niedziela, 11 maja 2014

Talon na balon, part V

-Trevor? Trevor!!!
-...szanowny pan się czego denerwuje?
-Trevor, zbudź się!
-No jusz, juszsz, pan się tak nie awanturuje, bo kupimy panu krawat... - Trevor uniósł łeb. Odbiło mu się malowniczo, wielokolorowa bańka o zapachu waleriany popłynęła ku sufitowi. Kovalik stracił cierpliwość. Złapał gada za ogon i poszedł do łazienki.
-Chamie jeden! Natentychmiast....mi..tu.. - wrzaski Trevora przerywane bulgotaniem rozeszły się po całej willi.
-STÓJ-CHAMIE JEDEN - tym razem Kowalik nie miał wątpliwości, że Trevor doszedł do siebie, w zasadzie stanęło mu wszystko. Chyba nawet serce jakby zamyśliło się mu na chwilę. Klapnął na dupę, wziął głęboki wdech i potrząsnął głową.
-Masakkra... Mówiłeś, że tu niby nie masz za dużo mocy...
Jaszczur go zignorował. Wypluł wodę, wskoczył na umywalkę i spojrzał w lustro.
-O, kur... Znaczy - O, kur...
-Co sie dziwisz. Odkąd Gingy wyjechał z Kitty, trudno cię oderwać od flaszki. Czyli w zasadzie prawie miesiąc.
-A dał znać?
-Rudy? - Kovalikowi zajęło chwilę przeskoczenie w nowe tory myślowe. Najwyraźniej waleriana wpływała nie tylko na jaszczury.
Plan - a w zasadzie jego brak - polegał na poddaniu się propozycji Gingera. Oni sobie posiedzą, nie podejmując ryzyka, w willi nad morzem, a on, korzystając z możliwości przemieszczania się podczas występów dowie się wszystkiego na temat świńskiego duetu. Z nudów zaczęli testować coraz to nowe wynalazki, których głównymi składnikami była waleriana i alkohol. Obrzydzenie Kowalika do owej berbeluchy wzrastało zgodnie ze wzrostem upodobania Trevora.
-Nie. Dzwonił jakiś tydzień temu, że póki co nic i że chyba teraz stolica a potem jedzie w kurorty zimowe, nie bardzo wiem czy to dobrze czy nie. Od tej pory ani widu - ani słychu.
Gad posłał pozawerbalnie coś, co zjeżyło w Kovaliku wszytko do zjeżenia i wyzwoliło potężną chęć przywalenia sobie w pysk.
-Za co?
-Nie podsłuchuj, do siebie mówiłem... Musze się zebrać do kupy. Daj mi chwilę, pół godziny i tak nas nie zbawi. Spotkamy się w gabinecie.

Siedzieli w głębokich fotelach ze szklankami CatPerrierr w dłoniach. Aromat waleriany był w zasadzie niewyczuwalny.
-Nie wiem, kiedy nas odkręci z powrotem. W zasadzie powinniśmy już tam być, ale tak to jest z obliczeniami na skróty.
-Czyli cała ta heca - na nic? A tamci? Toż powiedziałeś, że wrócą i zrobią nam kęsim...
-No mówiłem, mówiłem... Różne rzeczy mówiłem... - maniera używania w każdej możliwej sytuacji cytatów z filmu zaczynała Kovalikowi grać na nerwach. Odchrząknął znacząco.
-No już, już. Primo, miało nas wrzucić na statek tych typów a nie do atelier wiejskiego teatru. Secundo, ta waleriana. Trevorem zatrzęsło zauważalnie. -Jak oni to mogą w siebie wlewać?
-Czy jednakowoż mógłbym prosić żebyśmy wrócili do rzeczy? - Kovalik starał się być grzeczny, ostatni wybuch gada pozostawił go z długotrwałym acz bolesnym wzwodem.
-Proponuję, w zasadzie, proszęż ja cięż...
- Tak?
Trevor przełknął śline. -Poczekać.
-Oż w mordę - to tyle żeś wymyślił??? - nie wytrzymał Kovalik. -I co, miesiąc walenia waleriany, jak ja się z tego na Ośrodku wytłumaczę?

Z braku lepszych pomysłów poszli wylegiwać się na tarasie w promieniach zawieszone nisko nad horyzontem słońca. Gdzie wisiało odkąd Kovalik pamiętał, czyli od jakiegoś miesiąca. Astoria znajdowała się na tyle blisko słońca, że jego pływy grawitacyjne zatrzymały obrót planety dawno temu, Rudy mógł sobie pozwolić na kupno działki w najlepszej strefie, czyli 10 stopni. Planeta nie posiadała klasycznych wschodów i zachodów, kierunki ustalano wedle Zenitu, gdzie ponoć wyruszały ostatnio nawet jakieś wyprawy bogatych szaleńców gotowych na samospalenie, oraz Nadiru, gdzie temperatura spadała do poziomu nie nadającego się do życia. Kurorty narciarskie leżały w linii terminatora, Rudy ponoć miał tam zabawić tylko kilka dni. Willa, która im zostawił do dyspozycji, może nie byłą największa, ale położenie rekompensowało wszelkie niedogodności, włączając w to smak waleriany. Z jednej strony zachodzące wiecznie słońce, zawieszone ponad błękitem morza, z drugiej potężny kanion wycięty w złoto-rudej skale piaskowca, z niewielką rzeką na dnie. I właśnie zza kanionu nadszedł atak.

Płynęli w powietrzu, trzydzieści, może czterdzieści postaci, na głowach mieli wielkie bańki, wyglądało to trochę jak stare hełmy kosmiczne, coś tam świeciło błękitem i purpurą, w dłoniach - i mackach, Kovalik gotów był przysiąc, że na lewej flance widział ośmiornicę - trzymali przedmioty wyglądające zdecydowanie źle. Szczególnie dla patrzących. Biegł po schodach na górę, do pokoju myśliwskiego, gdy zatrzymał go Trevor.
-Poczekaj. Chyba nie mają złych zamiarów.
-Jak to - złych zamiarów nie mają? Jak się ich nie ma, to się przychodzi do bramki i dzwoni. Dzwonkiem! Widziałeś, ile ich jest i co ze sobą wleką? To jakieś cholerne komando marines...
-Jak nie mam racji, to i tak nic nie poradzisz. Chcesz ich wystrzelać z dubeltówki Gingera?
Dyskusja stałą się jałowa, jako, że pierwsi intruzi lądowali już dookoła willi. Rozbiegli się w stronę ogrodzenia, przypadając do ziemi, dwoje ruszyło w ich stronę, na Kovalika natarła ośmiornica. Próbował zrobić unik, ale macki, geometrią niezrozumiałą dla bipoda, owinęły się dookoła jego nóg i walka skończyła się zanim się zaczęła. Przynajmniej w przypadku Kovalika, bo od strony Trevora doszło niewyraźnie wyseplenione "Cofnąć się, albo za chwilę zrobię z flądry fiszę bez czipsów".
- Ależ nie ma podstaw do niepokoju! - odpowiedział mu głęboki, tubalny głos. -Puścić pojmanych!
Ośmiornica jednym ruchem macek postawiła Kovalika na nogi, starając się niepostrzeżenie założyć mu czapeczkę z daszkiem na głowę.
- Panie pułkowniku! Obiekt zabezpieczony, dwaj cywile przejęci bez strat! - Strzeliła podkutymi mackami i odeszła w stronę muru przy bramie.
Pułkownik okazał się być humanoidem. Westchnął i wyciągnął rękę do Kovalika.
- Dzień dobry. Pułkownik Kowalsky. Proszę wybaczyć, nie było czasu na cywilizowane załatwienie sprawy. Mamy bardzo mało czasu.

-Nie jest to do końca legalne, ale nielegalne też nie - Pułkownik pokręcił przecząco głową. -Mamy nakaz na obu drani, martwych bądź żywych.
-Znaczy, że my ich mamy..? - Kovalik zawiesił głos.
-Znaczy że zrobicie co chcecie. Nie mamy waszych zdolności. Zastawialiśmy pułapki, robiliśmy prowokacje - zawsze kończyło się to fiaskiem, wypłaszczyli kilku z naszych. Są bezlitośni. A z tego co mówił pan LeVriffe, rozumiem, że z panem się im nie udało.
-Jak by nie ja, to byś teraz robił za manekin w muzeum figur wioskowych... - Trevor wystawił mentalny ozór i przeszedł na vocal.
-Jak się do nich dostaniemy?
-Biorą udział w ochronie dużego przemytu, prawdopodobnie broń. Ruszamy dzisiaj w nocy. Naszym celem jest zniszczenie konwoju, ale nie ukrywam, że z radością dowiemy się o wypadku. Damy wam...yyy, to jest pożyczymy nieodpłatnie -poprawił się szybko pułkownik- jeden z naszych myśliwców. Według LeVriffa jest pan pilotem bojowym?
Psychiczny kop Trevora spowodował szybkie kiwnięcie głowy Kovalika. -Jestem. Choć nie wiem, czy systemy są kompatybilne?
-A jak maja nie być? Toż nic się innego dla bipodów wymyślić nie da.
Kovalik nie skomentował. Jak zadziała - to zadziała. A jak nie, to nie. Nad czym tu niby debatować.

-Trevor, ty ich chcesz tak całkiem?
Gad łypnął okiem, zamyślił się i łypnął drugi raz. Najwyraźniej sprawiało mu to przyjemność.
-Całkiem szczerze... Widzisz, zatłuc ich to ja mogłem jeszcze na Ziemi. Ale pożytek z tego żaden. Widzisz, to jest dwójka z Majarów. Którym najwyraźniej znudziło się szwendać po lasach i rżnąć czarodziejów. Ale to niestety nie zmniejsza w żaden sposób ich potencjału.
-A! Takie Złe Dżedaj?
Trevor, wybity z rytmu, popatrzył na niego pustym wzrokiem.
-Przede wszystkim musimy ich znaleźć. Ale wolałbym pojmać ich żywcem, to będzie całkiem silna karta przetargowa...





sobota, 29 marca 2014

Zamówienia

Zebrało się kilka zamówień. Łatwiejsze dotyczy Pompona, w związku z powyższym zostanie zrealizowane teraz. Pompona mam w dwóch wersjach, obie są już nie najświeższe, ale biorąc pod uwagę wiek w który ów zwierz wkroczył, trudno mu zrobić coś poza "Pompon je" oraz "Pompon śpi". Nie znaczy to, że nie robi nic innego, ale jakoś czuję się niezręcznie myśląc o uwiecznieniu "Pompona obsrywającego ogródek sąsiada", tym bardziej że nie wiem którego. I, szczerze powiedziawszy, nie bardzo chce się dowiedzieć. Szczególnie od owegoż sąsiada.


Tu, jak widać, Pomponek zainteresował się jazda figurowa na lodzie. Próbował pomagać faworytom, z różnym skutkiem. Trzeba nadmienić, że nie jest to jego ulubiona dyscyplina, dużo bardziej lubi zielono-żółtą piłeczkę tenisową na niebieskim tle (czyli twarde korty w Stanach i Australii; Wimbledon ma za nic, takoż Roland Garros).


Ponieważ wychowujemy kota w duchu zaufania międzygatunkowego, nie kontrolujemy mu czasu spędzonego przed ekranem; wierzymy, że sam sobie potrafi ustalać rozsądne granice. Gdy jednak spojrzeć mu głęboko w oczy, można zacząć podejrzewać, że on tych cholernych łyżwiarzy oglądał non stop przez bity miesiąc...

Drugie zamówienie jest dziwne, mianowicie dotyczy Kovalika. Nie miałem z typem kontaktu odkąd utknął na małej planecie orbitującej czerwonego karła klasy L... Spróbuję się wywiedzieć i popełnić małą grafomanię. Może jutro. Albo za tydzień. Chyba że zapomnę. Albo wrócę inną drogą.

niedziela, 9 marca 2014

Dworzec na wzorzec

Gdy powiemy, że piździ, na usta cisną się słowa: jak w Kielcach na dworcu. W zasadzie Kielce nigdy i nigdzie z niczym innym mi się nie kojarzyły, jak z koszmarną zawieruchą urywającą łby, deszczem i temperaturą minus siedemset. Był to wzorzec równoważny zeru skali Kelvina - poniżej już nic.

"Panie, ja nie chcę mieszkać w tej obskurnej Pile(...)"

Na starość człowiekowi odbija. Literalnie. Nie wystarcza mu już sztuka mięsa i kultura o smaku waniliowym - zaczynają targać nim uczucia najbardziej pokrewne sraczce. Nie będę owijał w bawełnę, zakochałem się w operze. Póki co męczę Pucciniego, w moim popkornowym mózgu Toscę zasiał ostatni Bond, James Bond, ale na aJfonie zaczyna się również panoszyć Verdi czy inny Bizet. Nie, nie, mam jeszcze Scrillex'a (na wściekliznę) i Jarreta (na uspokojenie) ale trend jest wyraźny. Co najgorsze, zaczynają mnie ścigać chęci, żeby zobaczyć cuda owe na żywo. Najgorsze, bo zorganizować wizytę w Royal Opera House mieszkając na zapyziałej wschodniej północy jest wyzwaniem całkiem przyzwoitym. W tygodniu nie da rady - bo czasu braknie by dojechać. Nie mówiąc o powrocie. W grę wchodzi tylko sobota. Do kosztów biletów trzeba doliczyć hotel - bo wrócić o 10 wieczór nie ma czym. Chyba, że ktoś tęskni za "Strzałą Południa" Chabówka - Nowy Sącz, 75 kilomterów w 3,5 godziny, to można. Wyjazd o 11 w nocy z King Crossa, przyjazd o 5 rano do Middlesboroła, 4 przesiadki. I chciało by się zobaczyć oweż cuda ery pre-popkornowej, ale jak?

Tu z pomocą przychodzi technologia. Co jakiś czas, we wszystkich przyzwoitych kinach nie tylko Królestwa ale w zasadzie całego świata, jedno z przedstawień jest transmitowane na żywo. Octofonia, pentapiksele i hak wie jeszcze co. Nie trzeba tłuc dupska przez pół Anglii - czy w przypadku wycieczki z Polski przez pół Europy - wystarczy kupić bilet za 10 euro i można chłonąć oraz się-napawać*. I nie tylko są to przedstawienia z ROHa, także Metropolitan Opera House, La Scala, wielkie koncerty rockowe, pokazy sportowe i co tam jeszcze komu wpadnie do łba. W Mildelsboroł mamy takie kina cztery. W Paryżu jest ich jedenaście. w Niemczech dziesiątki. Na Słowacji - sześc, wliczając w to Żylinę i Trnavę. A w Polsce?

Jedno. Kieleckie Centrum Kultury. Nic w stolycy nominalnej, nic w pretendującej do miana stolicy kultury Krakowie... Zgodnie z zasadą, że uczyć muszą się debile a myć brudasy, osiągnęliśmy la grande finale naszego wywodu: Kielce to wiocha.

QED

*zbieżność z zespołem ostrej intoksykacji etanolem przypadkowa

sobota, 8 marca 2014

Anatomia anestezjologa

Praca w prywatnej firmie ma swoje niezaprzeczalne uroki. Porównał to kiedyś - bardzo kiedyś - jeden z konsultantów, z którymi pracowałem: to trochę tak, jak jazda konna; tyle że zmieniasz starą, nieszkodliwą szkapę na czystej krwi araba. Podrapałem się po potylicy. Znaczy Kapitan, to źle ma być? Ostatecznie nic tak nie kusi jak piękne konie i szybkie kobiety... Ze szkapy bardzo trudno spaść tak żeby sobie skręcić kark, wyjaśnił mój rozmówca.

Po sześciu latach doświadczeń - "My tu buchacha, a tempus fugit!", jak mawiał mój przyjaciel - muszę przyznać, że faktycznie, jest nieco inaczej. Mamy więcej pracy niż przerw. Potrafimy zoperować 6 zabiegów w 4 godziny. Ale przede wszystkim jesteśmy milsi dla pacjenta. Tu wkraczamy w rejony imidźów, pi-arów i innych zaklęć marketingu stosowanego; te w niniejszym poście potraktujemy jak zarazę. Największą różnicą są jednakowoż pacjenci prywatni, których w NHS nie uświadczy. Przynajmniej oficjalnie. Natomiast u nas są oni sola ziemi czarnej... Manadżment dostaje sraczki i pierdziaczki gdy prywatny przychodzi(!), wszyscy grupowo i na wyprzódki myją zęby i pomadują usteczka, do całowania dupy w szeregu zbiórka! Nie ma uproś. A jak już się trafi lista na której jest pięciu takowych delikwentów, następuje sądny dzień. Gdyż najważniejszy jest imidź - a ten nie jest aż tak ważny w przypadku pacjentów NHSu, bo ten i tak ich przyśle, natomiast prywata może się zrazić... Nie ma tu znaczenia, że gros przychodu pochodzi z roboty państwowej, prywaciarz jest bogiem z aksjomatu.

I nagle następuje wstrząs. Nie jakiś tam byle jaki, tylko prawdziwy, z tsunami, Fukuszimą, Czarnobylem i tortem weselnym na głowie pana hrabiego. Pacjent powiedział, że go traktują gorej niż bydło! Że miał kilka operacji i nigdy, nigdy!!! nie czuł się tak sponiewierany. Pielęgniarka próbowała coś wyjaśniać, ale ponieważ nie widziała co, dowiedziała się, że jest beznadziejna i nie nadaje się nawet na podkuchenną. Na wszelki wypadek przyszła pomoc kucharza dała nogę, przecinając ze świstem powietrze i wezwała na pomoc wykwalifikowana pomoc w postaci manago. Ta w ukłonach, głosem temperowanym, patrząc głeboko w oczy, zapewniała o oddaniu naszej maluśkiej jednostki na usługi. Wzmogło to jedynie szloch mentalnie sponiewieranego boga komercjalnej służby zdrowia, który w spazmach zaczął się skarżyć małżonkowi, który siedział obok. Kolejny w kolejce był chirurg. Ten profesjonalnie zapytał jak tez się pacjent czuje - ten obrzucił go wzrokiem wskazującym jednoznacznie na miażdżącą ocenę inteligencji pytającego; toż widzisz, debilu, że mnie tu jako tą krowę! na pastwisku! a nawet gorzej!!! Spierdoliłeś, głąbie jeden operację, wszystko mnie napierdala, muszę leżeć w fotelu, mam igłę w nodze!!! - zaniósł się szlochem bóg. Na co akuratnie wlazłem. W ośrodkach podkorowych anestezjologicznego mózgu zaczęły mi się zapalać kolejne wartości zmiennych: typ zabiegu, ilość środków przeciwbólowych, anestetyki, czas recovery, wiek, masa, odległość od okna, całka krzywej labia inferior. Po czym ruchem szybkim jak myśl zapodałem słuszną dawkę benzodwuazepin. Znaczy, fenactil owszem, byłby lepszy, ale nie mam. Piętnaście sekund później pacjent przestał szlochać, po kolejnych dziesięciu ziewnął - i zasnął. Wpatrywaliśmy się w napięciu. Reszta nie mam bladego pojęcia po co, ja oczekiwałem na pierwszy wdech spowodowany narastającym poziomem CO2 w mózgu. O, ambu nie będzie potrzebne. Założyłem saturację, dołożyłem ciuttekk tlenu i zarządziłem cisze nocną. Godzinę później bóg-imperator otworzył oczy, stwierdził, że pielęgniarki są kochane, anestezjolog boski (sic!) a chirurg zrobił dobra robotę.

No comments.

niedziela, 2 marca 2014

Łorkszop


Jak kochać - to księżniczki. Jak Cadaver Workshop - to w Insbrucku. Jak się nie chciało uczyć anatomii za młodu... Innsbruck jest śliczny - przynajmniej dla emigranta żyjącego na dzikim północnym wschodzie. Bo Brytom trzeba oddać sprawiedliwość: nie umieją budować miast i wszystkie, co do jednego, wyglądają jak psia kupa. Owszem, próbują coś zmieniać, nadbrzeże w Newcastle, doki w Liverpool, ale jak się ruszy cztery litery poza odnowiony obszar - zgroza. Architektura rodem ze slamsów Południowej Ameryki.

Toteż chodziliśmy sobie po staróweczce, zauroczeni faktem, że po tym właśnie - o tutaj! - bruku chodził Mozart gdy z tatą wpadli do Innsbrucka na wycieczkę. Dodatkowego smaczku dodają góry, które są wszędzie dookoła, strudle z jabłkiem czyli apfelstrudel, z obowiązkowym budyniem waniliowym i 60% Stroh. Ten ostatni samodzielnie nijak się nie da wypić*, ale zdradzę przepis: 2/3 szklanki gorącego mleka, dwie łyżki czekolady, łyżeczka kawy, kieliszek Baileysa, mały kieliszeczek Stroha, na to bita śmietana i wiórki z czekolady. Palce lizać, nazywa się to bombardino i w Austrii tego nie znają.

Organizacja - wojskowa. Codziennie spod hotelu- każdego- jedzie sobie darmowy autobus w kierunku pobliskich gór. Czy się wam zamarzy Stubai, Kuhtai czy inny Patscherkofel, nie ma znaczenia. Zawiozą za darmo i nawet poczekają. Zwykle do 16:30, choć czasem do 16:32. Dłużej kajzerowski wychów nie pozwala.

Kurs - też wojskowy. Wkłady przeplatane sesjami hands-on na trupach- bo na USG już nie, od tego jest kolejny dwudniowy kursik za kolejne 700 euro- i śliczne studentki trzeciego roku (proszę pamiętać, że po prawie 8 latach na wyspie mam wykoślawione wzorce). Aż żem się w końcu nieśmiało zapytał czy oni by nam mogli tą cholerna anatomię pokazywać na czymś co jest chociaż odlegle zbliżone do rozmiarów standardowego wyspiarskiego pacjenta. Toż konia z rzędem temu, kto na Brytyjce szukając głowicą 5 MHz mięśni brzucha znajdzie aortę. Bardzo śmieszne.

Gdyby ktoś się zastanawiał: koszt wynajęcia sprzętu to 27 euro za dzień albo 150 za 6 dni. Do tego karnet za 44 euro dniówka (190 za 6 dni), bilet lotniczy do Innsbrucka, hotel bądź gasthof (od 300 za dobę do 300 za tydzień) i można sobie spokojnie sączyć piwo na 3 tysiącach metrów. 4 euro.

Ciężko jest lekko żyć.

Tu się należy wyjaśnienie: jak tylko zobaczyłem zabezpieczenie kamery, od razu mi się pomyślało, że nasi tu byli.


*nie dotyczy Polaków i Rosjan

środa, 26 lutego 2014

Nietykalni

SPOILER ALERT

Szczerze przyznam, że się nie spodziewałem. Dzidź Młodszy zapodał kino domowe, czyli usadził nas na kanapce i zapowiedział, że dzisiaj on wybiera. Wywiad dostarczył informacji, ze produkcja jest francuska... Hm. Spodziewałem się czegoś w rodzaju Taxi, bądź 13 dzielnicy. A tu dzonk. Kapitalny film, bez super vigilante, bez superbohatera, którzy to muszą być w każdej pieprzonej amerykańskiej produkcji - nawet w komiksie dla dzieci jakiś małpiszon wrzeszczy do mamuta, że zniszczy wszystko co kocha i zabije mu całą rodzinę. Potem się zastanawiają, dlaczego miły uczeń szkoły średniej wymordował swoich nauczycieli i trzydziestu kolegów na dokładkę.

Zamiast tego mamy - po prostu opowieść. O spotkaniu zupełnie nie pasujących postaci. O zderzeniu dwóch środowisk. O przyjaźni, radości życia, problemach, o kawałku życia który nie ma jakichś dramatycznych ram. Muszę przyznać, że mnie zatkało. Nie chcę, mimo alertu, popsuć przyjemności oglądania, proponuje poszukać i zobaczyć. Obejrzeć, tfu.

Poza tym po tenisie mam ischialgię i siedzenie sprawia mi niewysłowiona radość. Życia. Jak by co, to do jutra. Bo tematów mi się trochę nazbierało.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Samopoczucie

-Abnegat, przyszedł byś do assessmenta - zagaiła pokojowo Keri. W czym nie należy się dopatrywać niczego - Keri jest osoba pokojowo nastawioną do świata i tak też zagaja. Wydłubałem słuchawki z uszu akuratnie w momencie gdy zaczynali przesłuchiwać Cavaradossiego i polazłem. Co robić. W drodze przeprowadziłem rozpoznanie.
-A w zasadzie co jest?
-Przepuklina. Ale ma nadwagę...
Też mi coś. Dawno już minęły czasy średniowiecza DCU, kiedy to BMI powyżej 30 dyskwalifikowało pacjenta. Zresztą, na tej zapyziałej wyspie nie da się operować pacjentów z prawidłowym indeksem z tegoż mianowicie powodu,że ich nie ma. I nie należy tu wyciągać na światło dzienne laski z dżima, co to jest rodzynkiem potwierdzającym regułę. Jedynym, jakiego znam.
-Dziń dybry! - zagaiłem z AlloAllowym akcentem. Bycie napływowym elementem jednak do czegoś zobowiązuje.
-Zień obry - odkłoniła się Hartlepoolanka, po bełkocie sądząc. I oni tu się będą z mojego góralskiego akcenta napierdzielać... Zmierzyłem kobiecinę wzrokiem. Nie jest źle, nie mniej niż 180. Z ważeniem było nieco gorzej. Na wszelki wypadek zapytałem.
-A wiele pani waży?
-A tak ze dwadzieścia stonów (jeden stone - 6,3 kilograma)
Taak. Kobieto dorodna, toż ja wiem jak wyglądam w lustrze, a ciebie będzie ze dwa razy więcej.
-Musimy stanąć na wadze. Da pani radę?
-Spróbuję - westchnęła z najwyższą odrazą. Z nachyleniami bijącymi Wieżę w Pizzie wlazła na mizerniutki przyrządzik. Przysiągłbym, żem usłyszał jęk dobiegający spod jej stóp. Spojrzałem i popadłem w przydum. Kobiecina waży 23 kg... plus pełny obrót skali... to będzie razem...
-Nie da rady tu pani zoperować - zadeklamowałem czystą angielszczyzną made in New Market. Jeszcze w czasach pogotowia nauczyłem się, że owijanie w bawełnę powoduje tylko niepotrzebne stresy i rany tłuczone.
-A czemu? - kobieta łypła okiem, gotowa mnie natentychmiast wydudkać z compensation które się jej deserve jak psu buda; przynajmniej zgodnie z reklamami tutejszych prawników.
-Stół operacyjny nie wytrzyma. Ma certyfikat tylko do 160 kilo.
Najwyraźniej się zmartwiła. Resztki empatii szarpły mi trzewia. Ostatecznie jak ja jej nie powiem, nikt w tym zakłamanym kraju tego nie zrobi...
-Szanowna pani. Wartało by się przejść do dżipa i poprosić o skierowanie na leczenie otyłości. Bo to nie tylko jest problem kości i stawów, które dają teraz popalić, ale też nadciśnienie, cukrzyca, zawał, udar - żeby tylko wziąć pierwsze z brzegu.
-Taak? - zdziwiła się niepomiernie. Najwyraźniej słyszała to pierwszy raz, ostatnio ktoś mianowicie wymyślił, żeby nie mówić grubemu, ze jest gruby, bo to może spowodować spadek jego samooceny i szkody nie do naprawienia. Jest to teraz offence. -A jak oni mi mogą pomóc?
-Istnieją różne metody. Mogą wsadzić pani balonik albo założyć taka tasiemkę na żołądek...
-A po co? - wykazała szczere zainteresowania.
-No, będzie pani mniej jadła.
-Panie doktorze - powiedziała dobitnie, patrząc mi w oczy - przecież ja praktycznie w ogóle NIC nie jem!
Nie powiedziałem jej, że w takim przypadku medycyna jest kompletnie bezradna. Po co to się potem szarpać z prawnikami.

niedziela, 16 lutego 2014

Niestrawność

Dzieją się rzeczy dziwne i straszne. Południe Anglii dostaje łomot, sztorm pogania sztorm, pozrywane linie kolejowe, domy bez prądu za to z masą wody w salonach. Teraz tylko mrozu brakuje - miniglacjałek zamieni śliczne południe w kilometry kwadratowe lodowiska. Co by się tubylcom przydało, ostatecznie w łyżwiarstwie nie bardzo im się wiedzie. Za to w saneczkarstwie... Niejaka Lizzy jest wszędzie, niedługo strach będzie lodówkę otworzyć. Wywiady, konferencje, spotkania w zakładach pracy. Mama, tata, mama i tata, z mamą, z tatą... Dobrze być jednookim. Choćby taki Zbigniew - Kamil dwa złote, Justyna zaraz wywinie coś na 30 k, a on tylko z jednym medalem. W dodatku na treningi szans w kraju nie ma, taka gratka jak w Kornwalii szybko się nie przydarzy. W dodatku gratka połowiczna, musi to wszystko jeszcze zamarznąć.
W tym wszystkim najbardziej podobają mi się nasi politycy, co to do zwycięzcy na wyprzódki zapierniczają po PR, ale żeby tak rąsi dołożyć do sukcesiku - to już uchowaj Panie.

Ogólnie zbudowany jestem postawą brytyjskich komentatorów, którzy zachwycali się Stochem, podziwiali Justynę, oklaskiwali Bjorndalena, oniemieli po programie dowolnym Hanyu, a brytyjską szorttrakównę, która została pozbawiona srebrnego medalu, pochwalili za dorosłe "całkowite zrozumienie decyzji sędziów" zamiast pieprzyć coś o spisku międzynarodowej federacji jeżdżących inaczej. Jakoś tak w ogóle więcej jest o duchu rywalizacji i wielkim wydarzeniu a mniej smęcenia na temat jakie to Ruskie są be.

Może jakoś to wszystko się da przeżyć: zimę, powodzie, olimpiadę, brak światła, bo nawet jak jest jasno to jest ciemno. Ide na dżima. Podbudowali mnie dzisiaj Ruscy swoim srebrnym medalem, trzeba jednak przyznać, że czasem obecność polityków na trybunach pomaga...

niedziela, 19 stycznia 2014

Miastowo

Nawet najbardziej zatwardziały wsiok musi - choćby nie chciał - pojechać czasem do miasta. Okazją było zimowe spotkanie AAGBI, co to za pieniądze tłoczy doktorom do zaczadziałych mózgów nowinki i nie tylko. Największym objawieniem tegorocznego zjazdu było krwiodawstwo. Mianowicie doktory w Jukeju od kilku lat przyzwyczajają się do myśli, że podczas masywnego krwawienia należy uzupełniać składniki krzepnięcia wraz z płytkami. Nie wiem jak gdzie indziej, ale w moim wiejskim szpitalu w srodku niczego wiejskie anestezjologi lały standardowo FFP i dolewały płytki nie czekając na rozwinięcie pełnoobjawowej koagulopatii ze zużycia. Brytole kapły się w Afganistanie, że żołnierze z pourywanymi nogami umierali, gdy dostawali płyny zgodnie z protokołem, a nie chcieli tego robić, gdy im soli zabrakło. Jeszcze z dziesięć lat i gajdlansa się zmienią. Miejscowi muszą to jakoś podskórnie wyczuwać, bo wszyscy grzeczniutko tu jeżdżą, szaleństw nie uprawiając. Myślałem, głupi, że to wpływ mandatów. Poza tym dużo o bezpieczeństwie, które dziwnie spada, gdy nie ma w okolicy konsultanta i pacjentem muszą się zajmować stażyści, o konieczności obcinania właściwej nogi pacjentowi, którego nie mamy zamiaru ukatrupić w dalszym procesie leczenia - bo to koszty są straszliwe, sądy ostatnio oszalały i zasadzają kwoty, jakby kuternodze była do szczęścia potrzebna złota proteza naćwiekowaną diamentami. Było też o wpływie ciśnienia na samopoczucie pacjenta po zabiegu, alem nie dotarł z racji pomyłki w planie - zamiast tego wysłuchałem ciekawego wykłady pt. "Jak uczynić sedację serwowaną przez nie-anestezjologa (czyt.: stomatologa oraz skopistę -gastro i -endo) bezpieczną". Chciałem wstać po wykładzie i zapytać, kogo w zasadzie pojebło? Ja tam nikomu, z wyjątkiem bardzo dramatycznych okoliczności, zębów nie wyrywam ni w dupach nie grzebie - więc uprzejmie proszę się odpierniczyć od anestetyków. Na szczęście byłem z Szamanem, któren to, jako człowiek obyły a cywilizowany, owąż głupotę mi odradził.

Nie samą anestezją żyje człowiek - ASP zgłosił akces kulturalny, więc cichaczem zakupiłem bilety kulturalne. Co było robić. Pierwsze do ROHa, czyli Royal Opera House. Ponieważ była to pierwsza nasza wizyta w owymż (podkreślmy trzeci raz) kultury przybytku, obejrzeliśmy "Dziadka do orzechów". No normalnie - już rozumiem dlaczego stare chłopy tak chętnie ganiają oglądać balet: wszystkie dziewoje wywijały odnóżami szczupłymi, by nie rzec chudymi, a dla kochających inaczej latali faceci wiecie, z tymi getrami co to jaja maja na wierzchu. I tak naszła mnie myśl ponura, że jest to grubizm w czystej postaci! Jakże to tak? Nikt mi nie wmówi, że tylko chude chcą być w balecie - ale żadnej grubej tam nie ma! Toż śnieżynki stuczterdziestokilowe też mogłyby wyglądać ponętnie, kręcąc wdziękami ponadnormatywnymi, od czasu do czasu łamiąc kulasy pod własnym ciężarem. Druga część kultury była "Not for nancies": Szostakowicz, Leningrad - kto słyszał, ten wie, kto nie słyszał, niech się zastanowi. Trza lubić rytmy nierytmiczne i tonikę atonalną. Ogólnie łapiące za trzewia, ale się przyznam, że lubię.

Odnośnie wielkiego miasta dwie rzeczy zadziwiły mnie niepomiernie. Pierwsza, że w hotelu kazali mi dopłacić za wi-fi. Na litość, toż mamy XXI wiek, a Londyn nie Kinszasa... Natomiast druga to francuska kuchnia. W życiu nie jadłem takiej mniamuśnej kaczuszki w sosie pomarańczowym. U nas to tylko jak nie steki to fiszenczipy.

Dobrze czasem ze wsi wyjechać - ale też i dobrze jest wracać. Szczególnie, gdy pociech własną karą (odparkowaną z kornera) zajeżdża po starych na stację. Dwadzieścia lat inwestowania zaczyna w końcu przynosić odczuwalne efekty.

----

Odnośnie problemów wiejsko-miejskich taki mi się dowcip zasłyszany przypomniał:
Franek w mieście będąc, poszedł do przybytku z latarenką. W którym to miał problem z erekcją. Na który pomogła mu fachowo nałożona bita śmietana ( z cukrem pudrem) i pudelek kurtyzany uzależniony od zlizywania owej.
Jakiś czas później Frankowi uwiąd zdarzył się we własnej, wiejskiej alkowie. Popatrzył dumnie na Helę i rzekł - Nic cię nie martw, kochanie, sposób na to mam miastowy!
Po czym śmietanę ubił z cukrem, nałożył z naddatkiem gdzie trzeba i zagwizdał na Burka. Któren to wpadł do chałupy i jednym gryzem użarł wszystko co było do użarcia. Franek popatrzył na rozmiar zniszczeń, ręce zwiesił, westchnął, na Helę popatrzył z rezygnacją i rzekł: No wiocha, k..wa, normalnie wiocha!

sobota, 11 stycznia 2014

Bacik

Idąc przez GO Outdora pokazało mi się niebacznie - nie ma to jak się pokrygować krzynę - palcem na Suunto. Któren to tętno mierzy i zalecenia daje. Szczęściem nie ludzkim głosem, jeno pipkając jak ArtooDitoo. Czy R2D2 - jak kto woli.


Niebaczność polegała na bliskości zarówno ASP, jak i świąt. Rachu-ciachu i spod choinki wyciągnął mi się piękny M5 czyli Koło Gospodyń Wiejskich na nadgarstek. Po pierwszej euforii okazało się, że w zestawie nie ma takiego maluśkiego dingla USB, co to łączy ówże M5 ze światem. I jakże ja będę się chwalił swoimi kaloriami spalonymi??!? Tu zaprezentowała się największa różnica pomiędzy naszym krajem a Ukejem, jako że u nas klient przychodząc z takim problemem do sklepu dostaje kopa w dupę, a tutaj pan siądzie, pan spocznie, pan się nie denerwuje, pieniążki już na kartę przelane. Najsss...

Po powrocie do domu ASP zasiadł do kompa, coby nowy zamówić i tu wykorzystałem sytuację, pokazując palcem na tylko-nieco-droższy za to zdecydowanie-bardziej-zajebiaszczszy komputerek, co to nawet Koła Gospodyń ma pod sobą. Figuratively speaking.

No i dzisiaj nadszedł czas, żeby powiedzieć Beee... Wstaliśmy z Dzidziem Młodszym o 6:30 (Tatuś!!! - Tak synek? - Słabo mi...*) i pojechaliśmy grać. Dzięki uzbrojeniu się w pół-biustonosz, co to tętno sprawdza, wiem, że 1:40 wymachiwania rakietą (bo mi się przez 20 minut wydawało, że mój szwajcarski zegarek rejestruje, gdy tenże był w stanie podwyższonej gotowości jeno) daje 1320 spalonych kalorii. Ażem zaniemówił - matko jedyna, uschnę tu na wiór jaki... Na nieszczęście okazało się, że do kompletu brakuje mi dingla, który sprawdza, jak wymachuję odnóżami, więc przebiegłem zero przecinek zero kilometrów. Może to i lepiej, żem się nie dowiedział, po wstrząsie kalorycznym kilometrowy mógłby mnie zabić.

I teraz najśmieszniejsze - ASP dostał talon na balon, w nagrodę, że się zrujnował na swojego gorszego połowa, w dodatku dingiel nożny jest i tak tańszy niż w zestawie - i proszsz: dycha do przodu. Zaoszczędzone, można iść na piwo.

Jutro jadę na bieżnię, zobaczę co też toto mi pokaże. Póki co znam swój EPOC, VO2, Energy Consumption (to i tak wiedziałem, że mam duże, poniżej litra rzadko schodzę) i z pięć dziwnych wykresów, których póki co ni w ząb. Zupa zębowa.

Trzymajcie kciuki. Eksperymenta na własnym zdrowiu to jednak nie w kij dmuchał.

------
*z "Testosteronu" się mi cytacik przypomniał...

sobota, 4 stycznia 2014

Poprawność

Pisałem już kiedyś - pierwszy kontakt z tubylcami jest wstrząsający. Takież toto miłe, przyjacielskie wręcz... Nic bardziej mylnego. Nadajemy po prostu na innej długości fali: to, co dla nich jest chamstwem wręcz, dla nas dalej brzmi jak ciumcianie cioć przy herbatce. Z drugiej strony nasza polska rozmowa jest odbierana jako wstęp do zbiorowego mordu. Dowiedziałem się tego od znajomego francuza, który przysłuchiwał się przyjacielskiej pogawędce kilku polskich anestezjologów w trakcie przerwy kanapkowej. Zauważyłem, że z jakimś takimś wewnętrznym napięciem się przysłuchuje i celem zadierżenia razgawora zapytałem grzecznie, czy rozumie po polsku. Odparł, że nie, czeka kto pierwszy wyciągnie nóż. Co robić. Po prawie ośmiu latach - czas jest nieubłagany - naszą polską, zdrową artykulację też zaczynam odbierać jako ciutek nad-ekspresyjną.

Bycie miłym przyjemne jest, i to nie tylko dla otoczenia, również dla otaczanego. Można spróbować, gdyby się komuś nudziło. Ma jednakowoż jedną nieprzyjemną wadę; mianowicie będąc miłym, trudno jest być niemiłym. Stąd w języku polskim nie ma odpowiednika dla asertywności, musieliśmy zaadoptować kolejny anglikanizm. Żeby sztukę uczynić trudniejszą, Wyspiarze wymyślili, że owszem - chcą umieć mówić coś niemiłego, ale tak, żeby odbiorca nie poczuł się niemiło.

Każdy naród ma swoje dziwactwa. Japończycy kabuko i haiku, Amerykanie Schwarzenneggera , demokrację i pokojową nagrodę Nobla dla Baraka, Francuzi spleśniałe sery, Polacy zespół mesjasza a Anglicy asertywność - czyli miłe bycie niemiłym. Żaden powód do wstydu.

I byłaby ta asertywność trwała do końca Świata, gdyby nie zderzenie kultur. Czyli zniesienie ograniczenia przemieszczania Rumunów i Bułgarów w Europie. Biedne Bryty zadrżały. Toż polska szarańcza zeżarła co było do zeżarcia, zepsuła system podatkowy, bankowy, świadczeń socjalnych, świadczeń zdrowotnych i co tam jeszcze ślina na język przyniesie panu Nigelowi. Zresztą, ja się chłopu nie dziwię. Trudno się żyje, mając świadomość, że wokoło mnożą się bez ograniczeń inne nacje, podczas gdy Bryci podwiązują nasieniowody. Bhrrr... Za retoryką UKIPu poszła rządząca partia, histerycznie wrzeszcząc, jak to Bułgarzy zaraz odbiorą pracę i zasiłki a Rumuni żebrząc zasrają doszczętnie londyńskie wycieraczki.

Paranoja doszła do takiego poziomu, że po nowym roku na lotnisko, w otoczeniu prasy, udali się co bardziej prawicowi przedstawiciele, by "powitać" dzikie hordy, które na obraz egipskiej szarańczy zostawią za sobą puste hale przylotów z obgryzionymi z dermy siedzeniami. Pech polegał na tym, że z samolot z Bukaresztu był obłożony mniej więcej w połowie, przy czym pierwszorazowych emigrantów przybyło dwóch. Obaj ładną angielszczyzną wytłumaczyli dlaczego przyjechali. Jeden miał załatwioną pracę w myjni, a drugi w pobliskim NHSie jako gastroenterolog bodajże. Pozostali pasażerowie wrócili po Świętach do roboty.

Brytole nie zdają sobie sprawy, że przyjechali do nich ludzie których już nie trzeba utrzymywać, nie trzeba uczyć - przyjechał obywatel gotowy do pracy. Który zap.dala, odprowadza podatki i nie pyskuje, bo mu z tym dobrze. Który tak naprawdę utrzymuje starzejące się społeczeństwo wyspiarzy. Może teraz płacą nieco za to, bo jednak cześć dochodów Polaków wędruje do kraju nad w Wisłą, wspomagając rodzimy handel, podatki, gsopodarkę... Ale na tym świecie za darmo nie ma nic - Polska zapłaci za to z nawiązką w przyszłości. Chociaż może do tego czasu będziemy tak bogaci, że sami sobie zaaplikujemy transfuzję młodej krwi ze wschodu?

Powinniśmy natychmiast wprowadzić do szkół język chiński. Za 20 lat będzie jak znalazł.

piątek, 3 stycznia 2014

Bu Dubel

Będzie o superprodukcji z Sandrą Bullock w dwóch podejściach, czyli "Grawitacji" i "Strasznie głośno, niesamowicie blisko".

Spoiler alert. Spoiler alert. Spoiler alert.
You've been warned.

Najpierw zmieszamy z błotem "Grawitację", jako, że debilizm ów wstrząsnął mną do głębi. Zacznijmy od początku.

Bulloczka siedzi sobie w skafandrze na orbicie, próbując naprawić coś zepsutego. Dookoła niej lata w te i wewte Clooney, jak nie przymierzając dziecko z ADHD. Bulloczka walczy, coby się ze strachu nie obudzić, Clooney puszcza jej kowbojskie kawałki - czyli tak zwane country - i jest cool. Nagle następuje pizd, wokoło naszych bohaterów latają przedmioty większe i mniejsze z prędkością przekraczającą ludzkie wyobrażenie. Tum podrapał się po łbie - toz obiekty na orbicie poruszają się zasadniczo w ta samą stronę, wynika to nie z ustaleń mieżdunarodnych, bo znając Ruskich jak by tylko mogli to wysłali by swoje satelity pod prąd (a Chińczycy w poprzek), tylko z faktu, że Ziemia się obraca. Stąd wszystkie platformy startowe są tak blisko równika jak to tylko możliwe, a start następuje w stronę obrotu Ziemi.

...wiem, że wszyscy to wiedzą, ale przypomnijmy dla przypomnienia...
Bycie na orbicie oznacza nie "bycie" w jakiejś odległości od Ziemi, tylko poruszanie się w określonej odległości z określona prędkością. Nasza planeta akuratnie wymaga prędkości 7,91 km/s. Ponieważ ruch obrotowy Ziemi przy równiku wynosi niecałe pół kilometra na sekundę, to startując zgodnie z obrotem Ziemi musimy dołożyć 7,4 km/s, a przeciwnie 8,4 km/s. Tym razem to nie polityka, tylko fizyka z ekonomią wymogła na wszystkich latanie w tą samą stronę - ergo, prędkości względne obiektów na orbicie są niewielkie. Skąd w takim razie nagle po orbicie kołowej zaczyna zapierdzielać coś z prędkością kuli karabinowej??? A w zasadzie to więcej - biorąc pod uwagę, że są na niskiej orbicie, a kawałki doganiają ich w 90 minut, prędkość względna powinna być koło... pierwszej prędkości kosmicznej... nic nie panimaju... No, ale. Niech będzie, że to możliwe, zwalić zawsze wszystko można jak nie na straszny meteor, to jeszcze straszniejszych kosmitów.


Ponieważ reszta aktorów jest z trzeciej półki, więc w spotkaniu z meteorami/resztami/czy co to ta kupa była giną jak muchy. Trzeba mieć HP powyżej 10 tysięcy - a to dopiero od poziomu aktorów posiadających Oscara - żeby takie jaja przeżyć bez szwanku. Bulloczka wylatuje jak z procy w kierunku nie do końca określonym i wirując jak bąk walczy z pawiem. Na jej ratunek - przypomnijmy, w czarny kosmos, w niewiadomym kierunku - rusza Clooney i ją, co najciekawsze, znajduje! Jest to najdobitniejsze potwierdzenie pierwszego paradoksu fizyki, że dupa nie motor, a ciągnie.

Potem jest już tylko gorzej. Bulloczka, w kolejności pojawiania się na ekranie, rozwija:
-metabolizm beztlenowy;
-siłę silnika Pratt@Whitney w prawej ręce;
-siłę dwóch silników w lewej;
-ale za późno, by uratować Clooneya, którego jakaś tajemnicza siła (WTF? CO go tak, kwa ciągnęło w przestrzeń???) chce na chama od niej oderwać, i co gorsza, odrywa;
-siłę czterech silników Pratt@Whittnej wraz z osłoną termiczną przy wchodzeniu w atmosferę;
-zdolność czytania cyrlicy;
-zdolność rozszyfrowania języka chińskiego;
-zdolność neutralizacji ruchu obrotowego kapsuły siłą woli;
-siłę 3g w kolanie;
-oporność na zgniatanie czachy siłą 5g;
-zdolność oddychania ogniem i dymem;
-zdolność utrzymania pływalności z kombinezonem o masie 120 kg;
-i - UWAGA UWAGA - zdolność AUTOMATYCZNEJ DEPILACJI NÓG W PRÓŻNI! Laska wyszła po kilkudniowym pobycie na orbicie ze skafandra jako ta Afrodyta z cypryjskiej piany.

To ostatnie widziałem na własne oczy, bo poszliśmy na wersję 3D. A-ni je-dne-go kudła.

Po wszystkich nieprawdopodobieństwach brakowało mi tylko, żeby z wody wyszedł lubieżnie nastawiony rekin, którego Bulloczka zatłukłaby ciosem z-czachy-go.

"Strasznie głośno, niesamowicie blisko" jest inny. Powiedziałbym, że w zasadzie doskonały. Chłopak z Aspargerem próbuje dokonać rytualnego win-auto-odpuszczenia, rozwiązując ostatnią zagadkę ojca. Ostatnią, bo zginął w zamachu terrorystycznym 9/11 czy jak chcą niektórzy, planowej destrukcji budynku przez nieznane siły. I muszę się przyznać, że byłbyż to film omal-że-genialny, gdyby nie drugi z grzechów głównych produkcji filmowych. Ponieważ nie ma tu "nadludzkiej-siły-woli", końcówka jest tak - dramatycznie, rzekłbym - przelukrowana, że się rzygać chce.

Przez trzy czwarte filmu oglądamy kliniczne rozrywanie ran, dokonywane zimno, z masochistycznym okrucieństwem, by w końcówce wdepnąć w mentalne gówno. Wszyscy się ściskają, obejmują, ryczą, wzdychają, z-wojny-do-domu-wracają-by-nakarmić-psa, a film poszedł w pizdu.

Nie chcę powiedzieć, że jej nie lubię, ale jakoś Bullock ostatnio szczęścia nie ma.

Pierwszy film dostaje tackę ogryzków.

Drugi to w zasadzie tona zasmażki.

czwartek, 2 stycznia 2014

Dziedzictwo

Oglądnęło mi się dzisiaj z rana Naked and Porzucony na Pastwę Losu co jednoznacznie wskazuje, że ASP poszedł do pracy a mi się mózg zlasował po dojściu do 527 kanału. Na ekranie latały pałające żądzą przeżycia nagie laski w towarzystwie mięśniaków wojskowych - niestety albo i stety, zależnie od preferencji - też nagich, bo jakoś tak się producentowi wymyśliło, że widownię przyciągnie golizna. Zamiast brom-brania (bo jednak uczestnicy sami sobie preparowali zupy z karaluchów, więc dosypać trudno by było) sparowali młódki ze staruchami; ostatecznie chłopy są najbardziej napalone na sex gdzieś koło dwudziestki a kobiety raczej przymenopauzalnie, więc zestaw wydawał się być hedenszołderowaty. Nagi i bezpieczny. Gdyby ktoś oczekiwał Big Brothera w Pustyni i Puszczy, uprzejmie informuję, że kobietom zasłonięto elektronicznie to i owo, a mężczyznom owo.

I tak mi się smutno zrobiło, że mnie nikt do takiego programu nie zaprosił: toż na golasa latać lubię, krokodyla zachucham sevofluranowymi resztkami, a za robaki płacę 3,25 funta za 225 gramów na promocji w Tesco. Czy to moja wina, że nie wyglądam jak post-marinesowy seals z trzydziestopakiem? Paka mam, a i owszem, śmiem twierdzić, że dużo większego niż większość - a w zasadzie to wszyscy - w programie; i nie moja jest wina, że jest to jednopak z gatunku beczkowatych. Nie każdy pochodzi od małpy - ja zdecydowanie mam geny niedźwiedzia: na zimę lubię się nażreć i spać. Szczerze powiedziawszy, to wyżerkę z wydrzemką lubię przez cały rok, na zimę mi się jedynie nieco nasila.

Z ponurego nastroju wyrwał mnie Phil, który zaproponował, żebym duszył rupę i przylazł na trening. Duszyłem. Pierwsze piętnaście minut niosło mnie na adrenalinie wkurwieniowo-misiowej, nie będzie mi tu marines w twarz plował. Nawet się kołcz zadziwił, że mi tak ładnie cross-courty wchodzą. Potem jednakowoż było dużo gorzej, nie wiem tylko czy bardziej przeszkadzał mi permanentny deficyt tlenowy czy zaparowane patrzałki.

Jutro nie ruszę kończynami. Czterema. A ASP znowu do roboty idzie... Zdechnę z nudów. Chyba, że znowu puszczą jakiś rozwojowy program. Z punktu widzenia zwiększonej oglądalności mam pomysł dla Discovery: niech to tym razem będzie Lesbian Naked and Porzucony(e) Na Pastwę Losu.

Co mnie będą marinesowymi bułami denerwować.

środa, 1 stycznia 2014

Ale to już było

Noworoczna impreza była całkiem, całkiem. Co prawda Karen w ramach zemsty za śliwowicę poczęstowała mnie Naga Chili Vodka, ale na szczęście zaburzenia rytmu mam dopiero dzisiaj. W sumie nie mogę tych zaburzeń zwalić całkowicie na jedną, odbierającą dech, banię - toż później była i Żubróweczka i Whisky i Bóg-wi-jeszcze-co, ale zawsze dobrze mieć pod ręka marynowanego grzybka, na którego można wszystko zwalić.

Teoria grzybka marynowanego jest stara jak świat, ale na wszelki wypadek zacytujmy przepis: na początku imprezy szukamy salaterki z rzeczonymi grzybkami i nim zjemy - a w szczególności wypijemy - coś trującego, wtranżalamy jeden. A dla pewności poprawiamy dwoma. Rzecz jasna nie po to, by rzeczony grzybek miał w czymkolwiek pomóc - ale gdy nad ranem straszymy żaby w łazience, możemy w przerwie ze spokojem wytłumaczyć zaniepokojonej małżonce, że broń Panie nie przesadziliśmy z alkoholem, tylko zeżarliśmy jakiegoś cholernego trujaka (jak wiadomo, każda małżonka woli usłyszeć, że chłop ma torsje po Amanita Muscaria niż po Rye Vodka).

Brytole są dziwnie upośledzeni na punkcie imprez noworocznych, ponoć kiedyś popularne było szlajanie się po pubach do białego rana, ale tradycja umarła z powodu krewkich i do noża skorych wypełniaczy dolnego percentyla IQ, jako, że pozostała część społeczeństwa wybiera siedzenie w łóżku raczej niż radość z pinty Guinnessa zaprawionej dreszczykiem zagrożenia tamponadą osierdzia. Trend ten nie pozostawił biednym barmanom wiele do wyboru, toż lepiej zamknąć knajpę przed północą i iść do domu niż tłumaczyć się na komisariacie. Na szczęście od 2000 roku w Londynie (to za granicą jest) zaczęli eliminować nadwyżkę z budżetowej kasy miasta dostarczając zebranej gawiedzi masy wrażeń audiowizualnych, więc przynajmniej sztucznych ogni nie brak.

W tym roku Brytole stanęli na głowie - walili z przynajmniej kilkunastu - jak nie kilkudziesięciu - stanowisk rozmieszczonych na tymczasowo zbudowanym (w 1999 roku...) wielkim Londyńskim Oku oraz dookoła niego. Byłoż to w ogóle największe oko swojego czasu, ale ostatecznie pobili go Singaporianie. Znaczy - zbudowali większe. Pod tym względem Wschód - zarówno Bliski jak i Daleki - próbuje pokryć kompleksy jakieś, cy cóś? Najwyższy budynek, największe Oko, a w tym roku - Największe Fajerwerki. Ponoć (w Emiratach chyba?) wywali w powietrze 400 tysięcy (!) ładunków, bijąc poprzedni, należący do Kuwejtu, rekord o ponad trzysta tysięcy. Jak kochać - to księżniczki, a jak pić - to z cysterny.

Na szczęście w domu mam magnez, potas, lanzoprazol i masę płynów - a cholernej chili-ówki wypiłem tylko jedną banię - bo bym eksperymentu nie przeżył.

A grzybków nie mieli.

...barbariany jedne...

niedziela, 15 grudnia 2013

Bobbici

Słowem przedsłowia: starałem się nie zdradzać fabuły - ale to trochę tak jakbym miał nie zdradzić fabuły Potopu... Jakby co co, to spoiler alert! Spoiler alert!!!

Odnośnie tytułu posta, ponoć tak właśnie niejaki Sean Connery kopnął w dupę złotonośną gęś: "Hobbici? Bobbici? Kto to, k.rwa jest???". Może to i lepiej? Czekałbym podświadomie, że zamiast różdżki wyciągnie swojego Waltera PPK. Potem jeszcze scena łóżkowa z Arweną i problem Śródziemia zostałby zażegnany raz na jutro. Ponieważ taki gest mogą mieć tylko szaleni ekstrawertycy - Sean, będąc normalnym Szkotem, nie przeżyłby ukatrupienia czegoś co dostarcza złotych jaj za darmo - szefostwo Metro Goldwin Mayer wyprodukowało drugą część historii spisanej na 320 stronniczkach. Daje to oszałamiające 107 stron na 161 minut...

Co mnie najbardziej irytuje w bieżących produkcjach filmowych, to "nadludzki wysiłek woli". Został on przesunięty poza granice absurdu tak daleko, że go nie widać. Posłużę się przykładem: kiedy oglądałem pierwszy raz finałową scenę "Commando", śmieszyło mnie, że trupy się biją. Bo ani Schwarzenegger, ani jego filmowy oponent nie mieli prawa przeżyć pierwszych ciosów, jakie sobie zadali. A gdy oglądałem to ostatnio w ramach "matko jedyna, znowu nic nie ma na 160 kanałach", stwierdziłem, że faceci są ospali i biją się jak pensjonariusze DOS "Zdrowy Stolec". Oto, do czego doprowadziły nas filmowe produkcje z Holywoodoo.

Wleźć w sidła łatwo - wyleźć trudno. Stąd Krasnoludy w pierwszej części przeżywały upadki, po których nawet z trolla zostałaby się jeno paczka gipsu. Krsnoludy, przypomnijmy, które gremialnie dostawały łomot od pozostałych ras, co stawia pod znakiem zapytania konieczność wprowadzenia smoka. Podejrzewam chęć ubawienia gawiedzi, bo do eksterminacji kurdupli wystarczyło by spotkanie z kilkoma orkami na czterometrowych wilkach. A w zasadzie z jednym wilkiem bez orka.

Dwójka jest lepsza. Największy plus, to postać Bilba. Zamiast Frodo, niedorzecznej cioty dostającej orgazmu praktycznie podczas każdego większego zagrożenia, tu mamy grzecznego subiekta nie-lubię-ale-jeśli-muszę-w-ryj-dać-mogę-dać. Do tego Krasnoludy jakoś tak mniej dostają łomot a bardziej go spuszczają - ogólnie, zdecydowanie na plus. A, i jeszcze Orlando - no ten w końcu jest Elfem, którego można się bać. Szczególnie z oczami coś mu zrobili - jest tam tysiące lat życia przekładające się na zimne okrucieństwo wobec wszystkich ze szpetnym ryjem.

Tu akuratnie Jackson - za Tolkienem - wprowadził kwalifikację prostą aż do bólu: ładny równa się dobry niewyobrażenie, jest tak dobry, że palce lizać; mniej ładny może mieć wątpliwości moralne, coś jak pryszczyki na dupsku, a zły wygląda jak donoszona ciąża z Fukushimy potraktowana wybielaczem. Jak motylek, to duszek-okruszek, jak pająk - to kurwadziad. W tej sprawie Orki powinny podnieść raban, bo to jest szpecizm w czystej postaci.

I wreszcie la-grande-finale: Bilbo okradający smoka. Smok mógłby być dziesięć razy mniejszy i dalej byłby nie do za.bicia. Ale nie jest. Jest nawet dwa razy większy niż dziesięć razy mniejszy... I w tym wszystkim najsłabsza rasa - jak nas do tego stara się przekonać przez dobre 4 godziny obu cześci Jackson - w liczbie sztuk dziesięciu, stara się go zabić. Jest to równie prawdopodobne jak istnienie smoków per se, więc czego się tu czepiać...

Smok mówi pięknym - zajebiaszczym wręcz - basem wydartym gdzieś spod wątroby, Bilbo się nie daje, Krasnoludy w końcu pokazały... no, że nie są Krasnoludzicami - ogólnie polecam. Ponad dwie godziny doskonałej rozrywki, w której wyjątkowo utrzymano stały poziom niedorzeczności. Rzadka rzecz.

Cała Pink Lady

PS. Wyczytałem u i10 następująca definicję jednego hobbajta: to osiem hobbitów.

wtorek, 3 grudnia 2013

Szkolenie z empatii

Każdy zawód swój etos ma. Choć nie wiedzieć po co. Dlatego od czasu do czasu każdy powinien stanąć po drugiej stronie. Kierowca taksówki winien na własnej skórze doświadczyć kursu z barcelońskiego lotniska na La Rambla przez Lizbonę, policjant po cywilu dostać pałą podczas zamieszek a lekarz zaliczyć gastroskopię z kolonoskopią (koniecznie w tej kolejności!) bez sedacji.

Mi szkolenia dostarczył optyk. Gdyż w kraju nad Tamizą optyk nie tylko okulary robi i ostrość bada, ale ma też uprawnienia do zbadania dna oka czy pomiaru ciśnienia. W gałce. I tym właśnie się mój biedny optyk przejął...

Jako anestezjolog mam poziom empatii zawieszony i tak dużo wyżej od chirurga - o stomatologu nie ma w ogóle co wspominać, są to bezuczuciowi sadyści z wybitnie rozwiniętym ośrodkiem gawędziarstwa marynistycznego - więc nie chciałem przykrości mojemu okuliście robić. Wepchnął mi w gałki takie niebiesko świecące galaretki i wynalazł podniesione ciśnienie. W gałkach obu, ze wskazaniem na prawe. Po czym napisał mi skierowanie do Choose&Book'a. Co było robić. Poszedłem grzecznie, wybrałem najbliższą z możliwych dat - ostatecznie nadciśnienie w gałce to nadciśnienie w gałce (sic!) - i zawiadomiłem biedną manago, ze muszę się urwać w połowie dnia.

Z posiadania dzieci w zasadzie same przyjemności są, ale okazuje się, że czasem się do czegoś przydają. Dzieci, nie przyjemności. Co prawda trzeba poczekać jakieś... 20-25 lat, prócz żarcia, ubrania, mieszkania, edukacji, "tata kup" i tygodniówek zafundować również prawo jazdy, ale potem można zasiąść na lewym siedzeniu i rozkoszować się widokami. Dzidź dość sprawnie zakręcił gruchotem i zawiózł starego do szpitala na badanie gałek w mieście oddalonym od naszego o dobre piętnaście mil - bo terminy w midelsborołskim JCUH były zupełnie polskie. Najbliższe na marzec.

Dawnom nie był w obcym środowisku i odzwyczaiłem się nieco od prób przeróżnych zmasakrowania mojego imienia i nazwiska. Apnidżat Limejted, Abnedżat Limitjed - alem pierwszy raz dzisiaj usłyszał coś jakby Apczat Limczt. Nie zwróciłbym pewnikiem uwagi, ale ponieważ nikt do rozpaczliwie wydzierającej się pielęgniarki nie podszedł, wyczekałem do trzeciej próby i poprosiłem o papiery. Szybki ogląd - tak proszę pani, to ja. Nie, proszę nie denerwować, nikt tego wymówić nie potrafi, bardziej bym się chyba zdziwił gdyby się komuś udało niż słysząc jakżeż piękną dzisiejszą wersję.

I się zaczęło. Czekamy kwadransik - badanie ostrości. Kwadransik - mrugamy światełkami po różnych okolicach, pan widzi światełko - pan klika klikaczem. Po czym nakropili mi tropicamidu do oczu - aż żem się spytał, czy to to, ostatecznie dobrze wiedzieć, że lekarstwa, o których mnie uczyli w szkole nadal działają - i wysłali na kwadransik do poczekalni. Następna zrobiła z moim nazwiskiem coś zupełnie niewymawialnego, kazała się patrzeć na miło kojącą zieleń krzyżyka i pierdzielnęła mi flaszem po oczach - małom nie wylądował na podłodze... Toż byś ostrzegła, cholero jedna... Po kolejnym kwadransiku w końcu uścisnąłem grabę konsultanta, który bez pardonu walnął po oczach laserem czy co tam miał w tym swoim szczelinoskopie, po czym wetkał mi niebieskie żelki ( w gałki!)*, podrapał się po głowie, wtyknał mi coś dziwnego, czegom nie widział wcześniej** i orzekł, że nie mam żadnego nadciśnienia tylko grubą rogówkę. Ponoć normalni maja 450 mcm a ja mam 630. Zawsze wiedziałem, że jestem inny, chwała Panu, ze się nic innego nie wydało.

A teraz siedzę przed kompem i pisze posta z porażoną tęczówką - co popatrzę w lustro, to chce wdrożyć wobec siebie algorytm Advanced Life Support i dzwonić po pogotowie.

Obiecali, że mi przejdzie po 6 godzinach.

Na trzeźwo dłużej nie dam rady - strasznie razi.

------
Na podstawie informacji otrzymanych od Anonimowego Okulisty:
* pachymetr
**tonometr aplanacyjny Goldmana
Proszę nie zadawać niezręcznych pytań tylko wyguglać...

środa, 20 listopada 2013

Talent

"-Niezła szuja, ale talentu mu nie brak...
-Co, zdolny?
-Niee...dlaczego? Talent to nasza waluta..."
Asterix i Obelix, Misja Cleopatra

Szaman zakupił bilety, ja zabukowałem hotel - z jakiegoś niewytłumaczalnego dla mnie powodu spaliśmy w pokojach dla niepełnosprawnych - i pojechaliśmy na koncert. Co dla RO Szamana było rzutem beretką (z półobrotu), dla nas okazało się prawie sześcioma godzinami tłuczenia się po angielskich motorłejach... Niech ktos spróbuje wyciąć szybciej trasę Middlesbrough-Exeter w tych warunkach, stawiam piwo... Jakiś szaleniec postanowił skończyć ze sobą za pomocą wiaduktu, dzięki czemu był on zamknięty przez 24 godziny. Nie trzeba nadmieniać, że akuratnie ten wiadukt był jednym z najważniejszych po drodze - zjazd z A42 na M5. Szczęściem w nieszczęściu powiadomienia o korkach pojawiły się przed przedostatnim zjazdem - niecała godzinka tłuczenia się wiejskimi dróżkami i wróciliśmy na M5.

Główną atrakcją wieczoru był Nigel Kennedy, cudowne l'enfant terrible muzyki poważnej i wszelkich organizatorów. Znany z tupania butami do rytmu, punkowego fryzu, przybijania piąteczki i picia piwa. Na scenie, z puszki. Można go lubić, można nie lubić, mi się akuratnie trafiło to pierwsze. Może nie gra tak precyzyjnie jak Julia Fisher czy romantycznie jak Vadim Repin, ale spektrum dźwięków, jakie wydobywa ze swojego instrumentu każe się zastanowić, czy to w rzeczy samej skrzypce są, czy już coś innego.

Dla potomności zanotujemy, że na talerzu był Bach, Fats Waller i inni, a dania zaserwowali prócz Nigela Rolf Bussalb (gitara), Yaron Stavi (kontrabas) i Krzysztof Dziedzic (drum). Jak to ujął sam mistrz, technika sama w sobie nie usprawiedliwia niczego. Ważnym jest oddanie nastroju i emocji, jakie szarpały trzewia twórcy w czasie aktu tworzenia. Choć idąc nieco dalej tym tropem, niektórzy ze współczesnych mocarzy muzyki poważnej- nie wymienimy tu nazwisk, bo chcemy uniknąć banowania, wlekących się procesów sądowych i odszkodowania - wydają się tworzyć w trakcie ostrego enterocolitu.

Jak powiedziałem, Kennediego lubię, na koncert jak będę mógł, to pojadę, ale wolę go chyba w repertuarze jazzowym niż klasycznym. Nie, nie powiem, żeby jego wykonania złe były cy cóś - mam wrażenie jednak, że grał je jakby bardziej, by coś udowodnić? Bo chyba go nie bawiły tak bardzo, jak improwizacja w trakcie Koncertu na Dwoje Skrzypiec Bacha w aranżacji na kontrabas, gitarę, bębenek i skrzypce...

Nigel grał jak Nigel, kontrabasista i gitarzysta starali się mu dorównać, ale nasz Dziedzic... No normalnie, nie rozumiem, po jasną cholerę ludzie tłuka w trakcie koncertów w 42 gary. Facet przyszedł z jednym (!) bębenkiem i wystarczyło. Co wyprawiał, opisać się nie da. Trzeba posłuchać.

Gdyby ktoś chciał posłuchać koncertu, to płyta jest już na iTune, na wyspach 7.99. Zwie się "Recital", nie zawiera stricte klasycznych utworów, jedynie jazz. Polecam.


...tak z obowiązku... kawałek zawiera urywki kilku utworów, uczciwie i rzetelnie polecam płytę...

piątek, 8 listopada 2013

Suweren

Ideę znam z książki Marka Oramusa. Choć pewnie nie wynalazł pojęcia, prędzej zaadaptował do własnego użytku. Zasada jest prosta: na suwerenie nikt, nic i nigdy nie jest w stanie wymusić. Jest bytem samodzielnym i w pełni tego słowa - niezależnym. Taak... Skądś w nas bierze się chęć, by być samcem alfa. Tu zaznaczmy od razu, że takimże może być również samica - płeć nie gra żadnej roli. Najważniejsza jest liczebność w zbiorze ludzi, która nas może pocałować w dupę. Jeżeli w zbiorze "nie może pocałować" nie ma nikogo, osiągnęliśmy wymagany poziom.

Jak każda idea, ta również zawiera w sobie nieodłączne jej elementy: piękno i asymptotyczną niemożliwość osiągnięcia celu. Nie będziemy rozwijać oczywistości.

Zaciekawienie jednakowoż budzi proces myślowy takiego indywiduum. Toż nieważne, czy się jest topowym politykiem z demokratycznego nadania czy z racji opuszczenia odpowiedniej macicy, nie gra roli, czy mówimy o osiedlowym Franku czy meksykańskim handlarzu narkotyków: jeżeli predator przestaje dbać o własne środowisko, za chwilę okazuje się, że nie ma na kim żerować...

Jak się wyłącza samca alfa w samcu alfa? Ostatecznie kraje, które to potrafią, mają święty spokój. Na Wyspie bardzo prosto: z jednej strony kij czyli miejsce do spania z kredytem na sto lat a z drugiej marchewka, czyli satelita ze 150 kanałami za 5% minimalnej pensji i piwo tańsze od wody mineralnej. Done. A co się dzieje, gdy mamy ich za dużo? Meksyk akuratnie jest dobrym przykładem, przynajmniej sądząc z doniesień prasy. Chętnych do cmokania w dupę nie ma - za to każdy chętnie nadstawia swoją. Efektem jest ich coraz mniejsza ilość, ostatecznie trudno nadstawiać dupę gdy się ma urżnięty łeb.

W każdym chyba budzi się taka - atawistyczna, co do tego nie mam wątpliwości - potrzeba, żeby zdecydowanie i jednoznacznie przekonać wszystkich wokoło, że mogą nas w owąż dupę pocałować. We mnie też. I jak wiadomo z doświadczenia - jeżeli ktoś nie doświadczył na własnej skórze, to mu należy pogratulować zdroworozsądkowego podejścia - każdorazowo taki wybuch naszego wewnętrznego suwerena kończy się w najlepszym wypadku moralniakiem, a w najgorszym wypierdółką.

Lekarstwo? Można żreć magnez. Popijać browar. Palić substancje szkodliwe. Ale mam lepsze. Jak mi tylko przejdzie przez myśl, żeby opierdolić szefa za długi czas pracy, strzelić w łeb chirurga za jego durne pomysły czy wydrzeć ryj niespodzianie na współpracowników, wystarczy, że przypomnę sobie comiesięczny wyciąg bankowy - i natentychmiast wraca mi miłość bliźniego...

...ludzie bez kredytów to maja jednak ciężkie życie.

niedziela, 27 października 2013

Gra Endera

Jak widać po tytule, [[SPOILER ALERT!!! SPOILER ALERT!!!]] w zasadzie nie jest niezbędny, ale przydać się może. Ot, na wszelki wypadek.

O filmach dawno nie było (ogólnie o niczym dawno nie było, najwyraźniej dopada mnie nieruchawość starcza), ale o czym tu pisać? Ostatnie produkcje jakoś tak niewybrednie lgnęły do młotów, co poniektóre nawet latały, facetów, którzy coś zeżarli z fatalnym wpływem na cerę bądź prawych mścicieli, mogących robić co chcieli ze swoimi przeciwnikami, bo tamci byli be. No żesz w morde. Owszem, trafiło się kilka pozycji, ale głównie były to ograne, stuletnie truchła - tu muszę przyznać, że nikt tak pięknie nie wygląda jak Frau Blucher (obowiązkowe rżenie spłoszonych koni) w Młodym Frankensteinie.

Zmierzyć się z dziełem klasycznym a wybitnym jest trudno. Mogą sobie puryści nosem kręcić, że Orson Scott Card pisał science fiction i żadnym wybitnym klasykiem nie jest, inni wytkną palcami homofobię. Może i nie lubi gejów, może pisał insze gnioty - ale opowieść o Enderze jest genialna, ze wskazaniem na części 2-3. Znaczy kapitan: w chwili obecnej całość liczy kilkanaście pozycji, nie ma to jak znaleźć patent na składanie złotych jaj, ale jak dla mnie seria zamyka się "Dziećmi Umysłu".

Niestety - jak to z filmami bywa - historia musi być dopasowana do wydolności mózgu przeciętnego przeżuwacza popkornu, a to oznacza dwie godziny, potem towarzystwo zaczyna gubić wątek i pytać swoją druga połowę "aleosochozi" (jedynie Jackson przeforsował dłuższe części "Władcy Pierścieni", choć jak naprawdę długie one były okazało się dopiero po wypuszczeniu wersji na DVD; a w dalszym ciągu nie pokazał się "directors cut"...). Z tegoż powodu historia jest zawężona do samego Andrew i, powiedzmy to szczerze, nieco ucierpiała. Ale tylko nieco.

Andrew "Ender" Wiggina poznajemy już w szkole, stamtąd dostaje natentychmiastową promocję na stację orbitalną, gdzie zaczyna trening antyrobalowy. Gdyż ludzie, zaatakowani przez obcą rasę, odkryli, że najbardziej bezwzględnymi zabójcami są dzieci. Odpowiednio wytrenowane dzieci. Nie obciążone rozbudowanym super-ego, hamującym co dziksze pomysły naszego prawdziwego "ja". Ich jedynym celem jest grać tak, by wygrać. I to właśnie robi Andrew. Przechodzi kolejne cykle szkolenia, bierze udział w manewrach, w międzyczasie śni przedziwny "Sen o Królowej" który miesza się mu z interaktywną grą mającą na celu uwolnienie kreatywności kosztem wyzwolenia go z ludzkich odruchów. Film przynosi ciekawe pytania na temat manipulacji, odpowiedzialności, moralności - na szczęście tego wątku nie usunięto, choć jest w zdecydowanie okrojonej wersji.

Od strony wizualnej produkcja poraża. Tak po prostu. Powinniśmy być wdzięczni, że nikt tego nie zrobił wcześniej, jak na przykład spaprana została "Diuna" Franka Herberta, którą - powiedzmy sobie to szczerze - za jasną cholerę nie rozumiem dlaczego spotkało nieszczęście w postaci najpierw ekranizacji kinowej Davida Lyncha z Kylem MacLachlanem (pomijam Stinga, ten akuratnie, wraz ze swoim psychodelicznym wujem jakoś się tam broni) a następnie niedofinansowanej i fatalnie obsadzonej produkcji HBO. Kto oglądał, ten wie o czym mówię, kto nie oglądał - niech lepiej kupi książki i przeczyta, miast narażać się na nudności i nerwowe tiki. Filmy początku naszego wieku nie mają takich ograniczeń - żadnych plastikowych modeli, żadnego kosmosu w basenie. Nie wiem, co napisać. Mam opad żuchwy.

I jeszcze o soundtracku. Z jakiegoś powodu Hanz Zimmer nie zrobił muzyki, dzięki czemu oglądając kosmos nie zastanawiamy się, gdzie są piraci i skąd wyskoczy Thor. Nie powiem, żeby muzyka Zimmera zła była, ale jak ktoś napisał 100 soundtracków... No nie ma uproś, facet jest jak Vivaldi. Całe życie pisał jeden utwór i (na szczęście w przypadku Vivaldiego) w końcu go napisał... Steve Jablonski ma nieco inne obciażenia: "Nightmare on Elm Street" oraz "The Texas Chainsaw Massacre" dają pewne wyobrażenie o klimacie; jednak jest on rozpuszczony nieco "Transformersami"... Choć w "Battle School", drugim kawałku soundtracka, pobrzmiewa mi odlegle motyw z "The Last Of The Mohicans". Ten, wiecie, gdy Chingachgook zatłukł Maguę jak psa.

Dla fanów sci-fi - obowiązek. Nawet, jeżeli drażnić ich będą skróty czy przeinaczenia. Dla pozostałych - zdecydowanie warto.

W skali jabłek to będzie wytrawny calvados, 70%, pity niespiesznie piątkowym, ciepłym popołudniem w towarzystwie dobrego interlokutora. Z obowiązkowym cygarem grubości rury kanalizacyjnej.

I jeszcze trailery, ot dla leniwych ;)





PS. O aktorach mi się zapomniało: Ford ku mojej uldze niczego nie spaprał, Ben Kingsley wręcz był lepszy - a role dziecięce zostały zagrane przez aktorów nie kojarzących mi się z niczym (choć po sprawdzeniu Asa Buterfielda, filmowego Wiggina, trzeba odnotować "Chłopca w pasiastej Pidżamie", alem go nie poznał; czas jest nieubłagany, nawet dla dzieci. A może zwłaszcza dla nich...)

sobota, 19 października 2013

Surditas surditatem invocat

Październik. Nawet nie wiadomo, skąd się wziął. W dodatku już się kończy. Mam wrażenie, że ta dziura, wyhodowana w CERNie, zeżarła nas ze szczętem i zapadamy się gdzieś pod horyzont. Zdarzeń. Skutkiem czego czas wykonuje ewolucje modo Red Arrows w czasie urodzin Królowej. Starając się zapanować nieco nad szaleństwem zakupiliśmy bilety i ruszyli do wielkiego miasta Manchester coby zobaczyć kolejnego Świętego Graala rocka lat '70. Czyli Rogera Watersa et cohortes (które to są nowe, bo stare cohortes nagrywają dalej pod nazwą Kamandy Pinka Floyda, procesując się z rzeczonym Watersem do upadłego).

Sama Manchester Arena, która ostatnio jakoś zmieniła właściciela i nazywa się teraz Phones 4 You Manchester Arena, jest - brakuje mi odpowiedniego kulturalnego słowa - sakramencko wielka. Dziesiątki wejść, tysiące - a dokładniej 23 tysiące - miejsc siedzących, jednym słowem: masakra. Na szczęście siedzieliśmy w sektorze bezpośrednio nad sceną, lornetki nie były potrzebne.

Waters, jak na siedemdziesięciolatka, zadziwia. Skacze, śpiewa i haftuje, zupełnie jak koło gospodyń, całości dopełniają efekty specjalne, wybuchające samoloty, latające świnie i inne demony made by LSD. Kto widział, ten wie, kto nie widział... Nie, niemożliwe, żeby ktoś nie widział Ściany. Jednym słowem: urzekające.

I byłoby to spełnienie snów młodzieży pokolenia '80, gdyby nie ludzka fizjologia. Z racji wieku oraz sklerozy zacytuję za Wikipedią: przeciętny zakres słyszalności to 16Hz - 20kHz, próg bólu: 110-140 dB, uszkodzenie słuchu 150dB, ubytek słuchu to 0,5 dB rocznie, po 50 rż 1 dB rocznie - w wieku 70 lat ubytek słuchu sięga jakichś 40 dB. Do tego dołożyć trzeba utratę zdolności słyszenia tonów wysokich; im jesteśmy starsi tym niżej przesuwa się nasza górna granica słuchu.

I tu dochodzimy do sedna.

Nie wiem, czy Waters jest głuchy, czy są to technicy dźwięku w Manchesterze, dość powiedzieć, że najlepiej słuchało mi się koncertu zatykając uszy. Palcyma. Wygląda to nieco kretyńsko, dodatkowo wycina najwyższą część spektrum, ale za to nic człowieka nie nap.dala w trakcie koncertu.

Powiedział bym tak: jechać warto, wręcz trzeba, ale jeżeli macie wrażliwy słuch, weźcie jakieś wytłumiacze. Wewnętrzne, zewnętrzne - nie ma znaczenia. Bo w pewnym momencie przestałem słyszeć muzykę, a docierał do mnie jedynie przesterowany, rzężący sopran wymieszany z uderzeniem basu zdolnym zabić dowolne zwierze.