czwartek, 30 kwietnia 2009

Służba zdrowia

Wszyscy wiedzą jak powinna wyglądać. Uśmiechnięci i kompetentni doktorzy. Uśmiechnięte i zaangażowane pielęgniarki. Radosny dyrektor wypracowujący nadwyżki. Radosne kadry wręczające wszystkim 13, 14 a od czasu do czasu nawet 15 pensje. Włącznie z radosnym woźnym.

Jak mówił Kazimierz Górski: skoro jest tak dobrze to dlaczego jest tak źle?

Nie ma żadnej możliwości by służba zdrowia działała jak Akademia Pana Kleksa. Trzy grupy zainteresowanych mają bowiem całkowicie odmienne priorytety. Pacjent chce mieć wszystko, najlepsze i natychmiast. Zarząd chce dawać jak najmniej i po jak najniższych kosztach. A pracownicy chcą dostawać dużo a dawać mało. Na styku ścierających się oczekiwań, z bólami wyrzynanych ząbków kompromisu wylęgają się sytuacje rodem z horroru.

Żeby zarobić, trzeba leczyć. Nie ma żadnych wątpliwości. W związku z powyższym w dzikim szale przyjmowania wszystkiego co jeszcze jest w stanie doczołgać się do naszych drzwi, do zabiegu został zakwalifikowany pacjent który o Matuzalemie mógłby rzec „młodzik”. Lat 79, zużycie biologiczne137,4 %... Łomatko. Homeostaza człowieka w tym wieku przypomina nieco sześciometrową wieżę z papierowych tacek z KFC. Póki stoi – to stoi. Ale jak się palcem trąci...

Wydaje się że zaglądnąć do przewodu pokarmowego oddolnie to sprawa żadna. Ot, 64 metry szlaucha wpychanego softly and gently aż do osiągnięcia sukcesu. Czyli rzeczonego 64 metra. Problem w tym że nie da się tego zrobić człowiekowi nieprzygotowanemu z przyczyn wiadomych. A przygotowanie przypomina skrzyżowanie trzęsienia ziemi ze startem rosyjskiej rakiety nośnej Buran. Żeby dookreślić sytuację – to pacjent jest ową rakietą startującą z kosmodromu toilet w kierunku rozgwieżdżonego nieba.

Jeżeli złożymy do kupy wiek słuszny, niedokrwistość spowodowaną krwawieniem z dolnego odcinka przewodu pokarmowego i wyżej opisany proces dla niepoznaki zwanym bowel preparation łatwo sobie wyobrazić stan ducha i ciała rurowanego nieszczęśnika.

I teraz nadchodzi moment kluczowy – wbijamy w pacjenta igłę i z dźwiękiem schodzącego z opony powietrza dziadzio odmeldowuje się tymczasowo w zaświaty. Ponieważ bardzo tego nie lubię więc igły wbijam na kozetce. I tu mnie dziadzia przechytrzyła – zemdlał pięć minut później.

Dochodzimy do ciekawostki niesłychanej – z jednej strony gastroenteroskopista chce zrobić zabieg – z drugiej chce mieć dupochron w postaci anestezjologa. Ale. Dopóki sam w dziadzia dupie dłubie, odpowiedzialność jest jego. Jeżeli jednak chce ją podeprzeć anestetycznym dupochronem to tu niestety osiągamy stan kupy z dżemem bo ja dziadzia do zabiegu nie dopuszczę i tyle.

Curiosity killed the cat.

W przypadku ciekawości gastrologicznej można by to przetransponować na „diagnostyka zatłukła dziadzia”. Bo może i on krwawi z przewodu – ale w tym wieku albo się ma hemoroida – co to sobie pokrwawi i przestania, albo się ma raczysko – które w wieku 80 lat zabija przez kolejne 10... A zawał w trakcie duposkopii zatłucze go raz a dobrze.

Nawet gdy dziadzio przeżyje diagnostykę, a w sumie zazwyczaj przeżywają, to nadziewamy się na kolejny, dużo gorszy problem. Mianowicie gastroskopia odpowie (lub nie, ale częściej jednak tak) na pytanie czy dziadzio jest do zabiegu czy nie. I tu kolejne pytanie – czy w wieku 80 lat operować się czy nie... Kilka lat z nowotworem – czy ryzyko dużego zabiegu na jamie brzusznej. Trzeba rozpatrzeć wszytko: czy dziadzio zabieg przeżyje, jakie jest ryzyko powikłań związanych z zakażeniem, czy rana się zagoi (bo w tym wieku proces gojenia jest – nazwijmy to eufemistycznie – nieco upośledzony), jakie jest ryzyko nawrotu, jaka będzie jego jakość życia po zabiegu, powikłania późne z rodzaju niedrożności, przetok...

Każdy chce żyć wiecznie. Ale zanim podejmie się taką próbę, warto odpowiedzieć na pytanie czy warto.

Post scriptum jest nastepujące: Dziadzio miał kupę kupy w zadzie więc z zabiegu wyszła kupa. Z dżemem. Skasowany osobiście przez gastroskopistkę z adnotacją never more. Rozsądna kobieta. Wypisany do domu w stanie ogólnym zadowolonym.

środa, 29 kwietnia 2009

Urzędnicy wszystkich krajów...

Niby nic a jednak. Zupełnie po cichu i podstępnie zaczęliśmy się zbliżać do 3 lat na obczyźnie. Dzięki internetowi, darmowym telefonom i tanim lotom człowiek co prawda czuje się jakby wyjechał do innego województwa, ale... Zadzwoniłem dzisiaj do Polski żeby potwierdzić zgłoszenie na kursie. Cały czas byłem pierońsko skoncentrowany - bo wiadomo, rozmowa przez telefon wymaga niejakiej koncentracji. I poniewczasie konkluzja - toż po ludzku gadają. I nie trzeba się zmóżdżać...

Jako praworządny obywatel co to się łamaniem prawa brzydzi ponad wszystko poszedłem sobie do DVLA* żeby prawo jazdy zamienić na angielskie. Ponieważ niespodzianek w urzędach nie lubię więc booklecik przeczytałem od początku do końca. Stoi jak byk - co gdzie napisać, jakie dokumenta przynieść i ile to będzie kosztowało. Nacisnąłem guziczek i usiadłem w poczekalni.
- Nuber 181 to the stand number 2, please - powiedział miło głośniczek. Sprawdziłem kwitek - 189. To zaraz ja...

Jak to mówił Dreptak, zaraz to tak duża bakteria. Minutki sobie mijały, a numerki nie. Grrr.... Sprawdziłem co słychać na zaprzyjaźnionych blogach, zaglądnąłem do poczty. W końcu usłyszałem magiczne 189 i polazłem do miłej pani w okienku. Mimo odbytych kilku wizyt w tutejszych urzędach nadal mam wrażenie nierealności sytuacji spowodowane brakiem wyrażeń "siada" i "po co przyszedł". Dziwny naród.

Pani miło mnie przywitała, wnioski wzięła, sprawdziła wszystko dwa razy i z przepraszającym uśmiechem zaczęła wyjaśniać że muszę jeszcze kogoś poprosić kto mnie zna co najmniej dwa lata żeby podpisał moje zdjęcia na odwrocie. E tam. Uśmiechnąłem się równie przepraszająco co ona - ostatecznie należy przejmować pozytywne wzorce, mimo że obce - i wyjaśniłem grzecznie, że plastik który trzyma w ręce to moja Identity Card jest.

I tu się zaczęło. Uśmiechnięty dziad swoje - a baba - uśmiechnięta - swoje. W końcu polazłem do stojaka, wyjąłem książeczkę i pokazałem palcem że stoi jak byk: "Ktoś kto zna cię dwa lata musi podpisać że to Twoje zdjęcie chyba że do potwierdzenia tożsamości użyłeś paszportu lub EC Citizen Identity Card..." Babka przeczytała com pokazał i mówi że przecież nie dałem jej paszportu. Ja na to że i owszem, ale za to dałem EC Citizen... i tak w kółko Macieju. W końcu poszła do swojej szefowej i zaczęły wczytywać się w książeczkę. Minęło kolejne dziesięć minut. W końcu przełożona złapała za telefon i zadzwoniła. Kolejne dziesięć minut. Widać w centrali też książeczki nie przeczytali. To skąd to się wzięło, Mikołaj przyniósł?

- Miał pan racje. Dowód wystarczy - powiedziała pani z rozbrajającym uśmiechem. I zaczęliśmy się zbliżać powoli do końca. Po kolejnych piętnastu minutach wszystko zostało ostęplowane, podpisane, potrójne kopie wpięte gdzie trzeba, rachunek zapłacony. Poczułem się dziwnie. Pozbyłem się mojego pierwszego poważnego dokumentu - bo trudno takim nazwać Książeczkę Zucha czy kartę rowerową. Cholera, kurs robiłem mając lat piętnaście, egzamin zdałem dwa dni po moich 16 urodzinach. A teraz dopłaciłem żeby mi go zabrali.

Chyba po raz pierwszy odczułem co to znaczy słowo emigrant..

Driving Vehicle Licensing Agency

wtorek, 28 kwietnia 2009

Speed

Wezwanie jest konkretne - powieszony, chyba nie żyje. To "chyba" jest najgorszym z możliwych. W zasadzie tego typu zlecenie wyklucza możliwość uratowania delikwenta, a "chyba" jest wyrazem nadziei rodziny, że cuda się zdążają. Z drugiej strony - nigdy nie wiadomo - może faktycznie jest coś do zrobienia.

Zaklęcie "Jak pojedziecie, zobaczycie" zostało dodane do standardowych informacji nt. dojazdu, wsiedliśmy do karetki, ryknęli czym się dało i poszli w długą. Jako że akurat była trzecia piętnaście i ruch na ulicy wzmógł się niemożebnie, doszedłem do jeszcze jednego wniosku. Zanim się zachoruje oprócz sprawdzenia czy na stacji jest karetka, jaki dochtór przyjedzie pomocy nam udzielać i czy drogi przejezdne - należy koniecznie rzucić okiem na zegarek. I w miarę możliwości przesunąć nieco czas zatrzymania krążenia. Toż wiadomo - trzy minuty później z mózgu zostaje szarlotka, więc nie wymagajmy cudów o 3 po południu kiedy na drogi wyjeżdżają kierowcy wszelkiego autoramentu. W tym głusi i, co może się wydać dziwne, pokaźna liczba ślepych. Ja rozumiem - jak człowiek kupił sobie 200W subwoofer który potrafi spowodować zaburzenia rytmu serca u ludzi w wyprzedzanym autobusie to się go umpf-umpfuje do granic możliwości. Ale to nie znaczy że nie należy patrzeć w lusterko.

Z daleka widać gdzie jedziemy. Na poboczu stoi chłopina i macha zamaszyście.
- Gdzie to jest?
- A trza troche podejść.
- Długo?
- No, z 10 minut.
Niedobrze. Pół godziny jak nic. Wypakowaliśmy graty i rączym kurcgalopkiem pognaliśmy w chaszcze. Pierwsze 300 metrów było cool - torbę zostawiłem w ambulansie (z niewiadomych przyczyn pavulansem zwanym), więc z wolnymi rączkami darłem jak opętany. Po czym zalane smołą płucka pokiwały ostrzegawczo paluszkiem. Szlag trafił, rzucę to pierońskie kurzenie, przysięgam. Rzężąc jak potępieniec starałem się nadążyć za resztą zespołu - na szczęście okazało się ze mój początkowy kłus potraktowali ambicjonalnie i też weszli w strefę beztlenową. Wyrównaliśmy nieco tempo i zajęli się walką z własnymi słabościami.

Ponieważ miałem handicap w postaci braku obciążenia, po początkowym kryzysie narzuciłem słuszne tempo i do chałup doszedłem pierwszy. Sprawdziłem czas - 25 minut. "Bedzie z dziesięć minut" równa się czas zadany razy dwa plus pięć. Trzeba poprawki do wzoru wprowadzić.

- ...gdzi-e?? - wyrzęziłem. Chłopak bez słowa pokazał drogę wiodącą za stodołę. Hm. Plamy opadowe, sztywność pośmiertna - musiał trochę wisieć zanim go znaleźli. Dla nas niestety nic do roboty. Bardziej dla ludzi niż z rzeczywistej potrzeby przeprowadziłem kompletne badanie - zgon to zgon. Jak słusznie zauważył Stanisław Lem: pewność stuprocentową daje jedynie nieboszczyk. Tę mianowicie że nie wstanie.

Pozostawiłem zmarłego w spokoju i poszedłem rodzinę sprawdzić. Toż żadne zawały ani kolejne próby samobójcze mi są niepotrzebne. I tu ciekawostka - małżonka w spazmach mi powiedziała jak to chłopu na piwo nie dała bo dzieciom na chleb brakowało - więc ten doszedł do wniosku że ma w dupie taki biznes i rzucił się na sznurek. Jak rodzić pragnę, ciekawszego powodu do odebrania sobie życia nie znam.

W dodatku sąsiedzi co się zaraz zlecieli jak muchy do... miodu, życzliwie opowiedzieli jak to moczymorda rodzinę terroryzował, wszystko przepijał i w sumie to czego ta baba tak ryczy - nie rozumieją. Nie ma to jak empatia, współczucie i życzliwość ludzka.

Napisaliśmy papiery, namówili kobietę na malutką magiczną pigułkę, wezwali księdza i na koniec wzięli do obrobienia sąsiadów - że pomóc mają bo Pan Jezus patrzy. Przejęli się. Dobre i to.

Wracałem potem z tym dziwnym uczuciem przeładowanych akumulatorów, które można jedynie porównać do jazdy 200 km/h po autostradzie. Gnamy jak szaleńcy, wyprzedzamy, za nic mając policję i bezpieczeństwo własne oraz cudze, po czym trafiamy na korek. Adrenalina jeszcze buzuje w żyłach a na liczniku 5 na godzinę.

Taak.

Właśnie tak się człowiek wtedy czuje.

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Motylku, nie tuptaj...

Jako że sobota z zasady jest dniem ciężkim, a w dodatku mieliśmy kolację z konwersacją w języku lenguidż więc wystąpienie przeciążenia mózgu jest sprawą zrozumiała.

Cała historia zaczęła się od niewinnego zaproszenia miesiące temu - następnie jak to w Anglii - certolenie, dopasowywanie, ustalanie - i bęc. Udało się. Siedliśmy wieczorem i z niejakim niepokojem obserwowaliśmy naszego gościa w trakcie konsumpcji. Zaczęło się niewinnie, przystaweczka z pierożków świeżo dostarczonych przez młódź wszeteczną z Polski - ruskie z cebulką i kapusta z grzybami. Nieco odetchnąłem gdy nasz przyjaciel sięgnął po kolejnego kapucho-grzybowego pierożka - znaczy że nie jest źle.

Żeby nie spowodować jakowegoś wstrząsu zupka była prawie-że-modo-inglisz, potem poszedł nieśmiertelny schaboszczak. Tu mieliśmy zgrzyt na linii tradycja-savoir vivre - na wszelki wypadek na stole wylądowała sałatka z winegretem, ale z boku nieśmiało czaiły się ogóreczki kiszone.

Mimo moich wątpliwości nasz znajomy pewnie przeszedł wszystkie testy, a na koniec zakąsił ogóreczkiem i stwierdził że całkiem miły smak mają. Tu spadła mi nieco szczęka - toż pamiętam popłoch w oczach naszych znajomków z Północnej Irlandii na widok polskich wynalazków - a tu taki twardziel? Przy serniczku z yummy cabernet-shiraz sprawa się rypła. Otóż nie był to test na typowym przedstawicielu klasy Inglisz która je jaja na boczku, tosty z indykiem i fisza z czipsem. Znajomy nasz okazał się bywać w Niemczech - stąd kiszone ogórki - Kanadzie, Stanach, Francji i Grecji. Co tłumaczy niejako spektrum kulinarne.

Żeby odpocząć po trudach i znojach dnia wczorajszego potrzebne było miejsce ciche, spokojne, zielone, a co najważniejsze - ze zwierzyną która nie tupie. Okazało się że mamy taką tuż za rogiem - stąd i zdjęcia.

Przy okazji prośba - proszę o wytypowanie jednego zdjęcia z MOTYLKIEM - reszta nie gra roli. Sprawa jest gardłowa... :[].














niedziela, 26 kwietnia 2009

Yorkshire

Gdy się pomyśli o North East - przed oczami stają kominy, dymy i ogólnie księżycowy krajobraz. A wystarczy duszyć rupkę kilka mil od autostrad - i proszę...
























sobota, 25 kwietnia 2009

Mr Todd

Tytułem wstępu – staram się nie czytać recenzji przed seansem bo najczęściej tak zwani krytycy jakoś mają zupełnie inne gusta niż mój. Szlag by to jasny trafił. Najpierw „Australia” a teraz to...


Jako cichy wielbiciel Deppa nie wydzierżyłem i stałem się posiadaczem – drogą kupna – ponurej produkcji zatytułowanej „Sweeney Todd”.



Taak.

Zasadniczo to ja człowiek wyrozumiały jestem. I niezależnie co sobie twórca jeden z drugim umyśli – oglądnę do końca. No, z jednym wyjątkiem. Przyznam się bez bicia, wyszedłem z „Utalentowanego pana Ripley” ale był to po prostu kicz straszliwy. Pod tym względem „Sweeney Todd” przegrywa z „Utalentowanym(...)” do mojej prywatnej nagrody Bubla Stulecia bom z niego nie wyszedł. Może zaważyła na tym ciekawość – że jeszcze coś się da uratować z tej zdobnej chały? A może po prostu fakt oglądania filmu we własnym łóżku spowodował że wychodzenie z seansu stało sie nieco idiotycznym gestem? Stawiam na zwykłe misiowe lenistwo.

Założenia wstępne jak dla – nieprzymierzając – Hrabiego Monte Christo. Golibroda, barberem zwany, trafia na Nikczemnika Na Stanowisku Sędziego. Tak na marginesie, problem najwyraźniej jest starszy niż mi się wydawało na podstawie śledzenia dokonań współczesnych tak zwanych mężów stanu. Nikczemnik zachowuje się jak na nikczemnika przystało. Barbera usuwa przemocą - w postaci Rzezimieszka z Pałą - z drogi, coby żonę wydudkać a córkę porwać. Tu się zgubiłem – o ile rozumiem wystepowanie chuci w wersji podstawowej, o tyle za cholere nie łapię jak Nikczemnik Chutliwy wychowuje dzierlatkę anielsko piękną (choć na filmie to się wyjątkowo nie rzuca w oczy) przez kolejnych kilkanaście lat, nie tknąwszy jej nawet palcem. No, ale. Skoro film sensu nie ma - to od początku do końca.



Barber po latach wielu wraca do miasta coby siać Grozę i Przerażenie. Głownie śpiewem, gdyż film jest adaptacją słynnego musicalu z Brodway’u co w jakiś ponury sposób potwierdza moje zdanie o Amerykanach, ale też i brzytwą. Wróciwszy, ciapciowaty barber jest Innym Człowiekiem. Nie jest Dobry – jest Zły. Nie jest też Durny – jest Cwany. A w dodatku jest Przebiegły jak Lis, Silny jak Tur, Uparty jak Osioł i Chytry jak Mieszkaniec Swarzędza. Zastanawiałem się co może wpłynąć na tak katastrofalną konwersję osobowości i na myśl przychodzi mi jedynie pewne radio.

Gdy barber nie śpiewa, podrzyna ludziom gardła. Ma to przerażać, ale problem w tym że podrzynanie uskutecznia zupełnie na łapu-capu. Nie mamy czasu przejąć się losem nowo poznanego miłego pana bo jeszcze dobrze nie usiadł na krześle – a tu chlassst - i po ptakach. Marynarz, kobziarz, członek miejscowego Koła Gospodarzy Wiejskich czy też udający się do swego służbowego a utrzymywanego ze składek podatników mieszkania MP – nikt nie jest bezpieczny. Uroczo został rozwiązany sposób utylizacji zwłok nieszczęśników którym zamarzyła się buźka a’la dupka niemowlaka: zostają przerobieni na Paszteciki (zwane w leguidżu Mit-Pajem), dzięki którym ni to kochanka, ni to wspólniczka Todd’a staje się sławna w Londynie.



Może w moim zniszczonym podtlenkiem azotu mózgu poprzepalały się co poniektóre obwody, ale im więcej trupów produkował Mr Todd (to w niemieckiej wersji będzie Herr Death?? – zorientować nikt się nie ma prawa...) – tym bardziej mi dziób targało. Ratując moją szczękę przed zwichnięciem – co bolesne jest niesłychanie – moja lepsza połowa zaproponowała zmianę tematu.. Hm. Sprawdziliśmy czas. Zbliżamy się do końca tego sadystycznego projektu – sadystycznego z racji znęcania się nad widzem – więc dotrwajmy. Może jakaś miła wolta na koniec uratuje cokolwiek?

Wolta faktycznie była. Miejscowa wariatka okazała się być wydudkaną żoną Pana Latającego z Ostrą Brzytwą – ten jednak w orgiastycznym szale podrzynania gardeł chlasnął ją zupełnie od niechcenia po tętnicach. Szyjnych. O ile ja się znam na anatomii, to po takim rachchch-ciarachchch łeb odpada ale może Twórca nie chciał szokować nadmiernie widza? Choć wcześniej nie miał nic przeciwko bezlitosnemu katowaniu hektolitrami krwi, dziesiątkami zwłok i atonicznym, arytmicznym śpiewem który budzi chęć znalezienia brzytwy a nastepnie Twórcy i Jego Gardła.

Ciachchch dla przykładu... I może następny się dwa razy zastanowi...

Tu nadszedł moment na puentę – jak jednak można inteligentnie spuentować historię gościa co to wszystkich skraca o głowę? Nie zdradzę zakończenia. Jest równie szokujące jak cały film.

Dzięki ci Panie za Gilette i Wilkinson Sword. Teraz w najlepszym razie mogę sobie nos podciąć – a i to trzeba wyjątkowej ekwilibrystyki.

piątek, 24 kwietnia 2009

Przeczucie

Od czasu do czasu nękają nas niedookreślone, rozmemłane i nic niemówiące podświadome lęki przeczuciami zwane. Ciekawostką jest że jakoś nigdy nie są zwiastunami wydarzeń miłych i pożądanych. I co najgorsze – nigdy nie wiadomo czy doświadczane przeczucie jest naprawdę czy tylko dla jaj...

- Dzień dobry, Abnegat – uśmiechnąłem się do miłego jegomościa którego zaprosiłem na rozmowę kwalifikacyjną. Rzadko to robię, ale gdy preassessment dzwoni że pacjent ma sine wargi, to można się spodziewać wszystkiego, z nieboszczykiem włącznie.
- Dzień dobry – oduśmiechnał się jegomość w wieku matuzalemowym. Faktycznie ma niebieskie wargi... Poczułem touch of destiny zupełnie nie wiedzieć czemu. Cholera jasna, było zjeść ciasteczko na śniadanie to by człowiek nie miał przeczuć w wątpiach. Jegomość został wypytany na każdą okoliczność, przebadany, EKG zrobione, badania sprawdzone... Hm. TIA w wywiadzie. Kontrolowane nadciśnienie. I blok lewej odnogi, o którym nie wiadomo - stary czy nowy. Niby nic – a jednak wcale nie takie niby nic. Wartało by wiedzieć coś więcej. Z drugiej strony jak gościa wyślę do kardiologa to go zobaczę w najlepszym razie za pół roku. Z trzeciej strony – fasciektomia z powodu Dupuytrena to nie jest powód żeby faceta badać na czwartą stronę. Z czwartej – toż chodzi na siłownie, po bieżni biega, zadyszki nie dostaje, żelazo targa, dziarski, sprawny... Olewając przeczucie na całej linii zapodałem miłemu jegomościowi propozycję nie do odrzucenia – zrobimy mu operacyję, ale nie w ogólnym jeno w Bier bloku.

Gwoli wyjaśnienia. Zabieg jest niewielki, dotyczy naprawy przykurczonych palców. W zasadzie wszystko powinno się robić w blokadzie albo bloku Bier’a. Ale jako że wrażenie wenflonu i zapuszczenie delikwenta trwa dokładnie 7 minut – od uruchomienia wlewu do rozpoczęcia operacji – a blokada nie dość że trwa dłużej, to jeszcze niesie pewne ryzyko że nie zadziała, więc usypia się wszystkich rach-ciach i po sprawie.

A, właśnie. Wyżej wspomniany blok to jedna z najprostszych procedur anestezjologicznych. Zakłada się mankiet pneumatyczny na ramię, wyciska krew z żył za pomocą elastycznego bandaża – albo po prostu poprzez uniesienie ręki do góry – mankiet się pompuje do ca. 250 mmHg (tak naprawdę to ciśnienie skurczowe pacjenta +100), i podaje do zakląkniętych żył środek miejscowo znieczulający w dawce słusznej. Można to nawet w garażu zrobić. Problem w tym, że od podania do anestezji mija jakieś 15-25 minut – a na to we współczesnym świecie czasu nie ma. Nie mówiąc o zszarganych nerwach ortopedy z powodu zmarnotrawionych przestojem pieniędzy...


- Abnegat! – rozpromienił się Bluelips na mój widok.
- Jak się dzisiaj czujemy! – odpromieniłem się z niejakim uczuciem dziwnym. Cholera, znowu kawa z rana? Co te flaki...
Przeleciałem przez check-list – wszystko w normie, nie jadł, nie pił, tabletki wziął, uczuleń nie ma, żadnych incydentów dziwnych od naszego ostatniego spotkania. No to – w Imię Boże.

Podpięliśmy gościa do pikaczu, zapodali tlen i zacząłem sie znęcać. Wenflonik do Bier’a – wbity. Wenflonik asekuracyjno-sedacyjny – wbity.
- Jak się mamy?
- Perfecto – uśmiechnął się Bluelips po hiszpańsku. No to jedźmy dalej.
Rączka w górę, 3 minutki na spływ wolny, zacisnąć pięść, potrzymać, napompować górny mankiet – i wio z Lidokainą. Pomalutku, pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł.
- Boli co?
- Nic.
- Wszystko Oki?
- Si, senior.
Podałem co miałem, usiadłem – brrrrrrr – zawarczał aparacik od ciśnienia. Mierzy, mierzy, pompuje drugi raz, dalej nic, trzeci – żeż w morde, toż tak się chyba nie zestresował? A jednak. 215/120 mmHg. By to szlag jasny trafił, nie mógł zapodać tego ciśnienia zanim mu podałem wszystko w żyłę? By się zabieg zwaliło i po krzyku. A teraz po ptokach – spędzi na stole 40 minut, niezależnie czy operację będzie miał czy nie. Bo zwolnienie opaski przed tym czasem uwalnia masę lidokainy do krążenia co powoduje methemoglobinemię i przy okazji niejako może choć nie musi spowodować zaburzenia rytmu serca – więc jest to oficjalnie zabronione. Miło.
- Jak się czujemy?
Tu Bluelips rzekł coś – ale niestety nie zrozumiałem co. Co gorsza, pielęgniarka też nie zrozumiała – więc problem nie tyle dotyczy odbiorcy co nadawcy. Flaki przypomniały o swoich poprzednich przeczuciach. Szlag by z wami... Text było wysłać albo sraczkę wywołać a nie rozmemłanie się mi tu przeczuwać.
Będzie cackania.
Verapamil – niestety, nie mają tu Ebrantilu nie wiedzieć czemu – w żyłę, co z LBBB zawsze mi daje nie wiedzieć czemu Radosne Oczekiwanie i po 3 minutach Bluelips zapytał czemu ja się w niego tak wpatruję jak w święty obrazek? Dowcipniś. Najpierw straszy a potem jaja sobie robi. Szybka kontrola neurologiczna – zęby szczerzy, oczy zaciska, nic mu nie zwisa, nic nie dolega, kontakt cacek – sedacja i do spania. A nie anestezjologa denerwować.
Kontrola bloku – nie działa. Dołożyłem trzy dziubnięcia w nadgarstek – promieniowy, łokciowy i pośrodkowy - i odczekałem jeszcze trzy minuty. Zimno czuje? Czuje. Nie wydzierżyłem i wraziłem igłę. A igłę czuje? Nie. A tu? Też nie. No to do roboty.

Blękitnowargi pięknie za opiekę podziękował, uścisnął grabulkę grzecznie i poszedł sobie do domu żreć leki przeciwbólowe. A ja w końcu dostałem sraczki.

czwartek, 23 kwietnia 2009

Się porobiło...

Jakoś tak spokojnie i nieubłaganie licznik zbliżał się do 100 tysięcy - i wreszcie wczoraj rano na szóstym miejscu pokazała się magiczna jedyneczka. Taaak.

Z racji okrągłej, trzydziestej pierwszej rocznicy...

Serdeczne podziękowania dla wszystkich którzy zaglądają - zarówno tych których znam z komentarzy jak i tych którzy poczytują anonimowo. Ze statystyk wynika że codziennie zagląda tutaj ok 80-100 osób. Jedynie Wasza obecność sprawia że jako pospolity leniwiec siedzę sobie wieczorem i stukam coś na szósta rano.

Do 100 tysięcy trafień przebrnęliście przez 183 teksty różnego autoramentu - co wywołuje we mnie niejaki podziw dla Waszej wytrzymałości i pobłażliwości ;[]

Ponieważ nigdy nie miałem odwagi rozliczyć się z Waszym uznaniem, dziękuję niniejszym Basi, Ani, Lavince i Eee-live za nominację. Jako żem niegodzien, więc się nie odzywałem. Ciąży na mnie obowiązek wytypowania kolejnych siedmiu blogów, ale - słusznie napisał Agregat. Wszystkie blogi które mam w zakładkach czytam i lubię - a że jest ich więcej niż siedem, pozwolę sobie zarekomendować je wszystkie.

Dziękuje Wam raz jeszcze.

abnegat.ltd

środa, 22 kwietnia 2009

Spalić po przeczytaniu

Jako że wieczór zbliżał się nieubłaganie, nerwowo przeglądnąłem Tesco. Cholera jasna, albo staroć okropny straszy z półki albo nowości porażające ceną. Już miałem rzucić wszystko i iść naprawiać rowerek, gdy w oko wpadła mi czarna komedia "Tajne przez poufne" - czyli "Burn after reading".

Obsada bardzo mniam, Bradd Pitt, John Malkovich, George Clooney i kilku pomniejszych. Grzech nie kupić. Po wstępnych przygotowaniach, sprowadzających się do korkociągu i kieliszków, zaczął się seans.

Bracia Coen żonglują charakterami w filmie jak zgniłymi jabłkami. W zasadzie wszystkie postaci są paskudne, wredne, zdradliwe albo głupie. Czasami wszystko na raz. Rozpoczynamy od Malkovicha, który właśnie dostał kopa i wyleciał z CIA. Gdy próbuje o tym powiedzieć żonie, zostaje obsztorcowany za brak sera który niechybnie zrujnuje nadchodzące party. Na którym poznamy Clooney'a - kochanka zony Malkovicha, pracującego jako ochroniarz rządowy. Clooney kocha żonę i kopuluje ze wszystkim co się rusza i na drzewo nie ucieka. Jako że kobiety okrutne są, żona Clooney'a twierdzi że żona Malkovicha to sztywna biurwa i rozwodzi sie z Clooney'em a żona Malkovicha twierdzi że to żona Clooney'a jest sztywna biurwą i rozwodzi sie z Malkovichem. Uff.

W świat niedorobionych puszczających się na prawo i lewo agentów znienacka wkracza środowisko trenerów sportowych. A dokładnie pracowników pobliskiego gym'u. Bradd Pitt w roli przyciężkawego umysłowo mięśniaka wzbudził mój szczery zachwyt, a partnerująca mu Frances McDormand w kategorii Blondie of The Year osiąga pierwszą lokatę.

Trup ściele się gęsto, napięcie rośnie, na palcach maleje - a wszystkiemu dodają smaczku tajne raporty szefa CIA który stara się zrozumieć o co w ogóle chodzi w rozpędzającej się aferze.

Dobry film. Szczególnie gdy człowiek chce się pośmiać z głupszych i bardziej nieudolnych od siebie.

wtorek, 21 kwietnia 2009

Suplement

Stołówka.

Ja jestem z gatunku niedźwiedź - klasa zaczyna się od 100 kg żywca. W przełożeniu na kulinarny oznacza to że lubię dobrze i dużo. I straszliwie nie lubię alternatywy czy lepiej dużo czy dobrze - wpadam wtedy w konsternację depresyjną - czy też może w depresję konsternacyjną i z tej zgryzoty chudnę.

Na szczęście w tym przypadku na stole było wszystko co można sobie wyobrazić - nigdy nie myślałem że yuka to flora jadalna jest.



Niezależnie jednak od wszystkiego - najważniejszy jest facet w niebieskiej koszuli.

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Relacja 4

Santo Domingo. Kilka milionów ludzi, stare miasto, nowe miasto - grzech nie pojechać. Co prawda 290 km nieco zwala z nóg - ale co robić. Hektor potwierdził wyjazd 7.00 sharp i polazł robić biznesy.

7.00 sharp - gdzieś kwadrans przed ósma pomyślałem że nawet jak na strefę maniana to trochę za bardzo fuzzy jest dzisiejsze sharp i polazłem do recepcji zapytać jak najtaniej można w tym kraju zadzwonić na hektorowy komórek.



Recepcjonista ucieszył się - że nas próbuje wydzwonić od 6.45 bo wycieczka jest przełożona na środę. Rzuciłem okiem na guziki telefonu - Brailla nie miał, to jak dzwonił? Nic nie rozumiem. Jakoś mu umknął fakt że czworo ludzi siedzi mu pod nosem od godziny. Sharp.

Wczasy nie są od denerwowania. Palnąłem starym zwyczajem doblo run i zarządziłem spacerek po plaży. W duchu ucieszyłem się nieco. Odpadł mi problem co mam ze sobą zrobić przez 8 godzin w autobusie. A w środę to ja będę w Manchesterze...















Plaża odbiera dech. Ja wiem że jak kto ma palmy na co dzień to oddaje bezwiednie mocz oraz stolec na widok jodeł na gór szczycie, no ale. Jodły to ja mam pod domem, więc mnie to raczej nie bierze. Za to palmy... Ciekawe co ja zrobię z 4GB zdjęć palm na gór szczycie? Znaczy, tego - na plaży?

- Hałaja, Hektor - ucieszyłem się od ucha do ucha na widok naszego lupieżcy. - Dżuma w Santo Domingo?
- Sorymajfriend - wyrzucił z siebie na przydechu - jedziemy w środę. Dzisiaj nie dało rady. Dzwoniłem od rana ale was nie było.

Z koniem wadził się nie będę. Toż nie trzeba mieć 180 IQ żeby wykoncypować że jak kto czeka na busa pod recepcją to go w pokoju nie ma. Zapowiedziałem że sam nie jadę a zaliczka pójdzie na wyjazd naszych znajomych. Hektor złapał za komórek i zaczął dzwonić - nastąpił kolejny przepiękny koncert przewracania oczami, wymachiwania rękami, uspokajających gestów w naszą stronę, hiszpańskich przekleństw - summa summarum przełożył wyjazd na wtorek. No, niedoczekanie. 8 godzin w autobusie dzień przed 9 godzinami w samolocie. Może jestem nienormalny, ale jak pragnę rodzić - bez przesady mi tu. Na wszelki wypadek poprawiłem kolejnym podwójnym i zająłem się lekturą.








Wieczór. Cisza, spokój, wiaterek sobie bryza - czy też bryza sobie wieje, zza płotu odchodzą dźwięki dzikiej zwierzyny - głównie kaczek, ale też flamingi i czaple. Co prawda był też żółw, ale te raczej dźwięku nie dają.









I w tej ciszy nagle rozległ się łomot - na ścieżkę którą chodzimy na plażę spadł orzeszek kokosowy. Trzeba będzie zmienić marszrutę...



Do Santo Domingo w końcu nie pojechaliśmy - i chwała Najwyższemu. Pokazali im groty, całkiem śliczne i muzeum. Starówkę zobaczyli z okien autobusu, a o nowym mieście przewodnik powiedział że jest "tam". Chyba bym zagryzł.

Żeby nie być sklasyfikowanym jako deckchair totalus, wygrzebałem z torby kąpiuter, plastiki i polazłem do budki z dumnie powiewająca flagą "Sport Center".
- Holaaaaa - ucieszył się ponuro facet na wieść że chcę nurkować. Zrzucił torbę z pleców i otwarł z powrotem drzwi do biura. -Ile dni?
Ten numer przerabiałem w Egipcie. Od tej pory jak nie znam bazy - nie kupuje żadnych pakietów. - Jeden.
- Uprawnienia?
- DM.
- Emilian. 8.30 sharp.
- Abnegat. Do jutra. - I polazłem - co tu bede tak sam siedział.

Rano przywitałem się miło ze współnurem z Kanady - chyba była to Zuzanna, ale imienia powtórzyć nie potrafię. Zawsze po takich wczasach obiecuje sobie że się choć podstawowych słów nauczę w danym języku. Z francuskim to będzie razem... ze siedem chyba na dzisiaj. Taa..
Emilian wygrzebał sprzęt, skręcił wszystko do kupy - jak pragnę rodzić, toż wiem jak - i wrzucił nas do łódki.
- Jedziemy do następnego hotelu. 10 minut. Zabieramy grupę na basen i podrzucamy do kolejnego hotelu - 10 minut. A potem płyniemy sami na dwa nury na rafę. 10 minut. Oki?
- Oki - kiwnęliśmy głową radośnie na myśl o zobaczeniu pięknego koral-garden, który jako ta syrenka kusił wdziękami swemi ze zdjęcia.

Jak potrafi zapierniczać płaskodenka po spokojnej wodzie z 200 konnym silnikiem - to się nie da opisać. Kto płynął - wie. Ja też już wiem. Jak by mi kto opowiadał, i tak bym nie uwierzył.

- Konicziuaaa! - zakrzyknał dziarsko kandydat na nurka z Kraju Kwitnącej Wiśni.
- Koniciła - niech se nie mysli że jak człowiek wygląda na kmiota to się przywitać nie umie. Ostatecznie filmy się ogląda - a Taxi 2 to nawet ze trzy razy. Ruszyliśmy do kolejnego hotelu.

- Carramba - zaklął z gracją Emilian. -Ktoś mnie zaraz zabije.
- Taak? - zapytałem z grzeczności - A czemu?
- Muszę zrobić z wami dwa nury. A w tym samym czasie mam zrobić sześć intro z Japończykami. Ktoś mnie i tak zabije - wolę zrobić z wami te nury niż siedzieć na basenie.
Po czym wsiadł do łódki i popłynęliśmy - ale nie na Coral-Garden tylko na Outer-Reef, bo bliżej. A poza tym Emilianowi nikt nie podrzucił butli i musiał się wrócić do bazy. Kmać, do ruskich, włoskich, francuskich i polskich baz trzeba będzie dopisać hiszpańskie - coby unikać jak ostatniej zarazy.

Minęliśmy Inner-Reef.
Łódeczka zaczęła podskakiwać na malutkiej fali, wiaterek wieje, bryza morska chlasta po twarzy... Ach, nie ma to jak urlop.
Minęliśmy Outer-Reef.
Pisałem już że mam chorobę morską? No właśnie. Po pięciu minutach zacząłem wchodzić w letarg. Serce zwolniło mi do 25/minutę, rączki ślicznie zdrętwiały. Łomatko. Dobrze że nic nie jadłem. Bo zanurkuje, choćbym miał pawia strzelić przez automat.

Graty zakładałem niejako na chybił-trafił bo mi krew do mózgu dopływała w śladowych ilościach. W ostatniej chwili zawrzasnąłem na sternika, żeby mi butlę sprawdził - faktycznie, zakręcona była. Automat w dziób, maska do twarzy i plum - byle głębiej. Poniżej 10 nie powinno huśtać.

Huśtało. W te - i wewte. Do przodu i do tyłu. Do góry i na dół. No, niedoczekanie. Nindża twarda ma być, a poza tym co ja niby mam zrobić - wrócić na łódkę na 6 metrowej fali?? Toż umrę tam niechybnie.

Nurek superek - wrak, porośnięty rafą, niewielka głębokość, góra 12 metrów, kilka przejść w wąskich tunelach, co przy prądzie i strzemiączku typu YOKE daje delikatny szmerek adrenaliny - a co będzie jak stuknie i odpadnie? Bulbulbul z butli, a ty przykryty w tunelu. No dobra - nic groźnego, ale myśleć trzeba.

Z pawiem na zębach zakończyłem pierwszego nura, wsiadłem do łódki i zanim zdjąłem sprzęt, dostałem powtórnie napadu morskiego paskudztwa. A Emilian zarządził wypłynięcie dalej na kolejnego nura. Tu zamachała nerwowo Kanadyjka. Dołączyłem się. Może ja i jestem Dive Master - z polska zwany nie wiedzieć czemu dziwką majstra - ale do cholery przerwa powierzchniowa po godzinie na 12 metrach by się przydała. Azot mnie grzeje, ale ten pieprzony błędnik mnie zaraz zabije.

Emilian się ucieszył i poleciał do Japońców robić intro. Ma być za godzinę. Jajarz. Rozumiem, że kasę wziął to się przejmuje, ale żeby takie bzdury opowiadać... Sześć intro w godzinę z dopłynięciem w te i wewte - to tam z niego Japończyki zrobią sushi używając tępych narzędzi.

Faktycznie, nie wrócił. Zostawił mi jedynie wiadomość że mogę drugiego nura zrobić jutro. Niech mu będzie. Rozumiem ciężki los jedynego w okolicy instruktora.

Na drugi dzień gdy zobaczyłem że Emilian znowu zarządził Outer-Reef, paw poprosił o przepustkę na miasto zanim wsiadłem do łódki.
- A może masz coś bliżej brzegu? Gdzie mniej buja? - zmiękła mi rura.
- A pewnie - ucieszył się mój przewodnik - tylko że to strasznie płytko.
- Znaczy?
- A do 8 max.
Wszystko mi jedno. Rybki idę pooglądać a nie bić rekordy.

Drugie nurkowanie było mniam. Masa korali z wewnętrznymi kanałami, cisza, spokój, rybki... Wylazłem jak nowo narodzony. Przy okazji nauczył mnie puszczać kółka pod wodą - niesamowite. Po zrobieniu, kółko robi się coraz większe i osiąga rozmiary metr-półtora zanim dojdzie do powierzchni. Cieniutka, srebrzyście lśniąca obręcz. Następnym razem wezmę aparat pod wodę.
Ogólnie fajnie - ale ciesze się że nie kupiłem pakietu, bo by mnie przy tej organizacji szlag trafił.



Wyjazd zawsze jest dziwny. Trochę żal że to już koniec - trochę radochy że się wraca. Do tego trochę żal że się wraca - i trochę radochy że to już koniec. Ambiwalencja sześcienna.

Żeby smutno nie było, sprawdziliśmy jaki jest ostatni drink w karcie zleceń - no proszę, Krwawa Mery. Po całym tygodniu picia słodkości wracamy do normalności.



Ale pomału, żeby we wstrząs jaki nie wpaść.





Czas kończyć te wczasy bo wierszem zaczynam gadać...