poniedziałek, 14 lutego 2022

Łazienka. Gdzie jest łazienka!

A to schodkami na górę, potem w lewo, w lewo, w lewo-
- Zaciął się!
- Nie, bo to trzy razy w lewo jest...

Jakoś tak dziecka wyjechały, został mi się nieużywany pokój. Pomyślałem, że sobie zrobię man's cave czyli miejsce, co to można się w nim spokojnie powślipiać w komputer, nie denerwując małżonki.

Denerwowanie Małżonki jest pomysłem co najmniej niewydarzonym  niezależnie od wieku, szerokości geograficznej i podłoża kulturowego. Ale Góralkę wk... - znaczy denerwować,no to już naprawdę trzeba być pozbawionym większości klepek.

Ale tak sobie pomyślałem (to już drugi raz tak mi się zrobiło; do czego to doprowadziło, to myślenie, to zaraz poniżej), że może karpeta zmienię? Karpet jest wynalazkiem anglosaskim, taki nasz dywan polski, tyle że przytwierdzony na stałe do podłoża. Co w nim żyje po dziesięciu latach odkurzania - strach pomyśleć.

Tu zrobimy małą przerwę. Dawno dawno temu, w czasach kiedy dzieci nie wypijały mi bez pytania whisky z barku, pozostawiliśmy Dziedzica w domu z przykazaniem, że ma spać, a jak by miał problem, to Babcia śpi piętro niżej. Ucieszył się człowiek mały, starych nie ma a na Wizji (to taka telewizja była satelitarna co weszła na rynek z przytupem a znikła jak z białych jabłoni dym) cała masa kanałów dla dzieci. Nie powiedziałem mu, że zablokowałem je po dziesiątej, ale nie wpadło mi do łba, że dziecię włączy sobie Discovery. Które zablokowane nie było, a wyświetlało film o roztoczach. Jak wygląda roztocz, nikt nie wie; w odróżnieniu od konia to jest zwierze niezauważalne, jednak Discovery miało bardzo duży mikroskop. Z imprezy zostaliśmy odwołani w trybie nagłym przez Babcię; po przyjeździe zastaliśmy Dziedzica w pozycji kucznej na łóżku, który ze wzrokiem myszy zżeranej przez kobrę wpatrywał się w dywan i darł się "One są wszędzie!!!". 

Tak mi się a'propos karpeta przypomniało.

Karpet wyrzucę, wstawię nowy. A może podłogę z drewna? Od czego internet. Zakupiwszy jakowegoś bambusa prasowanego zamówiłem specjalistę. Na to włączyła się Małżonka, zauważając słusznie, że jak bambus jest i fachowiec też - to może by tak dwa pokoje zrobił? Chwilę później zrobiło się z tego piętro, dwa piętra, wymiana łazienki, potem drugiej - no bo po co podłogi kłaść, jak się podłoga nowa a bambusowa niechybnie porysuje??

W chałupie wygląda jak w kolorowym wozie z Romami - jak się usiądzie, nie ma gdzie się położyć. 

Chyba, że to wóz luksusowy jest, taki wiecie, co to ma dziesięć pokoi, garaż, lądowisko i maluśkie geranium. Bo tak to nie.

Był taki film - dalej jest - z Hanksem pt. "Skarbonka". I tam za każdym razem, jak się Hanks pyta fachowców kiedy skończą, odpowiadają mu, że za sześć tygodni.

Dzizazzz...

piątek, 4 lutego 2022

Sławek

Pierwszą myślą która pojawiła mi się w głowie na widok pozytywnego testu na Covid było "Ja pierdziele. Dziesięć dni bez wychodzenia z domu. Umrę z nudów..."

To trochę licentia poetica jest; w rzeczy samej w pierwszej chwili pomyślałem zupełnie co innego, ale nie było w tym poezji za grosz.

Z pomocą przyszedł niejaki Jeff, który za dodatkową miesięczną opłatą opiekuje się moim kompulsywnym zakupoholizmem. Dwa kliknięcia później stałem się posiadaczem skanera, który to, wedle opisu, jest najlepszy, najszybszy, największy i w ogóle. 

Tu się przyznam do kolejnej skazy, mianowicie jestem typową ofiarą konsumpcjonizmu. Na widok Rolexa - choć jest po prawdzie brzydki jak noc listopadowa - dostaję dreszczy, a na widok ślicznego Citizena już nie, choć Citizen mi się spóźnia 2 sekundy na miesiąc, a Rolex gubi co najmniej dwie sekundy dziennie. Hipotetyczny Rolex - póki co ślinię się do Rolexów na wystawie.

Od jakiegoś czasu czekał na mnie projekt odgruzowania starych negatywów; czekał on od dobrych kilkudziesięciu lat na poprawę oprogramowania, sprzętu i mojego portfela. I -jak widać - epidemii Covid-19. 

Pierwsze efekty były rozczarowujące. Masa śmieci, straszliwy kontrast, ogólnie nieszczęście. W drugim etapie wypróbowałem oprogramowanie do usuwania zanieczyszczeń, ale tu, tak zachwalana sztuczna inteligencja rozczarowała mnie kompletnie. Na leniwym biegu nie przeszkadzały jej kleksy wielkości piłki pingpongowej, a po dodaniu gazu usunęła wszystkie zanieczyszczenia razem z połową palców, oczami, i w jednym przypadku, głową. 

Po dłuższym czasie zainwestowałem w ściereczkę za 50p i gruszkę - przedmuszkę. Naprawiło to AI tak dobrze, że mogłem ją wyłączyć.

Zaczęły pojawiać się obrazy z czasów o których już nawet najstarsi Indianie nie pamiętają. 

I na jednym z tych skanów pojawił się Sławek. Zdjęcie zrobione z ręki, bez lampy, w pomieszczeniu, aparat rosyjski nie pomnę marki więc jakość dramatyczna. 


I zadumałem się. Trzymaliśmy się razem przez całe studia. Potem pomału zaczęła się nam znajomość rozjeżdżać, wyjechał na Wschód ratować życie ludzkie, ja przeprowadziłem się na stałe do Pogotowia Ratunkowego, potem za kanał. Odnalazłem go kilka lat temu, miał przyjechać w odwiedziny, ale coś nie wyszło. I w zeszłym roku dowiedziałem się, że zabił go zawał. Na dyżurze, w szpitalu. 

Ale pamiętam go inaczej. Było to pierwszy raz, kiedy zobaczyłem jego pozastudencką część życia. Być może użyłem tej historii już kiedyś, możliwe, że Kovalik zapożyczył nieco, ale tym razem opowiem jak to było naprawę. Zmienię parę nazw; głównie dlatego, że nie ich pamiętam...
---
Noc późna i głucha, śpię, w głowie układa mi się patomorfologia do kampanii wrześniowej, nagle do drzwi ktoś się dobija. 
- Czego? - zapytałem w miarę grzecznie.
- Abnegat, otwieraj! - było w tym wystarczająco nacisku, żebym zwlekł się z łóżka. Sławek wszedł, zasiadł, wyciągnął papierosy. Wziąłem jednego, zapaliliśmy.
- Muszę dojechać do bazy Pierwszej Konnej. 
Nic nie zrozumiałem. Coś trzeba było powiedzieć: -Trolejbusy nie kursują?
- Tyś widział trolejbus... Do bazy, nie do centrali.

Zrzucam to na karb wyrwania ze snu i nierealności wypowiedzi, ale nie dopytywałem się w zasadzie za bardzo. Założyłem, że go podrzucę i za pół godzinki będę z powrotem w łóżku.

- A gdzie to?
Sławek poskrobał się po głowie. - W puszczy.
- Dobrze, że nie w pustyni... Mam tylko kilka litrów w baku, musimy nalać. 
Dziesięć minut później odpaliłem srebrnego szerszenia i pojechaliśmy w czarną noc.

Szerszeń w rzeczywistości był nieco złotawy, bardziej brązowy; miał kierownicę, koła i silnik 1100 po remoncie. Całą reszta nadawała się na złom. Ze środków studenckich nabyłem ostatnio upgrade, dwie żarówki halogenowe 80/100; pomyślałem, że to dobry czas, żeby je założyć. Nie do końca legalne, ale za to znowu coś było widać. Szczególnie gdy przekroczyło się 120/ godzinę. Tak , tak - srebrny szerszeń rozwijał 160 po płaskim i trzymał się asfaltu jak tramwaj torów.

Silnik ryczał przyjemnie, światło z nowych halogenów budziło ptaki i skraplało parę wodną. Z dużej drogi zjechaliśmy na małą, potem skończył się asfalt, na koniec - skończyła się droga. Literalnie - na wprost nas wykwitł piękny szlaban z potężnym zakazem wjazdu i ostrzeżeniem w kilku językach.
- Zabłądziłeś?
- Czekaj chwilę... Sławek wysiadł, podłubał przy szlabanie i go uniósł - Wjeżdżaj!
Wyłączyłem silnik. - Mowy nie ma. Jak nas nie zastrzelą, to nas coś zeżre.
- No dziki człowiek... Kto cię tu zastrzeli, jak z naczelnikiem jedziesz? Wjeżdżaj, to tu zaraz, za kawałek jest.
Jakim zaś naczelnikiem? Poczty? Miałem przez chwilę nieodpartą ochotę nawrócić, ale jak - zostawić go w tej dziczy? Wjechaliśmy. Mój srebrny szerszeń chyba też poczuł się nieswojo, bo przestał ryczeć groźnie i przeszedł na ciche burczenie. A może przy 5 km na godzinę nie dochodziło do przedmuchów w rurze wydechowej? Bo szybciej się jechać nie dało. Droga - a w zasadzie jej brak - była dziurawa, koleista, na szczęście moje nowe światła wypalały mrok. Aż zgasły.
- To nie jest Paragraf 22 - dobiegło z prawej strony. -Tak naprawdę po ciemku gorzej się prowadzi.
Poruszałem przełącznikiem i odpadł był on od kierownicy.
- ***** ***... Masz latarke?
- A światło nie działa?
- Żarówka się spaliła. 
Sławek zapalił zapalniczkę. Z wyłącznika został stopiony plastik z którego wystawały jakieś blaszki. Kilka poparzonych palców później znaleźliśmy odpowiednie druty i światłą zapłonęły na nowo. 
- Ile to jest za kawałek? - zapytałem nieśmiało. -Bo tłuczemy się już z pół godziny?
- No, w połowie gdzieś jesteśmy?
- Jak się mi jeszcze coś spali, to będziesz świecił oczami - zapowiedziałem i odpaliłem szerszenia. 

Faktycznie, kilka kilometrów dalej skręciliśmy z bezdroża na zielona polanę i zaparkowałem koło szopy. Wysiedliśmy. Czarna noc w środku lasu, ciekawe uczucie. 

Nie ma się co rozczulać nad gwiazdami i nocnymi odgłosami, ale pamiętam, że mnie wzięło. 

Sławek ruszył do środka, zaczął organizować działania kryzysowe, ktoś go odwołał , wyszli, ludzie wchodzili i wychodzili, w końcu w pomieszczeniu, które było skrzyżowaniem kuchni i jadalni zostałem z jednym gościem. Popatrzył na mnie.
- My się chyba nie znamy? 
Wymieniliśmy imiona, podaliśmy ręce.
- Towarzysz zrzeszony?
Nie bardzo zrozumiałem, na wszelki wypadek pokręciłem głową.
- Nie, ze Sławkiem przyjechałem. 
A, z naczelnikiem! - w głosie zabrzmiało coś jak akceptacja. -Ja muszę jeszcze konie oporządzić, do zobaczenia później. 
I wyszedł.
Zrobiło się sennie, gdzieś z daleka dochodziły jakieś głosy, chyba słyszałem stukot kopyt a może to tylko wyobraźnia, nagle wpadł Sławek. 
- Chcesz banie?
- Jak banie. Przecież prowadzę. 
- To dopiero jutro. Mi jeszcze parę godzin zejdzie.
- Ja cię zamor...- nie skończyłem, Sławek zamachał od strony drzwi -Chodź, pokaże ci gdzie będziesz spać. 
Nalał, strzeliliśmy po maluchu, dał mi jakiś koc, wskazał pryczę. -Musze lecieć, będę później. 
I znikł. Położyłem się, pora nocy, bania i droga zrobiły swoje. Zasnąłem.

Zbudziło mnie światło i śpiew. W sypialni dookoła stołu stało ze dwadzieścia chłopa, każdy z nich trzymał w ręku kubek solidnych rozmiarów, każdy trzymał nogę na stole. U szczytu stołu stał Naczelnik, Towarzysze zwróceni w jego stronę; ściany trzęsły się od ryku 20 gardeł:
 
"Więc pijmy zdrowie
Szwoleżerowie
Niech smutek pryśnie w rozbitym szkle
Gdy nas nie będzie
Nikt się nie dowie 
Czy dobrze było nam czy źle!"

poniedziałek, 31 stycznia 2022

Wsadźmy sobie kij.

W mrowisko

Ogłosił był Wielki Mistrz Zakonu Torysów w chwale swego mopa blondynowatego (choć ostatnio jakby bardziej łysiejącego), że nie ma uproś. Służba zdrowia ma być zaszczepiona. Bezpieczeństwo pacjenta nie może być na szwank narażane widzimisizmem antyszczepionkowych pajaców; chce taki pracować w Najlepszej Służbie Zdrowia na Świecie (w skrócie NHS) to ma się zachowywać. 

My way or highway. Zastanawiałem się jak to przetłumacz\yć na polski i wyszło mi: WZtka i kawa są u nas obowiązkowe. Bijemy się o Złotą Patelnię.

Jest to bardzo słuszne podejście. Szczepienia ratują życie. Szczepienia zmniejszają liczbę chorych w szpitalach. Są najlepszą bronią z paskudnym wirusem rodem z wuhańskiego nietoperza. Czy w co tam kto wierzy.

Czy ktoś mogły mi wytłumaczyć jakim cudem wychodząc z faktów ogólnie znanych a podanych powyżej doszliśmy do przymusowego szczepienie służby zdrowia?

Gdyby ktoś to Mopowatemu przetłumaczył i byłby on to przeczytał (albo inny minister Przedponiedziałkowy) to napiszę wprost: pacjent nie może się zarazić od niezaszczepionego pracownika służby zdrowia. Nie ma żadnego związku pomiędzy brakiem szczepień, a zarażaniem innych. Może się zarazić od człowieka chorego, dlatego należy wprowadzić przymusowe testy pracowników służby zdrowia. Wprowadzanie obowiązkowych szczepień w sytuacji, gdy można być chorym pomimo przyjętych 3 szczepień, jest rodem z Misia. 

Skąd wiem, że można być chorym po trzech szczepieniach? Bo byłem. Jakieś trzy miesiące po ostatniej dawce zadrapało mnie w gardle. Zrobiłem LFT i bingo! Dwie czerwone kreseczki oznajmiające ryzyko zgonu 1/1000 w ciągu najbliższych 28 dni i dziesięć dni wolnego. Coś za coś.

W najlepszym na świecie NHSie Borys wycofuje się rakiem - za to czterokończynowo na trzecim biegu - z durnego pomysłu przymusowych szczepień. Nie dlatego, że zmądrzał. Dlatego, że mu NHS pokazał środkowy palec. Gdzieś na południu kraju na ponad 40 położnych nie zaszczepiło się - ponad 40 położnych. I o ile pobrexitowy niedobór kierowców można załatać emerytami z Niemiec, o tyle wywalenie 40 położnych oznacza rodzenie w domu bez nadzoru (co politycy mają gremialnie w pragębiu) i dramatyczny spadek w sondażach partii rządzącej (tego akurat w pragębiu nie mają; słupki poparcia są narządem nadwrażliwym na spadek i bolą bardziej niż utrata cnoty czy proces zamiany tkaniny nowej na starą). 

Ja mam na koniec - jak to mówią brytole - food for thoughts: dlaczego szczepić pracowników służby zdrowia? Dlaczego nie pracowników supermarketów? Konduktorów? Taksówkarzy? Kelnerów? Założę się o każdy pieniądz, że kelner z porządnej knajpy zarazi więcej klientów w jeden dzień niż anestezjolog w miesiąc...



niedziela, 30 stycznia 2022

To jeszcze nie restart

Z jakiegoś powodu pisanie bloga przypomina trochę dzwonienie do przyjaciół którzy wyprowadzili się daleko. Albo jeszcze dalej. Najpierw dzwonimy często - achy i ochy - co słychać, ale w końcu przestajemy. Całkowicie. To nie jest zaplanowane, po prostu nie dzwoniliśmy rok, to i możemy odłożyć telefon na kolejny dzień. Po pięciu latach musimy poprosić dziadka Googla o przywrócenie hasła.

Poza tym żeby pisać, trzeba mieć o czym. Mielenie w kółko własnych przemyśleń staje się niestrawne nawet dla autora. 

 Ale czasem się zaglądnie. Tak jak dzisiaj. I tu zaliczyłem drobny opad szczęki - mój własny Norton, przyjaciel największy, co to broni i chroni od zimna, głodu i złodziei kart kredytowych wygenerował wielki czerwony ekran informujący mnie, że mój blog własny stał się stroną niebezpieczną, zawierającą wirusy, grzyby, wiciowce czy inne zdjęcie gołej dupy... Napisałem do przyjaciela mego ochronnego cóżże w blogu moim dopatrzył się takiego po pięciu latach pasywności, że musiał założyć embargo; czekam na odpowiedź. Co najmniej interesujące... 

Zaczynam chyba znowu odczuwać przyjemność pisania głupot - znowu, bo jak z historii wynika, męczyło mnie to w wieku średnim dogłębnie a skutecznie. Najwyraźniej wiek starczy też swoje prawa blogowe ma. Się zobaczy. Sprawdziłem statystyki i z niejakim zdziwieniem odkryłem, że nadal ktoś tu zagląda. No, w większości boty albo ogłoszeniodawcy, ale zdarzyło się kilka miłych wpisów. Pozdrawiam zwrotnie ciepło mimo że in coetibus.

Pozdrawiam starych czytaczy-zaglądaczy, macham do nowych jako ta Królowa Angielska, dystyngowanie acz zalotnie. 

Się zobaczy.

Do zobaczenia zatem

wtorek, 17 października 2017

Nic nowego

Miało być o zabawkach starych chłopów, ale wykwitł strup niby nowy choć w zasadzie to nie. Koledzy dostali mianowicie wkurwa i zastrajkowali. Można się tym podniecać, można się obrażać. Odkąd pamiętam, strajkowaliśmy o pieniądze, bo ich było za mało, żeby żyć Z etatu. Więc pracowaliśmy jak oszołomy jakieś, po 500, 600 godzin w miesiącu (który to ma ich 720 bądź 744) i nagle odkrywa się, że co prawda pieniedzy jest w cholere, tylko życia nie ma wcale. Więc stoi człowiek z durną miną, ot jakby go przyłapano na onanizowaniu się w publicznej toalecie. Bo wyjścia nie ma. Za etat się nie wyżyje - a z dyżurami i owszem, tyle, że na dyżurach.

Rozwiązania są różne, częśc orze tak do samej śmierci - co ostatnio jakby zdarza się coraz czesciej w trakcie pracy - część rozwija prywtną praktykę, jeszcze inni wyjeżdżają odpowiadając na zew "american dream".

I tylko młodzież od czasu do czasu widząc, że życie ucieka, próbuje się szarpać.

Nihil novi.

W tej całej zabawie w kotka i musztardę (tłumaczyłem kiedyś na czym polega przymus dobrowolny) można się zżymać na różne rzeczy, wyjdą żale pacjentów, żale doktorów, jedni bedą narzekać na bomisiów, drudzy na chciwych sępów. Do wyboru. Szczerze powiedziawszy, po tych wszystkich latach wiem, że nic się nie zmieni. Strajkowaliśmy w latach 90, na początku XXI, teraz kolejny raz odezwała się czkawka. I chciało by się napisać: nuda. Coś tam dostaną, częśc odejdzie, część nie.

Ale jak czytam wypowiedzi obrońców lekarzy, do dostaję ciężkiej kurwicy. Patologicznej, podbitej adrenaliną, w-ryj-dać-moge-dać kurwicy.

Otóż gdzieś tam (chyba w telewizji kurskiej) pokazano zdjęcie lekarki na misji z opisem "lekarz na luksusowych wczasach". Obrona ruszyłą z kopyta: jak tak można! Co za chamy! Toż ona się poświęcała na misjach, a tu takie coś!

Pomieszanie pojęć, proszę państwa.

Należy odpowiedzieć następująco: lekarzowi należą się luksusowe wczasy tak jak psu buda. Jeżeli Pani Doktor chciała pojechać na misję, to sobie pojechała. Szczęść jej Boże. Ale gdyby wtedy pojechała na luksusowe wczasy, to niby co? Nie może strajkować? Ma zapierdalać po 600 godzin w miesiącu, żęby zarobić 15 klocków przed podatkiem?

Bluzgać to mało.

Żeby zostać lekarzem, pracujemy 6 lat za darmo jak murzyni. Kto nie studiował medycyny, niech przyjmie na wiarę: nie ma tego do czego porównać i kropka. Potem staż i sześc lat specjalizacji z zarobkami na suchą bułkę. Chyba, że wprzęgamy się w kierat dyżurowy. Potem egzamin specjalizacyjny. Kto nie zdawał, niech się nie odzywa. Nagle staje się przed ścianą: w połowie życia zawodowego trzeba udowodnić, że się człowiek do tego nadaje.

I nagle okazuje się, że to jest zawód jak inny. Że pani Jadzia z mięsnego też se buty zdziera a pan Franek w kopalni pylicy dostaje.

Wszystkim tak uważającym proponuję pójść się leczyć do pani Jadzi. Albo pana Franka.

Szanownym obrońcom stanu lekarskiego uprzejmie przypominan: lekarz ma zarabiać tyle na etacie, żeby go było stać na luksusowe wczasy (co to k..wa znaczy, luksusowe wczasy? Jaką mentalną mendą trzeba być, żeby tak pier...ić??). Lekarz ma mieć ZAKAZ pracowania więcej niż 48 godzin na tydzień. Bezwzględny zakaz pracowania więcej niż 200 godzin w miesiącu. I ma zarabiać 250 tysięcy rocznie. Wtedy w pracy będzie wypoczęty. Miły. Sympatyczny. Empatyczny. Stres rozwieje, lęk ukoi i do serca przytuli psa.

Bo póki co cały czas aktualne jest stwierdzenie jednego z moich kolegów ze strajku gdzieś jeszcze w latach 80: "SZANOWNI PACJENCI. RZĄD PŁACI W CHWILI OBECNEJ LEKARZOWI MNIEJ NIŻ PRACOWNIKOWI MPGK. TO OZNACZA, ŻE PRZEZ NASZYCH RZĄDZĄCYCH JESTEŚCIE POSTRZEGANI GORZEJ NIŻ ŚMIECI".

niedziela, 6 sierpnia 2017

O szczęście niepojęte...

Już się zżymałem pare razy tutaj, ale normalnie nie da rady.

Wiecie, co to apraizal? Nie? Fuksiarze...

"You lucky, lucky people!" jak darł się bodajże Evan McGregor w "Trainspotterze". A może nie on i nie tam(??). Jedna cholera.

Z racji nie do końca zrozumiałej, prawdopodobnie z powodu mojego zapału szczerego i radości nieskrywanej, mam dwa. Co roku. Zawsze w lecie. No żesz k...

Każdy doktor ma apraizal zawodowy, co to według GMC powinien być procesem całkowicie bezwysiłkowym. Ot, spotykamy się z naszym aprajzalowcem i rozmawiamy sobie od serca o tym ile łapówek wzięliśmy i czemu tak mało. Rzecz jasna należy się przyznać do wszystkich ukatrupionych pacjentów, są za to dodatkowe punkty. Musimy wykazać nasze zaangażowanie w rozwój wewnętrzny jak i zewnętrzny, udowodnić jak spędziliśmy 10 dni treningowych, co przeczytaliśmy, przedstawić audt, powklejać zaświadczenia z odbytych obowiązkowych, corocznych szkoleń (tu najważniejsza jest znajomość koloru gaśnic - żeby nie nabryzgać wodą na linię wysokiego napięcia czy pojechać dwutlenkiem węgla po pacjentach - ale daleki byłbym od niedocenienia modułu o równości ras i wyznań czy też zasad bezpiecznego obchodzenia się z komputerem; tego ostatniego obchodzę bezpiecznie odkąd raz mi się zdarzyło go nie wyłączyć i dostałem naganę za "nadmierne korzytanie z komputera w czasie pracy". Jakiś czas później manago zapytała czemu ja nie odbieram emaili. I proszę - minęło 10 lat i już nie pyta).

To wszystko i tak jest na psi prąć, bo manager musi nam dać zaświadczenie - tzw. sign-off - że z nami wszystko w porządku. Skoro tak, to po co ten cały cyrk?

Ale to jest mały psi... - nie bede się powtarzał, wiadomo co. Drugi aprajzal bowiem jest z rzeczonym ( w moim przypadku rzeczoną) manago. Rozmawiamy sobie konkretnie i bez ogródek o wkładzie moim znikomym w pracę zakładu (5 dni x 12 godzin w ramach 40 godzinnego kontraktu), byle jaką pracę bez zaangażowania (funkcjonalnie zero powikłań anestezjologicznych w ciągu 10 lat prócz paru bzdetów typu paw panoramiczny; tu trzeba splunąć jadowicie trzy razy przez lewe remię w celu odegnania uroku, com uroczyśćie uczynił) i ogólnie leko wkurwiające podejście do sił najwyższych w służbie zdrowia czyli pielęgniarki przezłożonej. Którą to dostaliśmy nową i chyba jeszcze nie ogarnęła, że nie należy wkurwiać dzikiego z Europu Wschodniej bo potem trzeba reperować zniszczenia i lizać rany.

Ponoć przezłożona przyszła z zakładu, który wygrał 3 razy pod rząd złota patelnię. Bedą jaja.

Już prawie jestem na końcu procesu; jeszzcze tylko skopiuję zalecenia GMC, zamienię "Lekarz powinien" na "Z najwyższą starannością" (i.e.: "Lekarz powinien dbać o pacjenta" zamieniamy na "Z najwyższą starannościa dbam o pacjenta" a: "lekarz powinien myć ręce" na: "Z najwyższą starannością myję ręce" etc; myślę, że tok postępowania jest jasny) i przystąpię do rozmowy. Na szczęście mój apraizalowiec okazał się być normalnym - choć chirurg (spotkaliśmy się w zeszłym roku), tak że powinnoć się obyć bez ofiar.

Hospody pomyłuj.

Jeszcze tylko 20 lat i emerytura.

Jakoś dam radę.

wtorek, 1 sierpnia 2017

Obrotowy standoff

Jest taka piosenka śpiewana przez Amateur Transplant. Zaczyna się tak:

"There's Aspirin, Adrenaline & also Aminophylline,
Amphetamine, Adenosine, Augmentin & Rifampicin,
Amoxicillin, Penicillin, Heparin & Warfarin
& Oestrogen, Progestagen & Canesten & Chloroquine"


Potem jest już z gorki:

There's Bendroflumethiazide & also Cyclophosphamide
& Metoclopramide, Acetazolomide Tropicamide,
Loperamide, Amiloride & Cyclizine & Frusemide
& if you're up the duff then you had best avoid Thalidomide.

There's Lithium, Fluoxetine & also Amitriptyline,
Paroxetine, Digoxin, GTN & Azathioprine,
Miconazole, Atenolol & also Chloramphenicol
& if you want to overdose there's always Paracetamol.

There's Night Nurse & Phenytoin, Zirtek & Diazepam,
& Lithium, Temazepam, Midazolam, Clonazepam,
Testosterone, Aldosterone & Valium & Insulin,
& Lignocaine & Piriton & Ventolin & Ritalin

There's Cefuroxime, Cefotaxime, Cefalexin, Cephedrine,
& Metronidazole & Ketoconazole, Trimethoprim,
Erythromycin, Gentamycin, Macrolides, Nifedipine
& Actifed & Sudafed & Calpol with no sugar in.

There's Phenelzine & Hyoscine, Ranitidine, Cimetidine,
Potassium & Calcium & ev'ry kind of Vitamin,
& Pethedine & Methadone & Speed, Cocaine & Heroin,
& Cannabis & Prozac, Morphine, Alcohol & Nicotine."


I na koniec puenta:

You must remember all these drugs
The names of which you've learnt from me
Or fuck 'em all & get a job in Orthopaedic Surgery.


Jakby kto chciał posłuchac to linek do youtube jest TUTAJ.

Prawdą jest, że anestezjolodzy uważają po cichu chirurgów - a w szczególności ortopedów - za głąbów. Co robić, czasami ciężko nad tym pracują. Ale tak naprawdę muszę się przyznać, że kolegów od pił i młotów - tudzież noży i czego oni tam jeszcze nie używają - podziwiam.

Można by rzec: toż oni jedynie odtwórczo pracują... Przepuklina, jaka by nie była, zostanie zaopatrzona Lichtensztajnem, Bassinim bądź Shouldicem. Cóż tu jest do wymyślenia, rzemiosło i tyle.

I to jest racja.

Z drugiej strony po obrazek Tatr można pojechać do Zygmunta albo kupić ode mnie. Niby to samo, a w szczegółach zdecydownie nie.

Ciekawostką jest, że chirurdzy nie wiedzą jak operują ich koledzy, stąd każdy myśli że jest mistrzem świata, a reszta w najlepszym wypadku skacze im koło pięt. Zjawisko jest nieco podobne do samooceny kierowcy: jeszcze się taki nie urodził, który by powiedział, że jeździ beznadziejnie czy choćby słabo. Toż wiadomo że my jesteśmy mistrzami szos, a cała reszta dzieli się na dwie grupy: niedołęgi (to ci, których wyprzedzamy) i debile (ci którzy wyprzedzają nas).

Żeby nie było nieporozumień: z anestezjologami jest tak samo. Kużden jeden mistrz świata i okolicy.

Tu sie przyznam, żem dziwny jest, bo z wyjątkiem krótkiego okresu na stażu, kiedy to człowiek popada w ośli zachwyt nad boską mocą chirurga, nigdy nie chciałem być krajczym. Takie zajęcie, wiecie, golibrody należącego do cechu rzemiosł różnych. Przyjdzie, urżnie, zszyje i zadowolony.

Kiedy już się powiedziało a, trzeba powiedzieć beee: lubię pracować z zawodowcami. Przyjdzie, zrobi, wyjdzie. Można zaplanować i wykonać. Nie ma stresu, wrzasków, nerwów starganych i pospolitej poruty. O krwi na suficie nie wspomnę.

Taak.

Dobry chirurg zasługuje na dobrego anestezjologa.
Niestety, zły chirurg wymaga dobrego anestezjologa.

Meksykański standoff. Czy raczej po góralsku: jakby się człowiek nie obrócił, dupa zawsze bedzie z tyłu.



poniedziałek, 24 lipca 2017

Optymistycznie

Siąść i pisać potrafi każdy jeden. Ja też. Ale jakoś tak głupio pisać bez sensu i pomysłu.

W sumie mógłbym się popastwić nad kolegami - chirurgami (tego nigdy dość) ale w obliczu kataklizmów światowych i ogólnego niechciejstwa własnego pomysł wydaje się byc nie najlepszy.

W kraju nad Tamizą prawicowa partia wymyśliła, że do włądzy dojdzie dając głos ludowi. Cóż un ten lud - Bóg raczy wiedzieć; faktem jest, że Torysi referendum zrobili, przerżneli a teraz nie wiedzą co z tym fantem zrobić. Próbują co prawda wmówić wyborcom, że uwolnieni od biurokratycznej Brukseli zrobią kokosy na wolnym handlu z resztą świata, ale jakoś zamiana partnerów handlowych z Niemiec, Francji, Włoch i reszty Europy na Nową Zelandię i Mogadisz mnie nie przekonuje. Świat finansowy też zresztą nie co widać po funcie. Powiedzieć, że nieźle przyp.olił to jak nazwać hucpę smoleńską komisją. Dzisiaj za funta średniobankowy kurs daje 1.11 euro co oznacza, że niedługo zwykły Smith bedzie sobie mógł o wakacjach all-inclusive na Majorce jedynie pomarzyć. Najśmieszniejsze w całej sytuacji jest to, że perspektywa oddania władzy niejakiemu Corbynowi w dalszym ciągu stawia May-bota (nabawiła się ksywki przez podobieństwo do naszego byłego premiera, co to go Japończycy chcieli kupić bo myśleli, że robot) na wygranej pozycji. Bogiem a prawdą jak się Corbyna słucha to można odnieść wrażenie, że w Moskwie szkolony.

Zresztą gdzie indziej też nie lepiej. Agentura rosyjska wygrała w USA, to co w Polsce się dzieje w zasadzie nie wymaga komentarza, toż wystarczy tylko spojrzeć w którą stronę gnamy galopem. Orban Węgry uzależnił od rosyjskiech myśli techniczej; bedą mieli takie dwumetrowe grzyby i pomidory świecące w nocy. Co prawda jedna elektrownia u nich już pracuje, w Paks bodajże, i póki co nic - ale też gdzieś słyszałem plotkę, że mieli tam kilka near-miss-kabooms-ów(?). Nie chcę tworzyć fejk newsow, ostatecznie za to masa ludzi płaci abonament.

Na bliskim i środkowych wschodzie chyba już nawet Bóg - znaczy nawet Allah - się nie wyznaje. Wiadomości o bombach wybuchających w tamtych rejonach nie interesują chyba nikogo.

Ogólnie Świat zmierza ku kolejnej wojnie. To można dostrzec retrospektywnie w ruchach i nastrojach poczatku XX wieku - można też antycypować teraz.

Nasz najbardziej znany naukowiec - to przez event, panie Tytusie, event(!); jego syntezotor mowy rozpoznają chyba wszyscy - powiedział ostatnio, że musimy się wynieść z Ziemi, bo życie na niej zginie w ciągu kolejnego 1000 lat.

Optymista.

niedziela, 8 stycznia 2017

Adieu

Nie, nie - nie zamykam czy co tam. Tytuł dotyczy 2016.

Pożegnanie dla 2016. Nie mam pojęcia co takiego było specjalnego w liczbie 2016 - rok niby przestępny, ale to się zdarza od czasu do czasu. Suma cyfr - 9. Dalej niccc. 6 dzieli się przez 2 - i przez 3. Ale gdyby się nie dzieliło to w dalszym ciągu nie pojmuje, czemu ten rok był jaki był.

Nie, nie najgorszy. Mogło byc gorzej. Chałupa stoi, praca jest. Nawet ASP został Cywilnym Serwantem. (Teraz bedzie ASP-CS). Ale ogólnie niech idzie w cholere.

Nudzić nie ma co, ale dajmy przykład.

Siedzę sobie z Mr B, sączymy pojedynczego malta i kurzymy hawane. Dobrze jest? Dobrze. Trzeba coś więcej? No nie. To zaczęło błyskać. Mówię, że chyba burza idzie. Mój współkurzacz popatrzył jakoś tak - wiecie... Od razu pomyslałem, że coś nie tak. Kilka dni później okulista mnie literalnie opieprzył - co w tym kraju jest traktowane jak gwałt na nieletnim - ze niby na co czekam i że natychmiast musi mnie wysłać do szpitala. Polazłem tam 3 dni poźniej, co jak na warunki panujące obecnie w NHS było szybsze od Marit na Salbutamolu.

Muszę przyznać, że bycie pacjentem od czasu do czasu zdecydowanie zmienia optykę. I poprawia empatię.

Najpierw - wejście. Tu kolejka, tu linia, tu stoi, serdecznie witamy szanownego pana, tu siędzie i chwilkę poczeka. Po 16K chwilkach usłyszałem znajome Apnidż...Apnejdż... więc wstałem grzecznie i poszedłem. Tu siada, dolny rząd czyta - przeczytał górny. A czego nie widzi? Bo okularów nie wział. Do góry popatrzy. Samochodem przyjechał? Nie. To dobrze. Popatrzy do góry, nakropimy kropelki. Tam siądzie, na chwilkę. Kolejne 32K chwilek i kolejny Apnidż... - tak, to ja. Doktor był średnio młody i nieśrednio zajęty. Tu siada. Patrzy prosto.

Nie macie pojęcia jakie człowiek czuje szczęście jak mu ktoś przywali światłem ze szczelinoskopu, czy jak oni nazywają tą cholerną maszyne, prosto w plamke żółtą. W dodatku przez źrenicę porażoną Tropicamidem.

Nie zamyka oka! W lewo patrzy. Prawo. Ma pan odklejona siatkówkę, przylepimy ja laserem, prosże tam usiąć i poczekać. Chwilke.

I poszedł.

Opadła mi szczęka. A gdzie GMC ze swoim gajdlansem? A gdzież zatroskany doktor wyjasniający mi co mi się przytrafiło, co zrobią, pro-i-con debate? Noż w morde, "tam siada???" Nie wytrzymałem po raz pierwszy i grzecznie zapytałem osokurwachozi??? A, tak, tak, złapał się doktor za głowę. Wezmę od pana zgodę na zabieg. Odetchnąłem z ulga - zapracowany, ale protokoły zna! Tu podpisze. Patrze, oczom nie wierzę. Oczekiwane korzyści z zabiegu - zapobiegnięcie odklejeniu siatkówki i ślepocie. Ryzyko zabiegu: uszkodzenie śiatkówki i ślepota.

Oniemiałem z zachwytu.

Potem kolejny doktor, kolejne czekanie, w końcu miły Azjata wraził mi coś dziwnego w oko i zaczął strzelać laserem. Oczywiście w przerwie pomiędzy zabiegami dowiedziałem się z internetu, że teraz to tylko zółty laser, bo bezpieczny, że zielony jest be, bo stary i niebezpieczny - i co? Zielone śiwatło zaczęło mi walić prosto w mózg co mniej więcej 0.8 sekundy. Uczucie, jakby ktoś wpychał bolący ząb w żuchwę. Niby nic, a chce się urwać łeb, zdeptać jaja i podpalić gniazdo. Przy okazji okazało się, że azjaci rozumieja po polsku. Za każdym razem mianowicie gdy zaczynałem warczeć kurrrrrwwwwa maćććć, natychmiast proponował przerwę.

Łącznie dobrze ponad 10 minut.

Po czym wstał, umył ręce, powiedział, cytuję "To wszytko, może pan iść do domu" i zaprosił nastepnego pacjenta.

Bedą mi tu pieprzyć, że my w Polsce nie jesteśmy frontem do klienta.

Na jedno oko nie widziałem nic, prócz granatowch plam, na drugie tez nic, bom se nie wziął czarnych okularów a słońce waliło jakby chciało nadrobić 3 miesiące kieleckiej piździelni - i weź tu zadzwoń po taksówkę. Z ajfona, gdzie nawet nie można wyczuć guzików...

Ogólnie dobrze, artyści zdecydowanie mieli gorzej w zeszłym roku, kosiło ich równo i bez wyjątku. Ale cieszę się, że mamy rok 2017.

Jak by nie było - liczba pierwsza!



niedziela, 11 września 2016

Zbiorczo

Wybaczcie proszę, że zamiast personalnych odpowiedzi będzie zbiorowo.
W tekście jest kilka zwrotów uznawanych powszechnie za obraźliwe. Próbowałem skasować, ale nie dało rady. Osoby wrażliwe są proszone o przeniesienie się na jakieś miłe forum, np. Gazety lub TV Republika.


Z zawodem lekarza związana jest cała kupa mitów i to nie tylko po stronie gawiedzi te mity - ale też po stronie lekarzy. Wiem, wiem, zaraz mi się po łbie oberwie, tym razem od kolegów, ale bądźmy szczerzy - czyż syndrom Boga Jedynego nie jest w naszej profesji znany? Pan Bóg Ordynator? Widziało się? Widziało. I to nie jeden raz. Pod względem arogancji jak dla mnie przoduje ośrodek krakowski, ale też nie znam na ten przykład szczecińskiego. Paprykarz jedynie. Znamy doktorów "strach iść", doktorów "pyralgina atropina i papaveryna", doktorów "mi się należy", "ale śmieszne!", "kto to kur*a panu przepisał"... Pewnie, że to nie my, do ciężkiej cholery - ale innych widzieliśmy, nie?

Nasze środowisko zapracowało sobie na takie obiegówki, jaką zaprezentowała Lavinka: sam znam jednego artystę, co to w pogotowiu jeżdżąc, przepisywał jakieś artu-ditu, dawkowane cztery krople na wiadro wody, pić na stojąco po zmierzchu. Przepisywałem potem recepty po nim. Ale, Lavinko droga, takiż kwiat był jeden - a dobrych, uczciwych lekarzy-pogotowiarzy znałem osobiście piećdziesięciu na bide. Naszą słabością jest brak mechanizmów eliminujących podobne patologie, a nie masowe "przepisywanie niepotrzebnych leków (ciche wciskanie homeopatii czy innych bzdur). Od każdego leku mają procent", koniec cytatu wyrwanego z kontekstu.

A ze stolarzem się nie zrozumieliśmy: ja nie pisałem o każdym stolarzu tylko o takim, który w swój rozwój włoży tyle samo wysiłku, co przeciętny lekarz.

Kryjemy błędy kolegów i własne. Ja ci podrapie plecy, ty mi napiszesz opinię. Jakie to jest smutno-polskie. Tutaj, na obczyźnie, gdy popełnimy bład, piszemy raport. Od a do z. Opisujemy dokładnie co się stało, wskazujemy błędy, drogę poprawy i środki zaradcze. Dlaczego? Bo w czasie przesłuchania w GMC panowe sędziowie pokiwają głowami, nakażą doszkolenie lub zabronią wykonywania danej procedury i wrócimy do pracy. Jeżeli jednak zamieciemy pod dywan sprawę, zmienimy wpisy w dokumentacji czy nawet tylko ja uzupełnimy po czasie a wyjdzie to na jaw - następuje obligatoryjne skreślenie z rejestru lekarzy. W naszym polskim środowisku jest to nie do pomyślenia. I to jest patologia, z którą będziemy się jeszcze bili przez następne 2 pokolenia.

Druga strona medalu wygląda równie brzydko. Problem w tym, Lavinko droga i pozostali czytacze, że traktowanie lekarzy jak niewolników prez polskie prawo dotyczy wszystkich z nas. Tu nie mówimy o anegdotach, o przypadkach jeden na sto, tylko o stanie faktycznym. Gdyby szanowni państwo chcieli wiedzieć skąd w nas przeświadczenie, że jesteśmy pukani w canalis analis, podam następujący przykład z własnego podwórka. Zadanie brzmi nastepująco: przeciętny szpital z przeciętną intensywną terapia (6 łóżek) i przeciętnym blokiem operacyjnym (4 sale).
Ile etatowych lekarzy potrzebujemy, żeby pokryć 5 stanowisk w dzień i 2 w nocy przy założeniu, że NIE traktujemy lekarza jak niewolnika i pracuje on 40 godzin tygodniowo?

11,4 etatu plus 1 na pokrycie urlopów.

Napiszemy to kapitalikami: SZPITAL TAKI POTRZEBUJE 13 LEKARZY, z czego jeden będzie miał pół etatu. A ilu w rzeczywistości pracuje? SZEŚCIU.

To daje 76 godzin pracy tygodniowo na każdego BEZ dyżurów na pogotowiu. A karetka czasem się przyda, nie? Czy też chcemy mieć wypoczętego doktorka i w dupie mamy karetki? Jak nie to dołóżmy przynajmniej 16 godzin tygodniowo. Razem 92. Przy dwóch dyżurach na pogotowiu: 108 godzin tygodniowo. A to jest TYLKO 5 dyżurów na oddziale miesięcznie i 4-8 dyżurów na pogotowiu. A do wysługi lat liczy się nam taki tydzień, jakbyśmy pracowali 40 godzin. No nie idzie sie wkurwić, ja się pytam?

Czy teraz szanowni państwo rozumieją, skąd w nas poczucie traktowania podłego i zdecydowanie nie fair?

Kolejnym postem zajmiemy się dokładniej. Zacytujmy:

"A mnie to zawsze osłabiało: krawaciarz w Mordorze na Domaniewskiej siedzący do dziesiątej wieczorem bo dedlajn i excel do wypełnienia - pracoholik. Programista stukający w klawiaturę do pierwszej w nocy bo jeszcze ma coś do wrzucenia do repo - żałosny nolife. Lekarz miotający się od przychodni do przychodni na 0,007 etatu w każdej i dodatkowo siedzący na dyżurach - jeju, jeju, biedaczek, jak on strasznie musi." Napisał Niewrażliwy Na Krzywdę Ludzką.

Zgadzam się z powyższym w całej rozciągłości. Pod warunkiem, że:

- po całym dniu pracy zostajesz, drogi Niewrażliwcze, nad excelowskim formularzem nie do 22:00 tylko do 7 rano; ww. dedlajn trafia ci się nie raz na miesiąc tylko 3 razy w tygodniu;
- w czasie nocy musisz obsłużyć 6-10 formularzy, które przychodzą emailem o najróżniejszych, losowo wybranych porach, w tym może sie trafić 6:55;
- każdy formularz musi być obsłużony natychmiast, jesz - rzucasz żarcie i do pisania; jesteś w toalecie - katastrofa; ale nie wolno ci opóźnić pracy nad kolejnym formularzem;
- przynajmniej dwa formularze zostały wysłane przez kogoś, komu się nie chciało ich wypełnić samemu więc wysłał tobie;
- dwa formularze przychodzą uszkodzone lub w nieznanym formacie; formularze te po ich ukończeniu wyzywają cię od leni, nierobów i nieuków;
- kolejne dwa formularze musisz wypełnć używając obrzyganej klawiatury;
- w zimie wypełniasz formularze przy szeroko otwartym oknie ale możesz używać butów i rękawic;
- jeden formularz zostanie przysłany o 3 nad ranem zupełnie pusty, ot żeby cię zbudzić;
- przynajmniej połowa formularzy na dole ma dopisek "płaciliśmy za twoje studia (WTF???), więc nie pierdol mi tu głodnych kawałków tylko rób co do ciebie należy".

Food for thought.

Odnośnie etyki która poruszył Helveticus: my się mamy zachowywać etycznie, co do tego nie mam wątpliwości. Problem w czym innym. Za każdym razem, gdy chcemy coś zmienić czy poprawić, natychmiast wyciąga sie nam nieetyczne postępowanie, bo bierzemy pacjentów na zakładników. Vide ostatni strajk Pań Pielęgniarek w CZD. Jakoś rządzący nam minister dr Radziwiłł nie ganił się za "żenująco niskie zarobki najważniejszego zawodu medycznego" tylko pojechał po etyce. I takie podejście - pracuj niewolniku, albo bedzięsz napiętnowany - wkurwia. Tak normalnie i po ludzku.


czwartek, 1 września 2016

Śmierć w białym fartuchu

Ostatnio w prasie ukazały się artykuły na temat śmierci dwóch lekarzy, która wybrała sobie szpital na miejsce spotkania. Co robić, człowiek umrzeć musi, niekoniecznie w domu. Mam taki sen, stary, jeszcze sprzed czasów lotnictwa: stoję obok stołu operacyjnego, pacjent leży, kilka osób dookoła, a mi się perspektywa zmienia jakby ktoś przesuwał kamerę do dołu. Kamera odbija się od podłogi i gaśnie światło. Ja tam przesądny nie jestem, w żadne omeny nie wierzę, ale jak zobaczyłem pierwszy raz miejsce swojej obecnej pracy tom sie mało nie skupił śmierdząco z wrażenia. No, ale. Lata mijają, ostatnio stuknęła dziesiąta rocznica na obczyźnie, a ja dalej żyje. Niech i tak zostanie.

Człowiek gdzieś umrzeć musi. Statystycznie najbardziej niebezpieczne dla naszego życia jest nasze łóżko: jak mi to kiedyś zobrazował Szaman, 80% ludzi właśnie tam umiera. Idąc tropem myśli naszych dziennikarzy wystarczy go unikać jak zarazy i problemo solved. Bedziemy żyli aż się nam nie znudzi.

Kolegów po fachu śmierć dopadła w pracy. Cześć ich pamięci, kondolencje dla rodziny i przyjaciół. I w zasadzie tyle by było w temacie, ale absolutnie nie taka jest rzeczywistość postrzegana przez szeroko komentujących ten fakt na forach gazet. W przeważającej większości komentarzy lekarz to pazerny skurwysyn, który tą swoją pazernością doprowadził do zagrożenia życia pacjentów na oddziale, bo wziął i umarł. No normalnie.

Powiedzmy to sobie jasno i otwarcie: ustawodawca wyłączył pracę lekarza z pojęcia pracy. Dyżur lekarski NIE jest pracą w myśl rozumienia kodeksu pracy. Dlaczego nasze środowisko daje się traktować jak afroamerykanin na plantacji bawełny w Teksasie, nie mam pojęcia. Dyżur nie liczy się do czasu pracy, do wysługi lat, a ostatnio, dzięki tak zwanym kontraktom, nie liczy się również do emerytury. Nie ma takiego drugiego zawodu w Polsce. Powód jest prosty. 40 godzin tygodniowo to dwa 16 godzinne dyżury i jeden dzień ośmiogodzinny. Albo jeden dyżur 24 plus dwa dni. Albo 24+16. To spełnia warunek zawarty w 40 godzinnym kontrakcie. I za to należy się pełne wynagrodzenie na poziomie fachowca po studiach.

Popatrzmy na to ze strony niewolnika: najpierw trzeba się na te studia dostać, co oznacza solidnie przepracowane liceum. Potem sześć lat studiów, rok stażu, sześć lat specjalizacji. Cały ten wysiłek po to, żeby zostać... niewolnikiem. I nie daj Boże, żeby się wyłamać jakąś próbą zarabiania. Natychmiast wyłazi z nas prawdziwa natura pazernych skurwysynów.

Przyglądnijmy się Frankowi: mądry nie był, wiedza do łba mu wchodziła jakby nie chciała. Poszedł po podstawówce do stolarza szafy robić. Braki w makówce nadrabiał pracowitościa, dużo nie pił, pieniądze odkłądał. Swój zakłąd otworzył jak miał 24 lata. Zatrudnił dwóch chłopaków przypominających mu siebie sprzed kilku lat. W wieku 28 podpisał kontrakt z dużą siecią handlową. W wieku 30 exportował pierwsze szafy. W wieku 35 lat ma 16 zakładów, 220 pracowników, obrót 100 milionów rocznie, milion zysku netto. I nikt mu nie powie, że jest pazernym skurwysynem, bo niby z jakiej racji. Wyprowadzenie firmy na Cypr wszystcy pochwalą, bo to trzeba debilem być, żeby takie podatki płacić, panie. 35 letni lekarz właśnie zdał dwójkę, od kilku lat prowadzi gabinet, spłaca Forda Focusa (metalic!)i właśnie zaczał budować domek na wsi, bo działki były tanie. Co prawda dojeżdża do pracy 40 kilometrów, ale jaki spokój! A jakie powietrze! Raz w miesiącu.

Idziemy do prawnika, trza swojego bronić. Kancelaria adwokacka, za pismo tysiąc, za sprawę dziesięć. I nikomu do łba nie przyjdzie krzyczeć, że studiował za państwowe pieniądze to teraz powinien pracować za państwowe. Kasę wyciągamy i bulimy - a jak nie to żegnaj babciny domku z wychodkiem... U stomatologa plomba dwiesćie... U piekarza bułka 2 złote...

Niestety, prosze państwa, na tym padole obowiązuje zasada wzajemności: jaka płaca, taki serwis. Dla równowagi należy dodać zasadę wolnej konkurencji, nieograniczonej sztucznymi limitami na studia czy do otwierania specjalizacji i problem się sam rozwiąże.

Trzeba to wyraźnie powiedzieć: służba (zwróćmy na to słowo uwagę: nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwie kancelarii adwokackiej służbą prawniczą czy piekarza służbą kuchenną; za to ostatnie prawdopodobnie dostaniemy w ryj) zdrowia działa tylko i wyłacznie dzięki słabości naszej grupy zawodowej. Gdybyśmy tylko potrafili się upomnieć o swoje prawa... taak.

Póki większość życia spędzamy w pracy, statystyka będzie nas tam zabijać.

Ot, i tyle w temacie.

niedziela, 3 lipca 2016

Brexshit

O referendum w UK napisano już wszystko. Kto kłamał, kto zgłupiał, kto przegrał. Upiorne dziecko brytyjskiej klasy politycznej, niejaki Farage, od kilkunastu lat wrzeszczał gdzie tylko mógł, że zrobi kupę. I zrobił. Jest to sukces człowieka, który jak mówi że urżnie stolec - to urzyna. A jak mówi, że da 350 baniek tygodniowo na NHS to mówi. Z tym urzynaniem kupy to zreszta jest ciekawa sprawa: oważ kupa była bezpośrednią przyczyną rezygnacji Camerona. Przez wielu był on postrzegany jako twardy gracz, któren sie kulom strzelanym przez biurokratów unijnych nie kłaniał. Ale gdyby tak poddać taktykę polityczną Camerona analazie behawioralnej, sprowadzała się ona do kupy. Stawał on mianowicie w rogu pisaskownicy, ściągał gacie i wrzeszczał: alboż ustąpicie, albo tu nasram!!! I jebs, jednym miękkim ruchem - a raczej poparciem na trzewia - Farage miast straszyć, faktycznie to uczynił. I jak niby teraz Cameron ma straszyć Unię, że jak nie dostanie tego co chce to z niej wyjdzie - skoro z niej wyszedł? Zupa się wylała. A raczej kupa się urżnęła.

Radość wielka. Johnson, Farage, May, vivat academia!!! Wolność rządzi!!! I tu dochodzimy do sedna. Nikt tej kupy ruszyć nie chce. Co jest zrozumiałe, niezależnie czy następny rząd wyjdzie z EU czy nie, bedzie miał raczej małe szanse, żeby wyjść z tej potyczki na tarczy. Dlaczego? W ferworze pokazywania śodkowego palca Unii Europejskiej ludziom umnęło kilka drobnych faktów. Nie da się zachować wolnego poruszania się obywateli brytyjskich po Europie, jeżeli się zabrania obywatelom Europy tego samego w UK. Czyli albo ograniczymy imigrację ludzi do nas, albo utrzymamy przywilej swobodnego poruszania się po Unii. Tertium jakby nie datur. Chyba, że ktoś ma we łbie frytki z rybą. Po drugie większośc środków płaconych przez UK do Unii wraca do niej pod postacią dotacji. NHS nie dostanie 350 baniek tygodniowo, byłoż to takie samo ścierwo wyborcze jak osławione sto milionów, o które Kazik się słusznie dopomina. Nawet Farage przyznał, że nic takiego nie mówił, chociaż mówił. Tu nawet frytki by wystarczyły; najwyraźniej liczba pustostanów obdarzonych łaską głosu jest wieksza niż się wydaje.

Zrozumiał to Johnson, który jak zwykle wykorzystał swój podnóżek zwany Govem do s(censored)(...); do dostojnego oddalenia się na z góry upatrzoną pozycję. Bo mi nikt nie wmówi, że pieszczotliwie zwany przez tubylczą prasę "mopowaty clown" nie ma instynktu samozachowawczego. Powtórzę raz jeszcze: ktokolwiek się teraz złapie za numer 10, będzie spalony jako polityk, niezależnie od obranej linii. Bo nie wyjść z EU oznacza zostać pożartym przez Faraga - kupę już zrobił, teraz bedzie mógł rzucać gównem gdzie popadnie; wyjśc z EU to dostarczyć kolejne siedem lat chudych. Tu bądźmy szczerzy, nie po to Soros mówił o "czarnym czwatku" żeby ostrzec UK przed Brexitem tylko żeby wzbudzić samospełniającą się przepowiednię na której można spokojnie zarobić. Temuż właśnie sekunduje prasa, wrzeszczac o biciu emigrantów, spadkach cen nieruchomości, krachach na giełdach i panikach w toaletach.

Nic się nie zmieniło. Gospodarka brytyjska jest jaka była, UK jest w Unii jak była - to skąd nagle Euro z 1.30 spadło na 1.19? No właśnie. Ktoś miał dużo i chciał tanio kupić funty. Wszystkich Sorosów tego świata wysłałbym na zasłużone wakacje na Południowy Pacyfik. Murowana pogoda, drinki z palemką, lody - to nawet dwa razy dziennie codziennie - i zero wpływu na gospodarkę.

Rasizm ponoć się na wyspach nasilił, sami wyspiarze to przyznaja. Do tej pory mieli 65 zgłoszeń rasistowskich zachowań na tydzień, teraz mają trzysta. Do rasistowskich zachowań należy krzyczenie, wytykanie palcem i spoglądanie z niechęcią.

Tu tak na marginesie i bez związku: przeglądałem gdzieś tak w styczniu 2015 roku listę koncertów w Barbicanie - to w Lądynie jest! - i wpadł mi w oko mistrz nasz, Krystian Zimerman. Biletów na maj nie było, ale małpa nie głupia i sobie poradzi. Wyszukiwarka usłużnie podała, że owszem, Mistrz gra raz jeszcze. W czerwcu. Kupiłem bilety dwa i dopiero gdy doszły do domu zorientowałem się, że chodziło o czerwiec 2016. Co robić. Odczekaliśmy, doczekaliśmy.

I tu dzonk - jechać do tego Londyna czy nie? Toż tam rasiści w metrze biją, ja mieszankę genów mam dziwną bo obelgi nie zdzierżę, przyjdzie co do czego na udeptanym śniegu zębami a pazurem; no potrzebne to komu? W końcu z dusza na ramieniu pojechaliśmy i nic. Cisza, spokój, usmiechnięci ludzie. Powiedzmy sobie tak. Jeżeli co tysięcznego Polaka na wyspach spotkałby rasistowski atak, to powinniśmy mieć około 1500 plus-minus zgłoszeń. A były dwa. Co oczywiście należy potępić, przydała by się tu na miejscu Młodzież Wszechpolska do walki z antypolskimi uprzedzeniami i nacjonalizmem brytolskim, ale z drugiej strony gdyby nie histeria prasy, nikt by nie zauważył.

Tych razem z Sorosem. Po zastanowieniu - bez lodów.

Wszystkich smaczków jest wiele; jedna trzecia specjalistów NHS to obcokrajowcy. Ponoć, nie liczyłem. May właśnie wypierdziała kolejną mądrość prawicy, że przyszłość imigrantów jest niepewna. Czyli co - tobołek na plecy i wymarsz Żydów z Anatewki? Bez pojęcia. Nie chcemy płacić benefitów obcokrajowcom to nie płacimy. Robi sie to tak: ustalamy tak prawo, że każdy "nasz" jest uprawniony a każdy obcy - nie. Po co to wychodzić z Unii? Funt spada na mordę, banki się wyprowadzają, giełda traci... A wystarczy powiedzieć: trzeba mieć minimum 10 lat nauki bądź pracy za sobą, żeby być uprawnionym. Problemo solved.

Z zainteresowaniem śledzę, zupełnie bez nerwacji przygotowując sie do budzenia pacjenta. Abrir los ojos, por favor! La operacion esta terminado, usta sera transladado a la sal de recuperacion!

Adios.



środa, 9 marca 2016

Łyskoteka

Profs

Zima ma się ku końcowi. I dobrze. Szlag człowieka trafić może, ciemno, zimno i paskudnie. Globalne ocieplenie zamiast zabijać białe niedźwiedzie mogłoby przyjść na wyspę; wiecie, upał, Brytyjczycy się wachlują, staruszkowie obowiązkowo dzierżą w dłoniach butelkę z mineralną, a dzieci sąsiadów wrzeszcząc coś w lengłidżu polewają się wodą. Całe plus piętnaście.

Zimą na szczęście iluminaci (chyba oni? bo jak nie oni to kto...) zaplanowali Święta i Nowy Rok, więc jest na co czekać, a potem wspominać. Nasze były całkiem udane. Musze przyznać, że mając czterdzieści plus (ekhm) nie spodziewałem się, że można się zaprzyjaźnić tak - o. A tu proszsz... w czasie zdrowo po-północnej popijawy zaczęliśmy roztrząsać z moim nowym znajomym za i przeciw, porównywać highlandery i islyami, te przeciwstawiać lowlandom i spyesidom - od słowa do słowa umówiliśmy się nazajutrz na poprawiny. Jeżeli chodzi o whisky to jest ze mnie całkiem przyzwoity amator - samouk. Nie żebym produkował, broń Boże - degustator!

W sumie pijak czy moczymorda znaczą to samo - a jakże inny wydźwięk!

Mój nowo poznany interdegustator znikał co chwila do swojej szafy przynosząc coraz to nowe i zacniejsze single malty. Aż w końcu nie wytrzymał i pochwalił się swoją druga pasją, czyli cygarami. Jak zaznaczył, sam nie pali za często, ot, od wielkiego dzwonu, ale ma rodzaje wszelkie. I otworzył pudełko. Tum wkroczył na terra incognita... Nic mi nie mówi Cohiba, Montecristo czy Romeo y Julieta, nie odróżniam boliwijskich od panamskich... No jaki wstyd przed panem Ryśkiem...

Gwoli wyjaśnienia zwrotu:
Mąż dowiedział się, że żona podczas jego nieobecności podejmuje w sypialni niejakiego pana Ryśka - uznanego amanta i jebakę. Zamiast do pracy zaczaił się w szafie, by sprawdzić pogłoski. Faktycznie, po kilkunastu minutach od jego domniemanego wyjścia z domu zadzwonił dzwonek. Małżonka otworzyła drzwi - i oczom męża ukazał się przystojny brunet z bukietem róż. Małżonka kwiaty przyjęła i zniknęła w łazience - a pan Rysiek zaczął się rozbierać. Ukazały się potężne bicepsy i tricepsy, szesciopak - kaloryfer, czworogłowy uda, dwugłowy łydki... do tego przynajmniej ośmiocalowiec... W powietrzu rozszedł się zapach wody kwiatowej. No no, zamruczał mąż... ale skurczybyk wygląda... W tym momencie z łazienki wychodzi żona. Na brzuchu opona, biust w zwisie, włos w nieładzie. Mąż się tak przygląda z szafy i myśli: oż w mordę... Ale wstyd przed panem Ryśkiem...


Jako, że sytuacja wymagała jakiejś reakcji, głosem pełnym uwielbienia wskazałem palcem na najdłuższe cygaro w pudełku i powiedziałem - o! to jest dłuższe niż tamto!

Po powrocie do Jukeja zacząłem knuć. Najpierw - łyskoteka. Pobiegałem po okolicznych sklepach, ale ceny z księżyca a styl górnopcimski. Fuj. W końcu z pomocą przyszedł e-bay. Za drobną opłatą nabyłem całkiem przyjemnie zachowaną szafkę - wystawkę i przy pomocy żuka małżonki przywieźliśmy to do domu. Dorobiło się lampki - diodki, żeby szklaneczki świeciły jak trzeba i stanąłem przed koniecznością zrobienia zakupów. Szklanki z tk-maxxa, wcale nie do końca rozbite za śmieszne grosze - a kryształ prawdziwy, z Bohemii czeskiej. Whisky - tu gdyby ktoś chciał zaszpanować czymś rzadkim a paskudnym polecam Whisky Exchange. Do wyboru - do koloru. Po 20 funtów - i po 20 tysięcy.

Natomiast sklepów z cygarami jest od metra, trafiłem do A.E.Looyd & Son. Z krótkimi opisami, czego się spodziewać., co w przypadku kompletnego nuworysza jest sprawą kluczową.

Historia jest rozwojowa: pierwsze 3 cygara właśnie przyszły (Cohiba!), pierwszych sześć flaszek stoi. Cud boski, że palę od wielkiego dzwonu, ostatnie cygaro jakieś pięć (?) lat temu, chyba z okazji osiemnastki mojego starszego, bo gdybym tak miał udźwignąć dwa nałogi... No normalnie nie da rady.

piątek, 18 grudnia 2015

Świątecznie

Przerwa się zdarzyła długa - com chciał pisać, to zawieruchy dziejowe wybijały mi krotochwile ze łba. Najpierw najazad hunów i nasze do nich podejście. Muszę przyznać, że egzamin jaki postawiła przed nami historia był - i jest - ciężki. I zgodnie z moją wiarą w rasę ludzka i jej humanitaryzm oblaliśmy ten egzamin ze śpiewem na ustach. Lewa strona sercoszczypatielną nutą zawodziła, żeby "Do serca przytulić psa" (to cytat z piosenki jest) a prawa strona z właściwym jej wigorem ryczała bez zrozumienia "Dla nas wstał z martwych syn Boży!"; oba extrema nadawały się do rozwiązania problemu jak polska kawaleria do niszczenia niemieckich czołgów.

Jeden major, usłyszawszy, że karabin się czyści logarytmem, odparł:
- Można logarytmem, ale lepiej wyciorem.


Nie można, jak chcą humaniści, wpuścić do europy nieprzebranych tysięcy ludzi, którzy, jak uczy historia najnowsza, są podatni na pranie mózgu i dość łatwo przychodzi im uwierzyć w życie pozagrobowe w otoczeniu skandalicznej wręcz ilości dziewic. Nie można również, jak chcą obrońcy narodu polskiego, kopnać całego tałatajstwa w dupe. Tu z kolei na przeszkodzie staje mi (co w moim wieku jest miłe) przynależność do rasy ludzkiej i głebkie przekonanie, że nie muszę swojego adwersarza walić kamieniem w ryj, skoro, w odróżnieniu od małpy, umiem mówić.

Państwo silne zorganizuje życie uchodźcom. Bo pomóc trzeba. I zabezpieczy swoich obywateli. Bo na łeb wejść sobie nie wolno pozwolić.

Jak dym z ognia humanitarno-narodowościowego zaczał opadać, pod niebiosa walnęło smrodem Trybunału Konstytucyjnego. Najpierw poprzedni rząd rżnąc głupa złamał konstytucję, po czym nowy, zamiast ich spokojnie i bez stresu udusić, wykonał kop w jaja i wyrzucił wiaderka z piaskownicy. Politycy z bożej łaski. Toz się wam poprzednicy podłożyli na platerze, posoleni i pokropieni cytryna, a wyście to kunsztownie wykonane danie (ulubione danie Maryny, czyli danie dupy) wyrzucili do kosza. Parweniusze.

O obecnej władzy mam swoje zdanie, gdyby ktoś chciał się posprzeczać, to moja teza jest następująca: na koniec ich kadencji Euro w Polsce bedzie kosztowało 120.
Rubli.

No, ale dość usprawiedliwień.

Swiątecznie, w nastroju pogodnym acz nie histerycznym życzę państwu wszystkiego najlepszego.
Choinka niech się świeci, kolędy przyniosą radość a powrót z pasterki w mroźną noc rozjaśni łyk śliwowicy.
Łąckiej.

Czego wszystkim jak i sobie życzę.

sobota, 10 października 2015

wtorek, 22 września 2015

Z popiołu dyjament

Choć bardziej na miejscu byłyby chabry z krowiego placka. Ale ad rem.

W Jukeju jak się dało dupy i zostało na tym przyłapanym to nie leci się po ulicy zakrywając w panice dupsko, tylko z kulturą bije sie w piersi i wygłasza expose (tu można spróbować zakryć goliznę, ale mimochodem, odwracając uwagę - żadnych ostentacyjnych gestow!), że się żałuje, wnioski się wyciągnęło i więcej kurwić po rogach nie będzie. Czyli lesson has to be tought.

Najlepszy przykłąd z Cameronem: lata i się zasłania? Nie... Od tego sa specjaliści od pijaru. Zrobią mu sesję z małymi dziećmi albo lepiej z kotami, bo dzieci to teraz jest w Ukeju bardzo niezręczny temat.

Jak się darł niejaki Mr Jean-Baptiste Emanuel Zorg (czyli Gary Oldman w Piątym Elemencie): chcesz coś mieć dobrze zrobione - zrób to sam! Eureki nie odkrył ale racje miał. Sprawdzam zamówienia, przyjmuję leki i osobiście nadzoruję wydawanie tabletek. Do tego jakiś nawiedzony tłumok zakwalifikował Tramadol jako CD3 (Controlled Drug grupa 3) co w sumie skutkuje chaosem. Do tego stopnia wszyscy pogłupieli, że Zuzia pomyliła paczki z opakowaniami i dostaliśmy picolax dla 200 pacjentów. Niech drżą wrogowie. Pielęgniarki klna pod nosem i co rusz latają za anastazjologiem celem podpisania kolejnej bzdury, ale co robić... Nie jest prosto o diamenty, o czym wiedza nie tylko fizycy z MITu czy niewolnicy z Wielkiej Dziury (znaczy niewolników teraz nie ma, są to dobrze opłacani za dzieło fachowcy na umowach śmieciowych; i nawet dostają jeść!). Szczególnie jak się te dyjamenty próbuje wyszlifować prosto z wiadomo czego.

Żeby nie było, że się jakoś tak zakrywam ostentacyjnie, pojechałem na spotkanie dochtorskie z gołą dupą. Co robić. Przygotowałem slajdy, przeanalizowaliśmy krok po kroku co poszło nie tak - choć tu akurat nie trzeba być rocket scientist żeby stwierdzić, że wszystko - i ktos zadał pytanie o prawdopodobieństwo. Bo jak się popatrzy na to z matematycznej strony jaka jest szansa, że w dniu gdy zły lek został przywieziony, nowy kurier trafi na nową sekretarkę (...)? Wychodzi zero. A stało się.

Dla poprawy humoru miałem jedynke zakupiona trzy miesiące wcześniej; gdybyście musieli jechać w dłuższą trasę w Jukeju, to tylko tak... Co prawda trzeba zakup uskutecznić 24 tygodnie przed wyjazdem, wtedy bilet powrotny z Darlington do Londynu wychodzi 88 a nie 480 funciszy. Ale za to w cenie jest jedzenie (rano śniadanie, wieczorem obiad) i drinki z palemką bez ograniczeń. Trzeba tylko namówić lepszą połowę, żeby odwiozła - a w szczególności przywiozła - ale za to jakże miło sie jedzie sącząc wódkę z colą (poslki akcent zobowiązuje...) z niepodkurczonymi nogyma!

PS. Miały byc zdjcia ale się Google nie chce dogadać z aJfonem. Co robić.

wtorek, 15 września 2015

Teoria dziury

Zaraz bedzie. Ale zanim omówimy ze szczegółami owąż dziurę, najpierw ogłoszenie parafialne.

Blogspot w mądrości swojej wie najlepiej co jest spamem a co nie jest - nie dość, że wie, to jeszcze w dodaktu kutas jeden nie raczy poinformować o tym. Dzięki czemu dwa komenty mi się nie opublikowały wtedy kiedy trzeba. Zainteresowanych uprzejmie proszę o wybaczenie (jeden zaprzeszły Niki i nie tak całkiem odległy Marii).

Postaram się od czasu do czasu sprawdzić gada, bo niestety nie znalazłem w opcjach możliwości wyłaczenia owegoż ulepszenia, które jest takoż samo wkurwiające jak automatyczne wycieraczki w samochodzie. Wiecie, te co to lepiej wiedza czy widzę czy nie widzę i jak widzę. Co robić. Na szczęście nie wiedzą dlaczego, bo to już by trącało zaawansowaną logiką maturzysty.

Ale ad rem. Co mówi teoria dziury? Otoż zgodnie z owąż dziura w serze być może. Ciekawostką semantyczno-kogniwistyczno-antynabiałową jest hipotetyczna możliwość zaistnienia dziury bez sera. Tą nie będziemy się zajmować. Zajmiemy się dziurą, która jest w serze, duża, konkretna, i która czasem przełazi przez owyż ser na wylot.

I wtedy jest klops.


Opiszmy.

Plasterek pierwszy. Dziura: zagoniona pielęgniarka prosi zagonionego pielęgniarza, żeby zamówił najmniejszą z możliwych butelek morfiny doustej, zwanej oramorphem. Robi to ustnie zamiast na formularzu.

Plasterek drugi. Dziura: zagoniony pielegniarz dopada komputer i zamawia najmniejszą z możliwych butelek, nie zwracając uwagi na dziesięciokrotnie wyższe stężenie leku, na które musi mieć specjalną autoryzację w książce narkotyków.

Plasterek trzeci. Dziura: nowo przyjęty farmaceuta zostawia paczke z lekami sekretarce. Co przy okazji pokrywa plasterek czwarty z jego dziurą, bo oważ nie ma prawa takiej paczki przyjąć.

Plasterek piąty w takim razie ma dziurę w postaci pielęgniarki, która potrzebując jeden z leków w paczce, zanosi wszystko do tak zwanego pierdolnika.

Plasterek szósty. Tu dziura jest prosta: zagoniona pielęgniarka, chyba ta sama co w dziurze pierwszej, nie zważając na plastikową torbę z napisem (czerwonym, litery piętnastometrowej wysokości) Uwaga, Narkotyki Ścisłego Zarachowania, zdziera owąż i wkłada lek z napisem Uwaga, Skoncetrowana Postać Morfiny Doustnej do szafki z polopiryną. Czyli jakby siódmy plasterek też się opisał.

Plasterek ósmy. Tu dziura w zasadzie ma wielkość całego plastra: debil przepisujący lek do domu nie umieszcza stężenia leku na karcie zleceń, zadowalając się tylko nazwą leku i objętością syropu. No comments.

Plasterek dziewiąty. Dwie pielęgniarki (w sumie to można by uznać za dwie dziury, ale będziemy trzymać sie nomenklatury), w tym jedna specjalistka intensywnej terapii z wieloletnim stażem, niezrażone napisem Uwaga, Skoncentrowana Postać(...) wydają butelkę pacjentowi z przepisaną ilością mililitrów do zażywania.

Plasterek dzisiąty. Pacjent łyknał co mu kazali. Choć szansa była, gdyby przeczytał ulotkę.

No to dlaczego nici z klopsa? Bo los/Bóg/fizjologia (niepotrzebne skreślić w zalezności od światopoglądu) sprawił, że pacjent nie wytrzymał dziesięciokrotnie przewalonej dawki i wyrzygał wszystko co miał w żołądku.

poniedziałek, 14 września 2015

Kapitalizm, Platon i musztarda.

Prońko mi się przypomniała. Jak wyła z zadęciem "Jesteś lekiem na caałe złoo".

Kapitalizm brytyjski jest dziwny. Z jednej strony benefity dla biedoty niepracującej powala z nóg najwiekszego komunistę - na dziecko, na domek, na brak pracy, na zdrowie, na h. wi jeszcze co. Rekordziści łupia po 30k funtów na głowę rocznie, jęcząc, że ledwie daja radę. Z drugiej strony jak nie daj Boże człowiek co zarobi więcej, jebss - list z biura jej Królewskiej Mości informujący, że trza dopłacić.

Jako, że nikomu się nie przelewa, nasz management - ale ten przez duże M - zastosował trick kija z marchewką. Polega on na przywiązaniu owejże w taki sposób, by chcący ją zeżreć zabiczował się sam na śmierć. Chcecie mieć bonus? No to wypracujcie 10% ponad budżet. A w następnym roku podniesiemy wam tenże budżet o 15% ponad to co wypracowaliście w tym roku. W ten to sposób doszliśmy do Roku Pańskiego 2015, w którym to mimo pracy po 13 godzin na dobę przez pięć i pół dnia w tygodniu - bo pracujemy juz w co druga sobotę - marchewki nie będzie. Całujpanpsawnos. Zeby zrozumiec bol związany z calowaniem trzeba zaznaczyć, że bonus to pięć procent rocznej pensji. Ała.

Porozmawiałem poważnie z manago, soboty bedzie znieczulał ktoś inny. Wystarczy, że siedze po 12 godzin dziennie w tygodniu. Kapitaliści, zaraza by na nich. Zresztą mówił jeden baca, tylko nie pamiętam który, że jeść nalezy łyżką i powoli - bo żarcie na wyprzódki chochlą skończyć może jedynie zadławieniem. W ogóle chyba idzie nowe, bo mi się przy okazji zająknęła, że bedziemy sie przenosić do nowego szpitala. Łóżka nocne, wielka operatywa i w ogóle. Nie wiem z jakiegoz powodu oczekuje, że bede szczęśliwy - toż nie wyjde z tego cholernego szpitala wcale. Już teraz jest problem z ósmą wieczór.

W tle problemów biezących tlą się ponadnarodowe. Uchodźcy zalewają Europe, chrześcijańska kultura chwieje sie w posadach - nie, nie dlatego, że nas zaleją i zjedzą. Dlatego, że nagle się okazało co jesta warta religia miłości bliźniego. Biorąc z przykładów europejskich nie warta jest nawet funta kłaków. Najwyraźniej nie walą nas po pysku więc nic nie musimy nadstawiać.

Pociesznie wygląda nasze wysokie mniemanie o sobie - jakaż to cywilizacyja i humanitaryzm w nas drzemie! A w rzeczywistości daleko od szympansów nie odeszliśmy. A w zasadzie to wcale.

Mam następującą teorię: nasi zarządcy doszli do wniosku, że będziemy się lepiej kontrolować, gdy dostaniemy do ręki globalny instrument przekazywania wiadomości. Że niby internet powstrzyma nas od robienia podłości bo sie bedziemy czegoś tam wstydzić. No to ci dopiero matoły... Człowiek nie wstydzi się niczego, a żałuje tak naprawdę tylko jednej rzeczy: mianowicie że się dał złapać. Myślę, że to już niedługo potrwa. Ktoś tam wciśnie cntr-alt-del i bedziemy mieć reboot.

Tabletki wziąłem.

Jakby się kto pytał.

Przeczytał mi się list - niechcąco(!) - jednej koleżanki, co to wpadła w tak zwana karuzelę zarobkowo-rozpierdolniczą. Działa to tak: płącą nam mało, ale za to możemy pracować bez ograniczeń; a nawet za pracę dodatkową zapłącą nam więcej! No kto by się nie dał złapać... Po kilku latach znajdujemy się w pułapce następującej: koszt życia na dyżurach jest niepomiernie większy niz życia w domu, droższe żarcie, zupełnie z księżyca koszt benzyny na dojazdy. Do tego zadłużone karty (bo przecież się ma; główne to ma się mieć), kredyciki i takie tam. I nagle człowiek odkrywa, ze się sprzedał jako ten niewolnik za garść szklanych koralików i belkę perkalu - a wycofać się nie ma jak, bo komornik straszy. No i pisze biedaczka, że jej źle i wszyscy ją wkurwiają.

Trzeba powiedzieć to jasno: chciało się być elitą narodu? No to Platon ostrzegał szczerze.
Pytałem się kiedyś młodych studentów cegój oni się uczą na doktora, skoro widać, że pensje dziadowskie, praca niewolnika (tak tak - jesteśmy JEDYNYM zawodem który świadczy pracę nie będącą pracą w rozumieniu kodeksu pracy), a wyjścia nie widać? Odpowiedzieli, że mają nadzieję, że jak skończą studia, to bedzie lepiej. Nie zrozumieli, że na lekarzach zastosowano mistrzowską wersję techniki przymusu dobrowolnego.

Gdyby ktoś nie znał zagadnienia, to pytanie brzmi: jak zmusić kota, żeby dobrowolnie zeżarł musztardę?
Nalezy posmarować mu tą musztardą dupę. To właśnie dlatego koledzy się biją o dyżury świąteczne, a collegauesów z ich housa nie wygoni do roboty w sundaja nawet kijem. To jest stickiem, tfu.


Teraz bedzie pozytywnie: idzie jesień. Upałów już nie ma a mrozów jescze nie.

I z tego należy czerpać natchnienie.

wtorek, 7 lipca 2015

Święty Mikołaj & co.

W zeszłym miesiącu nie śpiewałem, ale byłem na zwolnieniu. Mam usprawiedliwienie.
- Łubudubu, łubudubu, niech żyje nam kierownik naszego klubu.

Co się zbierałem to przytrafiało się coś co odbiera chęć do żartów. Najpierw nasz współczesny Hitlerek zafundował sobie wojne w Europie. Tak - o. A my łeb w piach, jak nie wojuje z nami to wszystko ok. W czasie drugiej wojny było to samo, po cichu cały zachód popierał niedorobionego malarza w jego mocarstwowych zapędach jako przeciwwagę dla Stalina, póki im nie wlazł z czołgami i "Got mit uns" na głowę. Niczego się nie uczymy. Historycy XXII wieku bedą strugać kamykami na skałach, że trzeba było mu urwac łeb, póki był czas. A nie stosować sankcję, które to słowo pomału nabiera znaczenia dawania dupy z uśmiechem na ustach. Chcemy narzucić sankcje? Proszsz: zakaz handlu, lotów, wymiany bankowej, elektronicznej, pakujemy dyplomatów i dajemy ogólnie do zrozumienia, że pariasi mają przejebane. Górnicy się ucieszą bo wrócimy do węgla jak Ruscy w odwecie zakręcą wszystkie możliwe kurki, rozwiniemy nowe sposoby pozyskiwania energii i tyle. Przewidując przyszłość można śmiało powiedzieć, że następnym krokiem będzie aneksja krajów nadbałtyckich i siłowe odbudowanie Paktu Warszawskiego. A może i jeszcze gorzej - toz zabory nie zdarzyły się pięć tysięcy lat temu w kraju faraonów.

W miedzyczasie miłość bliźniego swego wybuchnęła ze zdwojoną siłą w Afryce Środkowej. Co robić. Toż nie można tolerować kogoś, kto chce jajko obierać z cienkiego końca!!! Bluźniercy. Trzeba zabrać im kobiety i zgwałcić. To im pokaże boskie miłosierdzie.

Następnie w imię religii która mówi li tylko o miłości i wybaczaniu, przynajmniej tak jest wg. obecnego Prime-ministra Wyspiarskiego, panowie stworzyli państwo terroru - tfu, miłości bliźniego chciałem rzec - i urywaja łby wszystkim którzy sa oni. Onymi są chrześcijanie, inni muzułmanie i ogólnie wszyscy którzy stoją na drodze wszechświatowemu kalifatowi. Tak na marginesie mam pytanie do zorientowanych: kto to finansuje? Mogłaby to być Saudi Arabia ale dostaje teraz łomot od nie-swojaków, więc chyba nie? Zjednoczone Emiraty? Iran? Przecież nie Izrael... Może by tak zaczać od odcięcia krucjatonistów od kasy? Chyba że jest to komuś nie na rękę? Komu? Kto mógłby sprzedawać broń byle tylko mieć darmowy poligon z ostrą bronią? Nasz Największy Demokratyczny Brat? Wcale bym się nie zdziwił; za dużo jest bzdur i niejasności w 9/11 by bezkrytycznie przyjąc wersję Amerykanów.

Powstanie kalifatu ogólnoświatowego to cel ostateczny rzecz jasna, póki co tworzymy kalifat północnoafrykańsko-bliskowschodni. Gdzie bracia wierzą bezkrwawo trza wysłać wojowników, którzy w imię 72 dziewic i chwały Bicza Bożego wyprowadzą na tamten świat paru niewiernych. Strata żadna, jeden odstrzelony z wypranym mózgiem da się zawsze zastąpić, a przeciwnicy nie będą mieli wyjścia, bedą musieli wprowadzić zamordyzm. Można powiedzieć tak: no to postawmy granicę my tu, a tam muslimy, nie bedzie pokoju między nami jeżeli nie chcecie. Tyle, że oni tam krzycząc Allah Akhbar zasłaniali własnymi ciałami turystów, którzy przeżyli.

Albo PR Tunezji pracuje pełną parą.

Tu wraca do mnie echo rozmowy z moją serdeczną przyjaciółką (pozdrowienia A, wherever you are;) na temat podróżowania po bliskim wschodzie. Zdarzyło mi się wtedy powiedzieć, że to nie jest kwestia czy do zamachów na zachodnich turystów dojdzie, tylko kiedy i gdzie. Bo turysta na plaży jest celem łatwym a z drugiej strony łatwo go znienawidzieć. Dobry fachowiec wypierze mózg w kilka tygodni, te techniki są wyjątkowo skuteczne przy swojej prymitywności i zamachowiec gotowy. W dodatku taki, który sam sobie odstrzeli łeb w imię racji których prawdopodobnie nie pojmuje.

10 lat temu 52 ludzi wyszło do pracy a doszło do grobu. Znowu komuś Bóg kazał w imię miłości bliźniego - ale tylko coponiektórego - zabijać. Angole otrząsnęli się dość szybko, zresztą obecny zamach też przeżyją. Własnie debatują od którego końca - bliskiego czy dalekiego - rozpocząć bombardowanie. Czego nie zrozumiem to ich podejścia do swoich wrogów. Siedzą sobie w Londynie, chorzy (więc wypierdolić ich nie wolno, bo prawa człowieka zabraniają), biorą benefity (bo chorzy; to idzie rocznie w dziesiątki tysięcy funtów), mieszkają w councilowskich domach (bo nie pracują) i szerzą nienawiśc. Chyba nie dorosłem do demkracji.

W ramach prewencji musimy w końcu zrozumieć, że religie, wszystkie, bez wyjątku, zostały stworzone do kontroli ciemnego ludu tysiące lat temu. I się zdegenerowały. Wszystkie mówią o miłości bliżniego, wszystkie bez wyjątku doprowadziły do masowych mordów.

Wyrastamy z wiary w Świętego Mikołaja.

(A szkoda).

Czas wyrosnąć z pozostałych mitów.