niedziela, 19 kwietnia 2009

Relacja 3

Lenistwo miłe jest, ale bez przesady. Poza tym trzeba gdzieś się ruszyć bo ile można palmy fotografować. Ponieważ lekcje "Dominikana" odrobiliśmy przed wyjazdem, słysząc "Saona" decydujemy się na wycieczke. Ach, bezludna wyspa, rezerwat przyrody, dzikie zwierzęta duże i małe a do tego rejs katamaranem. 100$. Od głowy. Darmocha.

- How are you, my friend? - zaleciało z hiszpańskim akcentem. Jakoś po Egiptach mam zwyczaj odpowiadać tonem nie znoszącym sprzeciwu LA! - co rozwiązuje sprawę. Nie tym razem. Gość popatrzył na mnie przenikliwie.
- Zdrastwujtie, tawariszczi! Atkuda wy prijechali?
Tum nie wydzierżył i lenguidżem wyraziłem swój protest. To że leżę sobie na plaży okryty od stóp do głów i sączę rum to jeszcze nie znaczy żem Rosjanin. Chyba.


Hektor okazał się być przedstawicielem tutejszej klasy łupieżców - czyli pracownikiem sektora rozrywkowego. Za pół ceny zaproponował wyjazd do rzeczonego rezerwatu. Ponieważ nikt rozsądny nie jest mając we krwi kilka doblo run'ów, szczególnie w słońcu tropików - zapłaciłem zaliczkę i wziąłem ticket. Czyli ręcznie pisaną karteczkę z tajemniczym nadrukiem w narzeczu habla.

- Abnegetto? - dobiegło z słuchawki telefonu.
- Si, comprende - powiedziałem co umiem.
Okazało się że na dzień następny przewidziane jest trzęsienie ziemi połączone z gradobiciem - i wycieczka zostaje przesunięta.

Na plaży upał praży... - gdzie do cholery to gradobicie? Przylazł Hektor.
- Mamma mia! - zawrzasnął na nasz widok. - A co wy tu robicie??!?
- Jak to co - dzwoniłeś że nie jedziemy - to nie jedziemy. Tak a'propos, kiedy to trzęsienie ziemi ma być?
Miejscowy biznesmen który ma za zadanie zrobić wrażenie zafrasowanego - to jest mistrzostwo świata. Dzwonił, rękami machał, sapał, oczami przewracał - aż w końcu przełożył termin na następny dzień. Niech i ta bedzie.

Na wszelki wypadek wyłączyłem telefon.

Rano wszyscy się do swoich busików pakują, a naszego Hektor Saona Tour nie widać. Ani nie słychać. Mało tego - w ogóle nikt o nim nie słyszał. Już myślałem że sobie spokojnie poleze do baru palnąć doblo run - a tu nagle przyszedł hiszpańskojęzyczny kierowca, bilet sprawdził, por favore powiedział i do auta zabrał. I resztę kasy też. Co robić.

Katamaran śliczny - okazało się że tylko w jedna stronę. W drugą płyniemy motorówką. Z losowania wynikło że katamaranem będziemy wracać. No to - do łodzi.
Na środku karaibskiego łódki stanęły i rozpoczęła się część artystyczna - czyli pływanie w wodzie po pas wśród rozgwiazd i innych żyjątek.



Rozgwiazdy przyniósł tubylec, łącznie trzy. Inne żyjątka zlazły z łódek i z braku lepszego zajęcia zaczęły wlewać w siebie darmową kolę z rumem. Albo rum bez koli.

Na Saonie najdzikszym zwierzęciem okazał się biały abnegat.


Pozostałe zwierzęta dały nogę. Miejscowi przygotowali paśnik - i zapakowali nas z powrotem na łódki.


Tym razem trafił się katamaran, więc zaległem sobie snem sprawiedliwego wśród szumu fal i śpiewów pijanych Niemców próbujących opanować tajemną sztukę merenge.

Rozcierając zdrętwiałą część tylną pod hotelem z niejakim niepokojem pomyślało mi się o jutrzejszej wycieczce do Santo Domingo. Jak oni nam mają pokazać stolice tak samo jak te dzikie zwierzęta - to ja idę do baru. (cdn)

13 komentarzy:

Nomad_FH pisze...

Boska relacja :D Ale zauważyłem kolejne słówka - powiedzenia, które myślałem, że tylko w naszym rejonie się używa (np narzecze habla). No i rozwalił tekst o rozgwiazdach :D
Toż myślał człek, że tam żyjątek pełne morza i oceany i inne takie dziury wypełnione wodą...

kiciaf pisze...

I jak to miło obaczyć zadowolonego z siebie Abnegata :)

Zadora pisze...

Może najdzikszy ale już nie taki biały abnegat! Wylinka?

abnegat.ltd pisze...

Nomad, też tak myślałem :) Niestety, nie jest aż tak różowo - chociaż nie jest to kompletna pustynia. Ale Egipt miał zdecydowanie więcej żyjątek, a ci co byli na Filipinach twierdzą że tam jeszcze bardziej kolorowo.

Kiciaf, bo to mleczko kokosowe to ono było augmented ;D

Greg, to było zaraz po moim błogim śnie w słońcu tropików. Ale trzęsienie ziemi nadeszło dzień później :DD

Anonimowy pisze...

Miło zobaczyć taką uśmiechniętą, zadowoloną fizjonomię:)
Skromnie sobie popija:)i pozuje zadowolony z siebie
maria

Ania pisze...

To ja też się odezwę, chyba po raz drugi u Ciebie. Tak zbiorczo, bo dawno mnie nie było. Wygląda na to, że w tym samym czasie byliśmy w tamtych rejonach, tyle że ja na Kubie.
Jet-lag miałam, ale po powrocie. Tam mi prawie nic nie było, jedynie pobudki na chwilę o 3-4 rano przez kilka pierwszych dni. Może to emocje tak zadziałały, może brak czasu? Bo ja miałam tydzień zwiedzania a dopiero później wypoczynek. Za to po powrocie przez tydzień byłam nie do życia. Oczy mi się same zamykały i jedyna moja myśl to była: łóżko!!!
Rejs katamaranem też odbyłam, na „rajską wyspę” na Atlantyku – Cayo Blanco. Cena taka jak u Ciebie, atrakcje też takie same zapowiadane i takie same faktyczne, tylko Abnegata nie było :) Ogólnie przereklamowane strasznie.
Czekam na dalsze relacje co bym mogła porównywać dalej :)
PS.Run? Na Kubie rum ron się zwie.

abnegat.ltd pisze...

Mario, bo jak mały byłem to wypadłem z łóżeczka - i potem mi taka dziwna fizjo została ;D

Aniu, run. Za cholere nie wiem czemu - toż hiszpanski jest wszedzie niby taki sam... Ja codziennie wstaje o siódmej - nawet jak dzień wolny mam to oko otworze a potem próbuje drzemać (moja połówka twierdzi że od tego próbowania ściany sieę trzęsą, ale to kalumnie są - przecież jak nie śpię to bym słyszał że chrapie...).

Odnośnie tubylców to chyba ich Amerykanie z Kanadyjczykami rozbestwili na amen. Nie mówie tu o próbie sprzedania kawałka skórzanego rzemyczka z muszelką za 25$ - może to był rzemyk z warana - ale buteleczka wody 150 ml za 2 dolce - toż to w samolocie można kupić taniej :DDD

basia.acappella pisze...

Mogę tylko powtórzyć (i uaugmentować ;D))) poprzedni komentarz: :D ;D :D ;D

Jak to fajnie, gdy ludziom humor dopisuje również po urlopie ;)

Ania pisze...

Oj, z tym hiszpańskim to bym polemizowała. Ja niby nie znam tego języka, ale tak na słuch to on zupełnie inaczej brzmiał niż w Hiszpanii.
Na Kubie Amerykanów nie ma, z wiadomych względów, ale Kanadyjczyków masa i rzeczywiście, rozbestwili ich strasznie. Ale co się dziwić, dla nich Kuba to raj, za tydzień pracy mają tydzień urlopu na wyspie.
Nie myślałam, że Kuba jest taka droga. Za 1 peso convertible, czyli to dla turystów (równowartość 1 euro) to sobie można najwyżej pocztówkę kupić.

abnegat.ltd pisze...

Basiu, dzieki :D Na szczęście jutro 4 i ostatnia część cyklu - bedzie tego. Czas wrócić do rzeczywistości...

Aniu, tu to samo. Sklepy dla turystów potrafia mieć butelkę rumu za 20 dolarów - a buteleczka ma 375 ml :D Zwariowali. Pocztówka - 2 dolary.

Anonimowy pisze...

ale fajne zdjęcia!:)))

black

abnegat.ltd pisze...

Jutro dopiero będzie cała masa ;)

madziaro z dzikiego zachodu pisze...

hmmm,ten tydzień pracy w Kanadzie na tydzień urlopu na Kubie "troszkę" przesadzony ;)
no chyba, że ktoś ma rządową dobrą robotę