Jak widać po tytule, [[SPOILER ALERT!!! SPOILER ALERT!!!]] w zasadzie nie jest niezbędny, ale przydać się może. Ot, na wszelki wypadek.
O filmach dawno nie było (ogólnie o niczym dawno nie było, najwyraźniej dopada mnie nieruchawość starcza), ale o czym tu pisać? Ostatnie produkcje jakoś tak niewybrednie lgnęły do młotów, co poniektóre nawet latały, facetów, którzy coś zeżarli z fatalnym wpływem na cerę bądź prawych mścicieli, mogących robić co chcieli ze swoimi przeciwnikami, bo tamci byli be. No żesz w morde. Owszem, trafiło się kilka pozycji, ale głównie były to ograne, stuletnie truchła - tu muszę przyznać, że nikt tak pięknie nie wygląda jak Frau Blucher (obowiązkowe rżenie spłoszonych koni) w Młodym Frankensteinie.
Zmierzyć się z dziełem klasycznym a wybitnym jest trudno. Mogą sobie puryści nosem kręcić, że Orson Scott Card pisał science fiction i żadnym wybitnym klasykiem nie jest, inni wytkną palcami homofobię. Może i nie lubi gejów, może pisał insze gnioty - ale opowieść o Enderze jest genialna, ze wskazaniem na części 2-3. Znaczy kapitan: w chwili obecnej całość liczy kilkanaście pozycji, nie ma to jak znaleźć patent na składanie złotych jaj, ale jak dla mnie seria zamyka się "Dziećmi Umysłu".
Niestety - jak to z filmami bywa - historia musi być dopasowana do wydolności mózgu przeciętnego przeżuwacza popkornu, a to oznacza dwie godziny, potem towarzystwo zaczyna gubić wątek i pytać swoją druga połowę "aleosochozi" (jedynie Jackson przeforsował dłuższe części "Władcy Pierścieni", choć jak naprawdę długie one były okazało się dopiero po wypuszczeniu wersji na DVD; a w dalszym ciągu nie pokazał się "directors cut"...). Z tegoż powodu historia jest zawężona do samego Andrew i, powiedzmy to szczerze, nieco ucierpiała. Ale tylko nieco.
Andrew "Ender" Wiggina poznajemy już w szkole, stamtąd dostaje natentychmiastową promocję na stację orbitalną, gdzie zaczyna trening antyrobalowy. Gdyż ludzie, zaatakowani przez obcą rasę, odkryli, że najbardziej bezwzględnymi zabójcami są dzieci. Odpowiednio wytrenowane dzieci. Nie obciążone rozbudowanym super-ego, hamującym co dziksze pomysły naszego prawdziwego "ja". Ich jedynym celem jest grać tak, by wygrać. I to właśnie robi Andrew. Przechodzi kolejne cykle szkolenia, bierze udział w manewrach, w międzyczasie śni przedziwny "Sen o Królowej" który miesza się mu z interaktywną grą mającą na celu uwolnienie kreatywności kosztem wyzwolenia go z ludzkich odruchów. Film przynosi ciekawe pytania na temat manipulacji, odpowiedzialności, moralności - na szczęście tego wątku nie usunięto, choć jest w zdecydowanie okrojonej wersji.
Od strony wizualnej produkcja poraża. Tak po prostu. Powinniśmy być wdzięczni, że nikt tego nie zrobił wcześniej, jak na przykład spaprana została "Diuna" Franka Herberta, którą - powiedzmy sobie to szczerze - za jasną cholerę nie rozumiem dlaczego spotkało nieszczęście w postaci najpierw ekranizacji kinowej Davida Lyncha z Kylem MacLachlanem (pomijam Stinga, ten akuratnie, wraz ze swoim psychodelicznym wujem jakoś się tam broni) a następnie niedofinansowanej i fatalnie obsadzonej produkcji HBO. Kto oglądał, ten wie o czym mówię, kto nie oglądał - niech lepiej kupi książki i przeczyta, miast narażać się na nudności i nerwowe tiki. Filmy początku naszego wieku nie mają takich ograniczeń - żadnych plastikowych modeli, żadnego kosmosu w basenie. Nie wiem, co napisać. Mam opad żuchwy.
I jeszcze o soundtracku. Z jakiegoś powodu Hanz Zimmer nie zrobił muzyki, dzięki czemu oglądając kosmos nie zastanawiamy się, gdzie są piraci i skąd wyskoczy Thor. Nie powiem, żeby muzyka Zimmera zła była, ale jak ktoś napisał 100 soundtracków... No nie ma uproś, facet jest jak Vivaldi. Całe życie pisał jeden utwór i (na szczęście w przypadku Vivaldiego) w końcu go napisał... Steve Jablonski ma nieco inne obciażenia: "Nightmare on Elm Street" oraz "The Texas Chainsaw Massacre" dają pewne wyobrażenie o klimacie; jednak jest on rozpuszczony nieco "Transformersami"... Choć w "Battle School", drugim kawałku soundtracka, pobrzmiewa mi odlegle motyw z "The Last Of The Mohicans". Ten, wiecie, gdy Chingachgook zatłukł Maguę jak psa.
Dla fanów sci-fi - obowiązek. Nawet, jeżeli drażnić ich będą skróty czy przeinaczenia. Dla pozostałych - zdecydowanie warto.
W skali jabłek to będzie wytrawny calvados, 70%, pity niespiesznie piątkowym, ciepłym popołudniem w towarzystwie dobrego interlokutora. Z obowiązkowym cygarem grubości rury kanalizacyjnej.
I jeszcze trailery, ot dla leniwych ;)
PS. O aktorach mi się zapomniało: Ford ku mojej uldze niczego nie spaprał, Ben Kingsley wręcz był lepszy - a role dziecięce zostały zagrane przez aktorów nie kojarzących mi się z niczym (choć po sprawdzeniu Asa Buterfielda, filmowego Wiggina, trzeba odnotować "Chłopca w pasiastej Pidżamie", alem go nie poznał; czas jest nieubłagany, nawet dla dzieci. A może zwłaszcza dla nich...)
10 komentarzy:
Uff, w Polsce premiera dopiero w piątek i czekam na nią z niepokojem, bo "Gra Endera" to jedna z moich ulubionych książek. Na szczęście, niepokój ów nieco się zmniejszył po Twojej recenzji :)Dzięki!
Jedyne, czego sie mozna czepić, to czasu trwania. Dla mnie mógłby mieć choćby i 3 godziny ;)
Mam nadzieję, że się spodoba.
Kozy pamiętasz?
Co żujesz?
Film.
I jak?
Książka była lepsza...
p.
"alem go nie poznał; czas jest nieubłagany, nawet dla dzieci. A może zwłaszcza dla nich...)"
I to cygaro grubości rury kanalizacyjnej, hahaha, cudo!
Hahaha, świetne!
nika
Nika, cygara muszą być takie zdecydowanie rurowate... Paliłem raz rozmiaru ruki i to jednak był niewypał ;)
Hmmm... Osobiscie ksiazki tej nie trawie, ale ja mam uprzedzenia do ogolu tworczosci (tfurczosci) Carda ze wzgledu na dosyc grubo wciskane watki mormonskie.
Jednak jak film do nas w koncu dotrze (w styczniu!!!), to z checia pojde do kina.
dzieki za recenzje!
Hej, Dwakoty :)
Gdzie ty mieszkasz, na Boga, ze ci to puszcza dopiero w styczniu... :0
Czytam sobie teraz od nowa wszystko, jestem gdzies w srodku Xenocydu, i ten jego Mormonizm nie rzuca sie jakos patologicznie do ócz. Podobaja mi sie jego szkice spolecznosci, choc moze socjolog czyajac to placze ze smiechu... Co robic. Jak ogladam reanimacje na ekranie, tez walcze ze soba zeby nie rzec w glos ;)
A Mormonizm - procz wielozennosci - kojarzy mi sie jedynie ze straszliwie wypaczona przez South Park wersja.
Moze i lepiej.
Card mormonizmem, czyli mormońską misyjnością, straszliwie zatrąca w niektórych horrorach, obowiązkowo w opowiadaniach oraz w cyklu "Powrót do domu" (który jest zresztą oparty na Księdze Mormona, jak na SF - ohydny pomysł). Cykl o Enderze i "Saga Cienia", "Glizdawce" no i cykl o Alvinie Stworcy - są na szczęście wolne od tego skażenia i jak dla mnie znakomicie napisane.
Co do czasu trwania - zgadzam się z abnegatem.ltd - chociaż akurat w kinie to trochę trudno wysiedzieć.
Tak czy siak - dziękuję za recenzję, pewna ulga, że nie jest tak, jak niektórzy narzekacze tu i ówdzie twierdzą (wolę Tobie wierzyć ;-) )
Miałem napisać o "Grze Endera", ale poruszyłeś tyle wątków we wpisie, że w sumie nie wiem od czego zacząć i chyba padnie na Diunę. :) Owszem, Lynch zmasakrował tę powieść (te latające żelazka jako Ornitoptery...), o szykowanej ekranizacji HBO nic nie słyszałem, ale patrząc na ich produkcje takie jak "Gra o tron" to w sumie nie zdziwiłbym się, gdyby wyszło im to całkiem zgranie. Natomiast nie wspomniałeś nic o miniserialu produkcji Syfy (wtedy jeszcze SciFi). Nie powalał na kolana, ale wyglądał znacznie lepiej niż dzieło Lyncha i jeśli nic nie pogmatwałem, to fabuła obejmowała nie tylko Diunę ale też Mesjasza i (chyba) Dzieci Diuny.
Co do gry Endera to również odczułem pewien niedosyt. Specjalnie przypomniałem sobie w tym roku książkę Carda i odnoszę wrażenie, że twórcy chcieli upchnąć jak najwięcej z fabuły książki w ograniczonym czasie filmu co nie wyszło całości na dobre. W każdym bądź razie w tym roku czekałem na dwa filmy. "World War Z" oraz właśnie "Grę Endera". O ile WWZ wolę przemilczeć to akurat "Gra..." nie wypadała wcale tak źle.
Anonimie, daj znać, czy ci się spodobało ;)
Sebastianie, culpa mea. Pisałem o produkcji SciFi, z jakiegoś powodu pomyślało mi się, że to HBO (?).
Pierwsza czesć była nieco niedorobiona, mieli tam kilku kompletnie nietrafionych aktorów - toz Fremeni mielić być zasuszonymi na wiór kłębkami mięśni a nie osobnikami pokroju MotoMoto - I like them big - I like them plumpy! xD - vide Barbora...
Druga czesc - ta obejmująca mesjasza i dzieci - była juz nieco lepsza, szczególnie podobał mi się Berkoff (?) w roli Stilgara. Ql.
Ale czekam w dalszym ciągu na prawdziwą produkcję made in holy woodoo...
Prześlij komentarz