty doprowadzasz mnie do bólu głowy.
- Mam złamanie. Musze go zoperować.
- A ja muszę iść i przywalić w mur. (Po polsku jednak w tym momencie poszła by czterokurwienna wiązanka wraz z życzeniami miłych Świąt).
- Jeżeli przy tym złamiesz rękę, zoperuję ją dla ciebie.

-----------------
*Registrar to nie jest dyżurny. Ale tego typu rozmowa będzie miała miejsce gdy konsultanci słodko śpią, a szpital należy do registrarów. Czyli odpowiednik sytuacji gdy ordynatorzy siedzą w domu a dyżuranci sobie radzą jak mogą...

piątek, 23 lipca 2010

Apteczka

...jedziemy na wycieczkę
bierzemy misia w teczkę...


A raczej graty w apteczkę.

Tu akurat problem jest nierozwiązywalny. Wszystko zależy od naszych upodobań. Osoby zorganizowane poukładają plasterki i bandaże w zgrabne kupki, dołożą wodę utlenioną a na wierzch położą rękawiczki ochronne. Bałaganiarze wepchną co popadnie. Ci co bardziej zapobiegawczy dołożą tabletki na sraczkę i polopirynę. Jako uzupełnienie środków do odkażania wewnętrznego. Pielęgniarki dołożą ciśnieniomierz i kilka blistrów tabletek ,ratownicy deskę i dwie sztuki kołnierzy, a anestezjolog...

Jak by tak przez przypadek celnik zaglądnął mi do walichy dziesięć lat temu to by mnie regularnie zamknęli. Pomijam laryngoskop, rury, defibrylator(!), ambu, płyny, dreny, cewniki, wkłucia (centralne odłożyłem po głębszym namyśle) i pół apteki - ale w tym drugim pół były środki tak zwanego zarachowania ścisłego. Pojęcia nie mam jak bym się z tego wytłumaczył.

Strażak dołoży toporek (do lokalizowania) i sikawkę (nie trzeba wyjaśniać po co strażakowi sikawka na wakacjach), policjant lizaka i bloczek z mandatami a harcerz dekapsler i menażkę z dziwką*.

W rzeczy samej na ten temat musimy sobie odpowiedzieć sami. Bo wziąć musimy to co się przydać może, ale ważniejszym kryterium będzie co potrafimy użyć. Zdecydowanie proponuje zabrać kilka konkretnych pakietów gazy. Nie jakieś tam poronione listki 5x5 cm, ale solidny, jałowy, mający powierzchnię 1 m2 opatrunek. Najlepiej w ilości 10 - 20 sztuk. Bandaże - tzw. opaski bawełniane - 4 metry x 10 albo i 15 cm.; tego z dziesięć sztuk. Woda utleniona. Rękawiczki. Rolka plastra samoprzylepnego. Nożyczki lub inne narzędzie do cięcia materiału - te medyczne maja specjalne, tępe końce, żeby nie zranić pacjenta w trakcie cięcia ubrania. Ciśnieniomierz - nie do mierzenia ciśnienia, ale do zatrzymania dużego krwotoku tętniczego z kończyny. Zakładamy, pompujemy aż krwotok stanie i po problemie. Jest to dużo lepszy pomysł niż wszelkiego rodzaju krępulce ze sznurka czy kabla elektrycznego które uszkadzają tkanki - w tym naczynia i nerwy. Plus środki przeciwbólowe. Tu należy wziął takie które znamy i wiemy jak dawkować.

Ten margines jest bardzo ważny: pacjent do zabiegu powinien być na czczo. To znaczy 6 godzin po ostatnim jedzeniu i 2 po ostatnim piciu. Jeżeli ktoś wygląda na przyszłego pacjenta raczej bym mu nie podawał nic do picia. A na pewno nic do jedzenia. To nie wstrzyma zabiegu tzw. ostrego, czyli w celu ratowania życia, ale dołoży całkiem konkretne ryzyko zachłyśnięcia treścią pokarmową.

Nad resztą można deliberować. Przyrządy do wentylacji przydadzą się tylko tym którzy potrafią ich użyć. To samo dotyczy wszelkiej maści leków, wkłuć czy płynów.

Tak sobie osobiście myślę, że najważniejszym elementem zestawu antywypadkowego powinien jednak być zdrowy rozsądek. Czego wszystkim - oraz sobie - życzę.

PS. Odnośnie pierwszej pomocy przy utopieniach: nie spuszczać offspringów z oka nawet na ćwierć sekundy. Zabronić skakania, wchodzenie głębiej niż po kolana, założyć wściekle różowo-seledynowy czepek i przywiązać sznurkiem do brzegu. I dzwonek założyć na szyje - ale nie za ciężki - żeby można było mrugnąć od czasu do czasu...

A zupełnie serio - jeżeli już zdarzy się najgorsze, reanimacja jest dokładnie taka sama jak w przypadku zatrzymania krążenia. Wentylować i masować klatkę. Tyle, że w przypadku utopienia, wentylacja jest konieczna.

Spokojnych wakacji. Luz, bezstres i ogólna maniana. Pozwólmy się spieszyć innym

--------------
* fachowa nazwa przyrządu do trzymania gorącej menażki - żeby coś gorącego utrzymać w dłoni, potrzebny jest przyrząd do utrzymania czyli utrzymanka - stąd drobnym choć ekwilibrystycznym salto-mortadele otrzymano dziwkę**
** proszę na mnie nie pokazywać palcami, ja tego nie wymysliłem

wtorek, 20 lipca 2010

Pierwsza przemoc

Czyli z Poradnika Babci Malwiny

Crew wział DwT i wypruł w dal siną (Dzizzazzz, jak ja mu zazzdroszczę :D) a z obiecanego poradnika ostał sie jeno sznur. Jako że czas jest ponury, pomyślałem że trza chycić za pióro klawiaturo. Ostatecznie coś się ludziom za czytanie moich bzdur należy. Nie mówiąc o tych, co te bzdury chwalą...

Ad rem więc - będzie to poradnik pierwszej pomocy. Jak nie zgłupieć gdy nas Straszliwy Przypadek Medyczny złapie.

PREAMBUŁA: Ratownik to nie Indianin. Żywy jest lepszy.

Dlatego tez nie reanimujemy na środku autostrady, torach kolejowcych, nie skaczemy do wody bez czegoś co pływa, nie dotykamy pacjentów pod napięciem, nie wskakujemy w ogień i nie robimy innych głupot postrzeganych jako bohaterstwo. Gram myslenia lepszy niż kilo brawury.

Zacznijmy od tych rzeczy straszliwych, co to sen z oczu zganiaja. Mowa rzecz jasna o kimś, kto stracił przytomnośc. Tu Crew juz pisał ładnie, a i u mnie dawno temu byl wpis, co, jak i dlaczego. Jak sie komu chce odgrzebać, to nawet obrazki były. Tyle że w stresie połowy się nie pamięta, a drugą połowę pamięta źle... Zapamiętajmy jedno - żeby żyć, trzeba oddychać.

Czyli prawo abnegata no. 1: oddychanie jest dobre.

Dlatego też nieprzytomnego lepiej położyć na boku, bo w tej pozycji ma szanse złapać tlenu. Na wznak trafi go szlag. Chyba że umiemy udrożnić drogi oddechowe - odchylić głowę do tyłu i unieść żuchwę do góry (zęby z dołu musza być wysunięte do przodu w porównaniu do tych górnych. Proponuje poruszac trochę własnym zgryzem żeby załapac projekt). Oczywiście można się kłócić że przecież trza sprawdzić czy serce bije - bo jak nie bije, to trza reanimować. Ale jak kto nieprofesjonał, to w stresie jedyne tętno jakie wyczuje to bedzie jego własne. Dlatego kolejna zasada jest prosta.

Prawo drugie: jak nieprzytomny ma udrożnione drogi oddechowe i nie oddycha to mu serce nie bije.

Tu czas na wezwanie karetki - KONIECZNIE trzeba podać GDZIE jesteśmy i co się dzieje z pacjentem. Zapewnić kogoś kto stanie na drodze i wskaże miejsce. Proponuje nie poganiać dyspozytora, bo to tylko przedłuża proces. Moje pogotowie najpierw dowiadywało sie gdzie jechać, wysyłało karetkę a nastepnie zbierało resztę wywiadu i podawało te informacje radiem. Gdy wezwiemy karetkę, czas na rękoczyny. Pacjent ma leżeć na wznak, a my uciskamy klatke piersiową na srodku, dwoma rękami, prostopadle w dół. Łokcie proste. 100/minute (od 1do 2 na sekundę może być). Klatka ma sie zapaść pod naszymi rękami 5 do 7,5 centymetra. Mniej więcej. Po 30 uciśnięciach odchylamy głowę pacjenta do tyłu, zamykamy nos, unosimy żuchwę do góry i dmuchamy usta-usta 2 razy. Spokojnie i niedużo. Po czym wracamy do uciśnięć. Jeżeli z jakichkolwiek powodów nie chce nam się dmuchać pacjenta, to go nie dmuchamy. Sam masaż lepszy jest niż nic.

Prawo trzecie: lepiej zrobić cokolwiek niż nie zrobić nic.

Co w zasadzie ma rację bytu, ale z drobnym ale: nazwiemy to „ale” poprawką (a jakże) abnegata. Mianowicie to cokolwiek musi mieć sens.

Podsumujmy: jak kto dycha, to mu dajemy swięty spokój, trzymamy na boku i prosimy Bozię żeby te kurwadziady juz przyjechały. Jak kto nie dycha - masujemy klatkę. Gwarantuję, że czasu na proszenie Bozi o cokolwiek nie będzie.

Zadławienie. No, to jest stresogenna sytuacja. Jeżeli pacjent jest przytomny, to nam ułatwi zadanie - sam stanie pochylony i plecy nadstawi. Walimy go z uczuciem - choc bez przsesady - otwarta dłonia pomiędzy łopatki 5x a następnie, gdy to nie pomogło, stoją z tyłu obejmujemy go doookoła klatki i z uczuciem ściskamy mocno - tez pieć razy. Po czym wracamy do walenia. Sekwencję stosujemy do skutku lub utraty przytomności - wtedy rozpoczynamy uciśnięcia klatki piersiowej. Możemy wtedy spróbowac wyciągnąć to co widzimy, ale nie dłubiemy na slepo. Więcej z tego szkody niz pożytku.

Na szczęście takich akcji jest niewiele. Ludzie potrafia całe życie przeżyć i nieboszczyka nie zobaczyć (jak to powiedzial kiedyś filozoficznie pan Mietek, wioząc kolejnego delikwenta do kostnicy). Przypadki mniej dramatyczne nie wymagaja aż takiego zaangażowania, potrafia być jednakowoż niemniej malownicze.

Padaczka. Ile w necie było juz bicia piany na ten temat - nie idzie policzyć. A w dalszym ciągu pierwszym odruchem jest rozglądanie się ratownika za ŁYŻKĄ na widok padaczkowca.

Prawo czwarte: jeżeli ktoś na widok drgającego człowieka biegnie ku niemu z łyżką, wsadzamy mu ją do dupy. Biegnącemu, nie drgającemu.

Co robić? Położyc na boku, zabezpieczyc głowe przed obijaniem się o podłoże i spokojnie poczekać. Zazwyczaj atak trwa kilka minut, nastepnie pacjent kilka minut spi i dochodzi do siebie. Kiedy wzywac pogotowie: jeżeli był to atak pierwszy lub niespodziewany. Bo jeżeli atak zdarzył sie u pacjenta który ma padaczkę, jest leczony i pomimo leczenia drga co jakis czas - to niekoniecznie.

Astma. Pomóżmy pacjentowi zażyć - a w zasadzie wziewnąć leki. Kiedy dzwonić? Umówmy sie tak: popatrzmu na wcięcie mostka, tam gdzie klatka styka się z szyja. Jeżeli u przytomnego pacjenta to miejsce wyrażnie się zapada podczas każdego wdechu, należy wezwac pomoc, nawet gdy się zapiera że nie chce. Niezdolność wypowiedzenia pełnego zdania bez przerywania dla nabrania oddechu też powinna zapalić nam czerwoną lampke. Bo jak kto sie dusi na smierć to raczje nie powie jednym ciągiem: "Skurwisyny jeb..e, ile to, ćamawruk, można na karetke czekać??!?
Przypadki tracące przytomność nie wymagają komentarza.
Co prawda na astme trudno jest wykitować tak, o - ale jest to wyjątkowo nieprzyjemne...

Uczulenia maści wszelkiej. Czyli wysypki, bable i inna cholera. Kiedy dzwonić? Każda pokrzywka (bąble jak po poparzeniu pokrzywą - chyba że powodem jest właśnie poparzenie pokrzywą, to wtedy niekoniecznie...), każdy pęcherz na skórze (który to wykwitł sam, podkreślmy raz jeszcze - a nie jest wynikiem ciasnych butów czy próbą cedzenia ziamniaków gołymi palcami) czy obrzęk - szczególnie w obrębie głowy i szyi. Jeżeli pewni jestesmy że ciocia dostała plam po spazmach wywołanych zeżarciem schabowych przez Burka, możemy sprawę odpuścić. Ale wymienione wyżej objawy powinien zobaczyć lekarz.

Ból w klatce. Wszystko co dźga, jest w odczuciach ostre, nagłe i szybko przemijające, a nie jest wynikiem urazu, olewamy. Przyszło to i przejdzie. Natomiast jak kogo w klatce gniecie, ściska, rozrywa czy pali - tu należy się mu kontrola u dochtora. Szczególnie ostrożnie należy podejść do wszelkich zgagowatych boleści które nie przechodzą po Mallloxie.

Ból w brzuchu - tu doktory często samem maja problem. Kilka wyciętych - a całkiem na oko zdrowych - wyrostków widziałem. Wszystko należy przemyśleć i podejść z umiarem oraz zdrowym rozsądkiem. Rzyganie nie musi zwiastować rychłego zgonu, a sraczka też może zabić.

Oparzenia. Tu w zależności czy skóra jest czerwona, z bąblem, czy też spalona i czarna (choć twarz i dłonie będą porcelanowo białe) - mówimy o oparzeniu I, II lub III stopnia. W zasadzie każdy III stopień oraz stopień drugi który obejmuje twarz, genitalia lub znaczny obszar - musi wylądowac w szpitalu. Poparzone powierzchnie schłodzić bieżącą wodą przez minutę. I tyle.

Rany cięte, kłute i szarpane. O gryzionych nie wspominając.
Krwawienie zabezpieczyć uciskiem w miejscu zranienia. W wyjątkowych przypadka, gry krew jest jasna i tryska sobie tętniąco a ucisk na ranę nie zahamował krwotoku można zastosować ucisk powyżej rany (mowa o kończynach, głowy i szyi tak zaopatrywać nie należy...). Wszytko co duże, spaprane lub jest wynikiem pogryzienia, powinno byc oglądnięte przez lekarza. Polać obficie wodą utleniona, nie grzebać, nie śturać i zabezpieczyć jałowym, a z braku laku, czystym opatrunkiem (na ten przykład świeże gatki z bawełny się nadadzą a używane już raczej nie).

Prawo piąte: zwycięzców sie nie sądzi.

Jeżeli możemy pomóc nie narażając własnego życia - mamy obowiązek to zrobić.