czwartek, 18 grudnia 2014

Barwy śniegu VI

Z kolacji nic nie wyszło, stołówka przywitała ich zamkniętymi drzwiami. Zac odprowadził Zuzannę do jej kwatery, pożegnanie zaczęło się przeciągać, Zuza stanęł przed trudnym wyborem: seks na korytarzu bądź niewielka zwłoka? W końcu udało jej się po omacku otworzyć drzwi i pociągnęła go za sobą do środka. Ich drugi raz był nieco bardziej szalony, do czego zazwyczaj dochodzi gdy człowiek robi trzy rzeczy na raz. Zuzia próbowała zdjąć z siebie wszystko w czym pomagał jej Zac, sama z kolei pomagała mu zdjąć jego rzeczy z siebie, a wszystko to bez odrywania od siebie ust. Musiała przyznać, że seks w łózku był dużo lepszy niż w beczce, nawet z ciepłą wodą. I dłuższy.

Poranek zaskoczył ją ruchomą, cicho chrapiącą poduszką oraz wybitną niechęcią do wstawania. Zac spał obejmując ją jedną ręką, druga zwisała mu po drugiej stronie łóżka. Przeciągneła się delikatnie, świadoma swojego nagiego uda przerzuconego przez jego biodra. Bawiła się przez chwilę myślą o wsunięciu sie pod kołdrę gdy jej wzrok padł na zegarek. Oż w morde, trzeba wstawać, Novak nie wyglądał na człowieka lubiącego spóźnialskich. Wysunęła się delikatnie z objęć Zaca, ostatecznie pod prysznicem dość trudno byłoby się zmieścić we dwójkę. A nie była pewna czym się skończy wspólna kąpiel.

Siedziała w pozycji lotosu, pozwoliła sobie na zapadnięcie w półtrans, nie chciała znowu zdemolować sali treningowej. Kriegsdotter siedziała naprzeciwko niej, przyglądając się bez słowa. Zuzia nie pozwalała płatkom spadać na ziemie, wokół nich powstawała ażurowa, mlecznobiała półkula. Kolejne, pozornie bez żadnego wpływu, lądowały na swoich miejscach jak klocki lego. Jeszcze kilkanaście i kopuła będzie kompletna. Jak zawsze, gdy dochodziła do końca zadania, czuła się wyjątkowo dobrze. Rozpierała ją duma, radość i coś jeszcze, jak dreszcz przy wchodzeniu do lodowatej wody.
- Na omm przesuwamy się do góry.
Zuzia nie przerywając układanki delikatnie zmieniła położenie. Pancernica uniosła się razem z nią, zbliżyły się do górnej części kopuły.
- Trzy cykle - obróc kopułę pod nas.
Świat zawirował, wisiały teraz do góry nogami, kopuła zamieniła się w wielka misę, leżącą na ziemi.
Koncentracja. Wdech - ach - wydech.
- Jeszcze raz. Na humm obracamy sie same, kopuła zostaje - miekki, pozbawiony nacisku głos mimo wszystko w jakiś magiczny sposób pokiwał jej palcem.
Znowu góra zmieniła się z dołem, ale teraz nad nimi było czyste niebo.
- Dokończ kulę.
Tego się spodziewała, pierwsze klocki układanki już wskakiwały na swoje miejsca. Poczuła się tak stabilnie jak nigdy. Każdy płatek był dokładnie tam gdzie chciała, kontrolowała całą przestrzeń nad ich głowami, w zasadzie mogła iśc na kolację a płatki i tak dokończyłyby dzieło. Uśmiechnęła sie lekko, poczekała kolejne dwa oddechy i zaczeła obracać półkulę pod ich stopami. Śnieg nad nimi zaczał sie poruszać w odwrotnym kierunku posłuszny jej woli, płatki spadały teraz w dużo szybszym tempie, kula domykała sie nad nimi. Uderzyło w nią spełnienie i otwarła oczy. Wisiały w wirującej, opalizującej mlecznym śwatłem przestrzeni, nie dalej niż metr od siebie, Pancernica uśmiechała się do niej szeroko wychodząc z transu. Osiadły na ziemi, rozsypująca się konstrukcja spadła na nich. Otrzepały się powoli.
- Doskonale. Chodźmy do gabinetu, należy się nam coś ciepłego.

Kończyła myć zęby, gdy do łaziwenki wszedł Zac.
- Uciekaj - uśmiechnęła się do niego. - Co za podglądanie mi tu.
Wyszedł, wyraźnie się ociągajac. Usmechnięta Bóg wie dlaczego dokończyła mycie i ubrała się szybko. Zac czekał pod drzwiami, na jej widok najwyraźniej posmutniał.
- Nie ma czasu, Novak wyrwie mi wszystkie kończyny jak się spóźnię. Zobaczymy się wieczorem? - zapytała niby niedbale, ale zdradził ją rumieniec.
- W saunie?
- Ok - Zuzia cmoknęła go w policzek i wybiegła z kwatery. Do ósmej pozostało kilka minut, po chwili wahania poszła prosto do sali narad. Po co to denerwować ludzi z rana.

- Sir, Zuzanna McNeal gotowa do testu!
- A co wy tam macie na plecach, McNeal? - Shalke krytycznie przyglądał sie plecakowi, który przytargała ze sobą.
- Zachariusz twierdzi, że wygrywam z nim, bo jestem lżejsza, sir! W plecaku jest 11,8 kg, sir!
- Twierdzicie, że Lebovsky waży od was dwa stony więcej?
- Zgodnie z reaportem medyczny, sir!
- A skąd ty masz dane z raportów medycznych? Zresztą, jedna cholera. Lebovsky!
- Yessir!
- Moge przyznać tylko jedną pierwszą lokatę. Jeżeli przegracie z McNeal, stracicie na to szanse. Podejmujecie wyzwanie?
Zachariusz przełknał ślinę, jego twarz zrobiła się czerwona. - Yes sir! Czy to znaczy, że gdy wygram, pozostałe testy nie będa juz miały wpływu?
- Zgadza się. Zostały wam tylko basen i lód, ale jeżeli wyrazicie na to zgodę, ten test będzie decydujący. Pozostali nie moga wam zagrozić.
- Jestem gotów, sir! Ale tylko w przypadku uczciwej walki.
Zachariusz obrócił się w strone Zuzanny i dodał:
- Podejmuję wyzwanie tylko w przypadku gdy McNeal zdecyduje sie biec bez plecaka!

- Zanim zaczniemy, jesteście proszeni do kierownika stacji - Novak oznajmił, gdy ostatni z ich grupy wszedł do pomieszczenia. Wyraźnie czuc było zdziwienie, nikt nie wiedział o co chodzi. Novak poprowdadził ich korytarzem ku centrum stacji. Wszedł pierwszy, czekali chwilę, w końcu zaprosił ich do środka. Za biurkiem stał kierownik, w mundurze pułkownika wygladał wręcz groźnie.
- Panie i panowie - odruchowo przyjeli pozycję na baczność, stare nawyki ze szkoły dały o sobie znać.
- Zostaliście powołani do służby czynnej, wraz z przywróceniem stopni. Do przysięgi, wystąp! Podporucznik Legnock!
Nawet jeżeli był zaskoczony, Karol nie dał po sobie znać. - Ku chwale ojczyzny!
- Porucznik Termont! - wywoływał ich po kolei, na baczność oddawali honory i wymawiali formułę.
- Kapitan McNeal!
- Ku chwale ojczyzny! - Mimo postawy zasadniczej kątem oka złapała wyraz zdziwienia na twarzy Novaka. Nie spodziwał się, że jest kapitanem, czy co? A może nie miał dostępu do akt centrum. Ostatecznie to co robili, było ściśle tajne.
- Jesteście zaprzysiężeni, podlegacie rozkazom kapitana Novaka. Resztę informacji otrzymacie bezpośrednio od swojego dowódcy. Rozejść się!
A, tu był pies pogrzebany. Musiał się Novak poczuć dyskomfortowo, mając w grupie kogoś równego rangą. Różnica niby żadna, dalej był mianowanym dowódcą, ale głupio wozić się po równym sobie. No nic, zobaczymy co z tego wyjdzie, pomyślała Zuzia, robiac przepisowy w tył zwrot.

- Gartuluję, nieźle wam poszło! - Shalke wyraźnie był zadowolony. - Pierwszą lokatę otrzymuje Zachariusz Lebovski!
Zac, starając się ukryć rozpierająca go dumę wystąpił przed szereg.
- Gratuluję - uściśk dłoni, krok wstecz, salut.
- Druga lokata, Shreiber!
Nazwiska padały jedno po drugim, w końcu wszyscy zostali wywołani prócz Zuzi.
- Rozejść się! McNeal, prosze do mnie!
W gabinecie Shalke panował idealny porządek, wydawoło sie, że kartki na jego biurku wiedzą dokładnie w jakim kierunku ustawione są ściany i okna. Przepisowy szary kolor, dwa obrazki z czarno-białymi zdjęciami na ścianach, jednolita wykładzina.
- Co ja mam z tobą zrobić? - Shalke zaczal dość nieprzepisowo, siadając na dużym, obrotowym, wykonanym z nanosiatki fotelu. -Może mi panna powie?
- Sir, ja... - Zuzia zaczała niepewnie, przerywając pod ciężkim wzrokiem nauczyciela.
- Ileś tego ze soba wzięła?
- Dwa... - przekneła ślinę, wielka gula stała w jej gardle i nie pozwalała mówić.
- Dwa pasy? Sześć kilo?
- Dwadzieścia kilogramów, sir...
- Idiotka ciężka... Mówiłem, że tego testu nie da się powtórzyć? Obserwatorzy przyjeżdżają raz do roku, kto nie dobiegł ten nie zdał... Shalke mówił pół do niej, pół do siebie.
- No nic, idź do siebie, wypocznij. Do pozostałych testów i tak możesz podejść, bez sensu się nudzić. Pamiętaj, że to nie koniec świata - jego wzrok mówił coś zupełnie innego.

Cały poranek zszedł na dopasowanie sprzętu, Zuzanna znała ten system, używała go w czasie szkolenia, dla pozostałych był on nowy. Dopiero po południu wyszli na zewnątrz.
Temperatura nie przekracza dzisiaj minus 30, ostrożnie z grzaniem, żebyście się nie ugotowali - zażartował Novak. - Podejdziemy na tamten pagórek, zobaczymy czy wszystko gra.
Szedł pierwszy, nie ogladając sie za siebie, system lokalizacji krótkiego zasięgu wyświetlał mu na szybie hełmu pozycję pozostałych. Bev i Karol tworzyli pierwszą parę, Zuzia szła z Mikem. Słońce musiało być tuz pod horyzontem, bo choć go nie widzieli, było całkiem jasno. W słuchawkach słyszał głośne sapanie, ktoś najwyraźniej zostawił kanał łączności otwarty. W ostatniej chwili ugryzła się w język, nie była to jej sprawa, skoro Novak nie reagował, to znaczy że mieli sobie słuchac sapania. W połowie górki nie wytrzymała i obejrzała się - błekitno-szare pola lodu, po prawej majaczył masyw gór transantarktycznych, ponad horyzontem płoneła pomarańczowo zapowiedź wschodu słońca. Nie myśląc odpięła hełm i wciągneła głeboko powietrze, wilgotne, niemalże ciepłe, niosło zapowiedź wiosny. Obróciła się i spostrzegła, że Nowak patrzy w jej stronę. Założyła hełm.
- Wszystko w porządku? - spokojny głos w komunikatorze.
- Yes, sir.
- Zatrzymamy sie na szczycie, prosze nie opóźniać.
Zuzanna w ciszy przełkneła naganę. No normalnie, żeby tak na otwartym kanale...
Co za typ paskudny...
Dziesięć minut poźniej byli na górze, Zuzanna przyspieszyła nieco i doszła razem z Karolem. Bev została z tyłu, Mike szedł razem z nią.
- Kontrola systemow - Novak przyjął meldunki, po czym zdjął hełm. Poszli za jego przykładem.
- Spójrzcie - dłonia wskazał za ich plecy. Na horyzoncie w jednej z licznych szczerb płonął pomarańczowo-czerwony punkt. Na Antarktyce rozpoczynało sie właśnie półrocze panowania ludzi.

Na lodzie nie wydawało się to dużo. Pięćdziesiąt metrów odśnieżonej ścieżki, z dorysowanymi z boku skośnymi liniami kierunkowymi, ot na wypadek gdyby ktoś zapomniał, że trzeba płynąć do przodu. Na treningach robili duzo więcej, każdy z nich wykonywał minimum wynoszące sto metrów, Zuzia przekraczała dośc pewnie sto pięćdziesiąt, co i tak nijak się miało do rekordu Zachariusza - przed oficjalnym egzaminem na treningu przepłynął kiedyś 320 metrów, ponad sześć długości basenu. Zuzia wtedy zrozumiała, że tej konkurencji wygrać nie jest w stanie, mogła wstrzymac oddech na prawie 3 minuty, ale pięć - równie dobrze mogłaby marzyć o lataniu. Jednak co innego basen a co innego prawdziwy ocean. Ośrodek w którym przeprwadzano test znajdowął się nad samym wybrzeżem, lód był specjalnie przygotowany, nie grubszy niż półtora metra, na tyle cienki, że światło nadal prześwitywało przez niego. Pomiędzy przeręblami nurkowie przeciągnęli line asekuracyjną, jednak skorzystanie z niej powodowło obnizenie lokaty. Oficjalnie adepci musieli wykonac to ćwiczenie sami, pod lodem był tylko zdający, pozostali czekali przy wejściu. Zuzann startowała jako przedostatnia, przeszła juz przez fazę rozgrzewki, w chwili obecnej wyciszała się przed próbą. W niewielkim igloo została juz tylko ona i Chris, który mine miał nieszczególna.
- Co jest, boisz się?
- Boję - przyznał bez ogródek Chris. - To nie jest kwestia wody tylko że tam jest tak strasznie głeboko.
- No - westchnęła Zuza, przewracając oczami - i do domu daleko...
- A przestań - Chris machnał ręką i odwrócił się do niej plecami.
- Sorry, nie chciałam - Zuza nie dokończyła, gdy egzaminator wywołał ja do próby. Wyszła, zapominając natychmiast o Chrisie. Sama czuła dokładnie to samo, na myśl o wejściu do cholernej przerębli dostawała gęsiej skórki i nudności, ale wolała z tego kpić, było jej łatwiej. Bez namysłu wskoczyła do wody, pozostała parę sekund pod powierzchnią, czując jak lodowaty dotyk na twarzy zwlania jej serce. One missisipi, two missisipi - było dobrze, około 30 uderzeń na minutę, z takim tętnem wytrzymała kiedyś prawie 200 sekund, ale to było tylko raz. Położyła się na wodzie i wzięła pierwszy wdech. To był najważniejszy moment, nie można było przyspiszyć, trzeba było wyhamować metabolizm, ale z drugiej strony nie wolno było dopuścić do zbytniej hypotermii bo człowiek głupiał. A chwilę potem zasypiał. Po czwartym wdechy wzięła kolejne cztery - tym razem szybko, na całą pojemność, choć bez forsowania wydechu, po czym z piątym wykonała przepisowy scyzoryk i weszła pod wodę. Pierwsze kopnięcie nogami, długa strzałka raz, dwa trzy, przy pięciu pociągnęła niespiesznie rękami i kolejne kopnięcie nóg popochneło ja w kierunku wyjścia. Zadziwiające jak wiele światłą potrafi przejść przez taką cholerną pokrywę z lodu. Scieżka świeciła jasno, strzałki poganiały ja, kolejny cykl i zobaczyła jak nad jej głową przepływa czerwona linia połowy dystansu. To już? Mogłaby nawrócić i zrobić to jescze z pięć razy. Ręce - nogi. Po jej prawej zamajaczył wielki kształt, coś sliskiego otarło się o jej skórę, Zuzia wrzasneła, bulgot przywrócił jej rozsądek, Ręce - nogi, ręce - nogi, przerębel widać było już tuż-tuż, mineła krawędź i z głebokości dwóch metrów poszła skosem do góry. Przed samą powierzchnią wody uderzyła rękami raz jeszcze, adrenalina dała jej kopa tak potężnego, że w zasadzie bez dotykania lodu wyskoczyła na brzeg przerębli. Z gardła wyrwał się jej ryk.
- Co jest? - Kriegsdotter podałajej ręcznik.
- Coś tam było - Zuzia dygotała, zimno i adrenalina robiły swoje. - Duże, przynajmniej półtora metra. Ryba albo foka. - Otarło mi się o nogę, gdy się odwróciłam, widziałam tylko jak znika.
Szarpnęła się wstecz i zwymiotowała słona wodę, musiała zdrowo popić tego paskudztwa w trakcie paniki. Nagle sobie przypomniała - Nie wpuszczajcie tam Chrisa!
Kriegsdotter popatrzyła na nia z zamyśleniem.
- Chodź, musisz się ogrzać. Nie potrzebujemy tu hypotermii.

Szli już drugi tydzień. Spokojny, równy marsz, obliczony na tygodnie, posuwał ich około pięćdziesięciu kilometrów dziennie. Łączność zniknęła już po trzecim dniu, zakłócenia elektromagnetyczne były zbyt silne. Pozostała im łączność krótkiego zasięgu, ale i z nią było coraz gorzej. Wystarczyło rozmówcę stracić z oczu a po chwiliokazywało się, że jest poza zasięgiem. Słońce ścigało ich wytrwale, tocząc się po coraz wiekszym łuku po widnokręgu, w południe ukazując prawie całą swoją tarczę. Biel śniegu i pomarańczowa barwa widnokręgu wywoływały u Zuzi stan podobny euforii. Sześć depresyjnych miesięcy nocy wydawało się odchodzić w niepamięć. Na to wszystko nakładał sie jej Zac, musiała pilnować się, by nie śnić na jawie. A przynajmniej wyłączac radio; Andy z niejakim zdziwieniem zapytał, czy wszytko w porządku, słysząc jej pomruki. Mimo narastajaego dnia robiło się coraz zimniej. W pierwszym tygodniu przynajmniej przez kilka godzin starała się iść bez hełmu, oddychając rześkim, wyciskającym łzy mroźnym powietrzem. Teraz stawało się to niemożliwe, temperatura znów spadała poniżej -40 stopni celsjusza. Przez ostatnie kilka dni wydawało się jej, że idą za bardzo na prawo, ale Andy zbagatelizował jej uwagę. Tym razem nie miała wątpliwości. Powinni ominąć biegun po lewej stronie, a zbaczali wyraźnie w drugą stronę.
- Boss? - wywołała go na kanale prywatnym.
- Andy dla McNeal.
- Gdzie my naprawdę idziemy?
- Do Wostoka - Andy odparł po wyraźnej pauzie. - Ruscy jak nigdy zdecydowali sie działać razem, udostępnią nam kanał do jeziora.
Zaniemówiła. Rosjanie mimo upływu tych wszystkich lat od katastrofy nadal trzymali się od proklamowanej ponad ćwierć wieku temu Republiki Antarktyki z daleka. Nie tolerowali obcych na tarenach, które uznawali za swoje, a Rada doszła do wniosku, że lepiej będzie problem przeczekać niż doprowadzić do konfrontacji. I niby jak ma im pomóc udostepnienie odwiertu? Nu, pażywiom - uwidim, przypomniało jej się powiedzonko rosyjskiego lingwisty z centrum.

wtorek, 28 października 2014

Barwy śniegu V

Zebranie trwało jeszcze dobre dwie godziny. Rudy, niezrażony reakcją publiczności, przedstawił obszerne materiały dotyczące badań archeologicznych, jakie wykonano jeszce przed Wielką Flarą. Lokalizacje poszczególnych wykopalisk, łodzie podwodne i naukowcy biorący udział w pracach, wreszcie wyniki badań. Z tego co zdołano odcyfrować, cywilizacja Atlantów - czy Atlantydów; jak zwykle gdy interpretacja pozwalała na dwie wersje, natychmiast powstały obozy które rzeczony dylemat traktowały w kategoriach bliższych aksjomatu niż nauki - zginęła ponad 30 tysięcy lat temu. Zachowały się jedynie te resztki, które przetrwały na dnie Atlantyku. Zgodnie z zapisami były to raczej bazy polarne niż miasta, idąc tym śladem przyglądnięto się bliżej Antarktyce. Coraz to nowe kraje starały się utrzymać swoje bazy w surowym klimacie, dzięki temu po wybuchu, kiedy uwięziona w pasach Allena plazma słoneczna zaczeła skutecznie wybijać zycie na Ziemi, na Antarktyce istniała infrastruktura zdolna do podtrzymania życia. Uratowali się nieliczni mieszkańcy najbliżej położonych terenów, Tasmania, w nieco mniejszym stopniu Australia, praktycznie wszyscy mieszkańcy południowej wyspy Nowej Zelandii. Ci ostatni mieli dużo szcześcia, przejęli Chilijski pięciuset-tysięcznik i nie certoląc się się zbytnio zapakowali na niego w kilka godzin całą ludność z południowego krańca wyspy i pokaźne stado baranów. Przy okazji przywieźli kompletny system komputerowy z przeróżnymi danymi, łącznie z wynikami badań archeologicznych.
- Z tego co nam obecnie wiadomo, choć dowody są, musze przyznać, w najlepszym razie wątpliwe, wynika, że Atlanci uruchomili swoją instalację, jednakże skutek był nieco odległy od zamierzonego. Zamiast ustabilizować bieguny, przesunęło południowy dokładnie nad siebie.
Zaległa cisza. Tym razem nikt sie nie śmiał, zebrani na sali trawili przekazane informacje.
- Czyli, że oni, tutaj... - głos uwiązł Zuzannie w gardel, przełkneła z wysiłkiem. - Chce pan powiedzieć, że pod tym lodem są resztki ich cywilizacji?
- Wierzymy, że to nie są resztki. Przesunięcie nastąpiło praktycznie natychmiastowo, nie dłużej niż kilka, kilkanaście tygodni, nie mieli za dużo czasu na przeciwdziałanie. Myślimy, że pod nami może być całkiem sporo dobrze zachowanych śladów. Znaczy śladów cywilizacyjnych, budynki, zakłady, urządzenia a nawet ciała- rudy uściślił szybko.
- A to urządzenie - jak chcecie go znaleźć? - Zuza nie zauważyła pytającego, głos dobiegł spod ściany w samym rogu.
- W zasadzie wiemy gdzie jest. Problem polega na tym, że to gdzieś jest pod ziemią.
Cisza była dośc wymowna. Nikt nie chciał się ośmieszyć pytaniem, jak rudy zamierza przekopać prawie 3 kilometry lodu, żeby dojść do "ziemi".
- Plan jest prosty. Pójdą dwa zespoły. Jeden z północnego wschodu, znaczy z Thorshavheine. Szóstka trzyma się tam mocno, obiecali, że spróbują podwieźć grupę A tak daleko na płaskowyż, jak tylko da radę. Grupa B pójdzie stąd, po zachodniej stronie Vostoka. W obu grupach pójdą kinetycy. W północnej pan Zac Lebovsky, w południowej pani Zuzanna McNeal.
Poczuła, jak robi jej się ciepło. Zachariusz! Nie widzieli się dobrych kilka lat, po skończeniu szkoły pracował gdzieś na wschodzie, w przetwórniach Ralte and co. Napisał ze dwie kartki, kilka listów, Zuza odpisała z mniejszym bądź większym opóźnieniem, potem zaczęła specjalizację i kontakt się urwał. Odwrociła głowę i spotkała szeroki uśmiech swojej pierwszej, platonicznej miłości. Z uczuciem, że świeci na czerwono odwróciła się w stronę prelegenta.
- Wysłaliśmy dwie, wyposażone po zęby ekspedycje. Obie poszły z zachodu. Może nie najlepsze podejście, tam akuratnie pingwiny siedzą dość mocno, ale wierzyliśmy, że nasze wyposażenie zapewni bezpieczeństwo. Straciliśmy kontakt z oboma grupami gdzieś tutaj, za 73 stopniem.
Rudy stuknął wskazówką w mapę i rozglądnął się po sali, ale nikt nie kwapił się z komentarzem.
- Tym razem chcemy zmienic taktykę. Żadnych maszyn, kilkuosobowe zespoły, maksymalna szybkość i maskowanie. W każdej grupie znajdzie się kinetyk, informatyk, ksenolingwista i dwoje ludzi odpowiedzialnych za bezpieczeństwo. Łączność... Tak i nie. Idziecie sami, ale każdy będzie wyposażony w system SOS. Skuteczność taka sobie, ale cztery ostatnio postawione maszty umożliwiają triangulację do 100 metrów w rejonie bieguna. Do przejścia od nas jest około półtora tysiąca kilometrów, z północy tysiąc, jeżeli transport z szóstki się wykaże. Skład zespołów jest wywieszony na tablicy, prosze się zapoznać z przydziałem, grupa A zostaje tutaj, grupa B ma odprawę w sali meteo.
Zuzanna chciał jeszcze zamienić słowo z Zackiem, ale ten już siadał do stołu, jej grupa wychodziła, przewodnik ze swoim "proszę za mną" nie wyglądał zachęcająco więc zrezygnowała z zamiaru i wyszła na korytarz. Może jutro się uda.

Iglo nie wyglądało najlepiej. Najbardziej ucierpiał dach, zmiotło go równo, w zasdzie zostały tylko ściany tak mniej więcej do wysokosci dwóch metrów. Te zresztą też nie wyglądały najlepiej, po cieńszej partii, tam gdzie lód był przeźroczysty, udając okna, zostały dziury, z pozostałych znikneły obrazy i draperie. Starała się przepraszać, ale nauczyciele nie zwrócili na nią większej uwagi. Zacharov pakował wszytko do samochodu, Kriegsdotter siedziała przy radiostacji i próbowała wezwać ekipy remontowe, Zuzia w końcu wrzuciła swój plecak do bagażnika i usiadła na tylnym siedzeniu. Jak niechcą z nią gadać - to nie. Nie musi siedzieć w tej głupiej szkole, pojedzie do domu i będzie polować z tatą, o! A jeszcze lepiej - sama będzie! Na wieloryby i polarne niedźwiedzie! Żal rozlewał się w niej coraz większą falą, przecież robiła wszystko tak jak jej kazali, starała się, nie jej wina, że się nie udało. W końcu Zacharov dostrzegł jej minę i przysiadł z drugiej strony samochodu.
- No i co żeś się tak zapowietrzyła? - parsknął śmiechem. - Igloo nie problem, śniegu jest dużo. Remontowcy postawią to w jedno popołudnie. Dlatego właśnie nie sprawdzamy zdolności naszych uczniów w szkole, na wypadek kogoś takiego jak ty! - Zuzia jeszcze bardziej spuściła głowę.
- Ja nie chcę do domu - chlipnęła, niepomna wczesniejszych postanowień pozostania myśliwym i wyjechania na biegun.
- A kto mówi o domu - zdumienie starło usmiech Zacharova z twarzy. - Zmienimy ci trochę tok szkolenia, zaprzyjaźnisz się ze mna, pani Kriegsdotter będzie musiała poświęcić nieco swojego czasu i tyle - pochylił się nad nią i rozmierzwił jej włosy. - Masz ciekawy dar, moja panno, w dodatku bardzo rzadki. Nie myśl, że pozwolimy ci go zmarnowac przez jakieś nieszczęsne iglo - znowu roześmiał się tubalnie i Zuzia poczuła, że zrobiło jej się cieplej na duszy. W panice niewiele zrozumiała z tego co do niej mówił, ale jedna myśl obijała jej się od jednej strony czaszki do drugiej: nie odeślą mnie do domu!

Odprawa zajęła kolejne cztery godziny, w miedzyczasie przyniesiono kanapki, prowadzący zaproponował nawet przerwę, ale po pierwszych kęsach wznowili dyskusję. Po kolei na wokandzie znalazło się wyposażenie, maskowanie, transport, jedzenie, płyny, źródła energii, trasa, wreszcie umiejetności Zuzanny.
Jest pani hydrokinetykiem? -spytał średniego wzrostu, szpakowaty mężczyzna około czterdziestki, który przedstawił się jako Andy; sprawiał wrażenie wojskowego. Oszczedny w ruchach i wypowiedziach, praktycznie zero emocji, choć miało się wrażenie, że cały czas się lekko uśmiecha.
- Nie do końca...
- Nie do końca!? - przerwał jej dość niegrzecznie Karol, niewielki blondyn z ciemnobrazowymi oczami. - To jak my niby mamy się przekopać przez ponad dwa i pół kilometra lodu?
- Jeżeli będzie tam śnieg, może być nawet na ziemi, byle nie zleżały, to dam radę.
- A jak nie?
Zuzia wzruszyła ramionami. Jakbym miała wąsy, to bym była Zuz McNeal - pomyślała złośliwie.
- Nic na to nie poradzę. Potrafię co potrafię.
- O żeż... - blondyn nie dokończył przekleństwa, na jego ramieniu spoczęłą olbrzymia łapa Mike'a, człowieka, który przywitał ją przy śluzie.
-Nie ma co jęczeć. Jakbyśmy się mogli dowiercić stąd, to byśmy nie leźli półtora tysiąca kilometrów w to pustkowie. Sztuczny się nada? - zwrócił się do Zuzanny.
- Rzadko. Potrzebuje prawdziwych płatków śniegu, nie rozpylonych kryształków lodu.
- Księżniczka śniegu - mruknął blondyn i mrugnał Bev, piątego członka zespołu. Mała, pulchna, usmiechnięta brunetka, ksenolingwista. Skąd oni biorą takie specjalności?
- Skąd taka specjalizacja? - nie wytrzymała Zuzia.
- Tak naprawdę jestem lingwistą. Ksenolingwistyka to w zasadzie hobby, lubiłam science fiction jak byłam mała i stąd to wszystko. Ale zgodnie z tym, co powiedział Walton, to byli ludzie. A przynajmniej tak blisko ludzi jak to tylko możliwe, więc może dam radę - usmiechnęła się szerzej, wyglądając, choć wydawało się to niemożliwe, jeszcze bardziej niesmiało. Zuza poczuła odruchowo sympatię do tej niedużej, miłej dziewczyny.
- Skoro nasz Sci-Op doszedł do wniosku, że w takiej konfiguracji mamy największą sznasę, nie psujmy im dobrego nastroju.
- To co, jutro rano, po śniadaniu przgląd ekwipunku, uzupełnienie braków w szkoleniu na wszystkim, co wyda się nowe, a po południu przedyskutujemy marszrutę. Pojutrze trening na zewnątrz, dobrze by było zobaczyć, czy wszystko działa jak powinno, spróbujemy wspinaczki, panna McNeal zademonstruje nam swoje możliwości i na 3 dzień ruszamy. Koniec odprawy - Andy Novak jednoznacznie dał do zrozumienia kto tu rządzi, wyprostował się, Zuza wręcz oczekiwała, że postawi ich na baczność zanim padnie rozkaz "rozejść się!", ale najwyraźniej dotarło do niego, że pracuje z cywilami.
- Do jutra - skąpy uśmiech i po chwili znikał już za drzwiami ze swoimi notatkami pod pachą.
- Yessa', I luva sa' - szeptem zakrzyknął za nim Karol, wzbudzając kilka prychnięć śmiechu.
- Nie rób sobie żartów, to cholerna Foka - Mike pokręcił głową. -Poza tym jego umiejetności mogą się przydać.
- A na co niby? Cały oddział tych ultra-speców pingwiny przerobiły na mrożonki. A w zasadzie dwa oddziały. Co on może?
- Ktoś rządzić musi, jak nie to do głosu dochodza informatycy, a wtedy rządzi chaos i bezhołowie - odgryzł się Mike. - Idę popływać, ma ktoś ochotę?
Zuza wyłgała się zmęczeniem, chciała jeszcze porozmawiać z Zackiem. Wróciła do sali konferencyjnej, ale grupa A musiała już skończyć zajęcia, gdyz przywitał ją ciemny, pusty pokój. Zaraza, mogła zapytac gdzie mieszka, latać o tej porze po kwaterach jakoś nie miała odwagi. Sprawdziła stołówkę w nadziei, że może tam się znajdzie, w końcu nie mając nic innego do roboty zjadła kolację i poszła do pokoju. Czuła konkretne zmęczenie, ale luksus posiadania własnej łazienki z gorącą wodą nie pozwolił jej wejść do łóżka. Odsiedziała dobre 10 minut, w końcu wyrzuty sumienia wygnały ją spod prysznica. Przy drzwiach zauważyła informację o saunie. Sauna? Tutaj? Główny zarządca musiał być nielicho stuknięty. Z jednej strony łózko - z drugiej sauna - osiołkowi w żłobie dano. Sprawdziła rozkład stacji, sauna znajdowała się na samym środku, jakieś pięć minut od jej kwatery. Prawie północ, nie powinno być tam nikogo. Nie namyślając się dłużej porwała suchy ręcznik i szybkim krokiem pomaszerowała ku centrum.

Szybciej, cherlaki! - Shalke nie miał litości. Zaprawa fizyczna w jego wykonaniu tak sie miała do zajeć fizycznych z Pancernicą jak obrazy Rembrandta do paintbola. Sprawiał wrażenie, że zagoniłby nawet polarnego niedźwiedzia. Biegła na przedzie, w pełnym kombinezonie, z hełmem, dzięki temu widział swoich podopiecznych. Ci po raz pierwszy doświadczali dobrodziejstwa ekwipunku zapewniającego przeżycie w najniższych temperaturach, ponoć wyewoluował on ze skafandrów kosmicznych, zrezygnowano jedynie z zabezpieczeń cisnieniowych i radiacyjnych, dzieki czemu nie ważył 160 kg. Choć Shalke sprawiał wrażenie, jakby mógł biec z dwoma oryginalnymi, zasuwał przed nimi jak czołg a w głosie, dochodzącym z krótkozasięgowego komunikatora, nie słychac było śladu zadyszki.
- McNeal!
- Yes, sir!
- Śpiew!
- Gdy biegniemy poprzez śnieg! - rykneła Zuzia ile dała radę. Z Shalke nie było żartów, potrafił kazać robić pompki albo przysiady gdy doszedł do wniosku, że jego podopieczni nie wykazują stu procentowego zaangażowania. Odpowiedziało jej mniej lub bardziej dynamiczne rzężenie.
- Co przez rano sobie legł!
Słuchała odśpiewu grupy, starając się, mimo zmęczenia, ułożyć jakiś rym. Shalke nie lubił gdy teksty sie powtarzały, nazywał to "treningiem mózgu w stanie obciążenia dynamicznym wysiłkiem fizycznym", cokolwiek by to nie było.
- Trening mózgu dobry jest! - zamyśliła się za bardzo na cholernym Schalke i zaśpiewała pierwsze co jej przyszło do głowy.
- Gdy zapieprza się na fest! - daj Panie, że się zamyślił, Zuzia wzniosła oczy, potknęła się o kawałek lodu i wyłożyła jak długa.
- Oddziaaaał, stój! - rozkaz zatrzymał grupę w miejscu. Większość stała prosto. Schalke nie zwrócił uwagi na rzężących.
- McNeal!
- Yessir!
- Meldunek!
- Szeregowy McNeal gotowy do ćwiczeń, sir!
- Cała? - Zuzia aż zaniemowiła. Udaru dostał, czy co?
- Cała, sir. Kawałek lodu, nie zauważyłam przez ten hełm. Zawęża pole widzenia od dołu.
- Po ćwiczeniach zgłosisz się do zbrojowni, celem dopasowania!
- Yessir!
- I rusz mózgiem, bo twoje ryki nie kwalifikują się nawet jako rym prosty częstochowski! McNeal śpiew! Oddziaaał biegiem marsz!

W przebieralni nikogo nie było, więc nie namyślając się długo wyskoczyła z ciuchów i z samym ręcznikiem przeszła po śniegu. Zarządca stacji faktycznie musiał oszaleć, sauna znajdowała się na zaśnieżonym placyku wielkości połowy boiska do siatkówki, rozjaśnionego ciepłym, dyskretnym, światłem. Placyk musiał być przykryty dachem, temperatura była nie niższa niż -5 stopni. Zaraz przy budynku sauny stała wielka, drewniana beczka z wodą, unosząca się para zdradzała, że woda jest podgrzewana a nie solona. W saunie panował półmrok, sprawdziła temperaturę i weszła na najwyższa półkę. 85 stopni, tak jak lubiła. Dopiero gdy oczy przyzwyczaiły się jej do ciemności spostrzegła, że po przeciwnej stronie na samej górze już ktoś leży. Poczuła się nieco zakłopotana, nie żeby miała problem z własną nagością, ale wypadało jednak zapytać.
- Proszę wybaczyć, myślałam, że nikogo nie ma.
- Nie ma sprawy - głos Zacka sprawił, że uśmiechnęła się. Odruchowo złapała za ręcznik - jak to tak, goła siedzi a on się wpatruje! Po czym zatrzymała rękę w pół ruch - toż pomysli, że ona jakaś niedorobiona kompletnie... Leżała tak rozdarta nieco pomiędzy przykrywać się a nie przykrywać, czując, jak jego wzrok prześlizguje się po jej szyi, piersiach, żeby jeszcze położyła się głową w jego stronę! Mrowienie na jej sutkach było tak sugestywne jakby ja dotykał, potem niżej, w brzuchu zatańczyły jej motyle - no gdzie się wślipia... Nie wytrzymała i wzrokiem zgromiła podglądacza. Leżał spokojnie na wznak, z zamkniętymi oczami, zgiął lekko noge, by nie epatować jej swoją nagością. Poczuła się jak ciężka idiotka. Z jednej strony ulga - z drugiej, ku swojemu zdumieniu, zawód. Jak mówił jej Tata, babie nie dogodzi; chyba po raz pierwszy zrozumiała, co miał na myśli.
- Długo już jesteś? - dyskretnie kaszlnęła, usuwając delikatna chrypkę.
- Drugi kurs. Ty na dwa czy trzy?
- Trzy - odparła odruchowo, po czym ugryzła się w ozór. Toż polezie po twoim drugim wejściu, ośla pało...
- To poczekam na ciebie. zapraszam na późną kolację. Chyba, że chcesz spać?
- Nie, nie! - zaprzeczyła nieco za szybko. - Chętnie porozmawiam.
- To do za chwilę - Zack zeskoczył na ziemię, owinął się ręcznikiem, nie mogła nic na to poradzić, że nie oderwała wzroku.
- Idę na śnieg. Czas się trochę ostudzić - usmiechnał się szeroko i wyszedł, wpuszczając powiew zimnego, ożywczego powietrza.

- Jak to jest - Shalke rozpoczał swoja przemowę z głebokim westchnięciem - że taki kurdupel zasuwa jak mały parowozik, a wy padacie jak muchy? Hę?
Nikt nie kwapił się z odpowiedzią. W końcu Zachariusz podniósł rękę.
- Lebovsky?
- Jej to łatwo, sir! Bo jest lekka. I wyposażenie ma najlżejsze.
- Lebovsky, czy ty chcesz mi powiedzieć, że czujesz się traktowany niesprawiedliwie?!?
- Nie, sir!
- No. Żeby mi to było po raz przedostatni! Mniej żreć, więcej biegać! Ale to już potem. Za tydzień spotykamy się na bieżni, ostatni sprawdzian wytrzymałościowy na sucho. Od następnego tygodnia tylko poligon, tak, że komu zależy na dobrej lokacie, niech się porzadnie wyśpi i wypocznie. Zadnych treningów, jasne? Bo mi bedziecie zdychać, a poprawki nie są przewidziane! Rozejśc się!
Wyszli na korytarz. Zuzia czuła się wrednie, Zachariusz popsuł jej smak dzisiejszego zwycięstwa. Zeźlona jak osa szła w stronę zbrojowni, nie zwracając uwagi na otoczenie. Poczekaj jeszcze tydzień, pingwini wypierdku. Ja ci jeszcze pokażę.
- Co tam mruczycie, McNeal?
- Nic, sir!
- No, no. Nie ma sie co nadymać. Chłopaki dostały w dupę, to i się chca odgryźć. Jak chcesz być dobrym dowódcą, musisz być przede wszystkim wzorem, a nie wyrzutkiem, jasne?
- Dowódcą? - Zuzia ze zdziwienia zapomniała o obowiązkowym sir. Oraz o zamknięciu buzi.
- Dowódcą.
Zuzia struchlała. Jeszcze tego jej brakowało. Już jej raz foczą kupę ktos wsadził do butów.
- Sir, z całym szacunkiem, mnie chłopaki nie słuchaja. Robia co chcą, rozrabiaja, a na przedzie zawsze musi być Zachariusz!
- Zachariusz, powiadasz?
Zuzia zawahała się. Co innego bronić się a co innego skarżyć.
- No, inne chłopaki też głupie są. To nie tak, że on sam jeden.
- Dobra, wystarczy. Dawaj tu ten swój hełm, spróbujemy poprawić nieco pozycję.

Tak niby nic, zupełnie przez przypadek Zuza nieco wcześniej wróciła do sauny, Zac nieco dłużej posiedział podczas trzeciego wejścia, w każdym bądź razie na kolejną przerwę wyszli na śnieg razem. Oczywiście, musiał w nią rzucić śniegiem, nie pozostała mu dłużna, po chwili nie zważając na nic zwarli się w klasycznych zapasach. Pierwszy zrezygnował Zac.
- Massakra, nic się nie zmieniłaś - stęknął i dodał - remis?
- Remis - Zuzanna uśmiechnęła się zdyszana. - Chodźmy do beczki, zimno się robi.
Weszli, usiedli grzecznie na wąskich ławeczkach pod wodą, tak dobranych, by siedzącym wystawała z wody tylko głowa.
- Co sie z toba działo? Zostałaś w szkole?
- Niee... Po tym, jak odkryli moje zdolności zaproponowali mi dalsze szkolenie. Nie mogę o tym mówić, nie gniewaj się.
Zachary zachichotał.
- No patrz, a słyszałem, że najpierw siedziałaś w szkole, a potem pracowałaś gdzieś na wschodzie, dla Ralteka.
- Ja słyszałam to samo o tobie - powiedziała Zuza i zamyśliła się. - Czyli nie pracowałeś dla nich? To co robiłeś?
- Też nie bardzo mogę o tym mówić... - Zac wręcz żałosnie spojrzał na nią.
- No przeciez nie naciskam. Znaczy, że też się szkoliłeś. Zresztą, hydrokinetyk - to brzmi dumnie!
- Tak jest, Królowo Sniegu - skłonił się w udawanej pokorze Zac.
- Spadaj. Pokaż lepiej jakąś sztuczkę.
Zac nie odpowiedział, przez chwilę nie działo się nic, po czym po obu stronach jego głowy pojawiły sie dwie małe trąby wodne. Ruszyły ku sobie na spotkanie, tuż przed zderzeniem wykonały uroczy pląs, omal ocierając się o siebie, po czym rozpoczeły taniec, o tyle dziwny, że im dłużej Zuzanna na niego patrzyła, tym bardziej motyle w brzuchu zaczynały przypominać o swoim istnieniu.
- Przestań już...
Trąby znikły, zmieszany Zac pochylił się w jej strone - Co, nie podobało ci sie?
- Podobało...
- To co? - Zac był na tyle blisko, że wystarczyło wyciągnąć rękę. Gdzieś w połowie odległosci, pod wodą, spotkały się ich palce. Nie zatrzymał dłoni, delikatnie sunął wzdłuż jej ramienia, jego twarz była niebezpiecznie blisko. Zamknęła oczy, dotyk warg był wszystkim czym teraz była, dotykała jego klatki samymi opuszkami, chciała, w zasadzie sama nie wiedziała czy chce, żeby ją objał, czy żeby tego nie robił. Zawroty głowy walczyły o lepsze z lekkością w brzuchu, gdy Zac nie przerywając pocałunku uniósł ją ku górze i wszedł w nią.
Zuzia McNeal w ciszy przerywanej jedynie pluskaniem wody przeżyła swój pierwszy w życiu orgazm.

poniedziałek, 27 października 2014

Barwy śniegu IV

Droga do czternastki przebiegła bez zakłóceń. Zajęło jej to dłużej, niż przewidywała, musiała obejść dwa pola połamanego lodu i zasypanych śniegiem pułapek, ale w końcu w szarym świetle ujrzała masywne ogrodzenie. W bramie znajdowała się standardowa skrzynka domofonu, wdusiła przycisk i prawie podskoczyła gdy z głośnika praktycznie bez zwłoki doszło do niej wezwanie do identyfikacji.
- Zuzanna McNeal.
- Witamy, prosimy do środka.
Szczęknął zamek, pchnęła ciężkie wrota, weszła i starannie zamknęła je za sobą. Wszelkie protokoły bezpieczeństwa podkreślały konieczność sprawdzenia perymetru, co prawda Zuza przez ostatnie kilkanaście godzin zamieniła sięw ludzki radar, szyja bolała ja od ciągłego kręcenia głową, ale dla świętego spokoju wykonała skan. Przed płotem nic, za płotem nic, śladów nie widać. Dobrze, że nie każą w plecaku grzebać, toż mógłby się tam kryć desant, pomyślała krzywiąc się szyderczo. Pojaśniało, wokół głównego wejścia bazy zapłonęło ciepłe światło.
- Witamy - w drzwiach stał, niepomny mrozu, wielki, dwumetrowy mężczyzna.
- Witam - Zuzanna zdjęła rękawicę. Weszli do środka, owiało ich ciepłe powietrze śluzy. Nieznajomy wyglądał, jakby miał wybuchnąć, widać było, że powstrzymywanie się od zadawania pytań kosztuje go niemało wysiłku.
- Chciałbym zaoferować wypoczynek, ale nie mamy czasu. Proszę się zakwaterować, spotkamy się za pół godziny w konferencyjnym. Maja pokaże pani drogę. - szczupła dziewczyna stojąca za wewnętrznymi drzwiami śluzy uśmiechnęła się na te słowa i wskazała niemo drogę. Stacja była czysta, ciepła, sprawiała przytulne wrażenie. Korytarze były krótkie, pastelowe kolory, przyćmione światła. Komuś nawet chciało się powiesić duże zdjęcia ldowych pól otaczających stację. Przystanęły przed kolejnymi z mijanych drzwi.
- To tutaj. Potrzebuje pani coś do przebrania?
- Przydało by się. Ósemka - dodała, widząc taksujący wzrok towarzyszki.
- Podrzuce coś za kilka minut. Proszę się rozgościć, spotkanie mamy za - sprawdziła zegarek - dwadzieścia pięć minut.

Na drugi dzień Zacharow zbudził ją z samego rana i zaraz po śniadaniu usiedli do medytacji. Tym razem Pancernica nic nie mówiła, Zacharow podawał rytm, prawdę powiedziawszy robił to nieco wolniej i Zuzia nie mogła początkowo skoordynować oddechu. W końcu wyciszyła sie, jej myśli zaczęły odpływac w nieznane i wtedy Zacharow wyciągnał niewielki złoty wisiorek w kształcie snieżynki, zawieszony na długiej nitce.
- Skup się na ruchu...
Zuzia czyła, jak kiwa się razem z wahadełkiem, z igloo, z Zacharowem. Wisiorek tańczył między nimi, robił się to większy to mniejszy, w końcu zatrzymał się zupełnie. Krawędzie miał gładkie, Zuzia czuła jego zimną powierzchnię. Przeskakiwała z jednego ramienia na drugie, na brzegach miał kolejne, drobniejsze gałazki. Chciała się ich przytrzymać, traciła oparcie, płatek wymykał jej się z rąk, poczuła ból i krzykneła. Na głowie rosła jej niewielka śliwka, Pancernica podnosiła ją z podłogi patrząc z wyrzutem na Zacharowa.
- Nikt jej wtedy nie hipnotyzował, mówiałm ci!
- Z twojego opisu wynika, że się zahipnotyzowała sama... Nic nie rozumiem...
- Płatek - głos uwiązł jej w gardle, odkaszlnęła i powtórzyła jeszcze raz - Płatek był zły.
Wydawało się, że jej nie zrozumieli, stali i patrzyli to na siebie, to na nią.
- Za płytki - dodała, patrząc na Pancernicę.
Ta przez chwilę jeszcze patrzyła na nią, ale na twarzy wykwitł jej dyskretny uśmiech.
- Coś mi się wydaje, Zac - powiedziała, patrząc cały czas na Zuzię - że mamy tu fraktalowca.

Obawiała się, że dostanie czyjeś ubrania, ale Maja przyniosła jej klasyczne ubiór pracowników bazy. Bielizna z drytexu, polar, goretex i nanotec - nawet jej własne wyposażenie nie było tej klasy, przedkładała bawełnę nad syntetyki, a jej zewnętrzna warstwa to był stary, dobry trójfazowy goretex z warstwami polistyrenu. Sprawdziła kołnierz zewnętrznej warsty i uśmiechnęła się - standardowe złącza, nie powinno byc żadnych problemów. Upchnęła wszystko w szafie i w zielonym polarze wyszła na korytarz. Maja już czekała. No i dobrze, pomyślała zgryźliwie. Może w końcu dowiem się, za jakie grzechy musiałam tłuc dupsko taki kawał na piechotę. Wiedziała, że podjęte wcześniej próby transportu drogą powietrzną zawiodły, zniknęły również dwie ciężkozbrojne expedycje wysłane z wybrzeża, jej nastrój był wywołany raczej ulgą spowodowaną dotarciem do stacji. Po drodze na chwilę przystanęły w kantynie, Zuzia pochłoneła kilka kanapek na stojąco. Żuła ostatnią, gdy doatrły do sali konferencujnej.

Plan zajęć zmienił się nieco. Kiegsdotter nie nalegała już na wchodzenie w trans w trakcie ćwiczeń, skupiła się za to na precyzji oddychania i wewnętrznym wyciszeniu. Bez parcia na efekty Zuza czuła się dużo lepiej, zamiast stresu wynikającego z poczucia nieradzenia sobie z problemem zaczęła doceniać spokój, jaki odczuwała w czasie ćwiczeń. Zacharow zorganizował świetlicę, ku zmartwieniu Zuzi znalazł się tam nawet terminal komputera do zdalnej nauki. Po tygodniu nauczyciele zaczęli przejawiać objawy irytacji, nie bardzo rozumiała dlaczego, robiła dokładnie to, czego wymagali, w końcu zapytała Zacharowa. Ten roześmiał się swoim niedźwiedzim głosem.
- Nie, Zuziu, to nie przez ciebie. Czekamy na śnieg.

- Witam - gdy weszła do sali i zajęła miejsce, światła przygasły, zapalił się ekran i na mównicę wyszedł mały, rudy facet.
- Nazywam się Walton, jestem szefem Sci-Op. Zanim zaczniemy, muszę państwa uprzedzić, że informacje, którymi się podzielę, są tajne.
Przez salę przeszedł szmer. Wiadomo było wszem i wobec, że pingwiny zrobiły się ostatnio naprawde paskudne, dwie zniszczone stacje i kilka oddziałów, które zniknęły bez śladu mogły być powodem do niepokoju, ale nie było to w sumie nic nowego.
- Jak panstwo zapewne wiedzą, nasza ekspansja na południe napotkała zdecydowany opór. Kontrolujemy w chwili obecnej obszary położone poniżej 70 stopnia. Na Wschodzie wbiliśmy się nieco w płaskowyż, na zachodzie doszliśmy dalej, prawie pod 75 równoleżnik. Niestety, im bliżej do bieguna, tym wiekszy opór pingwinów. Kontroluja oni praktycznie niepodzielnie cały obszar objęty 80 równoleżnikiem.
Zuzanna rozglądnęła się po pomieszczeniu, kilkanaście osób wpatrywało sie ni to ze znudzeniem ni to z zainteresowaniem w ekran. Po cholere opowiadać banały zaraz po tym jak się postraszyło Bóg raczy wiedzieć jaka tajemnicą? Za osiemdziesiątkę zapuszczali sie teraz chyba tylko samobójcy. Sam mróz, regularnie osiągający -80 stopni, a niektórzy wręcz twierdzili, że dochodzacy do -100, był wystarczającym powodem, żeby trzymać się od tych stron z daleka. Nawet najlepsze skafandry miały problem utrzymac śmiałka przy życiu dłużej niż kilka dni, zużycie energii rosło wykładniczo. Jeżeli do tego dołożyć to pseudoptasie cholerstwo, które potrafiło w ciągu kilku chwil znokautować ofiarę, odmawiającą posłuszeństwa broń, problemy z zaopatrzeniem i transportem, obraz rysował się wyjątkowo klarownie. Nikt o zdrowych zmysłach nie zapuszczał się w tamte rejony.
- Będziemy musieli się dostać mniej więcej tutaj - rudy pacnął wskazówką w lodowy płaskowyż gdzies pomiędzy Dome Argus a biegunem.
Zaległa cisza. Zebrani na sali rozglądali sie dyskretnie dookoła jakby upewniając sie, że usłyszeli to co usłyszeli. Rudy rozglądał się, jakby oczekiwał pytań, ale jedyne jakie Zuzannie przyszło do głowy wiązało się z psychiatrą i niezażytymi tabletkami. Zdurniał?
- W chwili obecnej istnieją cztery bazy kontynentalne. Najlepiej trzyma się Timulken na przylądku Cooka, Invercargil w Nowej Zelandii i Big Witch, mała wysepka na południe od Tanzanii. Australia jest poza zasięgiem, Afrykę tracimy, właśnie ewakuujemy ostatnich ludzi z Cape Town, tak, że w zasadzie można mówić o trzech. Zostawimy tam w pełni zautomatyzowaną stację, ale z naszych doświadczeń z Australii i Tanzani wynika, że nie przetrwają długo.
Przerwał, pogrzebał trochę w papierach i rzucił na diaskop odręcznie wykonaną mapę.
- To jest nasze terytorium. Na kontynencie nie da się juz żyć, promieniowanie przekroczyło tam wszelkie normy. Pozostałe placówki nie wytrzymaja długo. Ale nie to jest najgorsze.
Wyciągnął kolejny nakres, upewnił się, ze wszyscy widzą.
- Precesja Ziemi wynosi około 23 stopni, czas jej trwania około 26 tysięcy lat. A przynajmniej tak było do niedawna. Z naszych obliczeń wynika, że w chwili obecnej przyspieszyliśmy do prawie pótora stopnia rocznie.
Zuzanna nie do końca łapała o co chodzi, jaka znowuż precesja? Na wszelki wypadek nie zapytała, ale z jakiegoś powodu poczuła lodowate kulki toczące się wzdłuż jej kręgosłupa.
- W ciągu najblizszych 10 - 20 lat płaszcz przechyli się na tyle szykbo i daleko, że jądro wykona obrót. Takie kataklizmy nawiedzały juz Ziemię kilka razy, przynosząc mniejsze lub większe katastrofy. Ale teraz mamy dodatkowy problem. Jeżeli do tego dojdzie, wszystko, co w tej chwili szaleje w butelce magnetycznej pasów Allena, przejdzie nad nami. A nie mamy ani środków ani możliwości, żeby zapewnić w tym czasie bezpieczeństwo mieszkańcom Antarktyki. Po prostu - nie przeżyjemy.
Tym razem nie poruszył sie nikt. Wszyscy zastanawiali się, co ma piernik do wiatraka.
- Z naszych informacji wynika - rudy z nieszczęśliwą miną przełknał ślinę i przeszedł do credo - że Atlantydzi mieli urzadzenie do stabilizacji bigunów. I że znajduje się ono gdzies tutaj - powtórnie wskazał palcem na mapę.
Nastrój dramatu prysnął jak bańka mydlana. Przez salę przeszła fala szczerego śmiechu.

Siedzieli we trójke, tym razem karimaty wynieśli na zwenątrz. Zuzia siedziała twarzą na południe, zza jej pleców świeciło słońce. Padał śnieg, pojedyncze, duże płatki z wdziękiem spływały z nieba ku bieli lodu. Znów czuła piekno symetrii każdego z nich, były prawie na wyciągnięcie ręki. Wchodziła w trans zgodnie z rytmem narzuconym przez Pancernicę, płatki mieniły sie w słońcu, spadały coraz wolniej, zatrzymała jeden i przywołała go do siebie. Jego symetrie, szesciokąty w sześciokątach zawierających szesciokąty, jak lustra w lustrach, zaczynało jej się kręcić w głowie i wtedy usłyszała głos Zacharowa.
- Przywołaj drugi.
Hm, przestała się zapadać, poszukała wzrokiem kolejnej snieżynki, ta była inna, każda w zasadzie była unikatem, ale sześciokatna symetria była wspólna dla każdej. Ta też miała na brzegu malutkie sześciokąciki, które miały...
- Nie zgub pierwszego - głos Zacharowa był ciepły ale dośc stanowczo ograniczał jej zapatrzenie się w głąb. Po chwili oba płatki wirowały wokół wspólnej osi, jeden nieco wyżej niz drugi, Zuzia czuła jakis niedosyt, dwa, a powinno być... sześć... Tym razem poszło dużo szybciej, nie pozwoliła sobie na przekroczenie trzeciego poziomu. Kolejne płatki dołączyły do kregu i po chwili sześciokąt krążył w powietrzu.
A teraz zbliż je do siebie i połącz...
Zuzia przybliżyła pierwsze dwa, w ruch wdarł się dysonans, próbowała zbliżyć pozostałe, te które poruzyła jako pierwsze spadały, traciła kontrolę, taniec, jej taniec stał się jakimś kulejącym podrygiwaniem, zeszła jedno pietro niżej, tam gdzie rozpoczynało sie królestwo symetri kolorów, będzie łatwiej zestawić tancerzy. Odzyskała kontrolę, lecz jej podwłądni zwolnili, ich ruch był wyraźnie wolniejszy, musiala mieć większa kontrolę, czyli musi wyjeść głebiej, niżej, kolejna warstwa, kolejne lustro, trzymała pewnie wszystkie sześc w idealnym sześciokącie, przyspieszyła ich wirowanie. Tańczyły posłuszne jej woli, migotliwy krąg wznosił się między nią a nauczycielami, wydawali się zauroczeni pokazem, nie ruszali się, ich usta były otwarte w zachwycie, nawet płomień świecy przestał drgać... Czuła się lekko, zwiewnie, chciał zawirować wraz ze śnieżynkami, wstała, usłyszała huk i zapadła się w ciemność.

----------------------

Ogłoszenia parafialne:

Posiadam 7 (słownie siedem) nowych, nie uzywanych AMBU (model Intersurgical 7152), które w tym kraju z powodu posiadania DATY WAŻNOSCI (!) zostały wycofane z użytku. Oddam darmo, jedyne koszty to przesyłka (Paczka Polska zrobi to za m/w 50-100 PLN)

A drugie to w zasadzie pytanie jest: czy chcecie mieć te odcinki dłuższe, ktrótsze, i jak nie takie to jakie i dlaczego ;)

czwartek, 9 października 2014

Barwy śniegu III

Tym razem nie zbudziło jej nic. Czujniki milczały, na zewnątrz namiotu delikatnie szumiały pojedyncze porywy wiatru. Dla świętego spokoju przez dobry kwadrans lustrowała otoczenie, w końcu zabrała się za klarowanie sprzętu. Ktoś mógłby wymyślić cholerny guzik "pakuj się" czy coś, myślała, starając się upchnąć wszystko w plecaku. Szybko zebrała czujniki i ruszyła na południowy wschód. Przy wyjściu z rumowiska przystanęła na chwilę, nigdy nie było jej dość patrzenia w niebo przedświtu. Owszem, lubiła światła zórz polarnych, ale nic nie mogło się równać z różowo-pomarańczowym niebem zapowiadającym ciepłą porę. Znowu będzie można wystawić twarz do słońca, rozmarzyła się.   Przestawiałą miarowo stopy rozpędzając się do swojego zwykłego tempa, gdy nagle kątem oka złowiła ruch. Zadziałały odruchy, padła na śnieg, podczołgała się do pierwszej muldy i wyjęła noktowizor. Nie musiała sie długo wpatrywać, cholerny nielot stał na niewielkim wzniesieniu, kilkaset metrów od niej. Zwrócony na poludnie, wydawał się być zupełnie nieszkodliwy. Jeden. Gdzie jeden, tam i reszta... Po klikunastu kolejnych minutach wypatrzyła kolejne kilkanaście małych, złowrogich postaci. Poczołgała sie z powrotem do rumowiska, ciągnąc plecak za sobą. Dopiero schowana bezpiecznie za krawędzią lodu sprawdziła ponownie, nie zauważyła nic podejrzanego. Wyjęła mapę. Po tej stronie masywu nie da rady. Kilka kilometrów dalej zaczynała się równina, przy wschodzącym słońcu będzie widoczna jak na dłoni. Do tego bez przeszkód będą mogły ją przyprzeć do ściany, mapa w tym miejscu miała jedną pozimicę przy drugiej. Jedyną drogą była przełęcz użyta wczoraj przez poprzednie stado. Po drugiej stronie Maurice'a można było zejść na zachód i nadkładając kilka godzin dojść do czternastki od południa. A jeżeli pingwiny zaczaiły się rownież tam, spróbuje strawersować masyw, zachodnia sciana nie była tak stroma ja ta od wschodu. Miała ruszać, gdy usłyszała jak nadchodzą. Musiał ją któryś wypatrzyć, gdy czołgała się do kryjówki. Zdjęła plecak i ruszyła w ich strone. Na otwartej przestrzenia zawsze istniała szansa, że się wyrwie, w korytarzach rumowiska nie miała żadnych. Zza muld wyszły pierwsze dwa, gdy ja zobczyły zaczęły ją zachodzić z obu stron. Natychmiast dołączyło do nich jeszcze kilka, pozostałe spokojnie czekały z przodu, stopniowo zamykając półokrąg. Wśród nich stał dowódca, nieruchomo wpatrywał się prosto w swoja ofiarę. Zna się na rzeczy, pomyślała z wściekłością. No nic, zobaczymy jacy jesteście szybcy.

- Panna McNeal! - ostry głos Pancernicy wyrwał ją z zamyślenia. - Medytacja to nie jest myślenie o niebieskich migdałach! Skoncentruj się na mantrze! Korelacja! Wdech - wydech!
Jako najsłabszej w grupie nauczycielka poświęcała jej najwięcej uwgi. Koło niej Zachary siedział bez ruchu, jego klatka praktycznie nie poruszała się. Był pierwszym, który opanował tajniki wchodzenia w trans, teraz wykonywał pod okiem Kriegsdotter ćwiczenia relaksacyjne. Reszta grupy lepiej lub gorzej dawała sobie radę, ale pełnego transu nie osignał poza nim nikt. Zuzanna z powrotem narzuciła sobie mantrę kontroli oddechu i utkwiła wzrok na wprost siebie.  Za oknem spadały płatki śniegu, monotonnie przesuwały się z góry na dół. Od tego ruchu Zuzi zaczęło się chcieć spać. Patrzyła na te przelatujące przez środek okna, gdy wtem boczne nabrały kolorów. Ze zdziwienia rzuciła okiem, nie, wydawało jej się. Chyba efekt wpatrywania się w jedno miejsce. No to spróbujmy jeszcze raz. Skoncentrowała się na wsystkim i na niczym. Dość szybko na obrzeżu wzroku biel straciła swoją nudną jednolitość, po chwili również płatki na środku przestały być białe, ich obrzeża zaczęły sie mienić różnymi kolorami. Wybrała jeden, zmrużyła oczy. Pulsował lekko w rytm jej serca, zapragneła go złapać, łup-łup w jej czaszce cichło, śnieżynka mieniła się różowo, czerwono, znowu różowo - łup - płatek robił się coraz większy, wpatrywała się w jego brzeg, gdzie sześciokątna symetria była najbardziej widoczna - łup - na powierzchni sześciokąta zobaczyła małe sześciokąciki złożone z jeszcze mniejszych, płatek rozrastał się pod jej spojrzeniem, nie widział już go całego a jedynie mały, coraz mniejszy fragment. Krystaliczna struktura stawała się coraz bardziej uporządkowana - łup - do czerwieni doszła zieleń i fiolet, widziała wielowarstwowe połączenia, barwy rozpadały się na coraz więcej kolorowych pasemek - a gdyby tak obrócić... Śnieżynka rozyspała się na sześć mniejszych, te rozpoczęły powolny taniec. Każdy płatek miał inny kolor, między nimi powietrze było wyraźnie jaśniejsze. Zuzia przekrzywiła głowę, płatki zminiły płaszczyznę wirowania, równocześnie przyspieszając...  Uderzenie zapiekło, panicznie nabrała głęboko powietrza.
- Spokojnie,  teraz skup się na oddechu - głos Pancernicy dochodził z odległych galaktyk - wdech na omm, wydech, nie, nie, bez humm, wdech omm i wydech, dobrze, a teraz z ramionami, wdech - głos był coraz bliżej, Zuzanna odzyskiwała spokój, poddała się rytmowi narzuconemu nauczycielce, przez kilka kolejnych minut siedziały naprzeciwko, wykonując ćwiczenie, po czym niespodziewanie Pancernica uśmiechnła się do niej.
- Jak się czujesz?
- Dobrze - po chwili zastanowienia odparła Zuzanna. Naprawdę czuła się wyśmienicie, nie myślała teraz o transie, niezadowoleniu nauczycielki czy kpiących spojrzeniach jej kolegów.
- Koncentracja, Zuziu, koncentracja! Mówiałam, żeby nie mysleć, nie zbaczać, koncentrować się na procesie?
Zuzanna była tak zaskoczona przejściem z McNeal na Zuzię, że nie zwróciła uwagi na karcący ton. Kiwnęła głową. Zaczynało docierać do niej, że siedzą w klasie same. Zaburczało jej w brzuchu.
- Idź na obiad. Muszę porozmawiać z panem Zacharowem.

Czuła jak jej napięcie spada do zera. Zawsze tak miała w sytuacjach bez wyjścia, kończyły się deliberacje, wątpliwości, gdy znajdowała się w stanie zagrożenia życia nagle widzała wszystko zimno, bez emocji. Szanse miała mizerne, ale nie był to powód, by je jeszcze dodatkowo zmniejszać bezrozumną paniką. I właśnie wtedy, gdy miała zaatakować, spadł pierwszy płatek sniegu. Omal nie roześmiała się w głos. Jednym ruchem zrzuciła rękawiczki, obróciła dłońmi, płatek zwirował, zobaczyła kolejne. Pingwinom nagle zaczęło się spieszyć, wyglądający na dowódcę zaczął tłuc skrzydłami, ci z boków przyspieszyli, starając się zamknąć krąg. Część stawała nieruchomo, najlepszy dowód, że osiągnęli wystarczającą odległośc. Uderzyła w zatrzask hermetyzacji, jej kombinezon zrobił się duży i luźny, wyskakiwała z niego tak szybko jak tylko mogła, równocześnie starła się utrzymać wszystko w ruchu, śnieżynki posłuszne ruchom dłoni formowały wiry i koła. W koncu pozbyła się wszystkiego, poczuła zimno przenikające do szpiku kości. Wzięła głeboki wdech, pozwoliła, by mróz wszedł w nią. Początek zawsze był paskudny, nie lubiła go. Na szczęście było wystarczająco zimno. Wraz ze spadkiem temperatury czuła jak wzrasta jej moc, śnieżynki już nie wirowały, białe jednolite smugi otaczały ją, chroniąc przed pingwinami. Chwila była po temu dość odpowiednia, ostatnie z nich zajmowały swoje miejsce w półogkregu, wiekszość już się kiwała. Zaczął jak zwykle dowódca, nie pomyliła się z oceną. Oczy lśniły mu czerwono, rozłożył skrzydła i pochylił się do przodu. Jego ruch powtórzyły dwa najbliższe, potem kolejne. Gdyby nie jej tarcza, prawdopodobnie już by była nieprzytomna. Wściekłość zatrzęsła nią do szpiku kosci, straciła koncentrację, zimno prawie zwaliło ją na śnieg. Jeszcze jeden wdech, i jeszcze jeden, walczyła o odzyskanie kontroli, czując jak pingwiny napierają na nią  jak miękka poduszka w rękach mordercy. Śnieżynki znów przyspieszyły, jej serce zwalniało, przeszła miękko z te-ko do te-nai. Wir wokół niej zmienił się w mały tajfun, choć w samym epicentrum, tam, gdzie stała, powietrze się nie poruszało. Zaczynała świecić, efekt uboczny transpozycji, rozedrgane pasemka barw zatańczyły po okolicznych muldach, po płytach lodu, po zatrzymanych w pół ruchy pingwinach. Kolejna zmiana pozycji, niespiesznie zaczeła sekwencję, wiedząc, że teraz już nic i nikt jej nie powstrzyma, poruszała się w przedziałach czasowych niedostępnych dla zwykłego śmiertelnika. Wir, posłuszny jej ruchom rozszczepił się na drobne wstęgi, które wzniosły się ponad jej głowę po czym nagle uderzyły w pingwiny. Czerwone paciorki oczu zgasły jak przepalone żarówki. Poczuła chłód, zimny dreszcz, jak w saunie, gdy przegrzane ciało daje do zrozumienia, że ma już dość. Powtórnie wzniosła wstęgi, lecz tym razem wpierw pozwoliła opaść im do stóp, po czym gwałtownym rzutem zakończyła sekwencję. Wyjście z transu było jak uderzenie w twarz gumowym młotem. Padając, czuła jeszcze podmuch ostatniego wybuchu, po pigwinach, muldach, lodzie nie został nawet ślad. Wbijała się w kombinezon, zgrabiałe ręce nie pomagały, wydawała się sobie straszliwie powolna, w końcu dopięła ochronnę hełmu i złamała płytkę aktywatora. Chemiczne ciepło rozlało się po kombinezonie, parzyło w stopy, w uszy, w nos. Ciągle oszołomiona sprawdziła zegarek, całość nie zajęła więcej niż dwanaście sekund. Westchnęła lekko. Znowu miała szczęście, powinno obejść się bez odmrożeń.

- Zuzanno, dzisiaj masz zajęcia indywidualne z panem Zacharowem! -  Kamiko jak zwykle z uśmiechem zagrodził jej drogę. Stanęła niezadowolona. Chciała w końcu udowodnić, że jest tak samo wytrzymała jak pozostałe dzieci, przykładała się przez ostatni miesiąc do treningów z całym zaangażowaniem. Poświęcała nawet czas wolny, inni chodzili na świetlicę albo na basen a ona w tym czasie z uporem maniaczki wykręcała ostatnie poty na bieżni.
- No już, już, nie rób takiej miny. Zajęcia fizyczne nie uciekną. Pan Zacharow będzie na ciebie czekał na zewnątrz, za dziesięć minut masz być gotowa.
Myślała, że pójdą do bałwaniarni, jak szybko przezwali warsztat Zacharowa, ale gdy wyszła, okazało się, że w siedzi on w samochodzie. Razem z Pancernicą.
- Zapnij się, to chwilę zajmie.
Faktycznie, jechali dobre pół godziny. Zacharow prowadził szybko, ale pewnie, zmierzali w kierunku portu. Z oddali widać było kołujące nad trawlerami mewy, czekały na swoją szansę by porwać coś z pokładów. Zuzanna zaczynała już dostrzegać sylwetki ludzkie krzątające się na statkach, gdy samochód skręcił w kierunku gór. Poruszali się praktycznie po bezdrożu, gąsienice mieliły z wysiłkiem nawiany śnieg, jedynie aluminiowe lśniące tyczki zapewniały, że to jednak jest jakiś szlak. Ujechali jeszcze kilka kilometrów, w końcu zatrzymali się przed dużym igloo. Zacharow wraz z Pancernicą wysiedli bez słowa, Zuzanna odpieła pasy i poszła za nimi. Zacharow zamknął wejśćie, stalowe płyty wyglądały idiotycznie na tle lodu. Górna część igloo była zupełnie przeźroczysta, błekit nieba nadawał delikatna poświatę wszystkiemu w środku. Usiedli na rozłożonych w okrąg matach, nauczyciele twarzą do wyjścia, Zuzia na przeciwko nich, tam, gdzie wskazali jej miejsce.
- Wygodnie?
- Yhym - pytanie o komfort padające z ust Pancernicy było tak zaskakujące, że zapomniała o dobrym wychowaniu. Nikt nie zwrócił uwgi.
- Chciałbym, żebyś weszła w trans, tak jak to ci się udało na ostatniej lekcji z panią Kriegsdotter.
Zuzia kiwnęła głową. Rozpoczeła omm-ach-humanie pod nadzorem Pancernicy. Tak jak została nauczona nabierała i wypuszczała powietrze, potem na polecenie nauczycielki przeciągała humm, skracała omm, znowu wracała do standardowego rytmu. Zajęcia przedłużały się, nauczyciele starali się nie tracić cierpliwości, Zuzia wdychała, koncentrowała się, wydychała, koncentrowała się, wszystko psu na budę.
- Nic z tego niebędzie - Zacharow popatrzył na nią z wyraźnym zwątpieniem.
- No nic, zjemy coś i do spania. Spróbujemy jeszcze raz jutro rano.

poniedziałek, 6 października 2014

Barwy śniegu II

Zdecydowała, że odbije na południe. Przed słońcem nie ucieknie, z każdym dniem robiło się jaśniej, ale w odległości około dwudziestu kilometrów zaczynało się wypiętrzenie Maurice'a. W tej okolicy było wystarczająco dużo nierówności terenu by ukryć namiot. Nie ma co się rozmieniać na drobne, pomyślała. Jedna rzecz na raz. Skonfrontowała kompas, zegarek, komputerek i układ gwiad. Jeszcze jakieś sześć godzin, zdecydowała. W sumie połowa trasy za nią. Utrzymując równe tempo powinna być przy Maurice'u za jakieś pięć godzin. To dawało nadzieję na przyzwoity wypoczynek a może nawet na jakąś ciepłą kolację? Wsunęła kolejny kawałek tabliczki glukozy do ust i ruszyła, szara sylwetka na szarym sniegu w przedświcie dnia.

- Dzień dobry! - tubalny głos powiatał ja na progu. Niewielki, chudy, starszy pan pochylił się w jej stronę i wyciągnął rękę.
- Jestem Kamiko, a ty to pewnie Zuzanna?
- Zuzanna McNeal - delikatnie dygnęła nóżką.
- Chodź, wszyscy już są, czekaliśmy tylko na ciebie! Zostaw walizki tutaj, zaniesiemy je później do twojego pokoju.
Kopuła wejściowa była olbrzymia. Zmiesciło by sie tu pewnie z pięć naszych igloo, pomyslała. Iód na podłodze był idealnie gładki, maty tworzyły barwną mozaikę ścieżek odchodzących od głównego wejścia do trzech tuneli.
Po prawej są pokoje uczniów, stołówka, świetlica i biblioteka. Zajęcia będziecie mieć w szkole, prosto. Lewy korytarz wiedzie do centrum sportowego i pokoi nauczycieli, gdybyś potrzebowała pomocy to tam ich znajdziesz. Ja zawsze - no,prawie zawsze - jestem tutaj, gdybym był nieobecny to na kontuarze znajdziesz dzwonek.
Kamiko pochylił sie nad nią i zaśmiał cicho. Brzmiało to jak pomrukiwanie niedźwiedzia, który zabładził kiedyś w okolice ich domu. Tata odpędził go później na południe w stronę zatoki, mówił, że tam znajdzie dość pożywienia, by przeżyć. Musiał się później tłumaczyć szeryfowi, ponoć niedźwiedź narozrabiał straszliwie, wyjadając rybakom ryby z sieci. Tata bronił się, że to nie jego wina, że rybacy powinni zabierać wszystko do przetwórni, wyszła z tego karczemna awantura.
- Nie denerwuj się, przywykniesz. Tak naprawdę to jesteśmy małą szkołą, nie zabłądzisz! - zaśmiał się jeszcze raz, jego hu-hu-hu rozeszło się echem po sali i wskazał Zuzi drogę.
- Chodź za mną. To niedaleko.

Albo policzyła coś niedokładnie albo szła szybciej niż jej się wydawało, dość, że po około czterech godzinach była na miejscu. Teren wznosił sie i opadał, ku południowemu zachodowi ciągnał się wyrastający na ponad kilometr grzbiet Maurice'a. Ruszyła wzdłuż jego wschodniego brzegu wyszukując dobrego miejsca na kryjówkę. Jakies pół godziny poźniej znalazła czego szukała. Lód wypiętrzył się tutaj, mniejsze i większe płyty nachodziły na siebie tworząc prawdziwy labirynt przejść i komór. Wybrała dobrze osłonięte miejsce, zrzuciła plecak i sprawdziła okolicę. Po piętnastu minutach wróciła zadowolona i zaczęła stawiać bazę. Tym razem żadnej prowizorki, pełna wysokość, dwa pomieszczenia, nawet podłaczy defroster, zdecydowała. Mróz mrozem, a kąpać się trzeba. Nigdy nie rozumiała traperów którzy potrafili nie myć się podczas wypraw. Bhrr... - zatrzęsło ją z obrzydzenia. Wracając po kilku miesiącach śmierdzieli tak straszliwie, że człowiek mógł zapomnieć o przykazaniu gościnności. Pół godziny później wszystko było gotowe. Alarmy ustawiła na wszystkich trzech wyjściach na równinę, prócz defrostera zdecydowała sie na uruchomienie kuchenki, od smaku glukozy zaczynało ją mdlić. Sprawdziła jeszcze śnieg, ale w dalszym ciągu była to zbita, lodowa masa, żadnych płatków, nic, co mogłaby użyć. Z filozoficznym uczuciem, że nie można mieć wszystkiego, weszła do śluzy i włączyła grzanie.

Spotkanie było dziwne. Zuzanna oczekiwała wrzeszczącego tłumu ludzi a w sali znajdowało się raptem kilkanaście osób. Dzieci siedziały za kolorowymi ławkami, przed nimi, pod wielkim monitorem, stało czworo dorosłych w błękitnych uniformach. Usiadła przy najblizszym stoliku.
- Dzień dobry. Skoro jesteśmy wszyscy, czas się przedstawić. Ja, jak wiecie, nazywam się Korgen i jestem dyrektorem. Prócz tego nauczam przedmiotów ścisłych. Pani Kriegsdotter - dyrektor wskazał dłonia na stojącą na końcu szeregu wysoką blondynkę - zajmuje się wychowaniem fizycznym , survivalem i technikami medytacji. Pan Zacharov - wskazał na wielkiego, brodatego mężczyznę - jest trenerm śniegu. Pan Shalke wykłada biologię, nauki humanistyczne, prócz tego będziecie z nim mieli zajęcia samoobrony. A pana Kamiko już poznaliście, jest waszym opiekunem, będziecie się do niego zgłaszać w przypadku jakichkolwiek problemów. Uczniowie wyższych lat przyjadą jutro, również ich opiekunowie się tu zjawią, więc prosze się nie dziwic widząc kogoś obcego. Uniformy szkolne znajdziecie u siebie w szafkach, teraz proszę się rozpakować, za pół godziny mamy kolację a potem czas wolny. Pan Kamiko pomoże wam dzisiaj poznać układ pomieszczeń oraz plan zajęć, prosze to zrobic po kolacji - zwrócił się w stronę ich opiekuna. - Dziękuję, to wszystko.
- Chodźmy - Kamiko wydawał się być naładowany uśmiechem - pokażę wam gdzie będziecie mieszkać.
Wyszedł pierwszy. Dzieci siedzące za pulpitami rozejrzały się dookoła, po czym zaczęły wychodzić do tunelu. Zuzanna wyszła ostatnia, tak samo onieśmielona jak jej współtowarzysze.

Siedziała na macie w pozycji lotosu, czuła jak jej serce zaczyna zwalniać, pierwsze fale transu prostowały świadomość gdy zabrzmiał alarm. Kontrolka południowego wyjścia zgłosiła ruchomy obiekt. Klnąc w żywy kamień wbijała się szybko w kobinezon, mechaniczne ruchy, wyuczona sekwencja, przypominało to nieco tai-chi w przyspieszeniu. Dwie minuty później biegła w stronę południową z noktowizorem w ręku. Łudziła się, że może to jakiś w gorącej wodzie kąpany traper ruszył przed wschodem, ale w głębi czuła, że to pingwiny. Ciekawe, czy ja namierzyły, czy to tylko zwiad. Wbiegła na mały pagórek, na którym ukryła sensor i zaczęła lustrowac okolicę. Tam są, zaraz ich nieopierzona mać. Podświetlone na zielono postaci przemieszczały się na południowy zachód, oddalając sie od niej. Liczyła szybko, grupa miała ze trzydzieści osobników, na zwiad za duża, na migrację za mała... Poczuła jak stres sciska jej żołdek. Polują, ciekawe czy na nią, czy jest tu w okolicy jeszcze ktoś. Pozostała na posterunku dobre pół godziny, w tym czasie cała grupa weszła na przełęcz i znikneła po zachodniej stronie. A srały was mewy i małe mewki też. Do czternastki daleko już nie było, bez obciążenia mogła robić 8 kilometrów na godzinę, przez chwilę nawet bawiła się myślą, żeby porzucić ekwipunek ale stare odruchy sprzeciwiły się z całą mocą. A co jak nie trafi? Albo czternastka została przejęta? Sznase, jakkolwiek małe, istniały, a bez sprzetu zdechnie najpóźniej po 48 godzinach. Nie, trzeba się trzymac planu, pomyslała. Na wszelki wypadek zdublowała sensory w połowie każdej możliwej drogi podejścia po czym wróciła do namiotu. Wejście w trans zajęło jej prawie godzinnę, nieproszone myśli przeszkadzały jak mogły, adrenalina szalała jej w żyłach, ale w końcu wzięła się w karby. Wykonała pełną relaksację i z uczuciem, której pozazdrościć by jej mogła góra lodowa, zapadła w sen.

środa, 1 października 2014

Barwy śniegu I

Lubiła ten specyficzny rodzaj ciszy. Pewnie nikt inny nie nazwałby tak dźwięków wichury przewalającej się przez białe pustkowia, ale dla niej oznaczało to raczej brak ludzkich głosów. Można było zatopić się we własnych myślach albo po prostu nie myślec wcale i chłonąć bez słów, samymi obrazami. Szła powoli, krokiem wytrawnego piechura, który wie, że najważniejsze to iść. Że nawet najdłuższa droga zostanie pokonana, byleby przestawiać nogi. Nie niosła zbyt dużo, zamiast ciągnąć sanie zabrała ze sobą plecak. Nie ważył więcej niż 30 kilogramów. Na jej szczęście szła z wiatrem, smagał co prawda nieco z prawej, odruchowo chroniła głowę przekrzywiając ją na zawietrzną, ale za to pomagał posuwać się do przodu. Dodatkowo przewiany śnieg był twardszy, nie zapadał się pod nią. Z drugiej strony nigdzie nie widziała płatków wystarczająco dużych, by rozpocząć konstrukcję. Wszystko drobnica, miał, kryształki lodu tnące skóre. Zaraza. Może gdyby znalazła jakąś osłonę byłoby łatwiej, ale przy bladym świetle przedświtu widoczność nie była wieksza niż kilkadziesiąt metrów. Sprawdziła kompas, przeliczyła szybko w myślach przebyty dystans. Nawet przy optymistycznych założeniach zostało jej przynajmniej 18 godzin marszu. Cholera, jeżeli nie znajdzie miejsca na wypoczynek, będzie naprawdę ciężko. Rozglądnęła się dookoła, z przodu po lewej majaczył niewielki garb. Ominęła go, sprawdzając ostrożnie, czy pod nawianym śniegiem nie czai się pułapka. Gdy wreszcie doszła na drugą stronę, okazało się, że garb jest całkiem przyjemnie wyglądającą muldą, za którą wiatr przestał być dokuczliwy. Z uczuciem ulgi zdjęła plecak i wyprostowała ramiona. Ale zimno. Musi być przynajmniej minus 50, oceniła. Wyjęła z plecaka namiot, rozłożyła go na śniegu i wczołgała się do niego nogami na przód. Wciągnęła za sobą plecak, zasznurowała wejście i przestawiła zawory. Przez następne dziesięć minut leżała bez ruchu, starając się nawet nie myśleć: w namiocie nie było za dużo tlenu, a filtry potrzebowały dobrego kwadransa, żeby zacząc działać poprawnie. W końcu namiot nad nią drgnął i uniósł się nieznacznie. Odetchnęła głebiej, poczuła charakterystyczny zapach i dopiero wtedy pozwoliła sobie na uśmiech. Wiedziała, że dla zewnętrznego obserwatora stała się kolejnym elementem krajobrazu, w pełni funkcjonalny namiot praktycznie nie tracił energii, większość była utylizowana w procesie oczyszczania powietrza i wody, reszta szła na podgrzewanie drobnej ilości tlenu pobieranego z zewnątrz. Po kolejnych piętnastu minutach mogła już usiąść i rozebrać się; nie lubiła spać nago, wystarczająco dużo się nasłuchała o nieszcześnikach którzy zamarzli na śmierć z powodu durnego defektu powłoki, ale nie miała wyjścia. W wigotnym ubraniu daleko nie zajdzie. Nastawiła budzik i zamkneła oczy. Swist wiatru, ciemność i zmęczenie uśpiły ją praktycznie w tej samej chwili.

- Zuzia! Zuzaannaaa!!!
Schowała się za kopką śniegu i stłumiła chichot. Tata zawsze udawał, że jej nie widzi, chodził dookoła, zastanawiając się głośno "Gdzie ona jest? No gdzie ona się schowała???" po czym nagle pojawiał sie za nią, ryczał jak niedźwiedź, brał ją w ramiona i podrzucał do góry. Darła się wtedy w niebogłosy a on łapał ją podrzucał jeszcze raz. I jeszcze. Tym razem jednak ojciec nie miał ochoty na żarty.
- Zuzanno, proszę natychmiast do domu!
Zmarkotniała. Ten ton oznaczał lekcje, wykłady, ślęczenie przed komputerem, odpowiadanie na durne pytania i opisywanie jeszcze durniejszych obrazków. A przecież po testach miała mieć wakacje! Wstała i otrzepała kombinezon, mama nie lubiła gdy stopiony śnieg zamieniał się w kałuże wody na podłodze. Idąc w stronę domu zauważyła, że od frontu stoją sanie. Potężne, błyszczace chromem i czarnymi szybami. Potężne gąsienice wyżłobiły głębokie śaldy na podjeździe, ich własny pojazd wyglądał przy nich wyjątkowo mizernie. Ciekawe, kto to taki. I po co przyjechał.
Weszła do śluzy, zostawiła kombinezon i uchyliła drzwi.
- Zuzia, tu jesteś! - ucieszył się tata. -Poznaj pana Korgena. Jest dyrektorem szkoły w Godville.
Tak jak ją uczył tata, podeszła na dwa kroki do nieznajomego i nieznacznie skineła głową.
- Dzień dobry panu, mam na imię Zuzanna.
- Dzień dobry. Dyrektor Korgen.
Nieznajomy wyciągnał rękę, Zuzanna z nieznacznycm wahaniem podała swoją.
- Rozmawialiśmy z tatą na temat twojej dalszej edukacji.
Zuzann obejrzała się na ojca.
- Pamiętasz, mówiłem ci, że tylko cześć nauki można odbyć w domu. Na podstawie wyników twoich ostatnich testów zostałaś zakwalifikowana do szkoły.
Przełkneła śline. Chciała, od samego początku chciała pojechać do takiej szkoły, ale teraz czuła tylko panikę. Jak to, pojedzie? A rodzice? Jej pokój? Tato najwyraźniej wyczuł jej nastrój.
- Nie denerwuj się, pojedziemy razem, zobaczymy gdzie będziesz mieszkać i wszystko zorganizujemy, dobrze?
- Zostaniecie tam ze mną?
- To szkoła dla dzieci. Będziesz mieszkać z innymi dziećmi, uczyć się z nimi i bawić - Korgen przyglądał jej się uważnie.
- Sama mówiłaś, że chcesz jechać - tata popatrzył na nią z drugiej strony.
W zasadzie sama nie wiedząc, co czuje, pokiwała głową.
- Mama spakowała ci wszystko, co będziesz potrzebowała.

Zbudziła się nagle, przechodząc z głebokiego snu do pełnej świadomości. Wyuczony odruch zadziałał, leżała bez ruchu, starając się zlokalizować źrodło obcego dźwięku. Świst wiatru zdecydowanie ucichł, gdzieś na granicy słyszalności wydawało jej się, że na odgłosy dochodzące z zewnątrz nałożył się tupot małych stóp. Nabrała głęboko powietrza, wypuściła przez nos. Powtarzała ten chyba najstarszy relaksacyjny zbieg tak długo, aż serce wróciło do normalnego rytmu. Ubrać się niezauważona i tak nie zdąży, jej jedyną ochroną był teraz namiot, wpisujący się idealnie kolorem i tepmeraturą w otoczenie. Dopóki żaden z jej prześladowców nie wdepnie na nią, będzie bezpieczna. Korciło ją, by podkręcić nieco filtry polaryzacyjne, ale broń była obosieczna. Widzi ona, widać i ją. Minuty płynęły, zamieniły się w godziny, w końcu zdecydowała, że czas ruszać. Nie było to skalkulowane ryzyko, bardziej bolące plecy i wybitna niechęć do korzystania z systemowej toalety. Ruchy, ruchy, moja panno, pomyslała, unosząc głowę tak wysoko, jak pozwalała na to kopuła namiotu. Na pamięć sięgnęła do pokręteł filtrów i delikatnie zmienła polaryzację. W końcu osiągnęła taki poziom przepuszczalności osłony, że zaczęła widzieć otoczenie. Dobre pół godziny zeszło jej na obserwacji, cholerne ptaszyska potrafiły stać bez ruchu przez kilka godzin, a wypatrzyć nieruchomy obiekt w szarówce przedświtu, dodatkowo zredukowanej fitlrami było naprawdę ciężko. No, rydzyk-fidzyk, pomyślała i zaczeła się ubierać. Jeżeli podejrzewają, że jest tutaj, i tak ma małe szanse, nawet w skafandrze. Kilka minut zeszło jej na nieco nerwowym powatarzaniu wyuczonych ruchów, dopinała uszczelniacze, podłączała osłony, wreszcie, czując, że zaczyna się pocić wyszła z namiotu. W przykucnięciu zrobiła pełny obrót, nikogo. Ulżyło jej. Sprawdziła czas, do świtu zostało jej jakieś 6 dni, ale końcowa cześć jej trasy biegła na północ, a to oznaczało wejście w strefę dnia nieco szybciej. Postukała w klawisze, wprowadziła dane do kompasu. Nie wystarczy jej 18 godzin, jak przypuszczała. Co najmniej 24, pod warunkiem, że nie będzie musiała się ukrywać. Rozglądnęła się dookoła. Robiło się wyraźnie jaśniej, widoczność wrosła do dobrych stu metrów. Śnieg wydawał się być szaro niebieski, choć nad jej głową w dalszym ciągłu jasno płonął Krzyż Południa. No to komu w drogę, temu trampki - pomyślała nie do końca zrozumiałe powiedzonko ojca, który zresztą też nie potrafił go wytłymaczyć. Cokolwiek by się nie działo, musi dojść do czternastki. Podniosła plecak i z lekkim stęknięciem ruszyła przed siebie, zostawiając delikatnie jaśniejsze niebo za sobą po prawej.

wtorek, 23 września 2014

Talon na balon, part IX

Lot spełnił wszystkie oczekiwania Kovalika. Po osiagnieciu Lagrangea Taiss (Tactic AI Space Ship, jak mu odpowiedziała gdy pytał o dziwne imię) zgłosiła gotowość napedu kompresyjnego, zapytałą o zgodę i na sygnał dowódcy przeszli w nadświetlną. Z boku pojawiły się szybko zmieniające wartość cyfry, doszły do 3000.
- Predkość podrożna. Cel osiągniemy za 14 godzin. Włączyć drzemke?
- Nieee... Kovalik pokrecił głową i dopiero wtedy zorientował się, że gwiazdy znajdujące się na wprost były niebieskie i zbite wokół siebie. Oglądnął się wstecz - obiekty za nim świeciły nieco ponuro czerwienią, rozstrzelone po całym sklepieniu. Ciekawa animacja.
- Sam jesteś animacja, głąbie kapuściany - Trevor zabrzmiał mu w głowie spiżowym rechotem. -Taki odpowiednik ponadświetlnego dopplera.
- Nudzi ci się? - odgryzł się zupełnie nie fair. -Może jakiś film ci puścić? Star Warsy albo ET?
- Nie trzeba...
Po prawej stronie statku zalśniło złote cielsko. Kovalik szarpnął głową. Koło niego leciał olbrzymi, dwuskrzydły potwór, skrzydła cięły ze świstem próżnię...
- Nie przesadzasz ty trochę? Taki głupi to nawet ja nie jestem.
Smok przestał machać, położył sie na boku i założył nogę na nogę.
- Teraz lepiej?
Zignorował gada. - Taiss?
- Tak?
- Czy można przekierować sterowanie bronią do Trevora?
- Bezpośrednio nie.
- Trevor?
- Co mam przejąć? - Dawno, dawno temu mieli maluśka utarczkę o dostęp do systemów wykonawczych Kovalika, Trevor wyszedł z tego jak zbity pies. Od tej pory nie naruszali stasus quo.
- Taiss, daj schemat uzbrojenia.
Po kilku minutach wszystko zostało włączone, sprawdzone, ryczały alarmy i ostrzeżenia, w końcu Trevor sapnął z zadowoleniem.
- Nie najgorzej.
- Lepsze od tych twoich... fajerwerków paszczowych? - niewinnie zapytal Kovalik.
- Spadaj.

14 godzin później kompresor przestrzenny został wyłączony, gwiazdy z przodu straciły swoją niebieską barwę i rozeszły się po nieboskłonie. Grupa Kovalika ustawiła się na stycznej do górnej granicy pierścienia i wyłączyła silniki. Za sterami usiadl Sir Isaac Newton. Wywiad zdobył cztery różne charakterystyki poszukiwanego statku, gravimetr i czujniki podczerwone skanowały przestrzeń pasa; Taiss starała się dopasować ruch widzianych obiektow, Kovalik zajął się skanerem elektromagnetycznym. Na nakresie zobaczyli bazę, póki co za daleko było na identyfikację optyczną, wszystkie obiekty miały postać małych, czerwonych kropek. Nietety, ich kurs szedł wyraźnie pod kątem do orbity planetoidy, mogli wykonać manewr teraz, z małą co prawda szansą wykrycia, ale dając poszukiwanym masę czasu na ucieczkę, lub później, po maksymalnym możliwym zbliżeniu - ale to wymagało już pełnej mocy i w zasadzie nie dawało szans na pozostanie w ukryciu. Taiss przeliczyła kursy. Najszybciej w punkcie zmiany kursu znajdzie się druga grupa, od tego momentu ukrywanie się nie miało najmniejszego sensu.
- Przerzuć nas nad płaszczyznę ekliptyki, jedna korekta, maksymalne dopuszczalne przeciążenie, spróbujemy się zaczaić na nich. Jakoś muszą stąd odlecieć a przez taką masę gruzu szans nie ma najmniejszych.
- Przewidywany punkt wykonania zmiany kursu.
Na nakresie pojawił się dodatkowy, pulsujący żółto punkcik. Obok niego zegar zaczął odliczać czas. Ponad godzina... Matko jedyna, gdzie są kosmiczne myśliwce i "use the force, Luke"?
- Jak ci sie nudzi, to se jusnij toalete... Przed walką jak znalazł... - Trevorowi najwyraźniej też się nudziło.
- Uruchomić? - zapytała Taiss
- Nniee... nnoo, a jak to działa?
Przecież wyjść się stąd nie da... Gwiazdy zgasły, pojawił sie wodospad, zagrała miła muzyka z gatunku "proszę czekać, na sto czterdzieste piętro dojedziemy w mig". Hm. Znaczy, że już? Wodospad zagrzmiał, światła przygasły. Znaczy już - pomyślał nieco spanikowany Kovalik. Przystajemy naszą fizjologią do kosmosu jak koza do trio jazzowego.

Zegar w koncu doszedl do zera. Gwałtownie zmienili kurs i wyłączyli znowu wszystko, Kovalik miał nadzieję, że ich statek ujdzie jakoś niezauważony. Obce statki wyroiły się z bazy przeciwnika. Naliczył około czterdziestu statków, osiem pozostało w okolicy bazy, reszta podzieliła się na trzy grupy i poszły kursem przechwytującym w kierunku ich transporterów. Czyli ich mały plansię udał.
- Taiss?
- Brak potwierdzenia.
Minuta mijała za minutą, Kovalik przerzucał skaner z jednej kropki na drugą tylko po to by otrzymać negatywny wynik. Nagle zobaczył, że od grupy obronnej odłączył się jeden statek.
- A ten?
Kolor kropki zmienil sie z czerwonej na zielona rownoczesnie z potwierdzeniem Taiss.
- Sprobujmy go przyskrzynić gdy wyjdzie z pasa.
- Zmiana kursu - silniki z całą mocą rzuciły statkiem i po raz kolejny Kovalik nie poczuł nic. To nie może być ta galaretka, muszą mieć jakieś kompensatory grawitacji, pomyślał z podziwem.
Obcy statek odchodził od bazy kursem dzięki któremu był schowany przed statkami toczącymi walkę pod pasem asteroid. CZekaj bratku, zaraz ci przygotujemy psztecik drobiowy...
- Trevor, dwie miny na punkt wyjscia z pasa, kolejnych sześć w pierścieniu powyżej. Trzy torpedy, jedna bezpośrednio na statek, pozostałe dwie wyślij nieco wolniej pod kątem 30 stopni rownolegle do pierscienia. Wróć. Zanim wystrzelisz torpedy, postaw mi dwie miny na kursie ucieczki pod pierscieniem.
- Czasu mało.
- Taiss?
- Wejdziemy w ich bezposrednią strefę obronną zanim torpedy osiągną zamierzoną strefę. Odradzam.
- No to wracamy do pierwszego planu. Ale dołóż jeszcze jedną torpedę wysoko nad ekliptykę i jedną prostopadle w dół a potem pod pierścieniem. Te dwie wyślij sterowane.
- Yes, sire! - złoty potwor posłusznie zasalutował skrzydłami a następnie zionął ogniem.
- Ślicznie. A teraz bądź łąskaw odpalić te cholerne torpedy.
- Miny poszły - odparł nieco urażony Trevor. -Torpedy za 6 minut.
Nie mogli już wiele zrobić. Na broń podstawową było zdecydowanie za daleko, a pokrycie całego pasa torpedami było niewykonalne. Zegar doszedl do zera. Statek drgnął, pięć jasnych punktow pognało przed siebie. Nagle ścigany statek wykonał ostry zwrot w prawo a następnie poszedl w górę.
- Podświetl miny.
Cholera, przejdzie tuz za nimi.
- Trevor, poślij dolną torpedę za nimi; trzymaj górną tak jak idzie, potem sprobuj dopasowac kursy.
Trzy kropki automatycznych rakiet wystrzelonych nad pierścień dokonały samoczynnie kursu, jak ogary ścigające lisa ich nosy skierowane były w cel. Ścigany statek skręcił w ich kierunku a następnie wszedł z powrotem pomiędzy asteroidy. No kurwadziad jaki? - żachnął się Kovalik. Automatyczne torpedy dokonały malowniczo gwałtownej korekty kursu i wszystkie trzy wyrżnęły w asteroidy. Na szczęście manewr obcego statku rzucił go w stronę nadchodzącego z dołu pocisku.
- Będzie musiał wiać do centrum. Wie już o nas?
- Nie, approx 0,97.
- W takim razie dokłądamy jescze dwie torpedy nad pierścień, a nas popchnij delikatnnie na przechwytujący po zewnętrznej. Nie wydaje mi się, żeby ryzykował przejście koło centralnej.
Wyglądało, że plan niestety rozypuje się w mak, gdy ścigani dokonali kolejnego zwrotu i tym razem poszli ponad ekliptykę. Prosto w milczące jak głaz miny.
- Ha, tłumoki jedne, zrobimy z was zupkę instant - Kovalik wyszczerzył się mściwie. Nie bedą mu obcy w mózgu wampirzyć, ni dzieci nam germanić! To jest, tego, alienić.
- Trevor, korekata obu, dolna przed pole minowe, górna za. Nie zostaw im ani cala.
Obcy lecieli prosto na pole minowe, nagle musieli sie zorientowac, że tam są, próbowali wykonać manewr omijający, ale torpedy zrobiły swoje. Kovalik uśmiechnął sie drapieżnie - i nagle obcy statek zniknął.
- Łotdefak???
- Sir? - zapytała Taiss.
- Co sie stało?
- Proszę czekac...
Zawył alarm. W ich kierunku leciały trzy torpedy, klasyczny atak delta, jeszcze nie osiagneły optymalnego kąta do korekty kursu. Tym razem Kovalik bez namysłu poszedł w lewo i wziął na cel jeden z pocisków.
- Flary w pozostale dwa.
Piuropusze ognia wystrzeliwane przez rakiety obronne zmylily jeden pocisk; Kovalik nie miał czasu podziwiać wybuchu gdyż szedł na wprost drugiej. Taiss usłużnie wyświelila czas do strefy zniszczenia. 4, 3, 2 - strzelił i gwałtownie poszedł prostopadle w gore.
- Taiss!
- Sir?
- Jakim cudem z tego wyszli i gdzie oni są?
- Klasyczny unik pieciowymiarowy, sir.
- ?
- Rozwinąć?
- Rozwijaj - zadecydowal Kovalik niedokładnie wiedzac na co sie decyduje. Świat wywinął koziołka. Zrobiło mu się niedobrze. Na nakresie ponownie pojawiła się kropka ściganego - czy teraz już raczej atakującego statku obcych. Rozłozył szerzej ręce i wzleciał ponad - w zasadzie nie wiedział ponad co, ale było to zdecydowanie ponad. Patrzył teraz na cały pierścień, który z jakiegoś powodu zrobił się płaski. Wykręcił ostrą pętlę i wszedł obcym na ogon. Zdecydowanie posiadanie dodatkowego wymiaru usprawnialo wykonywanie manewrow. Nim trevor odpalił rakiety, oby zniknęli z przodu i pojawili się z tyłu staku.
- Taiss?
- Sir?
- A teraz co, szósty wymiar? - zapytal z przekasem.
- Tak jest, sire. Rozwinąć?
Przymknął oczy.
-Rozwijaj.
Znajome uczucie mdłości, zawroty głowy; otwarł oczy. Nie poznał układu. Gwiazda centralna stanowiła lśniący toroid, wokół niego orbiowały w przeróżnych konfigutacjach mniejsze i wieksze planety, ich układ był chyba po prawej. Obcy statek zniknął,by pojawić się za nimi.
- Rozwinąć?
Patrzył z gory, pod jego stopami w szarym pyle kręciły sie bączki statków, wyciągnął dłonie i dosięgnął jednego z nich. Wybuch sparzył mu palce. Trevor zaryczał i zionął ogniem ponad jego ramieniem. Obrocił się wystarczająco szybko, by unieść obronnie rękę przed spadającym ciosem. Plonące oczy napastnika obiecywały śmierć. Jego ostrze z chrzęstem starło się z czarnym mieczem Kovalika. Skąd..?.
- Rozwinąć?
Stał na rowninie. W dłoni trzymał ten sam miecz, na jego powierzchni tańczyły ogniki runów. Pod jego butami pył, widział tam galaktyki, układy, gwiazdy, walczacych, wygrywających i pokonanych. Przy ramieniu czuł swoich, na przeciw nim stanął rząd wrogów. Nie było wątpliwości po co tu się znaleźli. Zabrzmiała pieśń, słowa same cisnęły się na usta. Jednym krokiem, jednym zamachem, w tysiąckrotnym rozwinięciu uderzyły miecze.
- Rozwinąć?
---
- Trevor, banieczkę?
- A masz coś z kocimiętką?
Kovalik odruchowo się wzdrygnał.
- Mam valerianę, mogę ci dolać. Dokapać - poprawił się. Siedzieli na pięterku, za oknem zieleń iglastych lasów przeplatała się z czerwienią jesiennych liści.
- Dobrze, że się pokazali ci od Legolasów... Urwały by nam kurwadziady łeb.
- No. Bardzo dobrze - z przekąsem rzekl Trevor i siorobnął ze szklanki. -Teraz za cholere nie ruszę dupy z tego zapyziałego grajdołka...
- A co, źle ci tu? Na whisky zarobię, kocimiętkę się załatwi... Jak chcesz, przygrucham ci jakąś zgrabną gekoniczkę...

piątek, 29 sierpnia 2014

Talon na balon, part VIII

Alarm zbudziłby nieboszczyka. Natrętny, głośny. Kovalik zerwał się z łózka i złapał za głowę. Matko jedyna, kac rąbnął go bezlitośnie w łeb. Na cholerę mu to było? Poszedł tak, o - na chwileczkę, przyjmując zaproszenie sąsiada, który przestępując z trzeciej nogi na czwartą przekrzywiał - w zasadzie Kovalik nie do końca wiedział, czy oktopody mają głowy czy co innego? Był na tyle zakłopotany, że się zgodził. Zaczęło się niewinnie, każdy coś tam zamówił, pierwsze nieśmiałe chóralne śpiewy, pierwsze zamówienia "On me, for all, gentlemans!"; po "My pierwsza brygada" poszło już z górki: obowiązkowo wypito zdrowie konia (jak tradycja nakazuje na stojąco, z jedną nogą na stole), kelner przyniósł zakąskę, rąbano słoninę, zagryzano cebulą, towarzystwo gromkim głosem zażądało spirytusu... Opierający się kelner został pozbawiony zarówno komputera głównego jak i wszystkich kółek (biorący udział w zabawie wykazali się litością i zrobili to właśnie w tej kolejności); z jednej strony szło gromkie "Ore, ore, wóda mi wyżarła kore!!!", z drugiej ktoś chwalił się stanem posiadania "Przepijemy naszej babci złote zęby!!!" Resztką zdrowego rozsądku Kovalik wyszedł z sali, gdy ponad pijackie wrzaski wzbił się przerażony, wysoki falset wzywający doktora na pomoc. Stare odruchy wzięły górę. Przepychając się bez pardonu pomiędzy uczestnikami spotkania zadierżawczo-poruchawczego - pierwsze pary zaczynały już opuszczać salę - dotarł do ofiary. Na stole leżał oktopod, trząsł się jak galareta i najwyraźniej próbował zejść ze stołu, przy czym za cholerę nie mógł odlepić macek od blatu.
- Co mu jest?
- A skąd ja mam wiedzieć? - sąsiad wytrzeszczył się nieco. -Jak żeś jest doktor, to ty mi powiedz!
Kovalik próbował oderwać jedną z macek, w końcu przyssawki puściły. W oczach bipoda zobaczył ślad ulgi, więc zabrał się za kolejną; w tym czasie poprzednia z cichym mlaśnięciem przywarła z powrotem do stołu. No nie, pan jaja sobie robisz?
- Odsunąć się! - ostry, przywykły do posłuchu głos rozległ się za nim. Odskoczył na tyle szybko, by uniknąć stratowania. Dwóch sanitariuszy sprawnie podjechało noszami, za nimi dumnie kroczył okto w służbowej kurtce, obwieszony długopisami, stetoskopami i Bóg jeden raczy wiedzieć czym jeszcze. Położył dłoń na głowie trzęsącego się jak galareta nieszczęśnika, wymruczał "No, już już, spokojnie" i przyłożył stetoskop. Sala zamarła.
- Desakszynator!
Stojący za nim sanitariusz z namaszczeniem podał mu konkretnej wielkości packę na muchy i łopatę do śniegu. Okto przyjrzał się krytycznie i bez specjalnego wysiłku przyrżnął przyssanemu prosto w łeb. Osiem macek równocześnie oderwało się od stołu zakrywając głowę, łopata zgrabnym ruchem powędrowała pod spód przyssanego-odessanego, po czym sanitariusze przenieśli go na nosze. Głównodowodzący zarządził odwrót i ekipa medyczna sprawnie zniknęła za drzwiami.
I na tym w zasadzie impreza umarła - szczęśliwcy w parach na wyprzódki opuszczali zgromadzenie, za nimi niemrawo w stronę kwater ruszyli niesparowani. Najbardziej zdesperowani próbowali wymusić na barmanie ostatnie drinki, ale brak centralnej jednostki mu zaszkodził - mieszał ze sobą bez ładu i składu co mu wpadło w ręce, rozjuszeni balowicze rzucali w niego szklankami, syczały tam jakieś zwarcia, sypały iskry, szły wielokolorowe dymy, na wszelki wypadek Kovalik wrócił do kwatery.

Na ekranie rozjarzył się czerwony napis "T minus 30 minute(s) and counting". Oż w mordę, może prysznic pomoże... Pomógł. Czując, jak naprzemiennie gorąca i zimna woda wracają mu życie, rozejrzał się po łazience. Na ścianie pysznił się wieki przycisk "Last hope tablets". Hm. Wdusił go, ten rozjarzył się na czerwono, następnie coś go dziabnęło, zaskoczony oderwał palec.
- Proszę się nie ruszać. Przyłożyć palec do czytnika! - automat zabrzmiał dość miło. Minęło jeszcze kilkanaście sekund, po czym skaner zgasł.
- Jesteś pijany! - tym razem nie był to głos miły a raczej niemiły z gatunku opierniczających; na dłoń wyskoczyła mu tabletka z wygrawerowaną trupią główką. Na wszelki wypadek bez zastanawiania łyknął i zdrowo pociągnął wody z kranu.
Następne trzydzieści sekund było skrzyżowaniem katharsis z walcem drogowym, ale warto było. Kolory wróciły na swoje miejsce, a świat przestał się bujać.
- "ti majnes 20 minutes and counting!" - ryknęło z pokoju. Wbił się w mundur, skacząc po pokoju, wilgotna skóra przylegała do materiału. Na korytarzu ruch nie był zbyt duży, ruszył w kierunku wind.
- Piloci, windy 3 i 4! Commando windy 5 do 8! - bipod w hełmie faszysty sprawnie zarządzał ruchem, Kovalik zabrał się z drugą turą.

Powierzchnia przywitała ich mroźnym powietrzem. W szarym pół-świcie wiecznego terminatora wszystko wydawało się przedwczesne. Kovalik poczuł chęć do zakopania się z powrotem w łóżku. Brr... Po kolei podchodzili do wartownika ze skanerem i wchodzili na teren lądowiska. Minął bramę i zdumiał się - na płycie stało 16 grafitowych kul z dyszami ustawionymi we wszystkie możliwe strony. Z tyłu w rządku stały wielkie, czarne pudła kontenerów. A gdzież mój Black Angel, wysmukłe sylwetki, drapieżne nosy, eteryczne skrzydła? No coś podobnego... Kolejny wartownik zapakował ich sprawnie do wózka i rozwiózł po płycie. Na burcie myśliwca pysznił się wielki, namalowany czarną farbą, numer 13. Nie wiedział - protestować, nie protestować, prosić o zmianę - zresztą, nie było już kogo, wózek odjechał z ostatnimi pilotami. Zaraza. No to, lećmy. Tylko jak?
Zbliżał się powoli do wielkiej, stojącej na pajęczych łapach kuli, ani włazu, ani schodków, ani wynocha, ani całuj-pan-psa-w-nos. Zrobił jeszcze jeden krok i nagle bez ostrzeżenia, w całkowitej ciszy z dna pojazdu zjechała mała platforma. Taa...k. Znaczy, zaproszenie chyba? Stanął na niej, na wysokości klatki zamknęła się obręcz i Kovalika wgniotło w ziemię.
- Ciemność! Ciemność widzę! - zacytował Sexmisje, w środku było po czarno jak wiadomo gdzie.
- Aktywacja środowisk pośredniego, proszę czekać - automat miał miły, kobiecy alt.
- Ta jest, psze pani...
Zapłonęły malutkie punkciki zielonych diód. W ich monochromatycznym świetle miał trudność w określeniu wielkości kabiny, bezwiednie rozłożył ręce.
- Złącze zerowe gotowe. Proszę się przygotować.
Znaczy, że co niby mam zrobić, pomyślał Kovalik? A gdzie obiecane demo? Zaraza by to...
- Jestem gotowy! - powiedział, zastanawiając się, czy aby na pewno.
- Skan - alt wypowiedział to równo z pojawieniem się drobnej siateczki utkanej z laserowego światła.
- Złącze zerowe gotowe - powtórzył automat. -Proszę się przygotować.
Cholera jasna... Coś mu zaczęło świtać w głowie. Zdjął z siebie wszystko, stanął na środku nagi z ubraniem w ręce.
- Destrukcja czy przechowalnia?
- Przechowalnia - Kovalik nie do końca był pewien, czy chodzi o jego ubiór, na wszelki wypadek ominął groźnie brzmiące słowo.
Nic nie usłyszał, ale z dłoni coś wyjęło mu mundur i buty. Ponownie w kabinie zapłonęła siateczka światła, następnie wszytko zgasło. W całkowitej ciemności rozległ się miły alt:
- Aktywacja złącza zerowego. Proszę się nie ruszać.
Rozległ się delikatny szum, po chili poczuł, jak jego stóp dotyka coś mokrego. Zaskoczony, krzyknął.
- Proszę się nie ruszać. Aktywować pomoc?
No wreszcie, w końcu się dowiem o co tu chodzi.
- Tak, poproszę.
- Asystent aktywacji złącza - Kovalik poczuł, jak coś nie tyle brutalnie, ile stanowczo, ustawia go pionowo i rozkłada ręce. Płyn zaczął szybko wypełniać pomieszczenie, zalewając go coraz wyżej, nieco spanikowany chciał się wyrwać, ale asystent trzymał go w swoim elastycznym uścisku.
- Kurwulululusieubululululu - jego protest zalała ta sama ciepła ciecz. Czuł, że brakuje mu powietrza, panika zalała mu mózg, chciał krzyczeć, ale jak, jak??? w końcu odruchy przełamały jego opór i z uczuciem, że dożył właśnie ostatniej sekundy swojego życia, wciągnął w płuca zalewający go płyn. Przez chwilę kaszlał, walcząc o życie, po czym ze zdziwieniem skonstatował, że czuje się lepiej. A wręcz doskonale. Świadomie wciągnął płyn w płuca raz jeszcze, tym razem odczucia były dużo lepsze, nie walczył z galaretą a z jakby zawiesistym, gęstym dymem o zapachu vanilii... Po kilku oddechach przestał odczuwać cokolwiek, czuł się jakby wciągał w płuca letnie powietrze, z delikatnym zapachem trawy.
- Aktywacja w toku, proszę się nie ruszać - doszedł do niego stłumiony alt. Coś się stało z jego uszami, przed oczami zapaliły się jakieś światła.
- Złącze zerowe aktywne. Kalibracja sensoryczna - tym razem alt zabrzmiał jak z wiadra na dnie studni. Rozległa się kakofonia dźwięków, następnie przyszedł czas na światło, potem płyn zrobił się zimny, gorący, znowu zimny. Świat zrobił fikołka, potem drugiego - przez plecy.
- Kalibracja zakończona - alt odzyskał swoje miłe brzmienie.
Kovalik przez chwilę nie miał pojęcia co robić, po czym otworzył oczy. Zatkało go.

Wisiał nad płytą lotniska. Wokoło niego nie było nic - widział pozostałe myśliwce, ich obłe kształty rysowały się wyraźnie na tle podświetlonego teraz lądowiska, ale jego kula zniknęła. Był czarną sylwetką wisząca dobre 8 metrów nad płytą. Wyciągnął przed siebie ręce. Wokoło sylwetek statków i budynków pojawiły się taktyczne nakresy, migotały maleńkie cyferki informujące o odległości, mocy tarcz ochronnych, ich typie. Obejrzał się przez ramię - i w tej samej chwili był zwrócony twarzą do tyłu. Dobre...
- Komputer? - z braku lepszego powiedział Kovalik.
- Rozumiem, co pan ma na myśli - z uśmiechem w głosie powiedział alt. -Proszę się do mnie zwracać Taiss.
- Wybacz, Taiss. Pułkownik Kowalsky miał mi zostawić demo złącza, czy mamy na to czas?
Po prawej zapłonęły zielone cyferki, Kovalik żachnął się. Dwie godziny do startu?
- Niecałe - potwierdziła Taiss. Kovalik zakrztusił się.
- Mamy kontakt bezpośredni? A jak??
- A tak - zarechotał Trevor. -Siedzę tu od wczoraj, barany potraktowały mnie jak transport żywca... Szlag by ich i małe pieski też... Ucięliśmy sobie mała pogawędkę z Taiss, stad nasze możliwości jakby nieco, tego - wzrosły!
- No to - puszczajcie to demo...
Tutorial był klasyczny, podstawy kontroli, uzbrojenia, obsługa modułu łączności, na koniec dziarskie "good luck" i tyle tego było. Dobre i choć co.
Z kanału ogólnego doszedł wyraźny głos pukownika: -Panowie, startujemy zgodnie z harmonogramem grup. Przekazać sterowanie asystentom.
- Gotowy - spytała Taiss?
- Yapp - westchnął Kovalik. -Tak gotowy jak tylko można.
Zegar doszedł do zera, Kovalik wzniósł ręce, Taiss przekazała synchro grupy i nagle lotnisko zaczęło się oddalać od nich z nieprawdopodobną prędkością.

wtorek, 29 lipca 2014

Mala Ania

Jednym z wymogów formalnych istnienia neszej Przeswietnej Kliniki na Pieterku jest regularne przeprowadzanie drylów. Nie, nie wojskowych - ALS. Co mniej wiecej dwa miesiace - przy czym to jest zazwyczaj wiecej niz mniej, z ktoregoz to powodu mam wpisy na liscie "Plamy Na Honorze" w moim aprajzalu - zakradam sie cichaczem niosac pod pacha Mala Anie. Ukladam biedaczke w pozycji wyjsciowej - raz nawet wrzucilem ja glowa do toalety, ot zeby cos sie dzialo - i z poczuciem winy wciskam guzik alarmu. Na odsiecz rusza wykwalifikowana sila medyczna. Czyli pospolite ruszenie pt. komu sie chce isc, niech idzie, Abnegat zas zglupial.

Tym razem bylem mily - polozylem Anie na fotelu w wybudzalni, przygotowalem sprzet masowego razenia w postaci dlugopisu i formularza, po czym zaordynowalem dryl. Pielegniarki wpadly i zgodnie z protokolem na wyprzodki ruszyly wypytywac Anie, czy slyszy. Toz z plastiku jestem, rzeklo dziewcze biedne... Tego.
- Nieprzytomna. Przewieziona po operacji powiekszania cycuchow, lewy dwa razy wiekszy niz prawy, pelno krwi dookola.
- Oddycha?
(...to z plastiku jestem...)
- Nie.
Wezwano wozek - wozek rzecz najwazniejsza, bez tego nijak - i podpieto elektrody.
- Co w ustach?
(...zeby, jezyk, glebiej migdalki...)
- Nic.
- Wentyluje!
Zuch dziewczyna.
- Jakie ma tetno?
(...z plastiku jestem, jeknela Ania...)
- A sprawdzil kto? - jeknal anestezjolog.
- Sprawdzam!
- Niewyczuwalne.
- Masuje!
Zuch! A nawet dwa zuchy! Wziely i nacisnely na klate Ani tak jak biedaczka lezala w fotelu wybudzalnianym. Rozleglo sie malownicze chrupniecie i leb nieszczesnej oddzielil sie od tulowia.
- Co na monitorze?
- W zasadzie to bez znacznia. Skrecilismy (wzialem bohatersko czesc winy na klate) biedaczce leb.
- To co?
- Nic. Nie zyje.
(...nie denerwuj sie, powiedziala Ania, toz to na zawiasach, latwo wlozyc, zobaczysz...)

Dryl zrobic latwo, potem trzeba jeszcze zrobic podsumowanie. A to w dzisiejszych czasach nielatwa sprawa. Zgodnie ze standardami uczenia doroslych podsumowanie sklada sie z:
1. Pochwalenia wszystkich. Natezylem przelykacze, jakos poszlo.
2. Wypunktowanie pozytywow. Podrapalem sie po lbie...
- Dobrze, zescie przybiegli! - i po namysle krotszym niz blysk ciupagi dodalem "i jak szybko!".
Na tym w zasadzie stanela mi pomyslowosc wszelka, pewnikiem to ta hypoglikemia powysilkowa po porannym biegu.
3. Nakreslenie schematu postepowania prawidlowego. Nabralem duzo, DUZO powietrza. Ostatecznie milo jest miec zreanimowanego pacjenta (tu nie znaja tego slowa, zamiast niego uzywaja zresuscytowanego, zreszta - trudno sie dziwic*), ale lepiej, gdy leb ma nadal przyczepiony do tulowia. Zadzwonil ktos po chirurga? A po krew? Plyny? Nie? No to w sumie ukrecenie jej lba na poczatku reanimacji bylo aktem milosierdzia...

W zasadzie jak sie cos stanie, to wszystko co maja zrobic to wrzeszczec "AAAAbIIIII!!!" - bom jest tu jedyna nadzieja z gatunku ostatnich. Ale co zrobia jak przez przypadek dostane sraczki? Albo zatrzasne sie w toalecie???

Hospody pomyluj.

-------
Nas uczono, ze resuscytacja to przywrocenie krazenia; nawet pacjent na rurze, jezeli mu tylko serce bije, jest zresuscytowany. Natomiast zreanimowany to inaczej ozywiony - wyszedl z intensywnej i nawet przyniosl flaszke w podziekowaniu za uratowanie zycia. Takich co mi wyszlo z intensywnej po moich zabiegach wylamywania zeber mam siedmiu (10 lat pogotowia, 15 dyzurow na miesiac - nie jest to duzy odsetek podjetych reanimacji...); zeby choc jeden flaszke przyniosl... Wdziecznosc ludzka, rokokowa kokota jej mac...