Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Z pamietnika woznicy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Z pamietnika woznicy. Pokaż wszystkie posty

piątek, 14 stycznia 2011

Cudotwórca

Dawno juz nie było nic z pogotowia. W sumie nie ma co sie dziwić - niedługo minie 5 lat, odkąd porzuciłem ratowanie życia ludzkiego. Teraz mogę tylko czytać opowieści Crewmastera.

Jako, że jadę odświeżyć sobie ALS, czytam miła książeczkę z algorytmami AD 2010. I nagle ni zgruchy przed oczami stanał mi widok jednej z moich pierwszych reanimacji...


- Abnegat, do wyjazdu proszę!
Nadeszło całkiem nowe. Pogotowie na którym pracowałem, dorobiło sie karetki R. Co prawda maszyna była stara, silnik podmieniony, w stanie rozpadu ogólnego, ale w środku było dużo miejsca, a ta częśc wyposażenia, która Niemcy czujnie przyśrubowali, nie została wyszarpana prze poprzedniego właściciela. Przepuściłem w drzwiach załogę, jako że karetka posiadała stary sytem - klapę z tyłu i drzwiczki - saloonówki łaczące kabinę kierowcy z przedziałem medycznym - i zasiadłem z przodu.

Zima, paskudnie, mokro. Pobawiłem sie bez przekonania sygnałami.
- R do stacji!
- Zgłasza się R!
- Ponaglają! Prowadzą reanimację!
- Bedziemy za 5 minut...

Zajechaliśmy z fasonem na podwórko, wyskoczyłem pierwszy i półkłusem wbiegłem do domu. Na łóżku, na swoim prawym boku, twarzą do ściany, leżał pacjent. Jego lewa ręka zastygła w powietrzu, jak gdyby chciał kogoś niewidzialnego objąć, czy może coś wskazać. Za jego plecami klęczały dwie kobiety. Pierwsza naciskała miarowo klatke w okolicy lewej pachy, huśtając zwłokami w górę i w dół. Na miarowe skrzypienie sprężyn nakładał się dźwiek, przypominający nieco słyszaną z daleka lokomotywę parową - to druga z kobiet prowadziła sztuczne oddychanie. O tyle niesamowite, że wykonywała około 120 wdechów na minutę. A odległość pomiędzy ustami dmuchającej a dmuchanego wynosiła jakieś ćwierć metra.

- Dziękuję, przejmujemy reanimację! - energicznie przystapiłem do działania, po czym obróciłem pacjenta na wznak. Lewa ręka, wskazująca cos na ścianie, sztywno wzniosła się ku sufitowi.
- Kiedy państwo go znaleźli?
- Jakieś piętnaście minut temu.
- Gdzie?
- Leżał w zaspie! Panie, róbże pan coś!

Sprawdziłem ułożenia plam opadowych, wyglądło, że nieboszczyk przeleżał dłuższy czas na brzuchu. Zadnych śladów urazu, trwale zdeformowana twarz, trudno orzec czy zamarznięta, czy to stężenie pośmiertne.
- Niestety, nie żyje. Nic nie możemy pomóc.
Przygotowałem papiery, w tamtym czasie nikt nie wpadł na pomysł handlu zwłokami, więc do naszych zadań należało wypisanie karty zgonu.

- Jak by przysłali jakiego doświadczonego, to by żył! - usłyszałem, wychodząc na zewnątrz.

piątek, 5 marca 2010

Niesamowity pech

- Abneeegaaat!!! - rozległ sie bojowy okrzyk na korytarzu.
- Czeggo?
- Gdzieś jest??!?
- Nno ttuu...
- To wyłaź - pilne mamy!!!
I to jest właśnie słodkie życie pogotowiarza na służbie. Nawet się nie dadzą... w ogóle nic nie można zaplanować. Klnąc jak szewc pognałem do karetki. Kurtała w jednej ręce, torba w drugiej. Ostatnio wynalazłem metode na bieganie w niezawiązanych butach tak żeby sobie zębów nie wybić - trzeba po prostu sznurówki do butów wrzucić. Proste.
- Co mamy?
- Spadł z dachu.
- A cos wiecej wiemy?
- Nie, ale Pucia wpadła w panike. Strasznie się na nią darli - aż na polu bylo słychać.
- No to kul. Weź tam przygotuj dwie wersje - jedna że żyje - a druga że nie, oki?
- Wszystko pod ręka. Co bedziesz chciał to masz.
Taki ratownik to skarb jest. Kto robił raz z takim co skarbem nie jest, wie o czym mówię.

Opony zaszurały na podjeździe, Szybki gracko zaciągnał ręczny i wyskoczyliśmy z karetki. Na samym przedzie woźnica jedzie. Czyli doktor poloneza prowadzi a reszta za nim jako te pary w łańcuchu. Co prawda łańcuch krótki - ale zgrabny. Czerwone kurteczki, białe emblemaciki i w ogóle cud, miód, ultramaryna.
- Tu, szybko, bo umiera!
Dopadamy, leży se chłopisko, nos siny nieco - najwyraźniej od landrynek - i wyje. Co jest zazwyczaj prognostykiem dobrym. Jak kto umiera, na wycie nie ma ani czasu ani siły. Nawet jak by znalazł ochotę.
- Co sie stało?
- UUUUUuuuu! TUUUUuuuuu!
Płuca są jednak doskonałym narządem. Z racji tego że powietrze sie musi skończyć i pacjent czy chce czy nie chce - musi przestać sie drzeć. Co daje czas na zadanie kolejnych celnych pytań.
- U tu czy tu?
- TUUUuuuu!
- A tu?
- Tu nie - wystekał chłop. -Tylko TUUUUUuuuu!
Podudzie pieknie złamane, nózia w pozycji nieco dziwnej... Sprawdziłem resztę poszkodowanego - żadnych nowych ubytków. I gucio. Zacząłem przymierzać szyny Kramera.
- Doktor, a może wyciąg zamontujemy?
- Zwariowałeś? - zaoponowałem słabo -Toż on nam w trakcie ręce odgryzie...
Przemyslałem jeszcze raz konieczność wysłuchiwania sie w miarowe UUUUuuuu w karetce i zdecydowanie kiwnałem głową.
- Racja absolutna. Dawaj wyciąg.
Łatwo powiedzieć - potem trzeba zrobić. Toz złamanej nózi sie nie naciągnie na wyciąg tak o... Daliśmy chłopu dyche Morfiny w żyłę, ot żeby przestał wydziwiać i zadumałem się nad techniką. W końcu problem rozwiązaliśmy na ladujący samolot - „o tam, tam - leci ptaszek!” - chłop sie odwrócił, pociągnałem nózię i ustawiłem wszystko w osi. Gucio. Chłop co prawda chciał gryźć ale tu ostatnie szkolenie „Jak się ustawić bezpiecznie poza zasięgiem kończyn i zębów pacjenta” dało nam zdcydowaną przewagę. Założyliśmy wszystko nie zważając że chłop z UUUuuu przeszedł na UUUAAAAUUU i naciagneliśmy wyciąg. Chłop sie zamknął.
- I jak teraz, nie boli?
Chłop pokiwal głową że nie.
- A tak strasznie bolało?
Chłop pokiwal głową że nie. Czyli po raz kolejny potwierdziło sie że wrzask uwalnia endorfiny. I dobrze. Czekając na nosze przyglądnąłem sie pobojowisku.
- A coś to pan na dachu w zimie robił? Życie panu zbrzydło?
- Panie doktorze, jo nie taki głupi! Po dachu, w zimie - prychnął z oburzeniem chłop. -Śnieg chciałem zrzucić, wlazłem na drabinę i zaczałem nad głową łopatą śturać. Nawet na początku dobrze szło, ale potem to co wyżej było to naraz spadło mi prościutko na łeb - i mnie z drabiny zmiotło. No jaki pech...

czwartek, 18 lutego 2010

Lekarz natychmiast potrzebny

- Abi, to ty?
- ...noo... - popatrzyłem na zegarek. Dzizzazzz, druga w nocy...
- Przyszedłbyś do mnie zaraz, strasznie cie potrzebuje...?
- ...już sie zbieram...

Dochtorem być - przesrane kompletnie. Szczególnie jak się sąsiadów ma znajomych co to choroby przewlekłe mają. Każdy doktor takich sąsiadów ma. Pani Krysia spod 11 z padaczką, Pan Stefan z cukrzycą. Albo mały Adaś z astmą. Szczególnie ten ostatni pacjent potrafi doprowadzić każdego doktora do apopleksji i ciężkiej nerwicy. Albowiem ponieważ fizjologia ludzka nijak przystaje do social hours i obturacja oskrzeli zazwyczaj łapie dzidzie płci obojga o 4 nad ranem. Za to po kilku latach potrafimy rozpoznać wheezing w zatłoczonym autobusie, używać spacer'a z niewspółpracującym pacjentem nie używając słów powszechnie uznawanych za obraźliwe i wbijać wenflon w żyłę na czuja.

Jednak moja sąsiadka była osobą wyjątkową. Chorowała mianowicie na najbardziej upierdliwą postać nadciśnienia tętniczego - niezależnie od ducki leków które spożywała codziennie na obiad, śniadanie i kolację, trafiały jej się przełomy z wynikami 300/200 mmHg. I nikt za cholerę nie potrafił powiedzieć jak i dlaczego. Ani też wymyślić skutecznego leczenia które zapobiegło by takowym epizodom w przyszłości. Jako że w trakcie jednego z takich rzutów moja sympatyczna sąsiadka dostała wylewu - z którego wyszła nota bene bez jakichkolwiek ubytków neurologicznych - jej niepokój wywołany aurą nadchodzącego rzutu był w pełni zrozumiały. Jak też i moje pełne zaangażowania kłusowanie w klapkach po nocy w górę ulicy.

Rzężąc z cicha dopadłem bramy i z niejakim ożkurwamaciem skonstatowałem że była zamknięta. Rozbieg, skok modo Delta Force, kop w Burka - może to i nie caninitarne ale wolę się spowiadać przed Związkiem Ochrony Zwierząt niż leczyć pół roku dziury po jego zębach - i szybki rzut do ogródka, skąd dochodziły odgłosy krzątaniny ludzkiej.

Przy stole spała sobie nieznana mi kobieta. Na stole stała krowa Żytniej. A moja kochana sąsiadka widząc mnie, odetchnęła z ulgą:
- Widzisz, Abiś? Moje dziecko właśnie na podróż poślubno do Sikago poleciało - a jo sie nawet kurna nie mam z kim napić. Siadaj tutaj. Napijesz sie z Ciotką.

środa, 10 lutego 2010

Spytaj pogotowiarza - on ci wskaże drogę

Wieczór, ciepło, bigos zeżarty. Żadnego wyjazdu od kilku godzin. I dobrze. Od czasu do czasu ludzie nie powinni chorować. Ostatecznie jak pogotowiarz się opiernicza to znaczy że ludzie są szczęśliwi. A przynajmniej zdrowi.

Czując że ciepełko mnie ogarnia, sciszylem telewizor, zgasiłem lampkę i zawinąwszy się w kocyk zapadłem w drzemkę, przerywaną coraz bardziej podnieconym głosem komentatora. W końcu skoki sie skończyły, Małysz wygrał i mogłem zasnąć słuchając miarowego - puk-puk---puk-puk dochodzących z Australia Open.

- Doktor...
- ...szego... pan soie szyszy? - zapytałem grzecznie próbując nie zwichnąć sobie szczęki.
- Klienta mamy. A raczej klientke W ambulatoriu.
- ...leze...

Doprowadziwszy się do jako takiego ładu polazłem. O. W ambulatorium siedzi sobie para. Ona śliczna i spłoniona, on przejęty i na swój sposób też śliczny.
- Brywieczór. Co sie stalo niedobrego?
- Eeee... - odrzekł chłopak.
- Yyyy... - odrzekła dziewczyna.
- Aaaa... - odrzekł konował. Czyli ja. Ostatecznie pracuję wystarczająco długo żeby znać poglądy na kontrole urodzeń tutejszej białej śmierci.
- Wypadek przy pracy?
- Aha... - rzekł chłopak.
- Yhy... - rzekła dziewczyna.
- No to bez domysłów musi to któreś wyartykułować. Co sie stało - i kiedy to było.

Ona sliczna i spłoniona.
On przejęty i też na swój sposób sliczny.

W końcu przemógł się chłopak. Jak wystartował, tak szybko przeszedł do uzasadnienia...
- Ależ kochani ja nie jestem księdzem. Od ocen moralnych są inni. Ja tu jestem od zapewnienia opieki medycznej. Macie czym dojechać do apteki? Bo to aż do Miasta trzeba?
- Mamy - powiedzieli równocześnie, po czym dodali - dziękujemy.
I tyle ich było.

Kiedyś mój znajomy usłyszał od aptekarza że wypisuje więcej tabletek antykoncepcyjnych oraz rescue pills niż wszyscy ginekolodzy do kupy.
Odpowiedział że jeżeli nie widomo o co chodzi - to chodzi o kasę.
Bo on te recepty wypisuje po znajomości - a ginekolog bierze pięć dych za sztukę.

czwartek, 28 stycznia 2010

Burej suki część artystyczna

Jako że z odpowiedzi wyszła jakowaś pierońska epistoła, na post brakło czasu.
Ja bym chciał nadmienić jedynie że patentu na mądrość Broń Boże sobie nie przypisuje a mój post to gorzkie żale są jedynie. Ale odzwierciedlają moje uczucia względem systemu zdrowotnego który doprowadził mnie do ogólnej upadłości. Za odpowiedzi dziękuję zarówno tym którzy wierzą że lekarska brać nie jest do końca stracona jak i tym którzy wysłali by całą bandę hurtem do kamieniołomów. Prosiłbym jednak rozgraniczyć dwie sprawy: jakość serwisu świadczonego lekarzowi przez państwo i co z tego wynika oraz jakość serwisu lekarskiego per se.


"Suka bura"
Komentarze ( 23 )

Blogger Catta pisze...

Ludzie myśleli, że zwariowałam gdy zrezygnowałam z medycyny po V roku i zdanej internie. Ja myślę, że uratowałam własne życie.
Abi, myślę, że najlepszy nawet i najsprawniejszy "system" opieki zdrowotnej nie sprawi, że ten zawód będzie łatwiejszy. Myślę, że warto sobie w trudnych chwilach przypominać, że się jest człowiekim nie Bogiem.

28 stycznia 2010 07:52
Anonimowy Anonimowy pisze...

Hmm, myślę, że to będzie nawiązanie zarówno do tej notki, jak i do poprzedniej, dotyczącej typów.
Otóż z racji rokrocznie odnawiających się kamieniołomów w moich nerkach, jestem stosunkowo częstym gościem, na tutejszym pogotowiu, do którego zwykle docieram przy pomocy kierowcy i samochodu, bo jakoś sumienia nie mam wzywać karetki, ponieważ a nóż się zdarzy ktoś bardziej potrzebujący. Ale do rzeczy, spotkałem na tym pogotowiu dwie osoby, które hmm:
1) Pierwsza Pani doktor, która usiłowała mi założyć wkłócie, w efekcie, cała zalana krwią podłoga, koszula i spodnie, co z kolei spowodowało jej histeryczne wołanie o pomoc, skutkujące nagłym pojawieniem się mojej dziewczyny, stróżującej pod drzwiami i gwałtownym poszukiwaniem czegoś, czym by to się dało zablokować i mniej nagłe wtargnięcie pielęgniarki z szatańskim uśmieszkiem na twarzy:)
2)Oraz postać druga, zdecydowanie bardziej przerażająca, gdyż na poważnie pytająca mnie co bym sobie przeciwbólowego życzył, a pielęgniarkę o zalecane dawki i czy aby "jak panu podam X, to się nie pogryzie z Y":)
Pozdrawiam
Adam

28 stycznia 2010 08:31
Anonimowy Anonimowy pisze...

Abi, dobrze piszesz. Toż kurwicy vulgaris można dostać od samego czytania, a co dopiero Ty, czy inny lekarz, który jest w środku takiego piekła z tym umierającym astmatykiem. Noż curva puella sua mater, żeby obsrało tego, co R-kę wezwał, gdzie się nic nikomu nie stało, grrrr :-/
I dlatego jestem zdania, że takie fajne dochtory jak Ty i moi ukochani lekarze powinni mieć wszystko naj: pensje, domy, samochody i żony :-)))
nika

28 stycznia 2010 08:31
Blogger akemi pisze...

Trochę stymulacji pobudza, duża dawka wprawia w ekstazę, nadmiar - niestety już zabija...
Kielich goryczy się u Ciebie, Abi dawno już chyba przelał, skoro piszesz to, co piszesz, no i fakt, że zdecydowałeś się wyjechać z kraju. Osobiście ubolewam, bo takich Abi'ch wyjechało setki, a może tysiące. Bóg jeden wie, ile wykształconych lekarzy (i pielęgniarek) taki wyjazd planuje...?
Niedługo obudzimy się z ręką w nocniku (szeroki ukłon w stronę rządu, który piękny los gotuje społeczeństwu), kiedy okaże się, że w szpitalu zoperują nas Ukraińcy, Filipińczycy znieczulą, pielęgniarki w słusznym już wieku nie dobiegną do pacjenta na czas (czy ktoś widział młodą polską pielęgniarkę podejmującą pracę w szpitalu w ostatnich latach?), a w pogotowiu będą jeździć sami kierowcy.
Osobiście jestem tym przerażona.

28 stycznia 2010 09:18
Anonimowy Anonimowy pisze...

Aaaa, zapomniałam o lekarkach! I mężów-wężów też najlepszych :-)))nika

Weryfikacja słowa: phean.
Znaczy pean na cześć medyków :-)))

28 stycznia 2010 10:23
Blogger Zadora pisze...

Tak jak narzekamy na lekarzy, tak pewnie po chwili zastanowienia, każdy z nas znajdzie w pamięci pozytywne przykłady. Ja mam dobre wspomnienie o pewnym szpitalnym lekarzu, który był świetny w kontakcie, nie bał się podać numeru prywatnego telefonu, żeby się z nim bezpośrednio kontaktować itd. Ale też nie byłem upierdliwym pacjentem. Chciałem szybko do domu, nie leżałem i jęczałem jaki to umierający jestem, współpracowałem zamiast oczekiwać i wymagać, chciałem ambulatoryjnie, przestrzegałem zaleceń i terminów i na dobre mi to wyszło. Dzwoniłem do niego rzadko i tylko z konkretami i on załatwiał sprawy sprawnie, szybko i profesjonalnie. Naprawdę, wszystko uzgadniałem telefonicznie, nawet wizyty na badania u innych lekarzy. No było to parę lat temu ale nie sądzę, żeby on się zmienił na gorsze. Nie ten typ, nie ta osobowość.

28 stycznia 2010 11:08
Blogger (KK) pisze...

Chciałam napisać to co Nika, więc tylko napiszę: brawo Nika!

28 stycznia 2010 11:49
Blogger Malutka... pisze...

Przerażająca jest ta sytuacja obecna. A bardziej przerażająca ignorancja TYCH, CO TO SIĘ TYM ZAJĄĆ POWINNI.
Pociesza mnie jednak fakt, że ostatnio miałam do czynienia z samymi świetnym lekarzami, tak w kwestiach medycznych, jak i osobowościowych ;) I tu szczególny uśmiech dla pewnych poznańskich nefrologów :)
Abi - a Ty się trzymaj mocno!!!
A,a, a i Nika ma rację - popieram.

28 stycznia 2010 11:59
Anonimowy Anonimowy pisze...

@ KK i Malutka: pokraśniałam z samozadowolenia ;-P

28 stycznia 2010 12:04
Anonimowy Anonimowy pisze...

łojezu, zapomniałam się podpisać, to ja, nika

28 stycznia 2010 12:04
Anonimowy thalie pisze...

a mi z pamięci wypełzła rozmowa pewna, prowadzona nieco ponad rok temu. późno bardzo, 1 czy 2 w nocy. już wigilia. rozmówca tylko rok starszy niż ja, czyli wciąż młody, niespodziewanie mówi do mnie: przeciętnie chirurg w Polsce żyje 58 lat, półmetek mam za sobą.

mam szczerą nadzieję, że to jednak nie był jego półmetek.

28 stycznia 2010 12:11
Blogger Anek pisze...

Popieram Nikę i z przerażeniem myślę że Ci PF(Prawdziwi Fachowcy)Lekarze (przez duuuże L)mogą mieć dość i wyjechać. Urzędasy se poradzą to pacjent zapłaci za ich głupotę. Ja podziwiam Lekarzy, wiem jak upierdliwa jest ich praca i jak przykry może być pacjent. Przed każdą wizytą u ulubionego medyka mam nadzieję że On jeszcze pracuje....

28 stycznia 2010 12:16
Anonimowy Anonimowy pisze...

I wszyscy sobie powtarzają na początku, że tacy nie będą? ;)

Michaś

28 stycznia 2010 12:24
Anonimowy Anonimowy pisze...

czytam i ambiwalencja uczuć mnie szarpie raz z lewa raz z prawa... Trauma nieudanej reanimacji, niezrozumienie środowiska... Tylko ten kto musiał patrzeć w gasnące oczy pacjenta będzie sobie w nieskończoność zadawał pytanie - co jeszcze mogłem zrobić? I tylko ten właśnie pojmie do końca co znaczy odpowiedzialność zawodowa w medycynie, ratownictwie, pielęgniarstwie ratunkowym.
A w temacie "suk burych"... Przykład 1: Niedawno miałem przyjemność prowadzić szkolenie dla studentów ostatniego roku kierunku lekarskiego. Wieczorem nastąpiło rytualne spotkanie w miłej knajpce, w celach integracyjnych oczywiście. Ci młodzi ludzie przez bite 3 godziny wałkowali tylko jeden temat - KASA. Czasem wypowiedź przeplatano wyborem specjalizacji ze wskazaniem na większą KASĘ. Siedziałem między nimi i niczym mecz ping-ponga obserwowałem licytację na kwoty, warunki, możliwości. Trzy godziny później, bo więcej nie dałem rady, wracając do hotelu zastanawiałem się jak będzie wyglądać dalsza kariera tych ludzi, gdzie w ich kolejce wartości uplasuje się pacjent?
Przykład 2: O powyższym szkoleniu i moich wątpliwościach rozmawiałem z moją koleżanką - świeżo upieczoną lek. med. Do tematu odniosła się niezwykle rzeczowo.
- To uczelnia i starzy lekarze robią z nas na dzień dobry takich sk...synów - powiedziała. Traktują nas - studentów jak szmaty. Nic dziwnego, że kończąc edukację człowiek czuje się jak wymięta ściera. A im bardziej próbuje udowodnić sobie, że taki nie jest tym częściej sfrustrowany czerpie z profesorskich, uczelnianych wzorców zachowań.
Najpierw bądź człowiekiem, potem lekarzem, ratownikiem, pielęgniarką, a dopiero potem specjalistą - tak mawiał mój nieodżałowany autorytet, doskonały lekarz i dobry człowiek. Dostał od życia niezłe baty, ale "suką burą" nie był nigdy.
Pozdrawiam i wszystkim życzę życiowego, zdrowego balansu.

Łukasz

28 stycznia 2010 12:38
Blogger abnegat.ltd pisze...

Witam wszystkich :)
Widze ze temat nosny.
Jako ze dzis wspomagam zaprzyjaznione TC nie bardzo moge odpisac teraz.
Jedna rzecz mi sie nasuwa na teraz: to nie jest tak ze dobrzy wyjechali a ci co zostali do niczego sie nie nadaa. W Polsxe nadal pracuje cala masa moich kolegow i wiekszosc z nich nie jest gorsza a wrecz przeciwnie. Doslonali fachowcy znajacy sie na robocie. A nasz system gdyby byl odpowiednio sfinansowany bylby lepszy niz brytyjski. Smiem twierdzic bo znam oba ;)

28 stycznia 2010 12:42
Blogger green_emili pisze...

"To nie jest w nas. Nikt nas chamstwa na studiach nie uczy. Nikt nie idzie do pracy z nastawieniem roszczeniowo-awanturniczym. To się rozwija na skutek braku pełnej kompensacji stresu. Który kumuluje się godzina po godzinie".

Abi, może wytłumaczysz mi-bo ja nie wiem-dlaczego Pani Dohtor w mojej miejscowości, mając bezstresową pracę (sama o tym mówi) wykazuje objawy chamstwa.
Sam wiesz, że w mojej wsi leczy się nadciśnienie, bo mikroklimat jest specyficzny.

I jest na tyle fachowa, że kiedy klinicysta pracujący w niezłym szpitalu po prostu usiadł.

Wypisała skierowanie na przegląd organu, którego nie ma.

A kończyła studia dokładnie tam gdzie Ty...i Pan Doktor Klinicysta.

Jeżeli nie uczono jej chamstwa na studiach, to gdzie? Bo na pewno nie w mojej przychodni.

I nie wiem jak ja mam nie myśleć, że ludzie dzielą się na dwie kategorie:
1. Medyków
2. ...i plebs...czyli na tych, co się na medycynę nie dostali.

(Szczegół, że ja nigdy nie chciałam mieć z medycyną nic wspólnego, bo mnie to nie kręci.)

ps. Z prywatnego terytorium powiem tyle...prywatnie też to wygląda z...biście. Gdybym przytoczyła tekst, który sprzedał mi pan dr ortop, kiedy dostał ode mnie kosza...to kaplica.

Nie mówię, że wszyscy lekarze są chamscy, bo większość znanych mi nie jest, ale...

Nie masz pojęcia...jak takie zachowanie zostaje i jak razi.

Ja nie poszłam do medyka, bo chciałam napić się kawki, tylko zestresowana na maxa nie wiedziałam co mi jest.

Pozdr.

Rozgoryczona Green

28 stycznia 2010 12:45
Anonimowy Anonimowy pisze...

"I nie wiem jak ja mam nie myśleć, że ludzie dzielą się na dwie kategorie:
1. Medyków
2. ...i plebs...czyli na tych, co się na medycynę nie dostali."

Są jeszcze Ci, co dostali się spełniając ambicje swoich rodziców a w głębi ducha marzą o czymś zupełnie innym...
Ale ogólnie - Abi masz świętą rację... Amen.

28 stycznia 2010 13:07
Blogger green_emili pisze...

Uważam, że lekarze ze sfrustrowanym sercem lub głową zamiast robić innym "złą robotę" - postępując tak, a nie inaczej- mogą popatrzeć jak się spakować i wyjechać.

Dlaczego ja, jako pacjent-mam płacić za cudze problemy wynikające z napięcia nerwowego i braku kasy?!

Ja, płacę składki, jestem niestety miła, nie jestem roszczeniowa, u lekarza bywam rzadko, (akcja pt. 4 wizyty w 6 dni u różnych specjalistów...trafiła mi się pierwszy raz w życiu) więc przychodząc do kogoś z problemem...szukam pomocy. I nie mam ochoty płacić za to, że system jest be.

Bo chodzi o moje zdrowie i życie.

Coś mi się wydaje, że Przysięga Hipokratesa...nie wszystkich dotyczy.

Bo moim zdaniem nie wszyscy lekarze pamiętają, że przysięgali iż:
"Będę stosował zabiegi lecznicze wedle mych możności i rozeznania ku pożytkowi chorych, broniąc ich od uszczerbku i krzywdy".

A co do spełniania ambicji rodziców, powiem tak:
ja zdobyłam dwa zawody.
Jeden dla dla rodziców (niewykonywany) drugi dla siebie (z pasji), a robię coś zupełnie innego (dla kasy...kiepskiej, ale jednak).

I szafa gra.

28 stycznia 2010 13:21
Blogger goska pisze...

Zawód lekarza bez wątpienia jest zawodem wyjątkowym, pod różnymi względami, tez wyjątkowo trudnym i odpowiedzialnym. Nie ma co dyskutować o czymś takim jak godziwe wynagrodzenie czy elementy higieny psychicznej polegającej choćby na tym, ze możesz z kimś porozmawiać gdy wydarzy się cos co cię przerasta, tak zwyczajnie, jak człowieka.
Nie można tez wszystkich „wkładać” do jednego worka, są lekarze, którzy nimi być nie powinni. Z pewnością miał na to wpływ czynników, o których piszesz. Na szczęście to mniejszość.
Pamiętam słowa pewnego proktologa, z którym miałam wykład o zaburzeniach życia seksualnego po zabiegach operacyjnych „proszę państwa nam naprawdę nie jest wszystko jedno gdy operacja się nie powiedzie”.

28 stycznia 2010 13:31
Anonimowy Anonimowy pisze...

czytam twego bloga codziennie, odzywam sie jednak sporadycznie. Zgadzam sie z twoja opinia w 100% choc nie jestem lekarzem. Wystarczy ze jest nim moja matka i widzialam latami jak potrafila odtwarzac 'ta nieudana reanimacje'. To ciezka i stersujaca robota. Masz rowniez racje ze w Stanach lekarze objeci sa opieka psychologiczna bo inaczej nie da sie zyc., dzieki temu (jak rowniez ilosci godzin i standardowi pracy) sa mili i usmiechnieci (tez nie zawsze). Moja dobra kumpela jest polozna tutaj i obowiazkowo raz na kwartal ma spotkanie z psychologiem jak rowniez po porodach z komplikacjami.
Zawsze rozwalali mnie ludzie co to mieli pretensje do lekarzy o wszystko nawet o to ze zyja. Powinni sami isc na medycyne i przekonac sie jak to jest. Ja mialam doskonaly przyklad rodzicielki a potem starszego brata i dzieki niemu wybilam sobie z glowy ten kierunek. Teraz czasem zaluje ale coz moze tak mialo byc.
Pozdrowienia.

Asia

28 stycznia 2010 16:44
Anonimowy Anonimowy pisze...

I mnie to czeka, niestety... Nie zdawałam sobie sprawy z tego, do czego lekarze są zmuszani, dopóki się wśród nich nie znalazłam:) Ale jakoś nie wyobrażam sobie siebie w jakimkolwiek innym zawodzie. Więc żegnajcie, 11 lat mojego życia!

28 stycznia 2010 19:55
Anonimowy Anonimowy pisze...

Bo to trzeba mieć jakiś defekt w mózgu. Człowiek wie, że gładko nie jest i płatkami róż mu tej ścieżki nikt nie uściele, a jednak coś go w to "bagno" ciągnie :)
I w dodatku nie chce go na inne bagno zamienić ;p


Epi

28 stycznia 2010 20:42
Anonimowy Anonimowy pisze...

'Drodzy pacjenci, nie dziwcie się że jesteście traktowani gorzej niz śmieci'

Ciekawe, czy ten sam tekst rzeczony Pan Doktor powiedział SWOJEJ chorej matce, lub choremu dziecku?

T.
28 stycznia 2010 21:21

-------------------------------------------------

Catta, Eric Berne podzielił psyche na trzy typy. Rodzic, Dziecko i Partner (czy Dorosły, jak tam zwał). Wszystko zależy który typ Ci się trafi. Dziecko to wszystkie gburki obrażalskie, Barbie niedopieszczone czy inna rozkapryszona hołota. Rodzic to to nadęte buce co ex katedra będą mielić prawdy objawione i dręczyć kazaniami. Ci najczęściej dostępują Łaski Oświecającej i zostają Namaszczeni. Lub Wniebowstąpienia. A Dorosły jak to dorosły. Da się pogadać. Ale jak trafi na bachora to mu w dupę przyrżnie.

Adam - ten pytający wcale nie jest niebezpieczny. Pójdzie, sprawdzi i napisze. Lepiej tak niż na pałę coś dać bo wstyd sprawdzić - i komuś kuku zrobić. Odnośnie wkłucia... Robię jakiś tysiąc rocznie. W zasadzie wbić mogę z zamkniętymi oczami. A dalej się trafia od czasu do czasu kiks. Takie toto jest niestety...
Nie chce usprawiedliwiać nikogo - igły trzeba umieć wbijać a leki znać.
Ale.
Patrząc na tysiące specyfików i dziesiątki tysięcy możliwych kombinacji łatwo się zgubić. Sam sprawdzam jak mam wątpliwości - a robię to 15 lat. Kto pamięta że aminofilina gryzie się z makrolidami? Albo że uroczy syropek Tussipekt może ukatrupić depresanta na MAOI? A Tramadol że jest toksyczny z trójcyklicznymi? A takich rzeczy są tysiące. Sprawdzić nie grzech - grzech nie sprawdzić ;)

Nika, ja muszę popatrzeć czy gdzieś nie ma jakowejś nagrody za ogólnopozytywne podejście do tematu służby zdrowia :) A z zestawu skreślę żonę - bo mam. Resztę biorę bez mrugnięcia okiem.

Akemi, nie wiem czy się wypaliłem. Może. Ale gdybym został to chyba już bym nie żył. Bo to co pisałem kiedyś to prawda jest niestety - miałem piękny początek wszystkiego. 60 papierochów dziennie, 25 dyżurów miesięcznie, nadciśnienie, bóle wieńcowe.
Hoooduuuuuu...
A to co pisałem powyżej też prawdą jest - to wcale nie jest tak że wyjeżdżają ci dobrzy - a źli zostają. Odnośnie wyjazdów to znalazłem taki cytat:
W Polsce pracuje około 2800 anestezjologów. Potrzeba ich będzie dwa razy więcej. Tymczasem od chwili wejścia Polski do Unii Europejskiej z kraju wyjechało ok. 7 tys. lekarzy, z których 20 proc. to anestezjolodzy. Jest to największa grupa specjalistów spośród lekarzy, którzy zdecydowali się na opuszczenie kraju. ( źródło )
Mi się w to wierzyć nie chce. Znaczyło by to że wyjechała połowa anestezjologów. Bzdura jakaś. Słyszałem że w UK pracuje ok. 300.
Ale czy to prawda - nie mam pojęcia.

Nika, a męża to już wcale nie chcę...

Greg, to jest nasza polska przypadłość. Złe będziemy wałkować do siódmego pokolenia. A dobre - ot, było , mineło a w zasadzie to potwierdziło diagnozę.

KK i Malutka - jak już wynajdę tą nagrodę to od razu załatwię trzy nominacje :)

Thalie, ale coponiektórzy żyja jednak dłużej ;) Zawsze mam nadzieję że ktoś musi być po prawej stronie krzywej Gaussa.

Anek, tak naprawdę to prawdziwy fachowiec z kraju wyjeżdżać nie musi. Byle by umiał swoją pracę dobrze sprzedać. Bo jeżeli umiesz działać w prywatnym sektorze to można pogodzić pracę na niwie z godziwym zarabianiem pieniędzy. I myślę że ci najlepsi tak właśnie zrobili.

Michaś, rzuć okiem na post Łukasza. Troche sie zimno robi. Bo prawdą jest że pieniądz jest potrzebny. To jest odwzorowanie naszego wysiłku, wiedzy umiejętności i czego tam jeszcze. Ale z drugiej strony jeżeli kasa jest jedynym - czy najważniejszym - kryterium to czas sie bać. Bo pazerność prędzej czy później doprowadzi do wypaczeń.
O pieniądze trzeba się bić. Frajerstwo zdechło już dawno temu. Ale - nie z pacjentami. Od tego jest pracodawca, NFZ, ustawodawca. Jeżeli lekarz zaczyna uzależniać świadczenie udzielenia pomocy od otrzymania gratyfikacji to właśnie przekroczył granicę. I w tym momencie powinien się nim zająć prokurator.
Czy Ty jesteś adeptem młodym?
Bo jeżeli tak - i masz takie pytania - to nie zginiesz ;) Może za piętnaście lat przeczytamy kolejny blog...

Łukasz, w zasadzie co do kasy to odniosłem się już powyżej. Nic dodać. Natomiast co do warunków szkolenia lekarzy. To jest niestety przykre. Ośrodek krakowski pod tym względem jest wyjątkowo paskudny, choć spotkałem też ludzi przed którymi czapki z głów. I to na różnych klinikach i oddziałach. Szefa specjalizacji - gdyby tu kiedyś trafił to się mu nisko i w pas kłaniam - miałem takiego że nawet nie marzyłem że mieć będę. Najwyższej klasy fachowiec i nauczyciel. Dalej nie mogę ciągnąć wątku bo bym musiał wypisywać szczegóły które w środowisku są do rozszyfrowania łatwe - ale nawet w tym ponurym Krakowie pracuje masa kapitalnych ludzi. A że trafiają się kurwadziady. Co robić.

Emilka - trafiłaś na głupią babe i od razu rozpacz czarna. Kobiety jednak albo kochają - albo nienawidzą. Żadnych letnich uczuć.

Rozgraniczmy dwie sprawy. Pierwsza - że nie podoba Ci sie system. Tu Ci powiem tak: nikomu się nie podoba. Ani pacjentom, ani lekarzom. Żaden polityk się tego nie chwycił bo zakrawało to na polityczne samobójstwo. Prywatnie wierze w Tuska, ale moja naiwność polityczna jest m/w taka sama jak zyciowa. Natomiast zwróć uwagę na jeden szczegół - że nie myślałaś o tym jak byłaś zdrowa. Dopiero jak Cie złapało wtedy płacz i "system jest be". A trzeba - rzecz jasna to nie jest jednostkowo do Ciebie, jeno do ogólnego ogółu - cisnąć polityków żeby wywiązywali się z obietnic. Obiecywali że naprawią służbę zdrowia? No to do roboty... Inicjatywy oddolne, nękanie posłów, protesty, podpisy i takie tam. Ale to trzeba zrobić zanim się człowiek pochoruje...

Odnośnie Twoje lekarki: jeżeli jestes niezadowolona z usługi to zapytaj sie bezpośrednio Pani Doktor gdzie należy kierować skargi. Toz jest NFZ do którego możesz sie poskarżyć, izby lekarskie w na końcu zwykły sąd. Przecież ta kobieta nie wzięła się z Księżyca tylko gdzieś i pod kogoś podlega.

Że ortopeda okazał się chamem... Znam paru. Pamiętaj że facet całe dnie napierdala młotkiem i rżnie piła. Do tego wrażliwy intelektualista pasuje jak pięść do nosa.

Gośka, bo to jest zupełnie druga strona medalu. Jedna - to zapewnienie takich warunów żeby lekarz miał czas na dokształ i odpoczynek.
A druga to eliminowanie matołów z zawodu....

Asia, część tych pretensji jest uzasadniona. Bo ja odpowiadam za to jak i ile wkładam pracy w rozwój, szkolenia i co tam jeszcze. A z drugiej strony - co lekarz jest winien że służba zdrowia osiągnęła stan agonalny? Naszą sprawą jest leczenie - zarzadzaniem niech się zajmą ci co się na tym znają. Jak nie będę się musiał zastanawiać nad tym jak przeżyć to będe miałczas przejmować się pacjentem. Okrutne.

Anonimie, tak bez zastanowienia...?...

Epi - bo w tym jest magia. Na swój sposób.

T., a po co to miał mówić matce? Mówił to do tych którzy pośrednio są odpowiedzialni za kształt służby zdrowia. Wyborca jest pośrednio odpowiedzialny za wszystko. Nie tylko przez fakt że cos tam wybrał - ale też przez dalsze działania powyborcze. Jeżeli wszystkim wisi i powiewa jak działa służba zdrowia - to dlaczego lekarz miał kłamać? Miał powiedzieć że co - płace mamy gorsze niż śmieciarz dlatego właśnie wszyscy pacjenci są traktowani jak klienci spa? Powtórzę myśl przewodnią - służbę - nie tylko zdrowia, każdą - ma sie taką za jaką się zapłaci. Płacimy gównianie to i mamy obsługę godną Zakładu Oczyszczania Miasta.
A zupełnie prywatnie Ci powiem że znam służbę zdrowia również od strony pacjentowo-haraczowej. Masz ci los - pięćdziesiąt lat państwo przerzucało obowiązek opłacania lekarza na pacjenta no to mamy to co mamy.

Suka bura

W każdym zawodzie czlowiek przechodzi szkołę zycia. Pogotowiarz też. Ktos kiedyś mądrze powiedział że na pogotowiu medycyny się nie da nauczyć - ale zdobywa się pierwsze szlify. Bo nagle czuje się ciężar własnych decyzji. Można powiedzieć że każdy zawód ma swoje wyboje i dołki. Ale zawód lekarza jest pod tym względem wyjątkowy - bo gdy zaczynamy nasz pierwszy pogotowiany dyżur nagle sie okazuje że nie ma koło nas kumpli z grupy którzy pomogą wyjść z opresji, nauczycieli akademickich którzy przymkna oko na nasze gafy czy szefa z oddziału co strzeli chodakiem w łeb.

Tylko i wyłącznie od naszej decyzji zależy czy pacjent przeżyje czy nie. Patetyczne, nie? Niestety, jest duzo gorzej - prawdziwe.

Tu nie ma żadnej taryfy ulgowej. Trafić możemy na wszystko. R-ka z doświadczonym anestezjologiem pojedzie do policjantów zabezpieczajacych własną dupę przy wypadku gdzie literalnie nic się nikomu nie stało, wypadkowa zajmie się złamaną nogą pijaka w Pierdziszewie Górnym a my trzecim składem pojedziemy do umierajacego 14 letniego astmatyka. Że co, że dramatyzuję? Będę żył przez niego krócej o dziesięć lat. Do tej pory pamietam presję czasu, tracące przytomność dziecko, szukanie żyły, intubację. W pierwszym roku po studiach. A do tego zmartwiała rodzina stojąca za plecami, patrząca z przerażeniem i bezradnością.

Wiem że tego się nie da przekazać. W zasadzie ktoś kto tego nie doświadczył będzie twierdził że każdy dźwiga swój krzyż. Że ten zawód jest jak każdy inny. Że trzeba go odmitologizować. Wiem to bo nawet moja własna rodzina tego nie rozumie. Ot, stary poszedł do roboty, dwa dni go nie było, ale przecież wrócił. Toż spał w dyżurce, telewizję oglądał i ciort wie co jeszcze wyprawiał. Też mi praca.

Oczywiście nikt sie do tego nie przyznaje. Po pierwsze jestesmy nauczeni by słabości nie pokazywać. Wiemy wszystko, działamy jak dobrze naoliwiony robot, farmakopea polska to nasza pierwsza czytanka a wszelkie choróbstwa i stany zagrożenia życia potrafimy rozpoznawać i leczyć z zamkniętymi oczami. Druga rzecz to brak jakiegokolwiek systemu wspierającego lekarza. W USA po nieudanej reanimacji doktor idzie do psychoanalityka. A u nas na następny dyzur. Muszę się tu prywatnie przyznać że nie wiem jak długo przeżywa się urzędnicze kłótnie z klientem czy ciężkie sparringi alkoholowe na wyjazdach służbowych - ale nieudaną reanimację można odtworzyć sekunda po sekundzie nawet po latach. Przynajmniej ja mogę.

Toż śpio w tych dyżurkach i ino sie ryćkajo z pielęgniarkami.
Koniec cytatu.


Nikogo nie dziwi fakt że koń jak nie dostanie żreć to zdechnie. Ale doktor ma zapierdalać - ile to ostatnio postulował ten chory rząd? 64 godziny w tygodzniu? - i być miły dla pacjenta.

To nie jest w nas. Nikt nas chamstwa na studiach nie uczy. Nikt nie idzie do pracy z nastawieniem roszczeniowo-awanturniczym. To się rozwija na skutek braku pełnej kompensacji stresu. Który kumuluje się godzina po godzinie. Że co, że stres jest wszędzie? Statystyka jest prosta. Średnia życia w tym kraju wynosi 74,7 lat. Dla kobiet 78.9, dla mężczyzn 70.5. Lekarze żyją średnio 67.8, w tym mężczyźni 68.1 a kobiety 67.3

Napiszmy to dużymi literami - kobieta, która w wieku 19 lat decyduje się iść na medycynę, rezygnuje dobrowolnie z
j e d e n a s t u lat życia. Mogła by zobaczyć jak jej wnuki przynoszą do domu prawnuki. Ale nie zobaczy.

Że co, statystyka kłamie? W sumie wszyscy kłamia to czemu nie ona.

My świadczymy usługi. Które to usługi są zależne nie tylko od naszej wiedzy i usposobienia ale również od równowagi psychofizycznej. Dlatego powiedzmy sobie szczerze - możemy mieć lekarza wypoczętego, dobrze zarabiającego który jest miły i wykształcony, za rączkę potrzyma, wątpliwości rozwieje i jeszcze buzi da na dowidzenia albo zagonioną burą sukę która tylko czeka żeby użreć łaskawą rękę co ją karmi.

W tej chwili polski lekarz jest właśnie taką burą suką.

Dawno temu w Telewizji Lublin wystąpił Pan Doktor i rzekł tak:

”Obecnie lekarz w naszym województwie zarabia mniej niż pracownik Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania Miasta.
Drodzy pacjenci, nie dziwcie się że jesteście traktowani gorzej niz śmieci.”

środa, 27 stycznia 2010

Klasyfikacja typów

Jak wiadomo w życiu pogotowiarza można wyróżnić kilka okresow. Pierwszy to ten w którym człowiek siedzi sobie w dyżurce ogryzając paznokcie, umilając sobie w ten sposób czekanie na wezwanie. Niektórzy próbuja zastapić paznokcie pestkami z dyni ale to sie zazwyczaj kończy zeżartymi łupkami i pestkami wyrzuconymi do kosza. Inni wpatruja się w telefon jak zając w kobrę - tuz przed zeżarciem, trzeba dodać - i międlą mantry przeróżne mające odczynić wyrok. Ten okres łatwo poznać. Pogotowiarz przyjeżdżający jest miły, jest najcichszym członkiem zespołu - choć zdażają sie krzykliwi, co to stres kompensuja decybelami - i osiąga rekordowo krótki współczynnik PZ, czyli przyjazd-załadunek. Co poniektórzy potrafili wpakować pacjenta do karetki zanim sanitariusz wygramolił się z walizką. Etap ten mozna by przyrównać do wchodzenia na górę. Droga jest wyboista ale im wyżej, tym przyjemniej. Ptaszki świergola, borówkę się czasem jaka znajdzie. Albo grzybka-ksylocypka.

Nieuchronnie nadchodzi faza druga. Ten etap, jak pamiętamy, mozna poznać po zajęciach dodatkowych jakimi umila sobie pobyt w zakładzie zdrowia powszechnego dyżurant. Targa taki z samochodu laptopa coby film jaki obejrzeć, cztery różne książki, bo to i beletrystyka na dobranoc i skarbnice wiedzy do nauki a do tego kilka gazet i piłeczka-zgniatanka żeby nad kondycją popracować. Co go wyróżnia poza paśnikiem? Jest władczy i zorganizowany, wkłucia zakłada do byle sraczki a zespół jest tłem jedynie dla jego popisów wokalno-tanecznych. Broń Panie rąk swych nie zbrudzi pomocą jakowąś - pielegniarka może se łapy urwać tachając defi i torbe z butlą za niosącymi nosze kierowcą i ratownikiem. On dumny, błądząc wzrokiem terapie obmyśla i strategie knuje. Nie daj Boże powiedziec coś takiemu. Ten etap porównac można ze szczytowaniem - czyli z odpoczywaniem na szczycie. Piekna polana, widać daleko, słonko swieci, baranki robia meee. Takie tam.

Przejście w fazę trzecia jest nieuchronne, jednak przebiega ona u każdego inaczej. Bo o ile szczyt na górze jest jeden to istnieje kilka dróg zejścia. Rozpoznac mozna kilka głównych typów psychofizycznych choc mozliwe są również stany przejściowo-zmieszane. Mędrek wchodzi, zadaje pytania, bada, stawia diagnozę, leczy i wychodzi. Nieśmiałek wchodzi, nie pyta, bada, stawia diagnozę i wychodzi. Gapcio wchodzi, zadaje pytania, zadaje pytania, zadaje pytania i wychodzi. Gburek wchodzi, opierdala i wychodzi. Ultragburek wchodzi, opierdala, wychodzi, wraca jeszcze raz opierdala jeszcze raz, wypisuje rachunek lub wzywa policję i wychodzi. Leniwiec nie wchodzi, pyta i stawia diagnozę. Nie wychodzi bo głupio wyjść z własnej karetki. Szybki wchodząc, pyta a wychodząc stawia diagnozę. Ultraszybki wchodzi, wychodzi, po drodze pyta a w karetce zastanawia sie po co wiezie pacjenta na izbę. Śpioszek nie wychodzi, nie pyta, nie stawia diagnozy i w dupie ma wrzaski doktora izbowego. A Apsik opowiada co też go dzisiaj boli - i robi to tak długo aż pacjentowi przechodzi wszystko, z chęcia do życia włącznie. Zupełnie oddzielnym typem jest Królewna Śnieżka - ale tego opisywać nie trzeba. Kto widział, do końca zycia zapamięta a kto nie widział, lepiej żeby nigdy nie zobaczył. Poza tym - jako kobieta - wymyka się ona jednoznaczej kwalifikacji.

W końcu faza czwarta i ostatnia. Wrak ludzki, trup co swym oddechem ziemie w koło zatruwa, radość odbiera i wzbudza taki impuls szczery żeby w dupe kopnać. W celach humanitarnych rzecz jasna. Faza ta jest trudna do zaobserwowania w środowisku naturalnym pogotowiarza gdyż jednym z jej objawów są nudności na widok karetki i ataki agresji w stosunku do przełożonych Pogotowia Ratunkowego.

Wiedza ta jest niezbędna w przypadku wzywania pogotowia do zaopatrywania chorób nie będących bezpośrednim zagrożeniem życia. Jeżeli jesteśmy pogodnymi extrawertykami, poprośmy o Leniwca lub któregoś z Szybkich. Ostatecznie mogą bycć Gburowaci - nasz optymizm powinien rozpuścić lody. W przypadku Ponurego Extrawertyka doradzał bym Śpiocha lub Nieśmiałka. Bo gdy wezwiemy Apsika, skończymy jako oskarżeni w sprawie o pobicie. Nie mówiąc o Gburowatych - tu sami możemy dostac po pysku. Intrawertycy powinni raczej wybrać typy dynamiczne niezaleznie od nastroju, choć ponurym sugerował bym typy szybkie, a pogodnym Śpioszka - bo nie będzie w niczym przeszkadzał - bądź Apsika - bo dokonale się zrozumieją.

Jeżeli jednak wywiad wskaże że dyżur obstawia Śnieżka... Radziłbym wzywać jedynie do stwierdzenia zgonu.

wtorek, 26 stycznia 2010

Adrenalina

- Abnegat, wypadek!!
Warcząc słowa grubiańskie a powszechnie uznawane za obraźliwe wskoczyłem w buty przelatując wcześniej przez resztę ubrania. Lato, ciepełko, drzemka popołudniowa, świerszcze tłuka się za oknem a ty maszeruj, głośno krzycz. Zaraza. Rykneły sygnały i poszły konie po betonie.

- Stacja, zgłoś się.
- Sie zgłasza.
- Wiadomo coś?
- Policja wzywa. Jeden samochód w rowie, co najmniej trzy osoby poszkodowane.
- To może nie wysyłaj nigdzie drugiego składu? - zapytałem prosząco jako że przy ostatnim wypadku obsługiwałem dwóch gości z których każdy wymagał działań bojowych.
- Dajcie znać jak dojedziecie.

Zakopciłem smrodziucha i zacząłem się bawić sygnałami. E-o e-o jakieś takie nudne sie wydaje. Długi wczuł sie zdrowo i z naszego Poloneza zaczął wyrywać ostatnie strępy. Tuturutu, kawaleria nadciąga!

Wyjeżdżamy zza zakrętu, widać piękne ślady hamowania na asfalcie, dobre - piećdziesiąt metrów? To ile toto musiało jechać? W rowie leży sobie wywrócony na dach Żuk a na srodku drogi... na srodku drogi...

- Oż kurwa - wyrwało mi się.
- Co?
- Matki auto...
- Twojej?

Wydarłem z karetki w biegu w stronę leżącego na dachu turkusowego samochodziku i przyspieszyłem. Samochód identyczny, choc rejestracja inna. Przeleciałem koło strażaków by się przekonać że siedzi tam kobieta, cała i zdrowa po czym nie zwalniając pognałem w kierunku drugiego samochodu. Dobiegając, usłyszałem wołanie policjantów. Nawróciłem szorując obcasami po asfalcie i rzuciłem się diagnostycznie na zdziwionych chłopów siedzących w nysce.

Z żuka wyszło dwóch nieco poobijanych ale ogólnie zdrowych dżentelmenów. Z Opla Corsy wyszła niewiasta w wieku średnim z guzem na czole.

- Abi...
- Czego?
- Ale po co im wkłucie i kroplówki?
- A kto kazał?
- No.., tyś se kazał...
- A to nie dajemy.
- A babke chcesz dalej na nosze?
- Nnie.
- Może iść?
- Może.

Zdarzenie pamiętam jako godzinny pobyt w czasie którego zbadałem i zaopatrzyłem poszkodowanych, pogadałem z policjantami, strażakami, zapaliłem trzy papierochy i pojechalismy do domu. Według karty wszytko trwało dziesięć minut - tyle czasu zajęło transportówce przyjechanie po trzeciego pacjenta.

Adrenalina.

Niesamowity hormon.

czwartek, 21 stycznia 2010

Biała gorączka

Zima to jest czas ciężki dla wszystkich. Ciężko się choruje, ciężko się ratuje chorych. Szczególnie gdy jechać trzeba w śnieg i zawieję gdzie drogi nie widać... W światłach stroboskopów materializują się na czas błysku płatki śniegu - które jak zaczarowane wiszą zamrożone w powietrzu mimo wiatru. Mimo ciepła w kabinie człowiek odruchowo zawija się szczelniej w kurtkę.

Dziunia wysłała nas do białej gorączki. Czasem się z niej śmieję że zamiast zebrać wywiad to pisze co jej ludzie plotą a potem wysyła po uważaniu. Ale akurat przy tej rozmowie byłem. Siedzieliśmy sobie w dyżurce pijąc jakoweś wynalazki rozgrzewające z Afryki o smaku miodowo-herbatkowym gdy dzwonek podniósł alarm.
- Pogotowie Ratunkowe słucham.
- Przyjeżdzojcie szybko bo on tu nos wszystkich pozabijooo!!! - rozdarł się w słuchawce rzeczowy głos damski.
- A co mu jest?
- Biała gorącka!!!
- Czyli co się dzieje?
- No kurwaaaa!!! głucho jesteś czy co??? Biało goroncke mooo kurwaaa maaać!!!
Dziunia zasłoniła słuchawkę ręką i zapytała czy mam ochotę zbierać wywiad. Ale zemsta choć leniwa - zagnała cie w nasze sieci... Podziękowałem grzecznie że jednak nie. Tym razem "biała goroncka" w zupełności mnie satysfakcjonuje jako powód wyjazdu.
- Gdzie jechać? - Dziunia ze stoickim spokojem zebrała namiary i wpisała ładnie w kartę. -Słyszałeś Doktor. Jedziecie.
- Matko jedyna... - westchnęło mi się na widok adresu. Toż w lecie schodzi pół godziny żeby dojechać. Polazłem do telewizorowego i oznajmiłem wyjazd.

W zimie pada śnieg. Płatki duże, takie włochato-puchate, czasem małe jak gwiazdeczki a czasem drobniutkie jak kaszka manna. Wszystko po to by upiększyć okolicę z okazji Świąt i zaskoczyć drogowców. Szczególnie w obszarach głęboko wiejskich - gdzie zamiast Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania Miasta jeździ sobie traktorkiem-pyrpyrkiem Wiejski Oczyszczacz Dróg Pan Mietek. Z samego jeżdżenia pożytku jednak nie ma - do traktora musi być przyczepiony lemiesz. Któren to jest drogi i wymaga specjalnego mechanizmu co to rzeczony lemiesz podnosi i opuszcza. Bezwysiłkowo. W związku z tym WODPM zazwyczaj nie pcha przed sobą lemiesza a raczej ciągnie za sobą trójkąt zbity z desek. I tenże wynalazek pługopodobny pięknie za traktorem śnieg wyrównuje - do tego stopnia że nawet śladów opon traktora nie widać. Urządzenie to ma jeszcze jedną niesamowita zaletę: jak jest wystarczająco duże, to odśnieży oba pasy drogi. Chyba że traktor jedzie nie środkiem a prawym pasem.

Wtedy odśnieża pas prawy i nagarnia, wygładzając ślicznie, śnieg nad prawym rowem co może kierowcy sugerować że droga jest niekoniecznie tam gdzie jest...

Płatki duże, puchate padające w wielkiej ilości zostały zamienione przez płatki bardzo duże, bardzo puchate, padające w ilościach nieprawdopodobnych. Człowiek ma wrażenie że piękno i cisza wchodzą do karetki...
... którą nagle pociągnęło w prawo i stanęliśmy w pozycji „lewa nóżka w górze”.
- Oż w morde a co to było? - zapytałem zupełnie bez sensu. Szybki nawet nie skomentował. Wyskoczył z karetki i zaczął oglądać wóz. Wytarasiłem się na drogę przez jego drzwi.
- Urwałeś co?
- Na szczęście nic. To białe gówno nas zamortyzowało - docenił piękno przyrody. -Popchajcie, spróbuję na wstecznym.

Śnieg, gdy spadnie na ziemie zamienia krainę czarną i brzydką w śliczną i białą. Kołderka puchowa co świat otula. I spod kół na twarz bryzga.
- Czy ty mógłbyś do kurwy ciężkiej jakoś inaczej tymi kółkami kręcić? - wyrzut na mej twarzy został skutecznie zamaskowany gruba warstwą błota wymieszanego ze śniegiem. -Jak ja teraz do ludzi pójdę, hę?
Kurtka mechanika czołgowego po wymianie silnika wygląda lepiej niż to co mam na sobie....
- Kkurwa, sami nie damy rady... - Szajbus wyciągnął kurzelniki i rozdał wkoło po całym. Zapaliliśmy.
- Chyba trzeba na stację dać znać?
- Doktor, zwariowałeś? Stąd zasłaniają nas dwie góry. Radio nie przejdzie. A co masz na komórce?
Popatrzyłem na wyświetlacz - nawet awaryjne nie działają. Ale fajne zadupie.
- A najbliższa wieś gdzie?
- Tu w górę jakiś kilometr będą pierwsze chałupy. Może nawet nie tyle.... - rozważania Szybkiego przerwał tupot nóg. Od strony wsi nadbiegł dziarsko dziadek w średnim wieku z siekierą w ręku.
- Dobry wieczór, wy do białej gorączki?
- My. Daleko to?
- Nie nie daleko. Ale widzę że pomoc wam potrzebna. Poczekajcie chwilę, zaraz coś zorganizuję.
Nawrócił na pięcie i znikł w zadymce jak duch.
- No to - jak rzekł Ulrich von Jungingen - po Malborku? - zapytałem wyciągając paczkę Marlboro.
Zakurzylismy spokojnie. Jakieś dwadzieścia minut później od strony wsi nadciągnęła brygada. Chłopy potężne, dziadek z siekierką pokazywał co i jak... Nie dało rady. Przepychaliśmy tylko w rowie samochód do przodu i do tyłu - ale na drogę nie szło wypchać.
- Kurwa mać, ni hujaczka z tego nie bedzie - drapiąc się po szczecinie rzekł filozoficznie dziadek. -Poczekajcie chwilę.
I oddalił się kłusem. Że on sobie nic nie zrobił biegając po okolicy z siekierą w ręku... Widać trenuje. Inna rzecz że jak tak dalej pójdzie to nam fajek zabraknie.

Po kolejnym kwadransie usłyszeliśmy charakterystyczne łup-łup-łup jednocylindrowego dwusuwa - matko jedyna, on nas tym będzie wyciągał? Z niedowierzaniem popatrzyłem na Szybkiego który wzruszył ramionami i zapiął linę. Myśmy pchali w bok, dziadek ciągną traktorkiem w dół, wyglądał że nic z tego nie będzie gdy nagle koło karetki złapało jakiś twardszy grunt i to wystarczyło. Wylądowaliśmy na drodze. Dzięki ci Panie, nie będę musiał spać w tej pięknej okolicy.

Dziadek zsiadł z traktorka, rozdał po Schabowym*, zakurzyliśmy jak stare chłopy... Musze przyznać że smak Popularnego po wysiłku, w śnieżycy, ma w sobie coś intrygującego..
- Kazik, weźmiesz traktor i odstawisz do stodoły! - zarządził dziadek. -A, i siekiere mi postaw za drzwiami, wisz gdzie?
Kazik siekierkę wziął i głową kiwnął że wie, po czym wsiadła na traktorek i odjechał.
- A wy co - wolicie się przespacerować po nocy? - zwróciłem się do dziadka.
- Ja? - popatrzył na mnie z zaskoczeniem. -Toż moja stara dzwoniła że mom białą gorączkę. Ja z wami do szpitala jade.
---------------
*Zwyczajowa nazwa Popularnego. Ponoć wzięło się to stąd że w trakcie kurzenia można było przypadkowo coś przekąsić, w dodatku ciężko było na pierwszy gryz zorientować się co. Jak dla mnie - zupełnie bez sensu i związku ale lepszego wytłumaczenia nie znam.

środa, 20 stycznia 2010

A kiedy przyjdzie na ciebie czas

- Co mamy?
- Umiera.
- Każdy umiera - nawet my, w tej chwili... A w zasadzie to na co?
- Doktor, tyle Dziunia przekazała. I jeszcze że się strasznie darli.
No, to sprawa jest poważna.

Wbrew pozorom „umiera” nie jest wezwaniem jednoznacznym. Prócz dość zrozumiałych przypadków jak utrata przytomności, ofiary wypadków czy terminalnie chorzy zdarzały się również padaczki, bóle miesiączkowe czy ciężki kac. Co potrafię zrozumieć jako że od czasu do czasu prowadzę nocnych Polaków rozmowy przy Monastyrce, która swą pięćdziesięciokonną mocą oraz śliwkowym aromatem onduluje włosy i rysuje szkliwo.

Zawyły sygnały, ryknął silnik i statecznie wytoczyliśmy się na główną drogę. Szybciej się nie da bo w polskim wynalazku karetkopodobnym jest tyle mocy ile jest. Czyli mało na tyle że w zasadzie można pominąć. Jak to mówił jeden z myślicieli: „W próżnie to i Salomon nie naleje”. Na szczęście droga dojazdu prosta jest, żadnych gór dookoła, więc już po paru minutach osiągnęliśmy oszałamiające 90 na godzinę. Milcząco zapytałem czy kurzymy. Długi wziął, przypalił i podziękował skinieniem głowy. Rozmowa w kabinie gdzie trzęsące się blachy produkują 100 dB mija się z celem.

Po dobrych dwudziestu minutach znęcania się nad materią dojechaliśmy na miejsce. Zwyczajowo potraktowałem drzwi z bodiczka - ostatecznie podgląda sie mistrzów hokeja - i wyskoczyłem na podwórko do nerwowo nastrojonego jegomościa w wieku średnim.
- Co się dziej?
- Tamtamtamszybkoszybkobosiękończy! - zamachał ekspresyjnie nad podziw i przejmując rolę pilota-pchacza skierował mnie na pierwsze piętro. W pokoju leży sobie babcia staruszka. Dychać dycha, choć byle jak.Ciśnienie byle jakie. W płucach trzęsienie ziemi. Skóra sucha. Kontakt raczej żaden. Kroplówka jakowaś podpięta wisi. Podrapałem się po łbie.
- Ośrodkowy był?
- Byłbyłalenicniezrobił!
- A babcia od kiedy taka?
- A bedzie już trzeci miesiąc! - mój interlokutor zaczął używać spacji w czasie mówienia. Dobre i choć co. -Odkąd my jo wzieni po udarze to tak leży.
- Czyli - że ona w łóżku od trzech miesięcy?
- No tak!
- Pokażcie karty.
Chłop przyniósł karty szpitalne. Babcia lat 93 wypisana faktycznie po udarze niedokrwiennym do domu... Sprawdziłem kartę informacyjną ośrodkowego - zadziwił mnie chłop. Wziął się ostro za stawianie babki na nogi.
- A czego oczekujecie ode mnie?
- Bierzeciejom doszpitala! - zaś mu spacje zaczęło zjadać.
- Ale na co? Zasadniczo umiera - i nikt jej wiele nie pomoże. W tym stanie i wieku na intensywne leczenie się nie kwalifikuje a na internie umrze sobie w tym samym tempie co w domu.
- Łojezusiemaryyyyjo!!! - zaniósł się wrzaskiem -Tocojomom roooobić!!!
Zastosowałem wariant odwrócenia uwagi.
- Ksiądz był?
- No nie. - Najwyraźniej manewr się udał. Nie dość że mu spacje wróciły to jeszcze wykrzykniki znikły.
- To na co czekacie?

Wytłumaczyłem raz jeszcze że cudów na tej planecie dokonywał tylko jeden człowiek, którego zresztą 1/3 ludzkości uznaje za Boga - ale niestety nie przyjedzie z przyczyn wiadomych. Zostawiłem kartę informacyjną z diagnozą status kitatus i pognałem do karetki jako że dyspozytor uznał sraczkę za zagrożenie życia.

Gdzieś pod wieczór odwiedziliśmy to miejsce raz jeszcze, żeby wypisać kartę zgonu. Kupa ludzi, ubrani na czarno, powaga na twarzach. I pamiętam wzrok mojego rozmówcy - który patrzył na mnie z niemym wyrzutem.

Najwyraźniej nie uwierzył że nie potrafimy dokonywać cudów.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Licence to kill

- Abnegat, mamy dziecko do transportu - zagadał ulegle głos znajomej doktorki z neonatologii.
- No to macie problem - westchnęło mi się filozoficznie. Odkąd dyrektor zarządził że pogotowie nie może transportować chorych bo jest do ratowania życia na miejscu - a przekonało go nie nasze dwuletnie ględzenie tylko jednorazowa kara finansowa nałożona przez NFZ - oddział wysyłający chorego musi zabezpieczyć doktora i pielęgniarkę.
- No i ten tego bo jednakowoż... - wyłuszczyła do końca swoja prośbę.
- Taak? - udałem zupełnie głupiego.
- Sama jestem, a mamy przyjęcie w Klinice uzgodnione. Pojechał byś? - wykrztusiła wreszcie zwerbalizowaną prośbę. Hm. W zasadzie siedzieć mi się nie chce, na oddziale pustki, znieczuleń nie mamy... Szybka wymiana informacji z szefem zakończyła się westchnieniem "to jedź".
- Macie woźnicę. Ale pielęgniarkę musisz załatwić od siebie.
- Już mam - ucieszyła się neo. - Za ile podjedziecie?
Kkurcze. Wiem że jak człowiek na pogotowiu spędza każdą wolną chwilę to sie go postrzega jako instytucję transportową, ale bez przesady mi tu.
- Zgłoś transport na pogotowiu. Zapytaj za ile dadzą karetkę. I daj znać kiedy mam przyleźć.
- Łomatko - złapała się za głowę neo - to że ja od czego mam zacząć?
- Czekaj chwile... Oddzwonię za pięć minut.

Po krótkiej rozmowie ze stacją ustaliliśmy że wyjazd będzie za pół godziny. Przekazałem informację do neo i polazłem dzidzia oglądnąć. Ostatecznie dobrze jest wiedzieć co do transportu zabrać. Okazało się że dzidź jest z przetoką tchawiczo-przełykową, zarurowany, zasondowany, dycha se sam i jedzie na zabieg coby mu to zamknąć. Kul. Zebraliśmy wszystko do kupy, sprzęt, leki, papiery, nawet żarcie - po czym zapaliliśmy sygnały i niespiesznie pojechali do Świątyni Wiedzy.

Siedzę sobie z tyłu, dzidzia śpi, pielęgniarka barz fachowo na monitory luka - co mnie podkusiło żeby z tyłu jechać? Już mi paluszki drętwieją, a zanim dojadę do miasta zamienię się w wazowagalne zombi. Co objawia sie u mnie defokalizacją, bradykardią 30/min i ogólną niechęcią to wysiłku jakiegokolwiek, z umysłowym włącznie.

- Ożkurwaaaaa!!! - okrzyk Dzikiego wytrącił mnie z ponurych rozważań. Autem miotnęło konkretnie, usłyszałem odległy huk i stanęliśmy.
- Co jest? - udarłem się w stronę kabiny.
- Ożkurwakurwakurwa..... - cichnący w oddali dźwięk wpierniczonego Dzikiego jednoznacznie wskazywał na głębokie zaangażowanie emocjonalne. A to ci dopiero...
- Kazik, idź no tam zobacz co rozjechał i daj znać co jest potrzebne. Tak na marginesie, masz walizkę?
- Niee - odpowiedział, wyskakując z samochodu. -Toż transport mamy...

- Doktor, chodź no tam.
- Proszę z nim zostać - powiedziało mi się bez sensu do pielęgniarki - wrócę za moment.
W rowie leży sobie śliczny samochodzik - znaczy śliczny to on już był - a koło niego miejscowy proboszcz i jeden z jego ministrantów.
- Co się stało?
- Nnaa szczęęśście niccc - dzielnie rzekł proboszcz.
- A chłopiec?
- Mi się też nic nie stało, proszę pana - odrzekł zupełnie niezestresowany młodzieniec.
Odwróciłem się do Kazia.
- To w zasadzie na co ja tu?
- No bo - karty trza założyć, pacjentów zbadać...
Podrapałem się po głowie.
- Kaziu, wołaj stację, niech przyślą wypadkową. Dziki, zapytaj tego w Żuku czy ich nie potrzyma w kabinie przez parę minut. A Panów - zwróciłem się do uczestników saltomortadele - proszę do karetki.
Ksiądz odmówił, twierdząc że zdrów jest i cały, chłopiec okazał się być zdrowy i nienaruszony... Całe szczęście że niektóre wypadki kończą się tak właśnie.
- Jedziemy.
- Ale bo ja - to tu policja chyba muszę czekać? - niezbyt gramatycznie określił się Dziki.
- Transport mamy. Nie będę czekał ciort wie ile na nich z kilkudniową dzidzią w samochodzie. Nie bój nic - jak wrócimy to cię znajdą.

Z rekonstrukcji wynikło że jadący przed nami kierowca TIRa słysząc sygnały stanął na ślepym zakręcie. A Dziki, zamiast wysiąść z wozu i dać mu po łbie - wziął się za wyprzedzanie. I nadział się wprost na nadjeżdżającego księdza proboszcza. Któren to musiał mieć wsparcie odgórne w trakcie zdarzenia bo z wózka została obita puszka po konserwach - a ani jemu, ani pasażerowi literalnie nic się nie stało.

Transport minaął bez dalszych niespodzianek. Po powrocie zastaliśmy policjantów na pogotowiu z gotowym mandatem opiewającym na dośc konkretne wtedy 200 pln. Dziki się zjeżył - on płacił nie będzie. Transport był na sygnałach, winny kierowca TIRa bo stanął jak dupa. I przyszedł do mnie.
- Doktor, trza mi świadka do zeznań a potem w sądzie. Poświadczysz?
- Dziki, poświadczę. Tyle że się nad tym zastanów - bo wina w końcu jest twoja. I w sądzie prawdopodobnie przegrasz. A tam nie dostaniesz dwóch stówek tylko ci dowalą dwa klocki na ZBOWID.
Dzikiemu jeszcze trochę zeszło zanim mu piana spadła - ale jak doszedł do siebie to dwie stówki wyciągnął i zapłacił.

Sygnały dają pierwszeństwo pojazdowi uprzywilejowanemu, to na pewno. Ale to nie znaczy że pozwalają na robienie głupich rzeczy.

czwartek, 14 stycznia 2010

Szwoleżer

Więc pijmy zdrowie
Szwoleżerowie
Niech smutek pryśnie w rozbitym szkle...


- Abnegat, transport mamy!
- A co się wykluło?
- Ośrodkowy zgłosił ostry brzuch.
Zwlokłem się z wyrka. Dzięki Panu że się ten wyjazd trafił bo już mi się zaczęły odleżyny robić. Z tym jest sprawa dziwna. Na początku człowiek siedzi w dyżurce zdenerwowany i czeka na wyjazd jak na wyrok. Następnie stres mu spada wraz z doświadczeniem i zaczyna czas wolny zagospodarowywać wedle uznania - zje co, telewizje poogląda, gazetę przeczyta albo się i pouczy czego z książki grubej. Wreszcie nadchodzi faza trzecia. Po wejściu do dyżurki wypakowuje się śpiworek i idzie spać, wstając tylko do wyjazdów. Organizm w ten sposób broni się przed przemęczeniem. Potem nieważne czy czwarta po południu czy czwarta rano - wstaje się i się jedzie.

Odebrałem papiery, Pan Starszy podkłuty ładnie, płyn jakowyś kapie, sprawdziliśmy ciśnienie, podpięli pikaczu i mrugając od niechcenia pognaliśmy do macierzystego szpitala. Jakieś - trzydzieści kilometrów całego wyjazdu. Jako że Pan Straszy stabilny był, usiadłem z przodu i zapaliliśmy po całym.
- Abi?
- Hm?
- Bo tak akuratnie na zmianę trafiamy, może zrobimy to na stacji? Nie będą chłopaki musiały się tłuc na podstację a my na nich czekać.
- Mi bez różnicy... - w sumie dla nich to pół godziny do przodu. A ja sobie mogę z dyspozytorem herbatkę rozgrzewająco wypić zanim sobie sprzęt przekażą.

- Albercik, wyjeżdżamy?
- Czekaj doktor, kierowca zaraz przyjdzie tylko życzenia złoży.
- A kto obchodzi?
- Sprawny.
- To czego nie gadasz - polazłem w kierunku pokoju kierowców. W środku impreza jak się patrzy, szczęśliwcy co po dyżurze właśnie wychylają symbolicznie „na prawą nóżkę”. Złożyłem ładnie życzenia.
- Jednego?
- Zwariowałeś. Toż ja do rana tu siedzę - popatrzyłem z wyrzutem. Najbliższa flaszeczka przewidziana na sobotę. Bo w końcu z pracy jednak wyjdę...

- Podstacja zgłoś się! - dyspozytor złapał nas zaraz po wyjeździe spod stacji.
- Co mamy?
- Nadciśnienie, źle się czuje. Włączcie sygnały i jedźcie.
Masz ci los. Niedługo do biegunki będę na światłach śmigał. Kierowca - z którym siedziałem w karetce po raz pierwszy - włączył sygnały i zaczął przyspieszać.
- Proszę zwolnić - poprosiłem grzecznie w momencie gdy trzymanie się jedną ręką cykor-łapki nie wystarczało do utrzymania się na siedzeniu. -Toż tam nic się wielkiego nie dzieje, a jak wylądujemy w rowie...
- Spokooojnie doktoorze! - nie dal mi dokończyć kierowca. -Wszystko pod kontroolą - rzekł z pewnością wielką po czym na ślepym zakręcie w trakcie wyprzedzania zsunął się z asfaltu na pobocze. Lewe. Zzieleniałem nieco. Zamiast popaść w klasyczną sztywność odmóżdżeniowo-transportową zacząłem się przyglądać jego manewrom. Wytrzymałem jeszcze jedno wyprzedzanie na ślepo i zawadzenie - tym razem o prawy - krawężnik - po czym zadysponowałem postój.
- Pilne mamy!
- Lać mi się chce. Wyłącz koguty i stań mi na przystanku. Teraz.
Mój atonalny, na lekkim przydech wygłoszony rozkaz został bezwiednie wykonany przez nogi kierowcy. Wysiadłem, zaglądnałem czy mnie nie ma za przystankiem, po czym wracając oblazłem karetkę dookoła, otwarłem drzwi z lewej strony, wsunąłem rękę pod kierownicę i wyjąłem kluczyki ze stacyjki.
- Wypierdalaj.
- A niby czemu?
- Boś pijany. Bierz dupe w troki i idź na pakę.
- Ja tu za wóz odpowiadam - uniósł się honornie co mi jednoznacznie potwierdziło poziom powyżej 2 promili.
- Niezależnie co chcesz zrobić, kluczyków nie dostaniesz. Możesz wypierdalać na pakę - albo czekać za kółkiem na Policję.
- Ta! - prychnał mój kierowca - I co, też będziesz dmuchał?
- Na twoje nieszczęście ja w robocie nie pije. Wysiadasz? - wyciągnąłem komórkę z kieszeni.

Wysiadł. Coś tam się odgrażał jeszcze, alem powiedział sanitariuszowi że ma go położyć na noszach a sam niech się pakuje do przodu.
- Doktor, i co teraz?
- Jak to co - jedziemy do pacjentki a ja dzwonie po innego, niech mi stacja przyśle.
- Doktor, on całą rodzię ma na utrzymaniu. Żona w ciąży. Trójka dzieci.
- Ty mi tu na litości ludzkiej w huja nie graj - wkurwiłem się na dobre. -Toż kutas nas mało nie zabił po drodze.
- Doktor, wrzucimy go do dyżurki, odeśpi, a jak się nic nie trafi...
- A jak się trafi?
- To pojedziemy sami.

...ojacieżkurwaszmać...

Odpaliłem karetkę. W zasadzie prócz tego że kierownica bardziej płasko leży i początkowo łapałem powietrze w miejscu gdzie moje autko zazwyczaj ja miało to jeździ się tym jak osobówka. Na szczęście po drodze mijaliśmy podstację - kiper prosto do łóżka i spokój.

- Doktor?
- mm?
- Bo on zupełnie odleciał...
Wsadziłem łeb na pakę. Oż, skurwysyn jeden... Ile on wypił że go zmiotło w pół godziny? Wzięliśmy gościa pod ręce i zawlekli do dyżurki, a następnie pognali do pacjentki. Zalekowaliśmy babcię na miejscu, na szczęście nic wielkiego się nie działo i wrócili do siebie. Przywitał nas piękny dźwięk zarzynanego bawołu. Dziatki dziatkami - ale kurwadziad zabije kogoś następnym razem... Z drugiej strony toż nic się tu nie dzieje. Teren spokojny, żadnych dużych dróg, wypadek średnio jeden na pół roku - najczęściej jakiś pijak ląduje na drzewie, więc na miejscu wypadku nie ma co robić. Sprawca albo zbiega - albo jest nieżywy. Ludzie też karetki nie wzywają do byle czego bo do tej pory dojazd zabierał godzinę...

Będzie spokój. A jak nie, to obsłużymy we dwóch i tyż bedzie.

Pierwszy wyjazd był do gorączki. Drugi do sraczki. Coraz bardziej podobała mi się jazda karetką - duże toto, widać wszystko, a jeszcze można sygnałami zrobić uuu. Gdzieś koło północy w końcu zesrała się bida - wyjazd do zawału. Co robić. Włączyliśmy światła i pojechali w ostępy dzikie. Gdzie się okazało że muszę przejść szybki kurs cofania dużym autem na lusterka... kto da rade jak nie my...

Babcia z bólami, bez wstrząsu - dzięki Ci Panie - zawinęliśmy się gracko, załatwili bez szemrania co trza było i wtargaliśmy nosze do karetki.
- Masz - podałem kluczyki Albercikowi. -Ja se z nią posiedze.
- Doktor, pogięło cie? - wytrzeszczył się mój współspiskowiec - toż ja prawa jazdy nie mam...

Zajechaliśmy na izbę, maskując brak kierowcy ustawieniem samochodu, wpadliśmy do środka, przekazałem pacjentkę bez zgrzytów dalszych, otarłem pot z czoła i zadzwoniłem po znajomego woźnicę pogotowianego.
- Trzeźwyś?
- A co?
- Potrzebuje kierowcy.
Wyjaśniłem w czym rzecz. Na szczęście mógł pomóc - i pomógł.

Na drugi dzień Albercik zapukał z rana, wstawił łeb w dyżurkę i wyszczerzył się z lekka.
- Dochtor, bo on chciałby podziękować tylko się wstydzi...
- Albercik, niech spier.ala. Zapowiedz mu - i każdemu na pogotowiu - że Abnegat to jest kutas pierwszej wody i że jak wyczuję alkohol to dzwonię po Policję. Bez uprzedzenia. Zrozumiano? A jemu powiedz że ma mi się na oczy nie pokazywać. Jak zobaczy że mamy razem dyżur ma dostać sraczki i iść na L4 - jasne?

Te czasy już odeszły. Jeszcze czasem gdzieś się jakiś pajac trafi, ale jest skutecznie eliminowany przez otoczenie. Bo tolerancja dla alkoholików skurczyła się praktycznie do zera. Ale stare - stareńkie doktory opowiadają jeszcze mrożące krew w żyłach opowieści o dyżurach świątecznych w trakcie których ciężko było trzeźwy skład do wyjazdu zmontować...

wtorek, 12 stycznia 2010

Akcja poślizg

- Abnegat, jedziemy. Poród.
- ERką? - jęknęło mi się spod poduszki. -A któż to przejął dyżur na dyspozytorni?
- Gucia. Nie ma uproś.
Sam wiem że nie ma. Potem trzydzieści sześć razy nas popędzi bo nie będzie kogo do wypadku wysłać pod samym szpitalem.
- A daleko?
- Jedziemy na sam szczyt Wielkiej Góry.
A to ci dopiero. Byłem tam ostatnio, droga nieodśnieżona, dojazdu zero...
- No to jedźmy. Zobaczymy.

A sygnały w karetce śpiewają
Choć ciut wyją - to nie przerywaaająąąą...
..na prawo most
na lewo most...

- Może jednak zapalimy, co? - przerwał mi wenę twórczą Janek.
- Guzik z pętelka. Trzeci dzień nie palę to ma mi prawo odbić.
- No, ja właśnie o tym - zapalisz to ci przejdzie.
I poszło się paść trzy dni wyrzeczeń. Skręciliśmy z głównej drogi. Janek przeładował 4x4, włączył redukcję, blokadę mechanizmu różnicowego, zawył silnikiem i ruszyliśmy pod górę.

Biało. Zima. Góra jak jasna cholera. A autko sobie jedzie. Ale fajny wynalazek. Jeździłem już naszą lodziarnią w ostępy dzikie, ale nie po śniegu. A toto idzie jak czołg. Co prawda coraz wolniej - ale idzie - ale wolniej - o, stoi. A nie - nie stoi - jedzie, ale do tyłu.
- Janek, co jest?
- Ciągnie nas... - chyba pierwszy raz w życiu usłyszałem Janka głos stresem przyduszony.
- To wjeżdżaj w rów!
- W jaki rów - toż tu żadnego rowu nie ma!
Otworzyłem drzwi - jasna cholera, pod kołem zebrała się ładna kupka śniegu na której nasza karetka jak sanki na płozach osuwa się coraz szybciej. Przywaliłem w budę z tyłu.
- Co jest - z bocznych drzwi wyglądnęła głowa ratownika.
- Przygotujcie się do katastrofy - trza skakać... czekaj, daj koc.
Wychyliłem się i wepchałem koc pod koło. Cholera, zablokowane, to pod spód nie wejdzie...
- Janek, na chwilkę byś puścił hamulec, to wtedy wlezie pod oponę.
Nie wlazło. Opona się kręciła a kocyk jechał razem z kupką przepychanego śniegu. Wychyliłem się trochę bardziej żeby dopchać kocyk nogą...
...pociągnęło mnie za bardzo...
...rączka wyślizgnęła z ręki...
...i wypadłem z karetki.
Leżę sobie na plecach, jadę równo z karetką, drzwi mnie pchają, miejsca mam coraz mniej bo karetkę zaczęło obracać na kocyku...
...zaraz mi tu łeb zgniecie...
...odepchnąłem się nogą...
... i poczułem nacisk opony na udo - bo mi noga pod karetkę wpadła...
... z góry drzwi, z tyłu zaspa...
...wykonałem jakieś dziwne saltomortadele i wylądowałem półobrotem przez łeb w zaspie...
...ciekawe gdzie się zatrzymają...

Karetka stanęła jakieś pięćdziesiąt metrów niżej. Janek cudów dokonując ani jej nie wywrócił - ani nie obił. Znalazł w końcu większą zaspę i na niej powiesił samochód.
- Abnegat!!! - udarł się ratownik.
- Czczeggo!!! - oddarłem się na tyle dziarsko na ile mogłem.
- Co si się stało??!?
- Nnicc!!
- To chodź!
Łatwo powiedzieć - trudniej zrobić. Jak mnie adrenalina puściła, tak mi regularnie odjęło władzę w członkach. Dobrze że nie w zwieraczach bo by się kurwadziady do końca życia napieprzali jak to się doktor w trakcie akcji ratunkowej bohatersko zesrał.

środa, 6 stycznia 2010

Dzień jak codzień

- Hej ho, hej ho - ryczałem radośnie, nie wiedzieć czemu, wchodząc na stację. Cztery wyjazdy plus transport od piętnastej do dziewiętnastej. Matko jedyna, następnym razem każę stanąć przy konfekcyjnym i zakupie świeże gacie dla każdego. -Siema - usmiechłem się do dyspozytora. -Pijemy jaki płyn rozgrzewający? Bom zmarzł nieco...
- Wyjazd macie. Pilny - w odpowiedzi dostałem kartę wyjazdową do ręki.
- O w morde - a zmiana już jest?
- Są. Jedźcie, nieprzytomny, znaleziony przez kogoś na przystanku w Charczyskach.

Nawet mi się sygnałami bawić nie chciało. Zakląłem szpetnie, zaproponowałem Małemu Malborca - wyciągnął Goldeny. Niech ta bedzie, można się czasem przerzucić na karcynogeny cudze. Ponoć mniej szkodzą.
- Do czego jedziemy? - Mały był bardzo zaangażowany, niby kierowca a rwał się zawsze do pomocy, reanimacje, transporty, co by się nie trafiło starał się pomóc.
- Nieprzytomny. Sądząc z pory dnia będzie pierwszy gumiś.
- Zaraza by na nich... - skonstatował filozoficznie.
- Ano... - odkonstatowałem.

Jazda w zimie na sygnałach przez wieś - ma w sobie coś urokliwego. Stroboskopy walą po oczach niebieskim światłem, sygnały wyją ponuro zachęcając kundlarnię do grupowego wycia... Minęliśmy zakręt i nagle ktoś dramatycznie na nas zamachał. Mały wykonał zwrot przez sztag po czym wyskoczył z auta żeby chłopa zamordować zgodnie z zasadą że tłuc na śmierć należy wszystko co spod kół uciekło.
- Co się dzieje? - powstrzymałem egzekucję.
- Jo tu kurwa juz godzine na wos czekom! - rzekło chłopisko z wyrzutem.
- Pan jesteś ten nieprzytomny?
- Jaki nieprzytomny? Żona świruje, od godziny na transport do psychiatryka czekam...
Nie dosłuchałem do końca. Kiwnąłem na Małego i pognaliśmy dalej. Nie dam sobie łba urwać, ale jak się tak kierownicę skręci przy gwałtownym ruszaniu to spod opon wali struga błotka zmielonego ze śniegiem...

Zajechaliśmy pod rzeczony przystanek, ekipa G wyskoczyła z samochodu... Cisza. Nikogo. Ni-ko-gu-sieńko. Przeglądnęliśmy okoliczne krzaki i rowy, popatrzyli na ślady... Pewnikiem Łazarz to był.
- Kaziu, zawołaj stację niech się połączy z wzywającym, co? Powiedz że tu nic nie ma.
Usiedliśmy na przystanku i zakurzyli po całym. Zawód pogotowiarza jednak straszliwie stresujący jest.
- Doktor, wracamy. Facet powiedział że gościu na przystanku leżał - jak go nie ma to mamy pilne do Karwińskiej.
Zaś se o tabletkach kobiecina zapomniała. Jej nie tyle trzeba korygować leczenie ile zapisać Nootropil. Ponoć wzmaga pamięć. Głównie u szczurów doświadczalnych, ale jednak.
Zabuksowaliśmy kółkami i pognaliśmy w dół wsi.
- Zwolnij - trąciłem Małego - toż Oczekujący gdzieś tu czyha na karetki i pod koła... - nie zdążyłem skończyć bo w następnej sekundzie Mały udarł się "Spierdaaaalaaaaj!!!" do rzucającego się pod koła chłopa i objechał go po poboczu.
Przetkałem bębenki. -Toż on i tak nas nie słyszał a ja zaraz bezwiednie cosik oddam...
- A niby co? - Mały najwyraźniej jeszcze miał przed oczami krwawą miazgę z Oczekującego bo kojarzył z opóźnieniem.
- Łożysko na CZMP.
- Yyy..? - wybałuszył się Mały.
- Później ci opowiem - odparłem widząc jak Karwiński ręką na podwórko zaprasza.

- R dla stacji!
- Zgłaszam się - nawet się nie spodziewałem że ucho przyłożę do poduszki. Jak się trafi dyżur przesrany, trzeba to przyjąć z godnością. Inaczej człowieka żółć zaleje albo mu co w głowie pęknie. I się potem będą z niego dziecka na podwórku śmiały.
- Bierzecie ją?
- Nie. Zaś wzięła nie to co powinna.
- Przyjmijcie wezwanie...
-...dawaj.
- Charczyska, koniec wsi, dusi go.
- Przyjęte. Będą szczekać? - rzuciłem pogotowomową.
- Aha. I dom się pali.

Ryknęliśmy sygnałami i pognali w górę wioski. Przed wiadomym zakrętem coś mnie tknęło - i wyłączyłem zarówno wyjce jak i błyskotki. Chłop tym razem popełnił falstart i wyskoczył na drogę za nami. I dobrze. Nie będzie mi tu Małego denerwował.

- R dla stacji!
- Zgłasza się.
- Bierzecie?
- Muszę. Wymaga szpitala. Coś pilnego?
- Wypadek pod Śliweczką.
- Je banany ludzka rasa - wyślij transport na spotkanie, niech czekają przy głównej drodze.
„Spierdaaaalaaaaaj!!!” Małego uświadomiło mi że zapomniałem wyłączyć sygnały.

- R, zgłoś się!
- Jestem.
- Transport poszedł.
- Sygnały mają?
- ...niee...
- To co ja będę robił na tym pieprzonym skrzyżowaniu - stał i wył? Pogoń.

- Dzień dobry, Pogotowie Kozia Wólka, gdzie poszkodowani? - zapytałem czerwony hełm.
- Jednego wycinamy, dwóch u nas, bez większych obrażeń.
- Krysia, sprawdź tych w aucie. My tam - pokazałem ratownikowi świeżo wyprodukowane 1200 kg złomu.

- Gdzie boli? - zapytałem całkiem przytomnego młodzieńca w którym produkt destylacji węgierek walczył o lepsze ze wstrząsem. Ratownik zmierzył, wkłuł, zapodał, podpiął i podłączył - jak ja lubię pracować z zawodowcami - w międzyczasie przejechałem po gościu łapami zgodnie z systemem BTLS. Nózia pięknie złamana, reszta cała. Ale jaja... Zawodowy kierowca crash-testów mi się trafił? Toż z takiego samochodu zazwyczaj wyjmuje się zwłoki...

- R do stacji!
- Czego.
- Co masz?
- Dwóch potłuczonych i złamana noga.
- Mogą jechać transportową?
- Mogą. Dyktuj.
- Charczyska, za ostatnim przystankiem bóle w klatce piersiowej, blady, słaby.
- Przyjęte. Transporty idą na spotkanie?
- Idą.
- To w tym samym miejscu co poprzednio.

Przejeżdżając przez znajomy zakręt ryknęliśmy dziarsko „Spierdaaaalaaaaj!!!” co by pokrzepić samobójczo nastawionego Oczekującego. W końcu biedak coś se zrobi.

- Dobry wieczór, Abnegat.
Pytać nie było o co - można zdjęcie zrobić i do książki wstawić z podpisem „Tak wygląda wstrząs kardiogenny”. Monitoring, leki, pompy, nosze i długa.

- R zgłoś się!
- Nie da rady. Tego muszę sam.
- Mam zatrzymanie krążenia.
- Nic nie poradzę. „W” też ma sprzęty.

Spierdaaaalaaaaj!!! - dobiegło z kabiny kierowców. Samochodem zarzuciło. Najwyraźniej Oczekujący nie bardzo wie którędy do - a którędy z miasta. Albo myśli że ma Pogotowie po obu stronach wsi.

- Abi, co masz? Chirurgiczne? - zapytała z nadzieja w głosie znajoma internistka.
- Zawał. We wstrząsie.
- Do nas?
- Nie, OIOM już wie - o, wieczór - ukłoniłem się szefowi.
- Spać nie możesz? - zapytał z wyrzutem.
Panie, ratuj. Toż nie godzi się mordować szefa swego jedynego. Tym bardziej że przyzwoity człowiek.

- Opisałeś karty?
- A że ja się zapytam grzecznie kiedy to miałem zrobić? - odszczekałem Głównemu Zarządcy Pogotowia. Toż caluśką noc jeździłem jak popyrtolony. Siódma mnie w karetce zastała.
- Nie jęcz, dzisiaj masz W to odpoczniesz.

- Abnegat, do wyjazdu proszę! - rozległ się kilka minut później głos damski z dyspozytorni.
- A co to jest... - mowę mi odebrało na widok karty wyjazdowej.
- Ogólnolekarska pojechała z transportem, nie wrócą do południa. Transportowe są w Krakowie. A chłop czeka na transport do psychiatryka całą noc. Przejedziesz się, odpoczniesz... Stoi w Charczyskach za zakrę...
- ...tem. Wiem.

Na nic nasze ponure zaklęcie się zdało. Najwyraźniej był mi pisany.

sobota, 2 stycznia 2010

Barwy ochronne

Środek dnia, wszyscy pod parą.
- R, wyjazd! - dyspozytor wręczył ratownikowi kartę i pojechaliśmy. Niedaleko, praktycznie za miedzą. Wchodzimy do domu, w środku brak światła,jakieś pobite szkło chrzęści pod nogami.
- Gdzie chory?
- A o tu kurwależy co h.u nie widzisz? - podtrzymał przyjacielską konwersację podpity głos.
- Morda w kubeł - puściły mi oba rzędy bezpieczników. -Leży i się nie rusza - wywarczało mi się spod wątroby.
- A co to za kurwa chaamy jedne teroz jeżdża kto was kurwa do pracy wział! -rozdarł się pijany damski głos.
Uruchomił mi się podprogram pacyfikator. Napięcie spada do zera, ruchy staja się szybsze a człowiek ma wrażenie że widzi dookoła głowy.
- Ty, za drzwi i czekać na policję - wyrzuciłem kobietę do przedsionka. -Ty leżysz na łóżku i cisza ma być - o dziwo, chłopisko nic nie odrzekło.
Sprawdziłem leżącego, w miedzy czasie ratownik przez radio poprosił o wsparcie niebieskich.
Rana cięta przedramienia, krwotok całkiem miły, kontaktu brak, tętno? 140, bylejakie... Najwyraźniej to w czym teraz klęczę to nie jest syropek wiśniowy. Staza z ciśnieniomierza, wkłucie w drugą rękę - leż, kurwa mać! wyrwało mi się gdy Skrwawiony zaczął szarpać ręką - z tyłu doszedł odgłos bojowy drugiego współbiesiadnika gotowego ruszać na ratunek mordowanemu kompanowi.
- Nic tu nie narobimy. Bierz go za nogi - złapałem faceta pod pachy i wywlekliśmy go pieronem do karetki.
- Czegoś nie wołał? Toż byśmy nosze przynieśli? - kierowca z wyrzutem popatrzył na nasze dzieło.
- Czasu nie było. Coś zrobił z tą wyjącą babą?
- Jaaa? Nic. Absolutnie - walnął się w piersi Szybki. -Wysłałem na drogę niech na policję macha.
W międzyczasie podłączyliśmy kroplóweczkę do Skrwawionego i zaczęliśmy się zbierać. Z domu doszły odgłosy tłuczonego szkła - czyżby się kompan zbroił?
- Wiesz ty co, może jedźmy? - wykrzywiłem się propozycyjnie do Szybkiego? -Bo ten w środku przystaje przeciętnie do rzeczywistości. Jeszcze czym rzuci...
W tej chwili pijany osobnik wytoczył się z chałupy. Na twarzy wścieklizna walczyła o lepsze z próbą odzyskania ostrości widzenia. Szybki nawrócił na ręcznym, w przelocie jeszcze zakrzyknęliśmy do baby coby na policję czekała i wyjąc oraz świecąc pognaliśmy do szpitala.

Potem się policjanty pytały na co nam ich pomoc była. Bo po przyjeździe baba powitała ich chlebem i solą a pijok trzymał Święty Obrazek.

Zawsze twierdze że powinniśmy zmienić wdzianka. Ta nasza czerwień budzi agresję - a niebiescy, proszę bardzo. Wystarczy że wysiądą z nyski i od razu wszystkich spokój ogarnia.

Może na zielony?

piątek, 1 stycznia 2010

Osmotyczny

- Abnegat!!! - rozległo się z korytarza.
- ...czego?
- Wyjazd mamy!!!
- ...leze...
Istotą pogotowiarza jest jeżdżenie karetką która robi ee-oo-ee-oo i błyska na niebiesko. Ale wszystko co w nadmiarze zaczyna prędzej czy później człowiekowi brzydnąć. Nie pamiętam który to wyjazd, ale stos kart czekających łaski na biurku mówił sam za siebie. Byłem w trakcie nakładania czapki gdy na korytarzu rozległ się tupot a następnie kop w drzwi od dyżurki.
- Śpisz?
- ...toż mówiłem że leze... - i polazłem.

Polonez to auto wybitne - nagrzać go jest trudno, trzeba przynajmniej pół godziny żeby cztery litery nie przymarzały do siedzeń. Za to stygnie w oka mgnieniu. Toż ledwie buty zdążyłem zdjąć po poprzednim wyjeździe a tu proszę - w naszej karetce można przechowywać półtusze cielęce. Zero ryzyka. Na dachu zameczało rozpaczliwie jakieś torturowane zwierzę i pojechaliśmy. To jest kolejne dobrze wykonane zadanie z inżynierii akustycznej: jak zrobić sygnały które w karetce nie pozwalają myśleć za to na zewnątrz ich zupełnie nie słychać. Szczególnie jak pada deszcz albo mgła przyjdzie - wtedy groźne ryki naszej limo zamieniają się w pojękiwania przeżartego świątecznie mopsika.

- A w zasadzie do czego jedziemy? - wykonałem wysiłek powrotu do rzeczywistości.
- Utrata przytomności. Do Poniedzielaków - wymówił nabożnie sanitariusz.
Taak. Ucieleśnienie biblijnej przypowieści o synu marnotrawnym - tej co to tatuś miał trzech synów. Jeden pił jak smok, drugi jak ułańskie dziecię pułku, za to trzeci - o, tu sprawa jest poważna. Znawcy twierdzą że potrafił wchłaniać alkohol osmotycznie, z zamkniętej butelki. Jeden z Żuli Królewskich w piersi waląc zarzekał się że kiedyś, po drzemce krótkiej w krzakach, odbili jagodziankę na kościach którą przetrzymywał rzeczony Osmotyczny za pazuchą - i w środku jeno woda z farbka się ostała. A alkohol cudownie wyparował. Prawdopodobnie kolejny urban myth ale pewności nie ma... Natomiast gdy się weźmie pod uwagę wpływy do budżetu z podatku akcyzowego za wypity alkohol, Poniedzielaki prawdopodobnie same utrzymywały całe nasze pogotowie. I budkę dróżnika.

Zajechaliśmy na podwórko, wymieniliśmy grzecznościowe „Ile kurwa można jechać” i „Cisza mi tu bo wracam na stacje” po czym weszliśmy do domu. Osmotyczny leży na ziemi i tłucze główką o podłogę. W ustach łyżka wsadzona aż po koniec trzonka, co jednoznacznie wskazuje że człowiek do zabicia trudny jest, a alkohol dodatkowo wzmaga odporność ogólną.*

- Długo go jebie? - przeszedłem na miejscowy dialekt i zręcznym ruchem wyjąłem łyżkę.
- Bedzie z piętnaście minut.
- Dużo wypił? - obróciliśmy Osmotycznego na bok, sanitariusz zabezpieczył głowę, wbiłem venflon i poprosiłem o Relanium.
- E, nii... - skrzywił się najmłodszy. -Dopiero co my siedli...
Krótka inspekcja pomieszczenia ujawniła ilość szkła przekraczającą miesięczną produkcję „Krosna”. Hm, nie ma mowy żeby to dzisiaj zdążyli wypić. Czując delikatne parcie - zwane przez wtajemniczonych wsparciem psychicznym ani** - zacząłem lekować Osmotycznego. Jest to niestety czynność paskudna gdyż mieszanie benzodwuazepin z wódą często kończy się bezdechem. No, ale. Jakoś trza Osmotycznego ratować - toż łaskawca ci on nasz i sponsor - nomen omen - zagorzały. Minęło kilka minut, po Osmotycznym ampułeczka spłynęła jak woda po kaczce, bracia zaczęli przejawiać zainteresowanie stanem ogólnym brata swego jedynego - zażyczyłem sobie jeszcze jedno Relanium. Jak by co to się rurę wsadzi i cacek. Na szczęście 7 zmysł Osmotycznego musiał jakoś zadziałać bo na moją myśl o rurze drgać przestał. I nawet zaczął oddychać. Cóż to znaczy trening....

- Pierwszy raz zadrgał przy piciu wódy?
- Nieee.. - popatrzył na mnie najmłodszy z rozbawieniem. -On tak ma od dawna.
- Się pytam raz jeszcze - czy drgał zaraz po wypiciu wódy czy dopiero jak trzeźwiał?
Młodszy popadł w przydum. -Cicho że! - wydarł się na średniego który mantrował kurwamacie w rogu pokoju. -Tak zaraz po wódzie to nie. Zazwyczaj jak my skończyli. A co?
- Albo rzucicie wódę - albo umrze.
- Ta! - rzucił rozbawiony młodszy. -Nie pierdol doktor, niby ta czemu?
- Jak mówię - to wiem. Nosze! - zmieniłem zręcznie temat i pojechaliśmy na izbę.

Osmotyczny zmarł kilka miesięcy później. Wypił, zadrgał i umarł. Do braci jeździłem jeszcze kilkakrotnie, ostatecznie stały klient rzadko zmienia swoje przyzwyczajenia. Najmłodszy jednak sprawę przemyślał bom później się dowiedział że na odwyk poszedł. Jak się historia z nim skończyła, nie mam pojęcia. Ale za każdym razem jak przyjeżdżałem do niego, patrzył na mnie z czystym przerażeniem. Taak, takich co wiedzą trza sie bać...

---------------------
*Gdyby ktoś nie wierzył, proponuje wykonać - na sobie - test „Głębokie gardło”. Bierzemy łyżkę do zupy i wsuwamy w krztoń aż po koniec rękojeści. Próba zostaje zaliczona gdy po minucie a/: nie puściliśmy pawia i b/: jesteśmy w stanie oddychać. Krwotok z jamy ustnej nie dyskwalifikuje próby pod warunkiem spełnienia ww. warunków.
** Sphincter Ani Externus

środa, 16 grudnia 2009

Święci Pańscy

„Gdy księżyc świecił na nieebiee do cieeebieeee” wył kiedys ponuro Rudi. I miał rację - wyć należy ponuro albo wcale. Szczególnie jak księżyc w pełni. Budzą sie wtedy rządze i mysli ciemne. Kobiety rodzą. Albo zachodzą w ciążę. Chłopy głupieja. Psy wyją. A chorzy psychicznie dostają pypcium-dyrdum (żeby nie było że ja tu jakiś psychiczny harassement uprawiam - jest to określenie jak najbardziej psychiatryczne - od psychiatry to słyszałem więc chyba wiedział co mówi).

W zasadzie nie ma w tym nic dziwnego. Pełnia zdarza się jakieś 13 razy do roku, mniej więcej co 28 dni więc uniknąć sie tego nie da. Co jakiś czas człowiek na taki dyżur trafi - i wtedy należy jedynie sprawdzić czy torba porodowa nie jest zdekompletowana, recepty na Postinor przygotowane a w kaftanie bezpieczeństwa nie obluzowały się lukrowane guziczki.

Prócz pełni, znanej pogotowiarzom w całym kraju, istnieje jeszcze na Podhalu zjawisko lokalne które prócz wyżej wymienionych skutków potrafi przynieść opady śniegu w lecie, zerwać dach dzwonnicy w Białym Dunajcu czy wkurwić wszystkich do imentu.

To halny.

Zjawisko przedziwne. Wilgotny wiatr gnany z południa wspina się nad Tatry, tam, schłodzony, pozbywa się wilgoci a następnie zostaje sprężony - ale juz bez wody. Daje to nieco wyższą temperaturę powietrza niż po południowej stronie Tatr i kompletne fixum-dyrdum mieszkańców Podhala.

Jeżeli jednak trafimy na halny podczas pełni... Tu należy się zastanowić czy jesteśmy wystarczająco silni by stawić czoła fixum-pypcium-dyrdum które jednostki słabe potrafi wpędzić we wściekliznę a silne w szał ciał.

Dzień był wyjątkowo upierdliwy. Żadnego ratowania życie, same transporty. Znaczy - myśmy transportowali pacjentów na Izbe Przyjęć a stamtąd ze skierowaniem do Szpitala Psychiatrycznego jechali sobie transportówką. Chyba że któryś miał FPD w wersji double lub wściekłej - wtedy niestety odwoziło się klienta własnoręcznie.

- W zgłoś się!
- Sie zgłasza W - odparłem nieco zrezygnowany. Obiad już dawno minął a ja o suchej bułce. Zaraza.
- Przyjmijcie wezwanie.
Bez większego problemu spisałem wszystko, kierowca dopytał o szczególy dojazdu i nawróciliśmy do kolejnej zbłąkanej duszyczki.

Po przyjechaniu na miejsce nie ma wątpliwości gdzie należy się udać - z domu dochodzi jakieś takieś wycie i zawodzenie monotonne, które osobiście działa mi na ośrodki podkorowe z pominięciem jakichkolwiek ośrodków wyższych. Objawia się to tym mianowicie że mam ochotę strzelić obiekt irytacji w łeb.

Po wejściu do środka zastaliśmy drobne pandemonium, wkurwioną rodzinę która po całości wyglądała jakby potrzebowała psychiatrycznego wsparcia i naszą chorą wyjącą w niebogłosy do księżyca. Jako że dogadać się nie dało, zabraliśmy ją grzecznie do samochodu, przypieli do noszy - i tu zaczął się szał. Mianowicie kobiecina z siła nieprawdopodobna zaczęła sie wyrywać i drzeć w niebogłosy że ona bez swiętych nie pojedzie bo zginie.

Dzonk.

Jakich świętych?

Tu rodzina wyjsniła że że babcia ma obrazki święte do których jest przywiązana i jak ich nie ma to się źle czuje. Taaak? No to dajcie te obrazki. Ale nikt nie wie gdzie są. No to szukać. Ale babcie trza do szpitala wieźć a obrazki jej robią źle na głowę. Tu sie wywiązała króciuteńka zdań wymiana po której babcia popatrzyła na mnie z wdzięcznościa a rodzina ruszyła obrazków szukać. Po dziesięciu minutach obrazki się znalazły, babcia przestała wyć, pasy można było odpiąć i pomaluśku pojechalismy na Izbę.

Może Święci Pańscy ludziom pomagaja - a może nie. A może nie wszytkim. Ale mojej pacjentce wtedy zdecydowanie pomogli.

wtorek, 15 grudnia 2009

...na brzucho gołe...

Ni to lato - ni to jesień. Jeden z tych dni kiedy w dzień jeszcze ciepło, ale wieczorem zaczyna sie chłodno robić, a w nocy całkiem rześko.
- Doktoor? - zagadał pokojowo Atoechograło.
- Co masz? - biorąc pod uwagę że w telewizji jest „Szklana pułapka”, nie ma sznas - mam gdzies wyjazd.
- A bo sam nie wiem - zaczał nieśmiało Atoechograło. -Niby nic, ugryziony przez pszczołę, trochę ręka spuchła, ale W mam na wyjeździe a na Ogólnej mam Nawiedzonego, toż on chciał ostatnio Oreore w stanie upojenia zwiotczyć i zaintubować... - głos mu zawisł w niedopowiedzieniu żebym sobie sam zobaczył ugryzionego przez pszczołę przywiezionego karetką O na izbę zarurowanego, z wkłuciem centralnym (i drenażem opłucnej po spuszczonym jatrogennie płucu), dmuchanego ambu. Hm. Patrząc co Nawiedzony gadał ostatnio to wszystko jest możliwe. Kilka dni wcześniej pół dyżuru mnie męczył jak się thiopental i scolinę rozpuszcza coby pacjenta ratować. Największy niepokój wywołało u mnie w tym zdaniu słowo „ratować” - jakimś takimś chłodem ziejących otchłani pociągneło po nogach.
- Ty se nie rób jaj - masz wysyłać, to wysyłaj - odbiłem piłeczkę. Ostatecznie mi płacą za popierdalanie po górach a jemu za nadstawianie dupy. Jakaś sprawiedliwość na świecie musi być.
- Pojedziesz? - wręczył mi z pytaniem kartę Atoechograło.
- Masz ci los. A mam inne wyjście? - zapytałem retorycznie raczej po czym ryknąłem na pół szpitala „eeeEEEEERRRRRrrrrkaaaaaa wyjazd!” i polazłem po graty.

Szybki zamielił kółkami w miejscu, nawrócił na ręcznym i minął bramę mając 85 na budziku. Cież pierona, mam 110 koni w wózku co waży 900 kg a nie jestem w stanie takiego startu zrobić. Zająłem się dyskoteką. Ostatecznie odkąd przyszła skarga do Pogotowia że ktoś po nocy na sygnałach jeździ zaczałem uświadamiać mieszczan z podegrodzia że pogotowie pracuje ciężko i na pierdoły czasu nie ma. Mam taka specjalną mieszanke firmową którą częstuję tubylców. Trzeba do tego nieco poprztykać guziczkami na konsoli i dodać parę kontrapunktów z megafonu - efekt wychodzi bardzo.... nazwijmy go... intrygujący.

Wypruliśmy z miasta na wieś dziką, zgasiłem wyjce, stroboskopy też - od tych cholernych błyskotek dostanę kiedys padaczki - i zostawiłem klasyczne obrotowce.
- Po calaku? - zanęciłem Malborkiem.
- A, dawaj. Jutro znowu rzucę.
- Zwariowałeś, jak rzuciłeś to ci nie dam! - wykrzyknąłem z przerażeniem żem chciał pracę natężonej siły woli zmarnować.
- A, jebał pies - odrzekł filozoficznie Szybki. -Jak dzisiaj wytrzymałem cztery godziny to jutro będzie tylko lepiej.
Cztery? Toz spać poszedł z sześć godzin temu, znakiem tego kurzył przez sen czy jak? Zszokowany wiadomością nie rzekłem nic. Zapaliliśmy. Echchch, kto nie kurzy, nie wie jaka radochę daje zaspokojenie głodu. Muszę przyznać że to jest najgłupszy nałóg na świecie. Najpierw sie tego świństwa trzeba nawciągać żeby sie uzależnić a potem wydawać pieniądze bo nałóg ssie. Ale za to jak człowiek jest na głodzie - i zajara... Trochę to przypomina tego faceta co to się zgłosił do psychiatry z problemem nałogowego onanizmu za pomocą młotka*. Co robić.

Zajechaliśmy na podwórko, zaraz za brama facet na nas macha. Wysiadłem, wymieniliśmy grzeczności i zapytałem o co chodzi.
- W domu siedzi. Ręka mu strasznie spuchła. Wejdzie pan?
Nieznacznie obsunęła mi sie szczęka. A co niby mam robić? Jak przyjechałem to pewnie wejdę...
- Prowadź pan.
- Tylko głowę prosze nisko trzymać.
Ha, nie dam się tak łatwo. Już żem raz z domu pacjenta wyszedł nogami przed sobą w pozycji poziomej - zaraz po tym jak wyrżnąłem łbem w futrynę. Jak człowiek sobie porzyga przez dwa dni z powodu wstrząsiku mózgu to potem jest bardzo pokornie natawiony do staropolskiego zwyczaju kłaniania się domownikom od progu.

Weszliśmy do srodka - ojacieżnieprzepraszam - rzuciłem się na podłogę i metodą podglądniętą od Demi Moore w G.I Jane poczołgałem się za moim przewodnikiem. Nad nami unosiło się stado owadów wielkości kciuka wydające z siebie dźwięk młockarni z obluzowaną transmisją. Wpadłem za gościem do pokoju, pociągnałem z buta w drzwi i z niepokojem popatrzyłem czy coś za nami wlazło. Sztuk kilka, do ubicia łatwe. Po kilku panicznych strzałach zaległ spokój.
- Czy was do reszty pojebało? - zapytałem najspokojniej jak umiałem. -Czegoś pan nie powiedział że macie w domu terrarium?
Pusty wzrok mojego interlokutora nieco mnie przystopował.
- ..y?
- No, ten zwierzyniec w przedsionku. Od kiedy to macie?
- Zaczęło sie zlatywać po południu, ale teraz to nie wiadomo co robić. Mieli tu chłopy przyjść z sąsiedztwa bo po zmroku to one nie latajo, wie pan... - rzekł chłop i zamilkł. Zza drzwi jednostajne buuuuuu jednoznazcnie wskazało że owszem, po zmroku też latają i to całkiem nieźle.
- Po kolei. Gdzie wasz chłopak?
Dzidzia kilkunastoletnia, ręka jak bania, wkłucie, leki po czym zarządziłem odwrót do karetki. Wyleźliśmy oknem.
- A co z tymi szerszeniami robić? - zapytał chłop.
Odebrało mi mowę. Wiem że sie w narodzie upowszechniło mniemanie że pogotowiarz to buty zawiąże - a ciąże rozwiąże - ale to chyba maluśka przesada...
- Śpiewaj pan kołysanki. One bardzo wrażliwe na grube dźwięki są - odwróciłem się na pięcie i polazłem w cholere.
Czekając na matkę dziecka, wywołałem stację i poprosiłem o przysłanie strażaków. Z miotaczem ognia najlepiej - bo jakos mi w głowie nie postało że się z tym robactwem sprawę pokojowo da wyjaśnić.

A kierownika trzeba będzie poprosić o jakąś pelerynkę. I taki gustowny kapelusz z woalką. Toć wiadomo że lepiej zapobiegać niż leczyć.

-------------------
* - Panie doktorze, bo ja się onanizuję młotkiem.
- Jak to - młotkiem...?
- No, kładę małego na kolejowej szynie i walę w niego młotkiem.
- Hm. A sprawia to panu przyjemność?
- Jak nie trafię.

poniedziałek, 14 grudnia 2009

I'm dreaming of a white Christmas

Wyszliśmy z karetki. To jest fajne uczucie. W środku ciepło, miło i przytulnie - a na zewnątrz wiaterek urywający łeb z ramion, śnieg padający poziomo i droga oznaczona rosnącymi drzewami. Bo gdyby nie one, przed nami rozpościerała by się piękna, biała przestrzeń.

- Może zostań? - odwróciłem się do pielęgniarki. -Toż tam sraczka, w najgorszym razie odwodniona będzie...
- Abnegat, a czego chcesz mnie takiej wycieczki pozbawić? Mowy nie ma - uśmiechnęła się moja współpracowniczka.
- Ano - nieszczęsna, będziesz miała coś sama chciała - wskazałem kierunek marszu i ruszyłem na przodku.
Ustawiłem azymut pośrodku drzew, zasłoniłem czapką prawą stronę i zacząłem spokojnie halsować. Ostatecznie jak się plecy odpowiednio na boczny wiatr wystawi to trochę pod te pierońską górę popcha. Po pięciu minutach podchodzenia w pozycji "prawy foka szot wybierz" zdrętwiała mi szyja, nie mówiąc o bólu wyzezowanych gałek. Szlag trafi, tak się nie da.
- Gdzie ta pierońska chałupa? - wydarłem się do tyłu.
- Mieli oświetlić! - odkrzyknął sanitariusz. Jak on ma siłę krzyczeć tarmosząc się z tą walichą, nie mam pojęcia.
- Tu jest w prawo coś, odbijamy?
- Skręcaj. Jak by co to się zapytamy, może wiedzą która to chałupa.

Skręciłem - i - kkurwaszmać gdzie ja jestem - wystawiłem rękę do góry i poczułem mocna szrpnięcie. Matko jedyna, dobrze mieć silnego sanitariusza.
- Co oni tu do kurwy nędzy - próby atomowe robia?? - wyrzęziłem wypluwając resztki śniegu i masując wyrwany z zawiasów bark. -Dzięki, nie wiem jak bym z tamtąd wylazł...
- Ja cież niepier.ole - pokiwał ze zdumieniem mój wybawca. -Toż jesienią tu byłem i nic takeigo nie było.
- Droga chyba tam - pokazałem prosto na wiatr i omijając pieroński rów kroczek-za-kroczkiem polazłem do przodu. Jeden wpadunek do rowu zdecydowanie na jeden wieczór powinien wystarczyć.

- Dzień dobry, Abnegat, szukamy Maciejowej.
- A, to tu - ucieszył się szczerze człoweik w drzwiach.
- Tutaj? Mieliście światła zapalić... - zazgrzytało mi się zębami.
- No są zapalone - pokazał świeczki w oknach. A by cie rudy byk... prądu brakło...
- A gdzie chora? - zmieniłem temat i wlazłem do środka. Zawsze to lepiej w chałupie gadać.

Kobiecina leży, blada jak żona młynarza, odwodniona konkretnie. Oż w morde...
- Da pani radę pić?
- Dam. Ale wszystko co wypije to rzygam.
Czyli raczej nie da rady... Wszystkie moje plany chytre spełzły na niczym. Trzeba będzie jednak do szpitala ją przewieźć.

- Szybki, jesteś tam?
- Jestem! - dobiegło czysto z odbiornika.
- Trzeba ją przewieźć, ale okrutnie słaba jest, krzesełko będzie potrebne. Jak wózek?
- Stoję na ulicy.
- To weź krzesełko i chodź.
- OK. - Sądząc z czasu potrzebnego do otrzymania OKejki albo eter na chwilę zgęstniał do konsystencji smoły, albo Szybki nie chciał kląć publicznie. Miły człowiek.
- Leź do góry i pierwsza linia drzew w prawo. Jakieś dziesięć minut - powiedziałem raczej krzepiąco. Przynajmniej tak mi się to wydawało z poziomu chałupy. -I na rowy uważaj, po lewej jest taka dziura na dwa metry. Małom się nie zabił.

Szybki wpadł jak to szybki - trzy minuty, sekund jedenaście. Babka podkłuta, płynów zlazło z 250 ml., na transport do samochodu styknie. Opatuliliśmy babkę i ruszyli do samochodu. Akurat na zakręcie byłem z przodu krzesełka, ratownik z tyłu a Szybki odpoczywał...
...- wamać!!! - dobiegło zduszone z tyłu.
- O - ta sama dziura! - ucieszyłem się zupełnie nie wiedzieć dlaczego. Złapałem Szybkiego za rękę i podciągnąłem do góry. -A mówiłem żebyś uważał...
- Ale pod górę - odparł, plując śniegiem.

W samochodzie ciepło, miło, przyjemnie... Podpięliśmy pikaczu, puścili płyny i bez dalszych historii dojechali do szpitala. Nawet Szybki jechał sobie jak nie on - widać wpadanie do ukrytych dołów nie tylko mi wydziela adrenalinę.

I'm dreaming of a white Christmas

Wcale mnie nie dziwi że ta piosenkę wymyślili angole. Polakowi we łbie by nie postało żeby takie bzdury śpiewać.

No, może w lipcu.