piątek, 12 sierpnia 2011

Wichrowe doliny 6

Jechał na zachód, majac w lusterku wschodzące słońce. Powietrze było lekko przymglone, zapach powietrza niósł obietnice upalnego dnia. Kojarzył mu sie z Chorwacją i lenistwem na plaży. Co robić. Jak się nie ma co się lubi.
Wstał nieco nieprzytomny, wczorajszy wieczór go wyczerpał go bardziej, niż skłonny był przyznać przed samym sobą. W dodatku przez całą noc odbijało mu się pieczonym ptactwem - trudno się dziwić, że słowa Lucy brzmiały w jego głowie jak przekaz kosmity. Zdołał tylko zrozumieć, ze znowu zmienili mu plany i że będzie musiał lecieć wysoko. W tym momencie otrzeźwiał. Poprosił o powtórzenie. Lucy nieco zwolniła, miał pracować z fimą SkyFly, z która szpital zawarł kontrakt na dostarczanie anestezjologów, czy podać kod? Tak, już zapisuje... dziękuję, do usłyszenia. Obserwując jednym okiem pustą drogę, zastanawiał się ile osób zarabia na jego pracy i jakim cudem to się wszystko trzyma kupy. Toż Wyatt wział swoje, teraz szpital weźmie od lotników, czy kim oni tam są, a ci z kolei obciążą za wszystko głównego płatnika... A z drugiej strony co go to...

Trevor tym razem skorzystał z zaproszenia. Upewnił się tylko, że worek z marchewką jest w bagażniku i wyłożył sie na tylnej szybie. Jego ulubioną zabawą było irytowanie innych kierowców - kiwał sie w takt ruchu samochodu, udając zabwkę, jego żółty łeb łatwy był do zaobserwowania, po czym wystawiał język albo pokazywał obraźliwe gesty. Kovalik machnął ręką. A niech robi co chce.
Skręć w lewo? - Kovalik mógłby przysiąc, że w głosie elektronicznego nawigatora zabrzmiało pytanie. Zawahał się przez moment, może jednak nie skręcać? Zanim jego wątpliwości dotarły do ośrodka wykonawczego, zawiadywane z rdzenia przedłużonego ręce skierowały samochód w polną drogę. Jak mnie znowu wpuścisz w maliny, przysięgam, zrobię z ciebie artuditu. Takiego zaraz po ataku na Gwiazdę Śmierci - uściślił, żeby nie było wątpliwości.
- ? - milczace pytanie Trevora zaległo w powietrzu.
- Nie, nie znasz. Zresztą, to było bardzo, bardzo dawno temu. W odległej galaktyce - dodał, czujac nadchodzącą tyradę na temat gówniarzy, co to im sie wydaje, że długo żyją.
- Co nie znam... There are not the droids you are looking for! - dokończył głosem ObiWan’a.
Pozostań na głównej drodze przez jakis czas - pisneło pudełeczko i zamikło. Też instrukcja. Nawet jak by chciał skręcić, to niby gdzie? Jechali klasyczną kornwalijską drogą, szeroką na 0,9 samochodu, z mijankami co trzysta metrów. Chaszcze ocierały się o karoserię, wysokie na dwa metry bandy zrobione z ziemi ograniczały widoczność, światło dodatkowo było przysłonięte przez porastające grzbiet krzaki. Kovalik po raz kolejny pogratulował sobie zakupu dodatkowego ubezpieczenia, pokrywającego absolutnie wszelkie uszkodzenia samochodu. Nie, nie żeby przeszedł jakoweś centusiowate catharsis, przed zapłatą zapytał, czy ta pozycja będzie wyszczególniona oddzielnie na rachunku. Nie? To dawaj pan. Ostatecznie szpital płacił za jego środek transportu z wyjątkiem szkód poczynionych przez prowadzącego pojazdem.
Kolejne inmstrukcje przeprowadziły go przez kilka wiejskich skrzyżowań, jedną drogę ziemno-wiejską - ale trzeba przyznać, że dla równowagi miał też kawałek asfaltu - nastepnie małe miasteczko i w końcu wylądował na parkingu z kontenerami na śmieci. You have reached your destination... powiedział facet zdumionym głosem i zamilkł. Nie mniej zaskoczony Kovalik rozglądnął sie wokoło. Znajdował sie z tyłu jakiegoś wielkiego budynku, pewnie wejście jest z drugiej strony. Rozprostował nogi i ruszył na zwiady. O jest, główne wej...ście... supermarket? Coż, do ciężkiej cholery... Prócz niego w budynku znalazł kilka innych sklepów, pralnię i chińskiego takewaya. To upewniło go, że nadal jest w obrębie cywilizacji brytyjskiej. Po chwili wrócił do samochodu.
- Lucy? Lucy?!!!
- Taak...?... - jej głos był zniekształcony, najwyraźniej zasięg szwankował.
- Gdzie jest ten szpital? Jestem przy śmietnikach jakiegos supermarketu...
- ...to..śnie...am...
Po dziesięciu minutach wrzasków, które składały się głównie z Could you repeat, please?!!?, załapał, o co chodzi. Z informacji Lucy wynikało, że śmietniki to nie śmietniki tylko wysoce wyspecjalizowana, przenośna jednostka badawczo-lecznicza. I że niedługo ktos tam powinien być, i po co Kovalik tak wcześnie pojechał?
Podziękował za informację i zaczał kląć natychmiast, jak tylko sie rozłączył. To teraz bedzie gadać, że zaczynają o dziewiątej?

Pół godziny później na parking wjechał stary MG z odkrytym dachem. W środku drobny facet, dla Kovalika typowy Anglik - kaszkiecik, marynarka w kratkę - palił fajkę. Wysiadł, pyknął po raz ostatni, postukał w podeszwę buta cybuchem, usuwając tlące się resztki i ruszył w kierunku śmietników. Czy, wedle nomenklatury Lucy, zaawansowanej jednostki leczniczo badawczej.
- Dzień dobry!
- Dzień dobry. Jak pan łaskawy się miewa!
- Dziękuję dobrze. A jak u pana? - Kovalik bezboleśnie przyswoił sobie zwyczaje cywilizacji hałajowo-hałdujowej, ostatecznie, jeśliś wszedł między mewy, to nie ma co krakać.
- Pan na zabieg?
- Nie, jestem waszym anestezjologiem na dzisiaj.
- O, nie napracuje się pan. Dzisiaj głównie kolonoskopie, może kilka gastro... - gawędząc, otwierał kolejne drzwi, ściągał kłódki, włączał oświetlenie. W środku nie było najgorzej, przez chwilę mial przed oczami stół operacyjny zbity z nieoheblowanych desek, ale jego oczekiwania nie spełniły się. Wszystko biało-niebiesko- sterylne, komputery, nikiel, plastik i 2,5 metra kwadratowego na pacjenta. Jak oni tu pracuja?

- Doktorze, pacjent gotowy! - zameldowal pielegniarek. Kovalik przyłożył z grubej rury, nie lubił jak mu pacjenci skakali po stole. Ostatecznie różnica pomiędzy głęboką sedacją a lekką anestezją - kto wymyslił takie debilne podziały jednego procesu, nie miał pojęcia - była w zasadzie całkowicie umowna.
Pielęgniarki zaczęły liczyć miarowo narzędzia, gaziki i co tam jeszcze można użyć w trakcie kolonoskopii, ich miarowe, monotonie skandowane one two three four five - one two three four five dziwnie odprężało i pozwalało bładzić myślami po ciepłych wodach Pacyfiku.
- Pan tu spojrzy, doktorze - pielęgniarek kiwał stetoskopem w prawo i w lewo, myśli zaczęły mu sie zlewć...
...oż ty w mordeczkę dziobany, chcesz mnie zahipnotyzować?!? Trevor, pomocy!!! - w miękkiej wacie czuł się ciepło, bezpiecznie, gdzies na obrzeżach świadomości pilnował wentylacji pacjenta, dodawał leki.
- Od teraz wykonuje pan moje polecenia i niczemu się nie dziwi - pielęgniarek zaczał mu grzebac w mózgu - Będzie się pan zajmował pacjentem, a gdy doliczę do dziesięciu, zapomni pan wszystko. Będzie pan pamiętał jedynie standardową endoskopię.
- Gad karotenowy, hę? A potem ‘Tevoreczku najmilsiejszy ratuj moje dupsko!’, tak?
Zgryźliwy głos Trevora nadszedł wraz z wrażeniem, ze jego mózg wspiera powietrzna sprężyna. Kovalik miał nieprawdopodobne uczucie, jak gdyby utknął pomiędzy dwoma wielkimi, puchatymi poduchami. Myślało mu się co prawda wolno, ale wdzięczny był i za to. Korzystając ze wsparcia, zaczał wysuwać się spod nacisku pielegniarka.
- Nie ruszaj się. Jak chcesz, to zdejmę go trochę bardziej, ale sie nie szarp... Chyba, że robimy zadymę?
Kovalik poczuł moc czarnych skrzydeł, przyjemność żaru buchającego z gardła, zobaczył zgliszcza i kupkę spalonego plastiku... Ofiary w szponach, krew z odgryzionych łbów na zębach...
- , Nnie, raczej nie... Ciekawym tylko... Ciekaaawym tyyyylko - ziewnęło mu się potężnie - co te skurczybyki tu wyprawiają...
Trevor dostawił kolejny wymiar - odniósł wrażenie, jak gdyby głowa wyskoczyła mu z brzucha - i nagle świat pojaśniał.
- Tak będzie lepiej. Cymbał się nie zorientuje, a potem cię przepiszę - na wszelki wypadek nie zapytał o nic. Ostatecznie lepiej nie wiedzieć, niż wyjść na kompletnego ignoranta.
- Zaczynamy! - pielęgniarek kiwnął głową. Chirurg zastygł w dziwnej pozie, trzymając instrument w dłoni - Kovalik z zaskoczeniem uświadomił sobie, ze jego też załatwili. Ale jaja... Instrumentalne podeszły do ściany, coś pogrzebały i w powietrzu nagle zapalił sie skomplikowany wzór. Pielęgniarek wraz z jedną z instrumentalnych stanęli przy głowie pacjenta, druga z instrumentalnych włożyła dłonie w przestrzenny interfejs. Podłoga drgnęła. Nie czuł przyspieszenia, mimo dość dużej prędkości opadania. Po kilkunastu sekundach stanęli. Komora była nieduża, choć zdecydowanie większa od klitki na górze. Spod ścian podjechały automaty, Kovalik został odsunięty wraz z anestezjologiczna maszynką w jedną strone, chirurg z jego endoskopem w drugą - pielęgniarek wraz z instrumentalna włożyli dłonie w coś, co wyglądało jak manipulatory i roboty przystąpiły do pracy. Błyskały lasery, słyszał zaśpiew sygnalizacji dochodzącej z nieznanych mu maszyn, nagle w dymie nad głową pacjenta pokazały sie jego oczy. Kovalik mało nie wrzasnał - patrzyły sie na niego dwie, wyrwane z czaszki gałki. Z pojemnika pod ścianą kolejne ramię wysunęło mataliczny, okrągły przedmiot, lasery błysnęły raz jeszcze i w wiadrze, z chlupnięciem, przypominającym mu pierwszego pawia, wylądował mózg. Metalowe cóś zostało wprawione w czaszkę, lasery wznowiły swój taniec, widzał jak oczy zostają wsadzone w oczodoły, do pracy przystąpiły drobne, czarne rurki, pod ich dotykiem goiły sie rany, znikały blizny, jeszcze kilka poprawek i nagle siedział znów przy pacjencie. Ruszyli w górę, zniknły resztki pary, pielęgniarek klasnał w dłonie.
- Dziękuję, to wszystko. Proszę wysłać wycinek do badania hist-pat - chirurg wręczył pielęgniarkowi skrawek tkanki, wciśnięty mu w wraz z narzędziem w dłoń kilka sekund wczesniej i wyszedł pisać raport.

- Trevor?
- Hhm?
- Co to było? Obcy. Mózgi podmieniaja?Toż to horor klasy c...
- Gorzej. Pamiętasz, jak ci opowiadałem o zielonej lidze? Mieli taką cholerną frakcję jastrzebi, Gandalf przy nich to plastikowy krasnal jest. Mało magii, kupa technologii. A tego pryszczatego tom już spotkał, ale u nas Projektował urukhajów. No, tych pokurczów, co latali w świetle dnia. Trzeba bedzie chyba poprosić o pomoc... - niepewność w głosie Trevora zaskoczyła Kovalika. Widział co prawda, jak mu ekipa zielonych spusciła manto w zeszłym roku, ale arogancja gada nie ucierpiała wtedy w żaden sposób. Sklał ich na funty i zapowiedział, że zrobi jajecznicę przy następnym spotkani. A tu najwyraźniej się przejał...
- Mogę pomóc?
- Możesz. Jedźmy do domu.
Poczuł lęk - Trevor nawet nie wspomniał o kurzym móżdżku.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Wichrowe doliny 5

Szli przez szerokie pole w kierunku szumiącego w oddali morza. Trevor zbudził go w nocy, czego o mało nie przypłacił zawałem. Użył jakiejś swojej sztuczki, Kovalik wyskoczył z łóżka prosto w buty, a obudził sie na dobrą sprawę dopiero na zewnatrz. Próbował protestować, ale Trevor zbył go swoim Cicho mi tam i zaciął z mentalnego bata.. Gad cholerny. Wokół zalegały kompletne ciemności, po drugim bolesnym spotkaniu z kamieniem poddał się całkowicie projekcji Tevora, której rozmazany obraz skakał mu przed oczami. Coś trzeszczało pod stopami, od czasu do czasu potykał sie o drobne nierówności gruntu, ale ogólnie szło się nieźle. Po kilkunastu minutach na obraz, widzany oczami gada nałożył się jaskrawy, zielony obiekt. Kierowali sie prosto w jego stronę. Na chwile zrezygnował z pomocy, ale ludzkie oczy były zupełnie bezużyteczne. Ciekawostka, co też to może być...

- Witamy - poważny głos jednego z pięciu mężczyzn, siedzących wokoło konkretnego głazu, rozległ sie niczym pomruk niedźwiedzia. -Kto przybył z tobą, Wielki Podczaszy?
- Wielki podczaszy? A niby czego??? - Kovalik mało nie parsknął śmiechem. Chyba że klatki zawalonej marchewkowymi ogryzkami... Trevor go zignorował.
- POZWÓLCIE, ŻE PRZEDSTAWIĘ SIR KO-VALL IKE, WŁADCĘ NA ZAMKU PIERDZISZEWO Z FOTELEM BUJANYM!!! - odgryzł się Trevor. Jego przekaz miał dawną moc, Kovalik miał wrażenie, że ciśnienie jego głosu wypchnie mu mózg oczami. Uroczyste Sire rozległo sie pięć razy.
- Jesteśmy ostatnimi z Bractwa Płonącego Kamienia.
Po kolei podchodzili do niego i przedstawiali się z imienia i tytułu. Jak w każdym porządnym bractwie, był klucznik, podczaszy, a nawet skarbnik. Klucznik wyjątkowo przypominał Kovalikowi jego pielęgniarka, tego z garnkiem na głowie. Przyglądnął mu się - tym razem nosił coś, co najbardziej przypominało wypatroszoną maszynę Singera. Jak mu łba nie urwie? Toż to musi ważyć z pięć kilo - pomyślał, mając narastające wrażenie, że mu się to wszystko śni.
- Kovalik.
- Ser Ko-Vall, jak panu wiadomo, do wypełnienia misji potrzebujemy skonstruować sześciopunkt. Chcielibyśmy podziękować za okazaną gotowość pomocy.
- Okazaną gotowoć? W coś ty mnie, gadzie karotenowy, ubrał? Co się tu...
- Ale marudnyś. Ludzie poprosili o pomoc, no tom cię zaoferował. Siedź cicho i rób co każą.
Nad nimi rozległ się krzyk ni to dziecka, ni to kota, któremu ktoś nadepnał na ogon. Mistrzom nagle zaczęło sie spieszyć.
- Nie mamy wiele czasu. Prosze sie przygotować.
Faceci szybko rozbierali się do rozsołu i stawali wokoło głazu. Nad nimi gromadziło sie coraz więcej mew, szelst ich skrzydeł przyprawiał o gesia skórkę. Kovalik rozebrał się i złapał dwóch mistrzów za ręce, zamykając krąg.
- Nie mogłeś mnie wziąć gdzieś, gdzie potrzebują pomocy gołe baby??? Czuję się jak na zlocie gejów!
Mistrz zaintonował ponurą pieśń, głaz zaczał lśnić ciemna czerwienią, jakby nagrzewał się od środka, ptaki nad nimi zaczeły się dziko drzeć. Kovalik poczuł mrowienie w dłoniach, wokół kręgu zbudowanego z ludzkich ciał zaczeły przeskakiwać pojedyncze, drobne wyładowania. Iskierki, początkowo bezładne, zaczeły nabierać mocy, przeskakiwały z jednej ręki nad drugą, pod brodą Kovalik czuł łaskotanie, coś na kształt wielkiego, puchatego ogona kota, przesuwającego sie w prawo... Co było o tyle dziwne, że iskry, a w zasadzie teraz już tętniące koło błekitnego płomienia, krążyło w lewo. Mewy runeły w dół, celując w ich głowy, mistrzowie wznieśli dłonie do góry i cofnęli się do tyłu, powiększając promień, Kovalik starał sie nasladować ich ruchy - błekitne koło wzniosło sie ponad ich głowy, krążąc ponad opuszkami palców. Z jego brzegów w obie strony zaczeła wznosić sie kurtyna podobna tafli wody. Górna część zamykała sie na kształt kopuły, dolna zsunęła sie za ich plecami, pomału zaczynała sięgać ziemi. Kilka mew zdążyło wlecieć w krąg nim kopuła zamknęł sie całkowicie, Kovalik odruchowo chciał zasłonić głowę, krąg zmienił się w elipsę, potem w ósemkę, usłyszal odległy krzyk Sir Ko-Vall, ręce w górę!!! i dłonie, kierowane wolą Trevora, wyskoczyły mu w powietrze, mało nie wyrywając się ze stawów. Ptaki stanęły w ogniu, i jeszcze nim opadły na ziemię zamieniały sie w popiół, płomień przepalał je na wylot, nie słyszł krzyku, w zasadzie nic nie słyszał prócz huraganowego grzmotu ognia. Głaz rozjarzył się do białości, w oslepiającym świetle ujrzał dłoń, brokatem obsypaną, z mieczem w dłoni, trzech mistrzów, dwóch po jego boku i ten z naprzeciwka opuscili ręce i podeszli do kamienia, ich ciała wydały się być przeźroczyste, jak ze szkła. Wzniesiona zapora oparła sie na trzech pozostałych, Kovalik poczuł nagle jej ciężar, czuł jak drżą mu nogi, był coraz bardziej zmęczony, szklane cienie wsunęły dłoń w skałę i chwyciły jednocześnie głownię miecza, strumień światła uderzył pionowo w górę i wśród spalonego pierza na ziemie spadło kilkanaście dobrze upieczonych ptaków.

- Jeszcze udko? - powiedział niewyraźnie wielki mistrz, ogryzając szyjkę.
- Dziękuję - Kovalik miał poziom zero, ostatni kęs obijał mu się o grdykę, całości spustoszenia dopełniał doskonały gruszkowy cider. Dalej nie bardzo rozumiał, co tu zaszło.
- Podwieźć cię? Jedziemy koło hotelu - po skończonej akcji zniknęły sir’y i inne tytuły.
- Miło by było. Dzięki. Trevor, gdzieś jest?
- Nie drzyj się - głos Trevora powrócił do dawnej mizerii. -W kieszeni polara. Nie zgnieć mnie przypadkiem. Smakowało pieczyste?
- Nie najgorsze. Ale o co chodziło z tym mieczem?
- A, żresz taki junk-food, że mi się ciebie żal zrobiło. A przy okazji podładowałem troszkę akumulatory.
- No, ale miecz i ptaki, ten atak - ja cież nie przepraszam, co oni tu zrobili?
- Grila. Zrobili sobie grila. Tyś jest jednak tepy jak nie przymierzając młot kowalski. Jedźmy już, marchewka mi się skończyła.




środa, 10 sierpnia 2011

Wichrowe doliny 4

Trevor nie wrócił do samego rana. Kovalik nie mógł dłużej czekać, zostawił gadzinie kilka świeżych marchewek, wodę i whisky. Co ma być to będzie - pomyślał fatalistycznie i wyszedł. Pośpiech był wskazany, tuż przed prysznicem zadzwoniła Lucy, jego wczorajsza interlokutorka, oznajmiając, ze plan na dzisiaj uległ dramatycznej zmianie i musi pojechać do szpitala zachodniego. Czy Kovalik juzżtam był? Nie, nie był. Nie dodał, że przyjechał wczoraj i nikt nawet nie wspomniał, że będzie pracował poza głównym szpitalem. A czy Kovalik chce kod pocztowy? Był tak zamroczony snem, że zobaczył się w paczce, nadany pocztą na adres szpitala. Dopiero po chwili do niego dotarło, że będzie go potrzebował, żeby zaprogramować nawigację. Zapisał wszystkie informacje i pognał się kąpać. Zazwyczaj wstawał kilka minut wcześniej by się obudzić pod strumieniem wody, ale dzisiejsza nieoczekiwana zmiana planów pozbawiła go tej przyjemności. Próbował równocześnie ogolić się i umyć zęby, co o mały włos nie skończyło się ich wybiciem. I poderżnięciem gardła.

Pomny przedwczorajszych wygłupów nawigacji z pewnym niepokojem słuchał instrukcji podawanych pewnym, męskim głosem, ale po kilku skrzyzowaniach został wyprowadzony na prostą, szeroką dorgę, facet wyrecytował jeszcze na odchodne „Pozostań na głównej drodze” i się zamknął. Kovalik z ciekawościa przyglądał się krajobrazowi za oknem. Zielone wzgórza, białe, potężne wiatraki mieliły leniwie powietrze, po łakach chodziła jakowaś zwierzyna, ruch był nieduży... Po kilku kilometrach droga przeszła w jednopasmową, następnie głos z pudełka kazał mu zjechać na najbliższym rondzie. Przejechał przez malutkie miasteczko, w porcie widział łodzie które osiadły na dnie - najwyraźniej był to czas konkretnego odpływu, bo łódki nie wyglądały na stare czy porzucone. Dookoła drogi tłoczyły się małe, jednopietrowe domki, więskszość z szarego kamienia, białe futryny i kolorowe kwiaty nadawały im ciepłego, domowego wręcz wyrazu. Po kolejnym zakręcie zaczał piąć się pod górę, jechał wzdłuz wysokiego, kamiennego muru, zza którego w niebo strzelały masywne konary starych drzew. Nie zdziwił sie zbytnio, gdy nawigator kazał mu wjechać w bramę. You have rechaed your destination. Hm. A gdzie parking? Zza drzew wyłonił się budynek, przywodzący na myśl średniowieczną twierdzę. O, parking też jest. Wysiadł i rozejrzał się wokoło. Gdzie oni tu mają wejście? Chyba w lewo... No to - do boju. Przypiał do piersi plakietkę, oznajmiającą Kovlik, Consultant Anaesthetist, i poczuł się, jakby włożył niewidzalna tarczę. No co za bzdury, cholera jasna... Trzeba będzie mniej żreć przed psaniem, te sny mnie dobiją... Obszedł budynek i wąską ścieżką, pomiedzy murem a ścianą, doszedł do drzwi. Cholera, chyba jednak nie tu? Schody były stare i spękane, w szczelinach rosła trawa, futryna porosła tu i ówdzie mchem. Juz miał zawrócić, gdy drzwi bezszelestnie sie otworzyły i wybiegła z nich młoda dziewczyna, prawie na niego wpadając. Zrobił unik, biegnąca zanurkowała pod jego ramieniem, poczuł tylko jej kwiatowe perfumy i tyle jej było. Wszedł do srodka.
- Dzień dobry?
- Tak?
Za kontuarem siedział gruby jegomość. Miał kompletnie łysa głowę, pokrytą starczymi plamami, splecione, żółte od papierosów palce splótł na blacie. Jego wodniste, niebieskie oczy miały ten dziwny wyraz, który zawsze przerażał Kovalika - nigdy nie wiedział, czy rozmawia ze ślepcem, czy z kimś kto go kompletnie ignoruje.
- Szukam bloku operacyjnego.
Gruby popatrzył naniego swoim niewidzącym wzrokiem i wyszczerzył resztki uzębienia.
- Nie nie nie! - wyrecytował dobitnie. -A-ni-du-du!
Ktos pociagnął go za rękaw. Mały chłopiec, może dziesięcioletni, wpatrywał sie w niego.
- Pan do szpitala?
- Wiesz, gdzie jest blok operacyjny?
- Wiem. Trzeba do końca i w lewo - pokazał palcem w stronę ciemnego korytarza. Jakoś nie mógł się teraz wycofać. Chłopak wpatrywał sie w niego, dumny, ze mógł pomóc, Kovalik zawsze miał problem z asertywnością w stosunku do dzieci. Poszedł w stronę, która wskazywał nie do końca czysty palec. Podłoga spreżynowała lekko, skrzypiąc, na końcu korytarza było nieco jasniej, szedł coraz szybciej, czując, że nie powinien tu być. Nagle za załomem ukazały się drzwi, ze znajomym czytnikiem magnetycznym. Wsunął swoja kartę, o dziwo zapaliła sie zielona dioda i wszedł na jasno oświetlony korytarz. Znowu jasna zieleń, sterylne światło świetlówek, różnokolorowe pasy na podłodze, wiodące tylko w sobie znanym kierunku. Po chili wahania ruszył wprawo. Jeden zakręt, drugi - i nagle znów był na portierni, tym razem nowoczesnej. Szerokie drzwi, automatyka, światła i szmery bajery 21 wieku. Podszedł do recepcjonisty.
- Kovalik, anestezjolog. Gdzie macie blok?
- Witam. Czekaja juz na pana, proszę isć wzdłuż czerwonej lini - wskazał podłogę.
Tym razem poszło jak nalezy. Blok, powitanie, przebieralnia, szybko sprawdził pacjentów, na szczęście na liscie nie było duzo do roboty. Zaczęli pierwszą operację.

- Pan, panie kolego, z daleka?
- Z Polski.
- O, to kawał drogi od domu! - jowialny, gruby chirurg promieniował patriarchalnym autorytetem. -A na długo u nas? Podoba się Kornwalia?
- Na trzy miesiące. Podoba - odpowiedział wylewnie, zarażony atmosferą Kovalik.
- No to, miłego pobytu! - chirurg zaczał myć potylicę pacjenta.
Kovalik zajął się swoją robotą. Zazdrość go żarłą, gdy patrzył na anestezjologiczną maszynke - w takiej dziurze mają Primusa? By ich jasna cholera. Żadnych pokręteł czy guzików, cała obsługa sprowadzała sie do ustawenia parametrów na dotykowym panelu. Na szczeście pracował na jego poprzedniku, Tytusie, w zasadzie prócz kolorowego ekranu i kilku wykresów obrazujących przepływy gazów, nie było większych różnic. Chirurg pracował nad jakaś kostna wyroślą na czaszcze, Kovalik piate przez dziesiąte rozumiał, że domaga się jakiegoś specjalnego wiertła, którego nie ma w szpitalu, jego pielęgniarka wyszła zaraz po indukcji, druga poleciał szukać rzeczonego wiertła i na sali został tylko jowialny, narzędziowa i on sam.
- A może to? - narzędziowa wyciągneła w stronę chirurga wiertarkę z włożonym czymś, co zywo przypominało wiertło do drzewa fi 25.
- Przecież ja mu nie zamierzam trepanować czaszki, tylko wyciąć nmaluśki kawałek - jowialny stracił jowialnośc na rzecz bezdyskusyjnej władczości. -Gdzie ta druga?
- No, poszła i szuka...
- A, dawaj, spróbujemy...

Jowialny zajał się wierceniem, szamotał się z mimośrodowo założonym wiertłem, narzedziowa próbował ustabilizować latającą z prawa na lewo głowę, Kovalik patrzył na to z rosnącym niepokojem. Toż zaraz mu łeb urwą... Twarz chirurga pod wpływem wysiłku zrobiła się blada i spocona, grymas wykrzywił mu wargi, rzężenie wiertarki wgryzającej sie w kostną narośl przywodziło na myśl dźwięki wydawane przez umierającego astmatyka, ekran Kovalika rozjarzył się alarmem, najwyraźniej jego pacjent zbuntował sie przeciwko takiemu traktowaniu. Dołożył znieczulenia, ikątem oka zauważyl jak długie na dobrych piętnaście centymetrów wiertło pokonało w końcu kość i wpadło po rekojeść do czaszki. Chirurg wyszarpnał go jednym rychem i rozglądnął sie nerwowo.
- No - tubalny głos rozszedł sie wokoło - to mamy po kłopocie. Teraz tylko zaszyjemy, i czas na następnego!
Kovalika zatkało. Toż facet w czaszcze powinien mieć bitki mielone... A raczej tatara z mózgu... Spojrzał na monitory, tętno, ciśnienie, wszystko w normie... cholera, przecież widział jak ten nadęty grubas wpakował w mózg piętnaście centymetrów wirującej stali!
- Troszkę krwawi - chirurg, z szybkością cinkciarza liczacego dolary, wymieniał białe gaziki na zakrwawione, w końcu zirytowany pełnym wyrzutu wzrokiem Kovalika, zapytał, wskazując monitor:
- A to co?
Kovalik obrócił sie odruchowo, spojrzał na ekran, wszystko było jak przedtem, gdy wrócił wzrokiem do pacjenta, gruby właśnie zaczynał zaszywać skórę. Kovalik poczuł lodowate mrówki na plecach. Dziesięć minut później chirurg skończył, narzędziowa zgłosiła brak jednego gazika, ten lekceważąco zignorował doniesienie, twierdzac, że pewnie sie pomyliła, albo gdzieś się coś zlepiło i dumnie wymaszerował z sali. Kovalik wyłączył gazy i w myślach zaczał pisać wyjaśnienie z wypadku dla koronera.

- Będe potrzebował dla niego miejsca z respiratorem na intensywnej terapii - powiedział słabym głosem do swojej pielęgniarki. -Może pani sprawdzić, czy maja miejsca?
Spojrzała na niego zdumiona.
- Tego? A po co?
- Bedziemy mieli problem z obudzeniem - odpowiedział, nie wdając się w szczegóły. Pielęgniarka wyszła z sali i został sam, nie licząc swojego podopiecznego.

Pacjent otworzył oczy i wyjął sobie sam maskę krtaniową.
- Tto jusz? - zapytał nieco niewyraźnie, usmiechając sie do Kovalika.
- Już - nic lepszego nie przyszło mu do głowy. Wyłączył monitory i założył maskę z tlenem. Ostatecznie niedotlenienie może uszkodzić mózg.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Wichrowe doliny 3

Kovalik siedział nieprzytomny na krześle, większość jego energii pochłaniała walka z ziewaniem. Siedząca naprzeciwko miła, w średnim wieku dziewczyna, opowiadała mu o szpitalu i jego zwyczajach. Wszystkiemu winna była noc. Po kilku godzinach walki z ruchem lewostronnym Kovalik był zupełnie padnięty. Zainstalował się w malutkim pokoiku - co w zasadzie sprowadziło się do wniesienia walizek i zdjęcia ubrania - po czym zapadł w sen. Śniły mu się zupełnie nieprawdopodobne dworce, na których musiał się przesiadać, uciekały mu pociągi, samoloty, wszystko było nie tak - i nagle, ni stąd ni zowąd, obudził się. Rzucił okiem na zegarek - 2:22. Zza okna dochodziły szeleszczące dźwięki, jakieś stukania, skrzypienie otwieranych pudeł czy czego tam... Wstał bezszelestnie i spojrzał na zewnątrz. Dziwny, mały, chudy facet grzebał w śmietniku. Wyjmował z kontenerów worki  i metodycznie sprawdzał zawartość. Rama, o którą opierał się Kovalik, zaskrzypiała. Facet zamarł, podniósł głowę, spotkali się wzrokiem. Poczuł się nieswojo. W tym momencie w głowie rozległ się szept Trevora - "Uważaj...". Cofnął się i odruchowo popatrzył na jaszczura, już w trakcie ruchu głową zdając sobie sprawę z bezsensu czynności. Toż w pokoju ciemno było choć oko wykol.
- Uważaj - niby na co?
Nie doczekawszy odpowiedzi, sprawdził, co dzieje się za oknem. Pokurcz gdzieś zniknął, za to na wielkim worku śmieci siedziała potężna mewa. Widząc Kovalika, przekrzywiła głowę, wydała z siebie upiorny wrzask, przy którym ryki marcowych kotów wydały się być szczebiotem słowika i wzbiła się w czarne niebo.
- Na co niby miałem uważać? Panie gadzinowaty?
- Śpij. Na nic. - Poczuł, jak Trevor mentalnie obrócił się do niego dupą i zasnął. Zeźlony, próbował tej samej sztuki, ale za nic nie chciało mu wyjść. Wiatr co jakiś czas szarpał ościeżnicą, drzewa szumiały, rozrzucone śmieci tłukły się niemiłosiernie, w końcu nie zważając na mikroskopijną kubaturę pokoiku, zamknął okno. Dzięki czemu rano wstał nieprzytomny, z uczuciem, że mózg obumarł mu z braku tlenu.

- Pójdziemy teraz do biura i wydrukujemy doktorowi przepustkę, a potem pokażę szpital. Po południu doktor ma listę na ortopedii.
Poszli. Budynek był z gatunku Hilton wita. Stal, szkło, duże przestrzenie, masa światła. Podziemnym przejściem, w którym ruch był jak na Krupówkach w sezonie, przeszli do kolejnego budynku. Tu Kovalik miło się wyszczerzył do kamery, pass został wydrukowany i tym razem już jako pełnoprawny członek zawodowej społeczności szpitala, ruszył za swoja przewodniczką. Okazało się, że karta spełnia nie tylko funkcję dowodu tożsamości, ale także jest wyposażona w magnetyczny pasek, otwierający drzwi "tylko dla personelu". Jak opowiem u siebie na wsi, to za cholerę nie uwierzą. Jak w filmie o Bondzie...
- A tutaj jest blok chirurgii ortopedycznej. Ma pan listę od trzynastej, ale może pan wejść i się zorientować gdzie i co.
Dziewczyna pożegnała się i tyle jej było. Hm. Kovalik przeciągnął kartę i wszedł do środka. Pusto. Wychylił się za załom - długi, oświetlony równomiernie korytarz, pomalowany na sterylny, jasnozielony kolor. Czyli klasyka. Z ogłoszeń na tablicy przy drzwiach doczytał się w końcu, że pielęgniarki przywożące pacjentów proszone są o zadzwonienie i czekanie na personel bloku. Gdzie jest.. a, tutaj. Zadzwonił. Po kilku minutach usłyszał dziarskie kroki i zza załomu wyłonił się wielki, brodziaty facet.
- Taak?
- Dzień dobry. Jestem waszym nowym anestezjologiem - Kovalik podsunął pod nos swoja przepustkę.
- Aaa, słyszałem - uśmiechnął się brodziaty. -Pokażę, gdzie przebieralnia.

W chirurgicznych ciuchach poczuł się zdecydowanie na swoim miejscu. Znalazł 13 salę i wszedł do anestezjologicznego. Pusto. Za drzwiami ujrzał ruch na sali operacyjnej. Korzystając z okazji przyglądnął się maszynce. O, nawet znajomo wygląda. Usłyszał skrzypnięcie.
- Witam - szeroki uśmiech młodego człowiek szybko się wyjaśnił. Mianowicie czekał na Kovalika, więc jeżeli może mu zostawić pacjenta, to on właśnie znika. I znikł. Nieco oszołomiony, wszedł na salę. Chirurg coś tam grzebał w ręce, instrumentalna wpatrywała się w pole, pacjent spokojnie oddychał... trzydzieści razy na minutę... Kovalik sprawdził parametry i go zatkało - to tak się znieczula w wielkim świecie? Nie namyślając się długo, przełączył na automat, dołożył fentanylu i chwile później pacjent przestał się szarpać. Tętno spadło, ciśnienie i dwutlenek też... i nawet tlen wzrósł... Ech, Szefa tu brakuje - z nostalgią westchnął Kovalik. Wyrżnął by osła trepem w czerep i by się skończyły eksperymenta na żywej tkance narodu...
Chirurg założył opatrunek, na sali pojawił się anestezjologiczny pielęgniarek, którego Kovalik już, już miał opierniczyć za wychodzenie w czasie zabiegu, ale widząc jego pewne ruchy, zrezygnował. Może tu jakoś inaczej jest? Okazało się, że dużo bardziej inaczej. Parę chwil później rozpuszczał leki, nabierał w strzykawki, zakładał wkłucie, podawał leki, usypiał, wentylował, intubował - a pielęgniarek albo trzymał pacjenta z a rękę i tłumaczył, jakiż to on - ten pacjent - jest zajebiście dzielny, albo odkreślał kolejne ptaszki na kolejnych kartach w historii choroby. W dodatku szpital miał przedziwny protokół bezpieczeństwa - przed każdym zabiegiem wszyscy na głos przedstawiali się, kto zacz, chirurg ze swadą opowiadał co zrobi oraz czego nie zrobi, a także co zrobi gdy mu nie wyjdzie robienie, pielęgniarki liczyły w głos narzędzia i chusty, co przywodziło na myśl modlitwy buddyjskich mnichów, on sam musiał opowiedzieć o przeszłości i przewidywanej przyszłości pacjenta, a wszyscy gremialnie do kupy sprawdzali po piętnaście razy typ i stronę operacji. O ile na początku Kovalik z niejakim podziwem spoglądał na swoich towarzyszy, o tyle przy trzecim pacjencie stwierdził jedynie, że jest Kovalik, pacjent jest OK, nie przewiduje nic złego - a monitory ma jakie mieć powinien.
W końcu zapuścił ostatniego pacjenta z listy i z ulgą zasiadł przy maszynce. Znów jego pomagier znikł, narzędziowa wślipiła się w pole, chirurg zaczął grzebać, a on sam popadł w letarg. Nagle z monitora zaczęły dochodzić dzikie piski, włączyły się alarmy, najpierw tachy, potem migotania komór - leniwym pstryknięciem wyłączył wszystko, pulsoksymetr miarowo pikając pokazywał, że musiała zgłupieć któraś z elektrod. Z powrotem zapadł w letarg, myślami leniwie krążąc wokół nadchodzącej kolacji. Za oknem rozwrzeszczały się mewy. Zaszumiał wiatr, zrobiło się ciemno. Spojrzał na ekran i zdrętwiał. Równe, płaskie linie EKG i pulsu postawiły mu włosy na karku.
- Oż, kur... - zwerbalizował swoje zaskoczenie. Na sale wpadł jego pielęgniarek, niosąc w dłoniach coś, co wyglądało jak... nocnik? Kovalikowi odebrało mowę. Z uczuciem, że traci czas, że powinien masować, dawać leki i co tam jeszcze stało w protokole ERC, patrzył, jak pielęgniarek otwiera okno, zakłada nocnik na głowę, z jego ust wydobył się niski, na progu słyszalności, pomruk - mewy zamikły, jedynie wzmożony łopot skrzydeł wskazywał na masową ewakuację...
- I jak sie panu podoba Kornwalia? - ton luźnej konwersacji chirurga wybił Kovalika z marazmu. Rzucił się do pacjenta, kątem zarejestrował wzorcowe parametry na monitorze i wyhamował, trzymając już ręce na klatce. Co jest, do cholery... Na wszelki wypadek sprawdził puls, zmierzył ciśnienie. Wszytko grało jak w Krakowskiej Filharmonii. Za jego plecami, przy zamkniętym na głucho oknie, stał pielęgniarek i zawzięcie odkreślał kolejne ptaszki w kolejnej karcie...
- Bardzo ciekawe miejsce, doktorze...
- Ciesze się, że sie panu podoba - rozpromienił się pod maską chirurg i wrócił do grzebania w kończynie.

Wieczorem chciał o tym porozmawiać z Trevorem, ale po jaszczurze została tylko kupka ogonków po marchewkach. Zrujnuje mnie - pomyślał Kovalik. Zjadł samotnie kolacje i położył sie do łóżka. W jakiś sposób czuł się zaniepokojony nieobecnością Trevora, choć patrząc obiektywnie, należało się bać raczej o jego potencjalnych przeciwników. W końcu zostawił mu uchylone okno i zapadł w sen.

Z jednego kieratu wpadł w kolejny: znowu śniły mu się pociągi.

niedziela, 7 sierpnia 2011

Wichrowe doliny 2

Monotonny szum silników uśpił w końcu Kovalika. Przez pierwsze pół godziny lotu w jego skołatanym mózgu zapalały się czerwone lampki pt. dokumenty! paszport! kontrakt! otwieracz do konserw! aż wreszcie powiedział sobie dosyć. Ostatnie trzy miesiące były okresem napiętych działań, rozwiązywał umowy, gdzie mógł brał bezpłatny urlop, ugadał sąsiada, by zaopiekował się jego szopą na skraju polany, odwiedził Londyn na jedno krótkie popołudnie, by sfinalizować rejestracje w Brytyjskiej Radzie Lekarskiej - słowem, doświadczył ciężkiego kociokwiku organizacyjno - wyjazdowego. Wyatt w końcu uchylił rąbka tajemnicy, w kontrakcie który przysłał, widniała nazwa miejscowości do której leciał. Kovalik natychmiast sprawdził rzecz na mapie - Google długo myślał, próbował wskazać lokalizację w Nowej Zelandii, w Stanach aż w końcu na ósmej pozycji zaproponował Kornwalię. Sądząc z lokalizacji, koniec świata... Niestety, szpital nie zapewniał transportu, Wyatt wymigał się służbową podróżą do Transylwanii, kolej oferowała 7 godzinną podróż z trzema przesiadkami, ostatecznie, po potwierdzeniu, że szpital pokryje koszty, zdecydował się na wynajęcie samochodu. Co prawda natychmiast przed oczami stanął mu dzielny Griswold i jego wizyta w Londynie podczas wycieczki po europie, ale ostatecznie była to tylko i wyłącznie durna komedia. Oddzielnym tematem był Trevor. Jaszczur nie dał się przekonać, że w domu będzie mu lepiej i marudził aż otrzymał solenną obietnice, ze leci. Kovalik był pełen obaw jak go przemyci przez kontrolę, toż w Balicach nawet babci staruszce kazali zdjąć klapki japonki do kontroli osobistej - ale nie było najgorzej. Sympatyczna pani pogranicznik wybałuszyła się nieco na skan, przedstawiający piękny układ kostny gekona, jednak po otwarciu walizki Kovalik ze swadą opowiedział o swoim dawno nie widzianym kuzynie, kolekcjonującym gumowe repliki gadów do swojego mini parku jurajskiego. Na dowód złapał Trevora za ogon i parę razy postukał łbem w blaszany stolik. Na szczęście jaszczur wziął sprawę w soje ręce i jego spiżowe There are not the droids you are looking for kazało machnąć ręką pani pogranicznik i wrócić do swojej maszyny.
- Droids??!? - Kovalik z wytrzeszczem zerknął na idealną atrapę gumowego modelu jaszczura. W kolorze żółtym, co prawdopodobnie miało związek z marchewką.
- W takim jednym filmie widziałem - odpowiedział niezrażony Trevor. -A skąd pomysł, żeby mnie traktować jak tłuczek do mięsa, hę?
- Spanikowałem. Sorry.

- Hello, ser! - najwyraźniej tryskanie pozytywną domeną nie było tylko domena Wyatt'a. -Poproszę numer rezerwacji, prawo jazdy i kartę kredytową!
Dziesięć minut później szedł przez parking zapchany samochodami. Kontrolnie naciskał co jakiś czas guzik pilota, ale nie mógł wypatrzeć.. - o, jest! Zapakował z ulgą walizkę do bagażnika i wsiadł do samochodu. Cholera. Wysiadł, obszedł auto dookoła i wsiadł, tym razem z prawej strony. No to - do odważnych świat należy... Kluczyki, lusterko, boczne, skrzynia - dżzizzazz, gdzie jedynka? Spojrzał na grafik, aha. Czyli tak jak u nas. Pedały? Przyjrzał się krytycznie, wyglądało, że jednak gaz po prawej a sprzęgło po lewej. Czyli tu też po bożemu. Jakoś to będzie... Zdrowe łupniecie uświadomiło mu, że samochód jest znacznie szerszy  z prawej strony, za to z lewej znacznie węższy niż do tej pory. Kołpak cały? Cały. No to - jeszcze raz. Wyjechał na drogę, pilnując, by cały czas jechać po lewej stronie i na rondzie skręcił pod prąd. Na szczęście nie było nikogo. Wykonał przedziwne salto mortadele dookoła wysepki i otarł pot. Nic to, mamy nie więcej niż 120 mil. A przynajmniej tyle wskazywała nawigacja satelitarna. Po kilkunastu minutach poczuł się na tyle pewnie, że zaryzykował wyprzedzanie. Co prawda na dwupasmówce, ale jednak. Droga była szeroka, spokojnie wiła się pomiędzy niewielkimi wzgórzami. Nie jest źle. Faktycznie, cywilizacja.

Sto mil dalej nie był już taki pewien. Najpierw skończyła się dwupasmówka, potem pobocza, w międzyczasie jego nawigacja kazała mu wjechać w boczną drogę, a ta po kilku milach przeszła z asfaltowej w szutrową. W dodatku zaczynało się robić ciemno. Próbował namówić Trevora, by mu pomógł, ale ten zignorował go całkowicie. Po obu stronach drogi wznosiły się zielone ściany wąwozu porośniętego trawą, na szczycie których rosły gęste krzaki. Droga zwęziła się do jednego pasa, jedynie co 200-300 metrów konstruktorzy zaprojektowali mijanki. zwolnił do 30 na godzinę i z niejakim przerażeniem spojrzał na nawigację. Do celu jeszcze 12 mil... Powinien przeżyć... W tym momencie dojechał na wzgórze i ujrzał poniżej małe miasteczko. Turn left! zarządził miły głos z pudełka. Po kilku dalszych komendach Kovalik jechał wąziuteńką, ukrytą pomiędzy dwoma wysokimi murami, dróżką. Po namyśle stanął i złożył lusterka. Turn right! A niby jak - udarł się wkurwiony już całkiem na serio Kovalik. Widziałeś, bucu jeden, gdzie my jesteśmy? Toż tu rower będzie miał problemy!!! Nie zważając na protesty maszynki, pojechał prosto, modląc się, by droga nie okazała się ślepa. Uff. Jednak nie. Wróciwszy na cywilizowana drogę - co prawda szutrową, ale jednak cywilizowaną - wziął cholerstwo do ręki i powyłączał wszystkie możliwe opcje. Żadnych skrótów, dróg trzeciej kategorii - masz mnie prowadzić prosto do celu, ośle jeden! Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki po kilku minutach zmaterializowała się przed nim szeroka, asfaltowa droga. Jeszcze chwila i zza zakrętu wyłoniła się wielka tablica A&E ze strzałką w lewo. Uff. Czyli jesteśmy na miejscu.

- Dobry wieczór, ja tu klucze... doktor... na locum... dwa tygodnie anestetics...
Gość coś zagadał, czego Kovalik kompletnie nie zrozumiał. -Excuses me?
- Name. What - is - your - name - sir?
- Kovalik.
Facet przeglądnął szufladę dwa razy i stwierdził, że nie ma rezerwacji na takie nazwisko.
- Mogę? - Kovalik przeglądnął stertę kopert, jego była trzecia od góry.
- Aaa. Kołwajlajk. Sign here and here.
Nastąpiła droga przez mękę w trakcie której próbował zrozumieć, jak ma dojechać i w końcu wysiadł pod ponurym, obdrapanym budynkiem, przypominającym stare bloki na Kozłówku. Wział graty, sprawdził, czy Trevor nie wyemigrował z plecaka i wszedł do środka. Pokój 64, pokój 64... Hm... po kilku minutach zrezygnował i skierował się do drzwi, zza których dochodził ludzki głos.
- 64? - kudłaty blondyn podrapał się po głowie. - Może być na parterze, ale chyba raczej będzie na pierwszym piętrze. Wyżej bym nie szedł - na czwartym pokoje startują od numeru jeden.
I widząc zdziwienie na twarzy Kovalika, dodał z szerokim uśmiechem:
-  Welcome in Cornwall.

sobota, 6 sierpnia 2011

Wichrowe doliny 1

-Pociąg relacji Kraków Płaszów - Warszawa Centralna odjedzie z peronu czeciego o dziewiątej czydzieści!!!
Kovalik przyspieszył. Bez patrzenia na zegarek wiedział, że jego szanse na złapanie składu spadły do zera. Czując, jak zaczyna go boleć przepona, wpadł na schody. Przeskakując po kilka na raz, wznosił modlitwy do wszystkich niezajętych Bogów, by dźwięk, który słyszy nie był jego odjeżdżającym pociągiem. Może jednak nie? Jednak tak.
- Te młode teraz, droga pani, do zupełnie są do niczego! - krytycznie oznajmiła gruba gaździna swojej towarzyszce. -Nic, ino by spali do południa i pierdzieli w stołek!
Jej pełen zadowolenia wzrok oznajmiał wszem i wobec, że Kovalika zalicza do tejże właśnie grupy leni. I że, rzecz jasna, spotkało go to, co powinno. Zanim poziom tlenu w jego mózgu wzrósł do wartości wspierających funkcje mowy, poskrzypywanie kierpców ucichło w podziemnym przejściu.

Aż by to jasna cholera.

Na spotkanie umówił się kilka dni temu, nie było czasu by zamienić dyżury, ledwie zdążył podrzucić Trevorowi torbę marchewki. W zasadzie ostatnia doba jawiła mu się jak rozmazana smuga, gdzie pacjenci i niebieskie błyski świateł zlewały się z rykiem klaksonów kierowców, którzy szczerze, a od serca, wyrażali się na temat stylu jego jazdy. Patrząc na efekt, mógł im zaoszczędzić nerwów.

Pośrednik był miły aż do przesady, zapewniał Kovalika, że ma bardzo duże szanse otrzymania lukratywnej - jak podkreślał - pracy w Wielkiej Brytanii, że jest to niesamowita okazja, że miejsce to połączenie pępka świata z zielonym rajem na Ziemi. Tak naprawdę jego opowieści nie miały żadnego wpływu na decyzję - Kovalik miał już po dziurki polskiej służby zdrowia, żebraczej pensji i wszechobecnej kultury. Zaplanował wszystko z precyzją zegarmistrza i, można by rzec, prawie się udało. Gdyby nie ostatni akt w postaci znikających za zakrętem czerwonych świateł ekspresu.

-Przepraszam, kiedy następny do Warszawy?
-Za godzinę.
-Chciałbym przepisać bilet.
-Nic nie trzeba przepisywać. Bilet jest ważny, tylko miejscówkę musi Pan dokupić.
-Dziękuję. A macie tu jakiegoś fryzjera?
Kobieta w okienku spojrzała na niego jak na kosmitę. -Fryzjera? Panie, ja bilety sprzedaje...
Mimo doskonałości planu Kovalik nie zdążył się pozbyć z głowy swojego ostatniego wygłupu - pomarańczowego jeża a'la Rodman. Nie specjalnie przejmował się tym, co ludzie o nim mówią, ale nie miał złudzeń co do szans dostania pracy z jaskrawą żarówą na łbie. Kurcze, gdzieś tu powinien być golibroda... O! Jest! Zakład był stary, szyld wisiał krzywo, cześć liter odkleiła się i napis oznajmiał tajemniczo "...oli..da".
- Dzień dobry! - prawie że radośnie rzekł do starszego mistrza. -Pan da radę skrócić?
Starszy jegomość spojrzał sceptycznie na halogenową marchewę i bez słowa wskazał fotel. Kovalik rozsiadł się i zamknał oczy.

- Oż, kur... - wyrwało mu się. -Panie szanowny, toż miał pan skrócić!!! - Z lustra naprzeciw niego wpatrywał się przerażony, łysy facet. No, może nie całkiem łysy, mistrz zostawił jakieś trzy czwarte milimetra, ale biorąc pod uwagę szatynowate włosy Kovalika, efekt był taki sam.
- Tak jest. Łaskawy pan życzył sobie skrócić.
- Ale nie na łysą pałę!!!
- Na łyso trzeba użyć brzytwy. Łaskawy pan reflektuje?
- Na łyso? A co też... Cholera - jak ja teraz wyglądam!!!
- Trzeba było mówić, ze łaskawy pan życzył sobie wyrównać włosy. Siedem pięćdziesiąt.

Warszawa napawała Kovalika lękiem pierwotnym. Przypadkowa zabudowa, brzydkie budynki i ogólny chaos skazywały go na taksówki. Wsiadł do pierwszej z brzegu i podał adres.
- Panie, pół dnia stoję, żeby kurs za dychę zrobić?
- A gdzie to jest?
- Pójdzie pan prosto, w prawo...
Po trzecim skręcie Kovalik zrezygnował z dalszych wyjaśnień. -Cokolwiek by nie wyskoczyło, dorzucę dwie dychy.
Ruszyli.

Good morning, doctor!!! - ucieszył się na jego widok młody, szczupły jegomość, który czekał w foyer wielkiego, błyszczącego chromem i szkłem, hotelu. Energia waliła z niego jak z elektrowni Fukushima. -Hope you've had a good journey!
Jego entuzjazm od strzału wnerwił Kovalika. Coś tam wydukał w ramach przeprosin za spóźnienie, tłumacząc się obowiązkami i poszli schodami do sali konferencyjnej. Tu niestety nie dało się dalej trzymać czapki na głowie - Kovalik bez mrugnięcia okiem odsłonił swoją łysą pałę i usiadł przy zielonym stole, na przeciw pięcioosobowej komisji. Zaczęła się droga przez mękę. Jego rozmówcy posługiwali się jakąś przedziwna odmianą angielskiego, mającą w podstawach spożywanie pierogów śląskich. Gdzie tylko mógł, robił pewną minę i uśmiechał się ze zrozumieniem, nieliczne strzępy zdań, których sens załapał, komentował kulawym angielskim. Ogólnie starał się robić dobre wrażenie.

Pociąg kołysał miarowo. W ramach twardego postanowienia poprawy Kovalik zakupił na centralnym Times'a i nie popisując się wcale to a wcale, czytał go ostentacyjnie. By powetować sobie straty moralne, kupił bilet w jedynce. Nie miał większych złudzeń co do swojego występu, dodatkowo chłód wyziębionego łba, brutalnie obdartego z resztek owłosienia, nie dodawał pewności siebie. A jebał ich pies.
- Przepraszam? - starszy jegomość, siedzący po przeciwnej stronie spojrzał na niego ze zdumieniem.
Kovalik uśmiechnął się przepraszająco i zamachał rękami. Nie chciało mu się tłumaczyć ze swojego nerwowego tiku, który objawiał się przemyśleniami na głos.

- Hello? - z niejakim niepokojem powiedział do słuchawki, widząc dziwny numer na wyświetlaczu.
- Wyatt Earp. Kovalik?
- Yes.
- I have a good news! - Wyatt był zupełnie nieangielski. Pomijał wszystkie hałaje i hałduje, przechodząc natychmiast do rzeczy. -You've got this contract! Time to get packed!
Kovalikowi odebrało mowę.
- Hello? Are you there?
Tak, tak - jest, rozumie, poprosi o konkrety na emila - od kiedy, na ile, za ile.
W końcu odłożył słuchawkę i spojrzał na Trevora.
- Chyba będę ci musiał kupić stodołę tych marchewek. Tak na marginesie - co ty do cholery z nimi robisz, pędzisz na nich wódę?
Od czasu spotkania w lesie Trevor wyraźnie oklapł. Leżał całymi dniami na słońcu, a gdy padało, właził do klatki i ostentacyjnie trzaskał drzwiczkami. Kontakt z nim był praktycznie żaden. Jednak tym razem spojrzał na Kovalika i w jego głowie rozległo się znajome brzmienie spiżu.
- Długo?
- Miesiąc. Prawdopodobnie.
- A gdzie?
- Do Anglii.
- Weź mnie ze sobą. - mimo formy nie była to prośba.
- Zwariowałeś? Jak ja cie upcham do samolotu?
- Nikt nie zauważy. Weź.
- No - dobra - wzruszył ramionami. Co było robić.
Za oknem rozpościerała się panorama jesiennych gór, drzewa miały praktycznie wszystkie możliwe kolory, brakujący niebieski uzupełniało niebo. Wciągnął głęboko powietrze i ni to do siebie, ni to do Trevora, rzekł cicho:
- No to - jedziemy...

piątek, 22 lipca 2011

Jak wyglada pobudka o 4 nad ranem

Ada, czy to wypada

Z czego śmieją się tubylcy:

To, co najbardziej kocham w lecie to krótkie spódniczki i skąpe topy - choc musze przyznać, że wyglądam w nich nieco ciotowato.

Po tragicznej smierci kaskadera, rzecznik firmy "Ludzka Kula Armatnia" wydał oświadczenie: "Jesteśmy pogrążeni w rozpaczy. Nie wiemy, gdzie znajdziemy drugiego o tym samym kalibrze".

Mój syn został dzisiaj wyrzucony ze szkoły za to, że pozwolił jednej z dziewcząt z jego klasy wymasowac mu ptaszka. Wziałem go na poważną rozmowę: "To już trzecia szkoła w tym roku! Musisz przestać, zanim całkiem zabronią ci uczyć!!!"

Własnie byłem na dżimie - maja kapitalną maszynę. Używałem jej tylko pół godziny, bo zaczałem czuć się niedobrze. Ma wszystko: KitaKaty, Marsy, Snickersy, Crispsy i takie płaskie, czerwone, których nie znam.

Pytanie: czy w UK jest za dużo imigrantów?
17% respondentów odpowiedziało tak, 11% że nie a 72% nie zrozumiało pytania.

Kolejne jest nieco... nieprzetłumaczalne. Dla wyjaśnienia: określenie "nutty like a fruitcake" znaczy mw. tyle co "kompletny oszołom".
No to - do boju.
Książe Wiliam says he doesn’t want the traditional fruit cake at his wedding.
Książe Filip says he doesn’t give a toss, he’s still going.

Murzyn wraca do domu, wchodzi do kuchni - a tam jego syn siedzi usmiechnięty od ucha do ucha. "Co się szczerzysz?" "A, kochałem się z sąsiadką” (w zasadzie w oryginale jest "wyd.... sąsiadkę"...). "Hm. Mam nadzieję, że coś założyłeś?" "Yep - odrzekł synek - Kominiarkę!"

Oglądałem Simspsonów - co za stek bredni! Kto w obecnych czasach dałby zarządzać Żółtkom elektrownią atomową!

Myślałem, że znalazłem idealny program dla mojej żony. Niestety, okazało się, że to "Ktokolwiek widział - ktokolwiek wie".

Koszty życia wzrosły tak dramatycznie, ze moja żona zaczęła uprawiać ze mną seks - nie stać jej nawet na kupno baterii.

Wpada gość do Pomocy Społecznej: "dzwonię na 08001730 przez dwa dni - czego nie odbieracie!!!" Miła dziewczyna odparła: "To godziny przyjęć w naszym biurze, ośle jeden..."

Jakiś skurczybyk ukradł mojej żonie majtki z suszarni. Nie tyle szkoda jej majtek, ile 12 spinek do wieszania prania...


I niech mi ktoś powie, że się czymkolwiek różnią od nas.

czwartek, 21 lipca 2011

Walczył jak lew

Są na tym świecie ludzie zorganizowani, co to nawet do toalety idą z instrukcja GTD „Siedem punktów jak szybko i higienicznie zrobić kupę”

Szczęśliwcy.

Żadnych wątpliwości, żadnego wahania: napisane, że siadamy na deske, to siadamy.

Ciekawym, co robia w toaletach rosyjskich typu „Woda idut!!!”

O takiej toalecie opowiedział mi mój przyjaciel, jeszcze na studiach. Los rzucił go gdzieś na Kakuaz, a dokładniej do toalety składającej się z dziury w ziemi i dwóch miejsc na stopy. W trakcie dumania usłyszał nagle zacytowany okrzyk i dziwny łomot a nastepnie woda podbarwiona fekaliami wlała mu sie do butów. Później się dowiedział, że po ostrzeżeniu należy wyjść z ubikacji. A dźwięki, które słyszał, pochodziły od ludzi rzucających się w pośpiechu na ściany i drzwi.
.

Przyznaje, do toalety chadzam nieprzygotowany. I nie wszystkie obowiązki załatwiam - excuses moi - w czasie. Ale dramatycznie nie lubię wracać z urlopu do kupy - nomen omen - papierów. I stąd siedzę właśnie i walczę z materią. Apraisal zrobiony i wysłany. Co prawda spotkanie z moim kontrolerem mam dopiero w połowie sierpnia, ale lepiej być przygotowanym. Tym bardziej, że profesjonalny apraisal dla doktorów zmienil się w tym roku za sprawą relicencingu. Mianowicie GMC - czyli General Medical Coucil - walczyć zaczął z wtórnym matołectwem. I wymyslił, że każden jeden konował co pięć lat będzie wzywany do kwatery głównej - jak oni to mają zamiar zrobić, nie mam bladego pojęcia - i zdawał sprawozdanie ze swojej działalności. Czy sie sprawował dobrze, uczył, paciorki mówił i czyścił paznokcie. W związku z tym zmieniono wzór owegoż apraisalu, żeby go do wytycznych dostosować. Zrobiłem to wczoraj - matko jedyna... Ręce opadają. Gdyby ktoś był ciekawy, to linek do dokumentu pt. jak to zrobić jest tutaj. W zakresie czterech domen mamy dostarczyć dowody, ze jesteśmy zorganizowani, naumiani, mili, i ogólnie zajebiści. Zgroza.

Następnie doszło do walki z modułami auto-nauczania. Jak korzystać z komputra, jak nie bullingować kolegów ani, broń Panie, ich nie harassmentować seksualnie, jak nie być rasistą, jak zabezpieczać dane. Szczególnie to ostatnie bardzo mi sie podoba w świetle IE 6.0 używanego przez moją firmę.

O czym przypomniał mi polski bank, nie pozwalajac na zalogowanie.

Na jutro zostało jeszcze audyt. Ogólnie bedzie o tym, które trucizny mniej trują - na podstawie sześciomiesięcznej obserwacji miałem ocenić ilość zarzyganych pacjentów. Ku mojemu całkowitemu niezdumieniu wyszło, że po TIVA’ie zerzygał sie jeden a po gazach dwunastu. Wykonałem kawał solidnej, rzetelnej i nikomu niepotrzebnej roboty. Czuję się tak - hm - komfortowo. Że jednak nasi wielcy w wielkich książkach prawdę piszą.

A potem dwa tygodnie z dala od własnego zakładu.

Zdrowie psychiczne - najważniejsze.

środa, 20 lipca 2011

Jedna banda

Gdyby sie tak poważnie zastanowić, to lekarzowi najbliżej chyba do mechanika samochodowego.

Za wyjątkiem ortopedów - tym bliżej do drwali.

Pośtura, paluch wsadzi - i już udaje, że wie. Wie co dolega, co naprawić - a przede wszystkim ile skasować. Porównanie jednakowoż nie jest tak okrutnie płaskie, jakby się na pierwszy rzut oka zdawało. Rozmyślając głęboko - a filozoficznie - zboczyłem hen, aż do czasów mojego pierwszego samochodu, co to mi go ancestor na słub sprezentował. Był to Ford Fiesta.

Co znowuż technika skojarzeń dowolnych przywołuje na myśl nieco rozochoconego Kota, wrzeszczącego do ponurego Osła: Chodź, amigo!!! Zrobimy sobie fiestę!!! Znajdziemy ci jakąś... kobyłkę...

Starość nie radość.

Wracając do Forda. Byłaż to maszyna urodziwa nad podziw. Primo - złota. Secundo - szyberdach miała. W tertio zawiera się wszytko to co miała niezepsute. A trochę tego było - choć niestety, nie wszystko. Ancestor z rozpędu jakowegoś chyba zapłacił był jeszcze za remont silnika - ponoć po jego rozebraniu pomiędzy tłok a cylinder można było palec(!) wsadzić, stąd ledwie się załapał na szlif C - i zostałem dumnym a szczęśliwym posiadaczem Złotego Szerszenia.

Widzieliście „Skarbonkę” z Hanksem? No właśnie...

Przeciętnie raz w miesiącu byłem w warsztacie. Jeżli nie odpadały koła czy rury to zacierały się tarcze albo tłoczki. W ciągu pierwszego roku wymieniłem chyba wszelkie możliwe części. Szrotowisko na Cyhrli znam jak własną kieszeń. Żeby nie być gołosłownym: tarcze, tłoczki, gaźnik, sprzegło, tylny most, przednie zawieszenie, nawet siedzenia...

Strasznie mnie na dygresje dzisiaj bierze - tym razem z powodu piosenki co to głosiła, że:
Hej na wysokiej Cyhrli
Coś sie tam tirli pirli.

Prosze nie pytać.

Jadąc na tą cholerną Cyhrle miałem okazje rozmawiać z policjantem. Który to zatrzymał mnie nie wiem dlaczego - ale dał mi mandat 200 złotowy (na stare pieniądze to nie był majatek, ale jednak) za brudne tablice. Zaraz po tym jak ja mu powiedziałem, żem jest służba zdrowia, a on mi, że wczoraj na IP zapłacił 1000 PLS - polskie stare - za przyjęcie babci staruszki do szpitala.

Prawo i sprawiedliwość w najczystszej postaci.


Wracając do mojego Forda: miałem cały czas nieodparte wrażenie, ze mój mechanik naprawiając mi jedno - psuł coś innego. Ponieważ nic nie mogłem udowodnić, za namową kumpla przeniosłem sie do podmiejskiego warsztatu, gdzie nie tylko można było pogadać z mechanikiem w czasie naprawy, ale też wypić, a nawet i zakąsić.

I tu dochodzimy do sedna - z doktorami jest tak samo. Nie mówię tu rzecz jasna o zakąszaniu a o wynajdowaniu - o ile nie prokurowaniu - problemów. A skąd myśl tak odkrywcza wpadła mi do łba? Ano, po dwóch tygodniach końkuleje'owania nawet anestezjologiczny łeb zakuty zrozumie, że chyba coś jest nie tak. Korzystając z obecności dochtora od młotów i pił zagadałem grzecznie, czy by mi na nózię nie spojrzał fachowym okiem.

Grzeczny byłem podwójnie, bośmy się łońskiego roku mało nie pozabijali nawzajem w temacie „Cisza czy 100dB heavy metal - wpływ kojących dźwięków na kulturę pracy bloku operacyjnego”.

Żeby wątpliwości nie było - ja metalu nie słucham.

No, chyba, że po bani.

Dużej.


W sumie wiedziałem, że mnie wyśle na rtg, zwane tu eksrejem, alem jakoś tak osowiał, jak mi jednak kazał. Patrzę na ekran - nie trzeba być producentem rakiet, żeby zobaczyć złamaną kość śródstopia. Piątą. Ożeszkurwasz. No i co? zapytałem jak każdy debil, co to oczekuje cudów. Ano nic. Westchnął głęboko i czarno na białym mi napisał: 4 do 6 tygodni bucika ortopedycznego.

Jak się powiedziało a, trzeba potem powiedzieć beeee. Byle nie za głośno. Polazłem do dżipa, coby się poprosić o ów bucik. Pokazałem ładnie zaświadczenie, że nózia złamana, pani w recepcji poparzyła współczująco i zapisała mnie na wizytę - za tydzień.

No i co - nie mam racji? Strach pójść - bo zawsze coś wynajda. A potem zapiszą cię na środę, bo ”Panie, sam Pan widzi, wszystkie kanały zajęte..."

PS. Zapomniałem dodać, że szyberdach był po to, żeby się z niego lała woda na fotel kierowcy. Chyba, że prawie nie padało.

środa, 13 lipca 2011

Wycieczka do Krasnojarska

Niemoc wiosenna mnie dopadła, cy cóś... Literalnie nie chce mi sie chcieć. Do tego po krótkim okresie przestoju zakładzik ruszył pełna parą - i w ciągu trzech dni wyorałem 35 godzin. Próbowałem im nawet wytłumaczyć, co to znaczy Stachanowiec, ale ugrzęzłem gdzieś pomiędzy kopalniami a przodownikami opracy.

Mojego milusińskiego chirurga przenieśli na środy. Dzięki czemu nie zatruwa mi końca tygodnia tylko jego środek. I coś w nim takiego jest, że jak nie on spartoli - to się samosię. Przyszedł młodzian dzielny, co to przepuklinę chciał sobie naprawić. Czasu nie było na zabawki, więc techniką starą dziubłem go czule w okolicy miednicy. Blok zadziałał bardzo dobrze - oprócz wszystkich nerwów zaopatrujących okolicę przepukliny, znieczuliło mu też te od nogi. Po czym dwie godziny po zabiegu wstał, nózię mu zegło i ratując się przed upadkiem urwał coś w nadgarsku biednej Kzysi, co to nieopodal stała. W sumie spędził z nami 10 godzin, co jak na diabetyka bez tabletek stanowi całkiem ciekawy wynik. W dodatku cukier miał 12,5 - muszę sobie porozmawiać z preassessmentem za pomoca niebieskich kart, bo mnie towarzystwo zaczyna wkurwiać. Niby mówię, powietrze się wydobywa z dzioba, nawet dźwięki słysze - i nic się nie dzieje. Mam wrażenie, jakby na dole siedziały panie sklepowe - bez obrazy. Ja się na sprzedawaniu nie znam.
Do tego trzynasty - więc jedna się zbudziła uśmiechnięta, ale kilkanaście minut później wyła jak potepiona, do tego ten blok zupełnie nieprawdopodobny - gdzie ja mu te cholerną igłę wbiłem, w kanał???; choć wtedy miałby obie nóżki bardziej. A teraz kanalarz nie może skończyć listy. Znowuż wyjde Bóg raczy wiedzieć o której. Ech...

Na egzamin na członak parti przyjechał z dalekiej rubieży do Moskwy dzielny maładiec. Szczerość mu z twarzy biła, więc przewodniczący, by sprawy nie przedłużać, zapytał, kto też wisi za nimi na portrecie. Maładiec popatrzył na Lenina i usmiechnął się jedynie kręcąc głową. Zdumiony przewodniczący wskazał kolejno Marksa i Engelsa - i również nie dotrzymał nic ponad niesmiały usmiech i wzniesienie brwi. W końcu odchylił sie na krześle i z niedowierzaniem zapytał:
- Towarzyszu, a skąd wyście się tu wzięli?
- Z Krasnojarska!
Na to zza pleców przewodniczącego doszło głebokie westchniecie jednego z członków komitetu:
- A jebnąć tym wszystkim i jechać do Krasnojarska...

czwartek, 7 lipca 2011

Historia niebieskiej ciżemki

Dawno, dawno temu, pojechałem do Romów swoją karetką. Gdzieś to opisałem w Historiach Woźnicy. Gdyby ktoś nie pamiętał - miła, sielska atmosfera na klatce schodowej, głęboki półmrok walczył o lepsze z lodową zjeżdżalnią i w ostatecznym rozrachunku straciłem czujność. Sanitariusz, z którym współpracowałem, nie pozwolił mi kląć za bardzo, zapakował złamaną nogę w opatrunek i zawiózł na prześwietlenie.

Do tej pory się zastanawiam po co komu zjeżdżalnia na klatce. I nawet mam pewne podejrzenia, jakiego płynu użyto na budulec.

Potem pojechałem do Egiptu. Ancestor sie poczuł coby mnie ratować od alkoholizmu pocieszycielskiego i wywiózł do wód. Słonych wód Morza Czerwonego.

Z tym jest tak samo jak z klasyfikacją kierowców: każdy kto jeżdzi wolniej od nas, to dupa, a ci, co nas wyprzedzają, to nieodpowiedzialni debile.

Dalszą cześci też juz opisałem - wpierniczony niemożnością nurkowania w gipsie, za pomocą przewidująco zabranego sekatora ogrodniczego rozprułem gipsik, podpisałem formularz, żem jest zdrowy - i wykonałem plan pieciu dni nurkowych. Pomógł w tym koniak ancestora - jeden z kilkunastu - i wycofany z obrotu Vioxx. Ponoć zwiększać miał ryzyko choroby niedokrwiennej serca, jak to COX2 mają wpisane w mechanizm - ale siłę i czas dziłania miał nieziemską.

Od tej pory nózia potrafi przypomnieć sobie w najmniej oczekiwanym momencie.

Szczerze powiedziawszy każdy moment jest nieodpowiedni, toż niezależnie czy kto śpi czy sex uprawia nie spodziewa się, że go nagle coś zacznie napie bardzo boleć.

Umówiłem się z Grubym. Któren to koniecznie chciał przetestować na mnie nowy serwis oraz forehand. Trochę mu to byłem winien: dwa tygodnie wcześniej dostał baty a w kolejnym tygodniu wywalili nas z kortu gdy był w połowie drogi do skutecznego rewanżu. Z drugiej strony sam sobie był winien, bo źle kort zarezerwował; okazało się, że nie tylko mi się myli saturdaj z sundajem.

Najpierw spuścił mi łomot 6:1 w pierwszym secie, co było początkiem nieszczęścia. Czynnikiem drugim była narastająca frsutracja wkurwienie, bo mi piłki latały gdzie chciały a nie, gdziem ja chciał. I w końcu, gdzieś w połowie drugiego seta, osiągnałem stan wrzenia. Ruszyłem do cross-courta’a, a ten zagrał po linii - adrenalina wyzwoliła mi z mięśni udar przewyższający wytrzymałość narządu ruchu, piętą dotknąłem kolana i z okrzykiem „FUUUUCK!!!” wylądowałem na ziemi.

Zupełnie nie pojmuje, skąd mi się wzieło angielskie przekleństwo... Klne jak szewc - ale zazwyczaj w języku rodzimym...

Cztery korty staneły w jednym momencie i zaległa pin-drop cisza. Taka, wiecie, ze Szreka, zaraz przed tym, nim pierdolnął ptaszek w betonowy daszek. Podniosłem grzecznie rączke do góry, wypiszczałem pokornie sorrrrryyyy... i obiecałem Grubemu, że mi zaraz przejdzie.

Nie przeszło.

Wieczorem myslałem że sobię noge odgryzę, na drugi dzień cały bok stopy zrobił mi się fioletowy, na trzeci sfioletowiały mi palce. Nie, nie wszystkie - trzy środkowe. No, żeby mi buty farbowały??? Zdrowy rozsądek przywrócił ASP, przypominając, że buty mam białe. Z seledynowym szlaczkiem. Wiec na niebiesko - nijak.

Z pewnym niepokojem oglądałem się w lustrze czy mi jeszcze co, nie daj Bóg, nie sinieje ale, Chwalić Pana, na poziomie stopy stanęło.

W końcu wszystko spuchło ładnie i z dziarskiego marszu spaślaka przerzuciłem się na dzielne kuśtykanie ofiary sportu. Ale, jak to wiadomo od dawien dawna: what doesn’t kill you, makes you stronger. I w tejże sile upatruję dzisiejszej poprawy.

Kuśtykam o niebo szybciej.

poniedziałek, 4 lipca 2011

1408

Horrorów nie lubię. Chyba mam wystarczającą ilość stresów w życiu. Podatki, rachunki, konta, karty kredytowe. Na co komu duchy??!? Ale ten film chciałem oglądnąć dla Cusacka i Samuela Jacksona. I pewnej rozbiegówki, którą widziałem kilka lat temu w kinie. ASP jednakowoż na horror wziąć się nie dał, potem film znikł z półek - aż zupełnym przypadkiem zgadałem się z Dzidziem Starszym. Który dzisiaj zobaczył na wystawie pudełeczko z filmem i go zakupił.

Popkorn (nie ma uproś) został wyprażony w mikrofali, miejsca w pierwszym rzędzie zostały zajęte i zaczęliśmy. Pomaluśku robiło się strasznie, ale jakoś tak nie przeraźliwie. Prawdę powiedziawszy, oglądnąłem Obcego mając lat może 12? i przez długi czas toczyłem ze sobą ciężkie boje chodząc do piwnicy po ziemniaki - startując z tego poziomu, ciężko się zestresować przy 1408.

Historia pokoju hotelowego, który zabija swoich gości. Ma na sumieniu 56 niewyjaśnionych zgonów - poczynając od tak prozaicznych przyczyn, jak skok z okna a kończąc na utopieniu się w zupie z krewetek. Cusack żyje z książek o duchach. Jeździ po Stanach i odwiedza pokoje, w których straszy. Hotel "Dolphin" z jego całkiem przyzwoitym wynikiem ukatrupionych klientów musi stanowić coś w rodzaju Świętego Graala dla pisarza zajmującego się nawiedzonymi duchami. Że w nim zamieszka - z góry wiadomo. Z niepokojem śledziłem rozwój wypadków - czy wygrają zabobony, czy zimny cynizm Cusacka.

Film się skończył - i wyraziłem swoje rozczarowanie. To o czym do cholery poeta chciał nam powiedzieć? Są w końcu na świecie te duchy - czy ich nie ma? I tu mój Dzidź obrócił się do mnie z otwarta żuchwą, twierdząc, że oglądał całkowicie inne zakończenie... Chwila grzebania w necie - i okazało się, że wersja kinowa zapina wszystko ładną klamrą, kończąc opowieść, by w ostatnich sekundach wywrócić na nice nasze poczucie realności. Natomiast wersja reżyserska - stawiam lody każdemu, kto - jak to mówi mój Dzidź - zajarzył zajawkę.

Polecam, ale jednakowoż w wersji kinowej. Unikałbym jak ostatniej zarazy directors cut.



Baliście się na "Płonącym Wieżowcu"?
Krzyczeliście na "Trzęsieniu Ziemi"?
TO ZESRACIE SIĘ ZE STRACHU NA "OTO ARMAGEDDON"!!!


A przynajmniej takie tłumaczenie miałem kiedyś do Kentucky Fried Movie. Może ktoś to jeszcze pamięta?

czwartek, 30 czerwca 2011

Morderstwo z piecykiem w tle

Jakoś tak podczas pisania ostatniej dykteryjki wekowej przed oczami stanął mi Lublin i mój rok pierwszy na Akademii Medycznej. Za jasną cholere nie wiem , czemu akurat ten moment...

Nie pamiętam już, jak poznałem się z moim współlokatorem. Na potrzeby tego opowiadania nazwiemy go... - niech będzie Markiem. Podejrzewam, że przypadkiem zgadaliśmy się w temacie wynajęcia lokum. Od słowa do słowa ruszyliśmy na miasto i po krótkich poszukiwaniach wynajęlismy poddasze gdzieś przy Kraśnickich, kawałek za skocznią. Co jest najciekawsze, przypadkowe spotkanie zaowocowało przyjaźnią na długi czas i dwuletnim wspólnym mieszkaniem.

Nasza gospodyni była kobietą dobrą, miłującą pokój, wymierające gatunki i pieniądze. Wieczorami wymagała jedynie, by jej śpiewów nie urządzać - szczególnie solo na dwa głosy (o tym może kiedy bądź indziej) - i nie nadużywać ciepłej wody. Bo gaz drogi i płacic trzeba. Ponieważ doszła do perfekcji w ustawianiu takiego poziomu zapłonu junkersa, że sama ową ciepłą wodę miała a my już nie, więc, by nie drażnić lwa, wypracowaliśmy szczególny sposób kapieli. Woda 10 sekund - raz! Nastepnie mydlenie, szorowanie, mycie łba i! - woda 20 sekund drugi raz. Zazwyczaj wystarczało na dwie kąpiele, choć czasem drugi w kolejce musiał się nieco pohartować.

I żyli byśmy sobie zgodnie do sądnego dnia, gdyby pewnego razu do poddasza obok nie wprowadził się artysta z teatru. Teatr chyba był teatrem lalek, ale mniejsza. Od razu można było poczuć, że kultura zawitała pod strzechy. Żadnych limitów nie uznawał, więc ciepłej wody bardzo szybko zaczęło brakować. Nauczyliśmy się, że należy wziąc kąpiel, zanim rzeczony artysta wyczerpie, przynane nam hojna reką gospodyni, zasoby. Aż pewnego razu...

- Abi, wykapałeś się?
- A co?
- No bo ja już, a artysta właśnie idzie z przystanku...
Nie tracąc czasu na przekleństwa rzuciłem sie do łazienki. Sekwencja 10 sekund- mydło- szmpon- 20 sekund i świeży jak wiosenna sałata wylazłem z wanny.
- Dzięki... Starsznie nie lubię głowy myć w zimnej, potem mi jakoś tak trzeszczy w mózgu...
- Nie ma sprawy - uśmiechnął się, pogrążony w Bochenku, Marek.
Nie przeszkadzając mu więcej, sam złapałem cholerne tomiszcze i zaczałem wbijać w łeb zupełnie niezrozumiałe nazwy. W powietrzu zawirowały zaklęcia anatoma trzeciej klasy: ...fissura... impresio... incisura... Zza ściany doszedł nas bezstresowy trzask drzwi a nastepnie szum ciurkiem lejącej się wody. Po chwili nudny nieco krajobraz urozmaiciło solo na dwa głosy.
- Kurwasz-maciarz... - rzuciłem zaklecie stożka ciszy i wepchałem (uwaga! - regionalizm to jest z mojej wsi. Wiem, że wepchnąłem - ale ja akuratnie sobie wepchałem. Thank you for your attention) w uszy stoppery. Widząc nieco napiętą platyzmę Marka bez słowa rzuciłem drugą parą w jego stronę. Zaległa miła cisza, pogrążyłem się w szumie krwi, Bochenku i dźwiękach lejącej sie wody - to już gdzieś na trzecim planie.

Nagle rozległ sie wrzask. Ale nie jakiś tam sobie wrzask - był to dźwięk ścinający krew w żyłach, prostujący mózg, podrywający do walki o życie i honor mordowanej kobiety. Adrenalina wypchnęła (tutaj akuratnie nawet na mojej wsi nie mówiło sie „wypchła”) mi stoppery z uszu. Drzwi otwarły się z hukiem i nasza Gospodyni, niech jej Bozia da sto piećdziesiąt lat życia i dwa zęby aż do śmierci, wpadła do naszego pokoju. Blada jak ściana zatoczyła się z wdziekiem, zatrzasneła drzwi i schowała się za naszymi plecami. Drżąc z napięcia, przygotowalismy się do walki - ja uzbrojony w szklankę z herbatą, Marek w Bochenka. Po chwili drzwi otworzyły się raz jeszcze - tym razem z gracją - i na progu stanął goły, prawie że jak święty turecki, nasz artysta, dzierżąc szczotkę jak berło. Prawie, gdyby nie gruba warstwa piany tu i ówdzie. Ale tak po prawdzie, to ówdzie raczej wcale nie.
- Prosze się nie kłopotać - rzekł z uśmiechem do gospodyni - Niech nic Pani nie zmienia w piecyku, dokończę kapieli na dole.
Po czym pokazał zgrabne posladki i kapiąc pianą na prawo i lewo, pomaszerował z powrotem do jej łazienki dokończyć ablucji. Pogwizdując przy tym w takt kłapania mokrymi stopami po schodach.

Nasz artysta wyemigrował wkrótce - widać jego pośladki nie spodobały się naszej Dobrodziejce. A może ówdzie zaważyło? Któż wiedzieć może.Na nas natomiast spłynęło, w ramach podziękowania za uratowanie zycia, błogosławieństwo ciepłej wody.

Od tego czasu mogliśmy się kąpać w systemie 20 - 20.

środa, 29 czerwca 2011

Leniwce wszystkich krajów

Natchniony fenomenalną grą Kubota polazłem zmienić sobie naciąg w rakiecie. Co prawda w mojej sytuacji nie zmienia to nic - ale zawsze człowiek sie lepiej czuje, wiedząc, ze w jego rakiecie drzemie moc. Od owej mocy łupie mnie w krzyżach oraz w barku. Ten ostatni za sprawą nowego serwisu. Sprokurował mi go Phil, po sumiennym oglądnięciu mojego, wypracowanego w pocie czoła. I znowuż cały pot zdał sie butom - bardzo ładnie zawiązanym. Zmienił mi ustawienie stóp, pozycję, ruch rakiety, wysokośc i pozycje piłki - słowem, znowuż mam ochote poleźć do poprzednika i zapytać, za co brał przez rok pieniądze. Zaraza z nimi. W sobote idę obić Grubego - pewnikiem sie nie uda, jednak bez serwisu wygrac nie da rady, ale przynajmniej się bedę starał. Gdyby jeszcze nie ten cholerny kręgosłup...

Czerwiec nastał, a z nim jakieś takieś - letnie rozprężenie. Ludzie pojechali na urlopy, operować nie ma kogo, wszystkim tylko w głowie fiu-bździu i sex. Czemu chyba należy przypisać zwiększona ilość operacji wykonywanej zwyczajowo przez panów w Jukeju po spłodzeniu wymaganej ilości nowych poddanych Królowej. Dzisiaj wymniszyło sie pięciu. I sami rdzenni. A napływowego ani jednego. Co po dodaniu do zdecydowanej przewagi napływowych od rdzennych w napływających grozi zagładą białej rasy na wyspach jeszcze w tym stuleciu. Ot, pod koniec wieku ostatnich zamknie sie w rezerwacie i po sprawie.

Z racji krótkiej listy trzeba było zawalczyć o wolne popołudnie. Które to może sie opóźnić znacznie, gdy ostatnie dwa zabiegi są w znieczuleniu ogólnym... Ale od czegóż Zdolny Anestezjolog? Wykorzystując wszystkie znane mi słowa straszne i przerażające, nakresliłem ze swadą ryzyko - i pacjenci natychmiast ujrzeli w unelu światełko, zwące się znieczuleniem miejscowym.

Baba z wozu...

Co prawda kanalarz będzie robił cystoskopię - i zażyczył sobie profilaktycznie Meropenem (WTF??!?) - alem machnął reka. Świata nie zbawię. Chce dawać, niech daje.

Po południu idziemy biegać, trenować i ogólnie coś robić - bo niechciejstwo tegoroczne przekracza wszelkie wyobrażalne granice. Już mi słabo...

wtorek, 28 czerwca 2011

Anatomia meduzy

Że najlepiej być pięknym, młodym i zdrowym - nie trzeba przekonywać nikogo. Malkonteci bedą się co prawda zżymać, czemu do tej Świętej Trójcy nie dołączono bogactwa, ale jak wiadomo Trójca to Trójca. Boch trojcu liubit, a cztery przypisane jest do stolika brydżowego i karocy.

Historia zaczeła sie jakieś - niech zgadnę - piętnaście lat temu. Przed wyjazdem na wakacje - a jeździlismy wtedy natychmiast po pracy, w piatek, żeby pierwszy dzień urlopu spędzić na plaży - zamarzyły mi się patrzałki. Ot, w dzień niby nic, ale w nocy dobrze jest jednak coś widzieć. Kupiłem sobie bryle w oprawkach a’la Bond lat ’70 i pojechaliśmy.

Ten pomysł z jeżdżeniem na noc kończył się standardowo - po dojechaniu na miejsce zazwczaj nastepowało rozpakowanie, bania i spanie do nastepnego rana. Co, po uwzględnieniu karimatki na kamienistej plazy, dawało całkiem ciekawe lumbago.

Chorobe lokomocyjna mam. Chyba że prowadzę. To wtedy nie. Chyba, że w nowych okularach. To wtedy zdecydowanie tak... Z pawim na zębach i przedziwnym wrażeniem, że na tym świecie nie ma nic za darmo, dojechałem do celu. Łomatko.

Kolejne bryle sprokurował mi optyk północnoirlandzki. W zasadzie mogłem czytać gazetę z 20 metrów - ale coś było nie tak, bo cały czas miałem wrażenie, że widze podwójnie. Polazłem do optyka, ten sprawdził wszystko raz jeszcze i zaordynował, że musze się przyzwyczaić. I faktycznie - miał rację. Po kilku miesiącach noszenia bryli dziwne wrażenie widzenia podwójnego znikło, za to pojawiło sie kiedy ich nie nosiłem.

Nie potrafię tego opisać - to nie było widzenie podwójne, a jedynie wrażenie, że każde oko działa oddzielnie...

Z niewiadomych zupełnie mi przyczyn - ASP twierdzi, że to ordynarne lenistwo jest, i skłonnym przyznac jej rację - chodziłem w tym cholerstwie przez trzy lata. I w końcu pomyslałem sobie - a za jakie grzechy? Chcę mieć znowu mechanikę optyki ustawioną tak, jak być powinna. A nie nosić jakieś cholerne zyzulce, co to jedno oko na Maroko. I wymysliłem, ze spróbuję założyć kontakty.

Optyk 50 funciszów wziął jak swoje i sprokurował mi takie małe meduzy do użytku wielokrotnego. Pomaluśku wszytko zaczęło wracać do normy. Widzę jakby bardziej pojedynczo, w dodatku lepiej mi się gra w tenisa bez bryli na nosie. Ale poranki - niech to zaraza. Albo kłuje - albo uwiera. Com mógł tom wytrzymał a potem wsadzałem meduzy do pudełeczka.

No i (wiem, wiem) pewnego pięknego poranka postanowiłem być twardy. Kłuje - to kłuje. Miliony ludzi noszą, to znaczy że ja też mogę. Nie ma uproś. Walcząc z chęcia wydłubania sobie prawego oka przechodziłem dzień cały. Bite 16 godzin. Pod koniec miałem wrażenie, że nie mogę zamknać powieki, bo coś o nią zahacza. Ale - kto da radę jak nie my! I ściagając wieczorem to cholerstwo, poczułem taką dziwną chęć popatrzenia na soczewke pod światło...

Nie, nie było na niej żadnych paprochów. Założyłem ją wywróconą na lewą stronę.

Taak. Nindża musi twarda być.

piątek, 24 czerwca 2011

0:1 do przerwy

Jakoś tak w zeszły weekend umówiłem sie z Grubym, że zagramy trzysetówke. Ot, trza wypróbowac nowe narzędzia mordu w ogniu walki. Co prawda nie byłem jeszcze przygotowany całkowicie, bo backhand nadal mi jakoś tak sie omskał, ale forhand zdecydowanie był na bój gotowy. Widzieliscie Murray’a? No to mój nieszczęsny trener próbuje mnie nauczyć właśnież takiego ustawienia ciała i ruchu. Masakra. Jak się mineło 40 - dla własnego dobrego samopoczucia nie napiszę o ile - to jednakowoż nauka przychodzi z trudem. I bez znaczenia jest, czy się człowiek chce nauczyć angielskiego, czy gry na skrzypcach.

W sumie, to sąsiedzi powinni Bogu dziękować, żem zaczał grac w tenisa.

Gruby, o dziwo, dostal w dupę koncertowo. 7:5, 6:3. I do pola. Czyli jednak jak się człowiek zaprze - to i PeOChaPowca obije. Gadał potem coś na temat słabego spinowania piłki, coby mi życia nie utrudniać, ale mu nie wierzę za cholere. Takie samo gadanie jak wędkarzy o wielkości złowionych ryb.

Franek z Józkiem przy piwie sie chwalili, kto wyrwał z wody większą zdobycz. Franek obstawał przy dwuipółmetrowym szczupaku. Józek, że ze Śniadrw wyciągnął poniemiecki motor.
- Wyobraź sobie, Franek, że kopnąłem w rozrusznik - zaskoczył! Przekręciłem wyłacznik od świateł - działają!!!
- ...
- ...Józek...
- ?
- Zmniejszę tego mojego szczupaka do pół metra, ale wyłącz światło w motorze....


No to - polazłem do Phila. Coby mi ten backhand naprościł. Okazało się, że nie trza napraszczać - tylko nakrzywiać. Sposób w jaki trzymam teraz tą cholerną paletkę za chińskiego Boga się ma do uderzania piłki do przodu. Dziwne. A najdziwniejsze, że działa. I wszystko by było dobrze, gdyby nie serwis. Któremu Phil się przyglądnał szczerze - a od serca - i stwierdził że takiego czegoś jak żyje - nie widział. No i teraz mam zgrzyt. Bo w sobotę rano mam grać z Grubym, a z serwisu ostały mi sie strzępy. Phil twierdzi, że wystarczy zaserwowac jakieś 3000 razy, by sie przyzwyczaić, to szanse niby mam. Licząc pięć piłek na minutę - to by dawało jakieś 300 serwisów na godzinę. Czyli jak zacznę o siódmej wieczorem, to do rana powinienem się wyrobić.

O ile mi ręka z barku nie wyskoczy.

Gdzie ja znajdę 3000 piłek... I kto to potem pozbiera...

czwartek, 23 czerwca 2011

Nie z tej Ziemi

- Abi, wpadłbyś na dół. Mamy pacjenta do przepukliny.

Ponieważ ostatnio preassessment przepuścił mi dwóch matuzalemów - ruszyłem z kopytka, nie zwlekając. Tak na marginesie, dobrym pytaniem jest, czy osiemdziesięciolatek, posiadajacy zimną przepuklinę co to mu wlata i wylata bez większych ceregieli, w ogóle powinien być operowany. Nie, żebym tu jakowyś starczyzm (konia z rzędem za przetłumaczenie ageizmu; nie mylić ze sterczyzmem, to zupełnie co innego) popularyzował, ale tak jak kobiety są słabsze fizycznie od mężczyzn a Murzyni biegaja szybciej od Białych - tak samo tkanka osiemdziesięciolatka nie goi się tak jak osiemnastolatka.

Wziąłem do rączki notatki służbowe i zacząłem wątpić w to co sie dzieje... Może faktycznie jestesmy w czarnej dziurze, wyprodukowanej przez CERN, słońce gaśnie a nasza cywilizacja zmierza w objęcia Miski Z Makaronem - ale to chyba jeszcze nie jest powód, by operować komuś przepuklinę w trakcie oczekiwania na resekcję guza płuc...

Normalnie - jak mleko. Zsiadłem się.

Poprosiłem grzecznie pacjenta, wyjasniłem, że z powodów raczej życiowych musi sobie rozwiazac problem w płucach a dopiero potem mysleć o innych operacjach i teraz siedzę. Jedno, co mi do łba przychodzi, to to, że chirurg o tym nieszczęsnym guzie nie wiedział w trakcie kwalifikowania pacjenta. Bo pozostałe wyjasnienia trącają sądem za narusznie dóbr osobistych.

środa, 22 czerwca 2011

Morituri te salutant

Życie gladiatora ciężkie musiało byc. Mógł na ten przykład zostac wykorzystany przez swojego pracodawcę. Albo nie daj Panie zastapić pasze dla kota, gdy Pani zapomniała kupić Pedigri Pal. Ale to wszystko nic w porównaniu z utratą swojego fan klubu. Z ich przychylnością można było nawet uniknać nadzidzia nadziania na dzidzie dzide po przegranym meczu. Ogólnie, życie nieszcześnika było uzaleznione od kaprysów właścicieli i żądnej krwi tłuszczy, co zawsze niosło ze soba ryzyko, ze tym razem tłuszcza zażąda naszej krwi.

Biedny Lorenzo zbiera pokłosie nieszczęsnej dziury w tętnicy udowej. Czy co on tam zdziurawił. Mianowicie rodzina, po ochłonieciu, doznała całkowitej zmiany optyki i z uwielbienia dla chirurga życie ratującego przeszła do chęci mordu chirurga - konowała. Żywcem wypisz-wymaluj tłuszcza dzika na stadionie. Może i racja jest, że dziur w naczyniach robic nie powinien. Tu się zgadzają wszyscy, on pewnie też. Ale to właśnie jest medycyna - gdzie sie rąbie drzewo, tam się czasem traci palce. Tyle, że drwal ma lepiej, bo zazwyczaj odrąbuje własne.

Teraz biedny tłumaczy się i przeprasza - co jest jak najbardziej słuszne - a rodzina zaczyna opowiadać straszliwe rzeczy: jak to nic a nic nie wiedzieli, że biedna głowa rodziny została wywieziona do szpitala na obserwację, a oni nawet kieliszka chleba nie mogli mu zawieźć...

O czym to ja...

Można próbować wymagać od lekarzy cudów. Bo do takowych nalezy zaliczyć przeciętnie 45 lat pracy każdego z nas bez jednego powikłania czy błedu. Ale raczej nie należy tego oczekiwać. Prawo wielkich liczb mówi wyraźnie: jeżeli wykonamy daną czynność wystarczającą ilość razy, przytrafi się nam każda, nawet najmniej nieprawdopodobna dewiacja.

I to pozostawiam pod rozwagę. Zarówno biernej jak i czynnej stronie procesu leczniczego.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Magia uzrowicieli

Muszę do psychiatry. Choć i to nie wiadomo, czy pomoże. Objawy mam przerażające: wlazłem dzisiaj z rana do roboty i się ucieszyłem. Że jestewm w pracy się ucieszyłem. No i nie wiem - przyznac się do tego czy nie? Bo z wolnej ręki trzeba będzie zapłacić, a jak pójde do occupational health, to w ramach ubezpiecznia. Ale jak dojda do wniosku, żem psychiczny?

Pompon nieco zachorzał. Mianowicie znalazłem go rano pod łóżkiem, leżącego jak wór skórno-mieśniowy. Zupełnie, jakby go kto w środku podmienił. Wytargałem gościa za futro i tu mnie wystraszył - patrzył sie apatycznie, ani łapą nie machnął, ani ogonem nie kiwnął, ani mnie nawet nie użarł. Wepchałem go pospiesznie do skrzynki i pognałem do weteryniarza (wersja podhalańska). Pani Renata okazała sie być kobietą - cudotwórcą: wzięła do ręki przedmiot magiczny i wsadziła go Pomponowi w zadni koniec przewodu pokarmowego.

Patrząc na gwałtowne odnowienie sił witalnych mojego milusińskiego zacząłem się zastanawiać, czy aby nie stosować owegoż manewru na swoich pacjentach w trakcie reanimacji. A przynajmniej we wszystkich pierdzimączkowych zespołach wazowagalnych.

Przy okazji wyszło, że ma podniesiona temperaturę. Ponieważ Pompon wyraźnie zrozumiał, ze nikt tu mdlejących kocurków tolerować nie będzie, przestał zgrywać cierpiącego arystokratę. Dzieki czemu więcej czarów nie było - Pani Doktor znalazła stłuczona dupkę i złamany pazurek, reszta w normie. Dostał zastrzyk - wiadomo, zastrzyk podstawa - zapłaciłem 42 funcisze i z ulgą wywiozłem łachudrę do domu.

Na kanapie siedzieć i telewizję ogladać, cholera jasna! A nie włóczyć sie za rudymi ślicznotkami po okolicy i dupę sobie obijać!!!

Teraz mam zgrzyt. Bo do tego psychiatry to bym nawet i polazł, ostatecznie pracoholizm moze zabić - ale co, jeżeli on też ma ten magiczny przyrząd do uzdrawiania?

środa, 15 czerwca 2011

Post mortem

ESA AD 2011 odeszła do historii. Trzeba przyznać, ze organizacja była doskonała a ilość tematów wręcz oszałamiająca. Wystarczy powiedzieć, że równolegle odbywało się około 10 wykładów. Do tego workshopy, sesje sponsorowane przez firmy - jednym słowem urwanie głowy. Wykładowcy ze wszystkich stron świata, nie zabrakło również polskiego akcentu. Targi miały rozmiar średniej wielkości lotniska, trudno było się zdecydować gdzie iść i co wysępić - bagaż nie z gumy, w podręcznym tylko 10 kilo się mieści. Z trendów - dość dużo poświęcone krwiodawstwu i hematologii, od cholery krzepnięcia - to rzecz jasna napędzane przez rovaxabarynę - jak zwykle część poświęcona bezpieczeństwu, część organizacji, cześć nowościom. Kolorowy zawrót głowy.

Amsterdam - kocham to miasto. Może dlatego, że kojarzy mi się tylko z krótkimi wypadami na wakacje, ale tak prywatnie myślę, że coś w nim - a głównie w ludziach tam mieszkających - jest. Coś związanego z luzem wewnętrznym i ogólnym pozytywnym bezstresem. Niestety, stekodajnie upadają na pysk. W dwóch różnych miejscach półkilowy t-bone okazał się być ćwierćkilowym ochłapkiem... Gdybyście tam trafili, nie polecam. Smak i owszem - ale co to za porcja, po zjedzeniu której ma się ochotę na kubełek z KFC?

Z ostatnich dwóch pobytów zostało nam jedno zadanie turysty do wykonania - mianowicie popłynięcie sobie kanałem. Na szczęście fali nie było, spalin tez nie specjalnie, wiec z choroby lokomocyjnej odezwało się ziewanie i zdrętwienie mózgu. Ale warto było - wrażenie z takiego rejsu jest niesamowite, szczególnie, gdy się wcześniej wszystkie oglądane miejsca zaliczyło z buta.

I jeszcze słówko o hotelu. Trafiony na zasadzie najbliżej znaczy najlepiej. I przez przypadek wylądowaliśmy w CitizenM. Po prostu - nieprawdopodobne. Pokoik nieduży, jakieś 2.5 m szerokości, pięć - sześć długości, ale wystrój... Pod panoramicznym, zajmującym całą ścianę, oknem znajduje się 2.5x2.5 łóżko. Na którym można spać wzdłuż oraz w poprzek. Obok prysznic i toaleta - dla gadżeciarzy skonstruowano pilota, którym można zmieniać podświetlenie od krwistego burgunda po błękit fiołkowy. A do tego kapitalna obsługa, która okazała się być z Polski. Przy okazji serdeczne pozdrowienia dla Tomasza - to był najprzyjemniejszy wieczór spędzony w hotelowym pubie ever ;)

Hotel wygląda tak:


Tylko proszę się nie przyglądać w powiększeniu... Po co to się narazić na oglądanie gołych ciał...

Ogólnie - doskonałe miejsce i doskonały pobyt. Na co złożył się czas, miejsce i przyjaciele. Normalnie - żal było wyjeżdżać.

sobota, 11 czerwca 2011

Dziadek sie smial

Jak sie ma inwentarz zywy, to sie ma problem w czasie wakacji. Szczegolnie, gdy starsza czesc owegoz wyjechala w cholere. Po dluzszych bojach wewnetrznych zadzwonilem do Ancestorow. Ci, nie ociagajac sie zbytnio, dokonali zakupu biletow w Udusklientaswegoyanerze i zapowiedzieli przyjazd. Nastapilo Radosne Oczekiwanie. W dniu zero ASP pod para czekal na potwierdzenie odlotu, i nagle - dzonk. Ancestorzy, ktorzy w zasadzie procz Afryki zwiedzili wszystkie wieksze lotniska na swiecie, zabladzili na Balicach.

Byli w Singapurze, Miami, Amsterdamie, Londynie, Frankfurcie, Montrealu i Bog Litosciwy wie, gdzie jeszcze - a zabladzili w Balicach. Gdzie jest osiem bramek.

Po uspokojeniu slusznie wzburzonych nerwow Ancestorow, nie omieszkalem wyzlosliwic sie nieco, jak to mozna do reszty zglupiec.

Przy okazji pozdrawiam serdecznie zarzadzajacych krakowskim oddzialem owegoz przewoznika, ktorzy majac samolot na plycie z podstawionymi schodkami, nie byli w stanie zapakowac do srodka pary emerytow. Jest to - i tu mowie zupelnie szczerze i od serca - dziadostwo wyjatkowej klasy.

Stojac w obliczu dylematu: zostawic Pompona pod opieka Dzidzia Mlodszego czy tez odwrotnie, ASP wymyslil cunning plan. I zapytal sasiadke, czy sie nie nudzi.

Wstalismy zgodnie z planem, drobny obsuw przy wyjezdzie - jednak 4.45 to nie w kasze dmuchal - i jedziemy. Niby w drobnym niedoczasie, ale bez przesady mi tu. Nie takie spoznienia sie niwelowalo. Groza powialo po minieciu zakretu do odprawy. Setka ludzi - a na tablicy last call. W koncu nie wytrzymalem nerwowo - metoda na zolwia sorry (czyli w kucki popod linkami, mantrujac "sorrysorry" by nie dostac kopa) wydarlismy pod same bramki. Szybka kontrola, ASP rzucil okiem na tablice - gate 9! Bogurodzica Dziewica Bogiem Slawiena Maryja!!! - przypadkowi podrozni w poplochu rzucali sie na sciany, zlapalem za guzik kogos z obslugi - Gate 9 - where it is?? There - wydukalo dziewcze - ruchomymi schodami przeskakujac po cztery, jeszcze jeden zakret...
Zamkniete.
No tos my w p***u polecieli - przypomnial mi sie Siara z Killera. ASP zabuksowal obcasami na wstecznym. Czy mozecie nas jeszcze wziac na poklad??? - zlapana kolejna nieszczesnica ze zdumieniem popatrzyla na dzierzony przez ASP, niczym wunderwaffe, bilet. Ale - panstwo odlatuja z gate no 1... To tam...

Okazalo sie, ze Jet2, w odroznieniu od Olewamyemerytayanair, poczekal kilka minut. Ostatni wpadlismy na poklad.

No, ale tu akurat jestesmy w pelni usprawieliwieni. Toz Leeds-Bradford ma az dziesiec bramek.

piątek, 10 czerwca 2011

Atrakcje przedurlopowe

Pomaluśku nadszedł dzień ostatni przed tygodniem wolnego... Nawet Abnegatowi się należy. Jadę napawać się, chłonąć i pławić w mądrościach, hojnie dostarczanych przez kwiat nauki medycznej. W tym roku ESA, European Society of Anaesthesiology, organizuje swój doroczny kongres w Amsterdamie. Co prawda byliśmy, ale czemuż by nie pojechać jeszcze raz? Tym bardziej, że firma stawia. Jako, że dziś dzień był mój ostatni, wszyscy wykazali się zrozumieniem i zabukowali 9 (słownie: dziewięć) zabiegów w ogólnym. Nie rzucim ziemi skąd nasz ród. Przeżyje i to. Dzień sobie pomykał w napięciu, bom się zawściekł, że wyjdę przed północą, i nawet by mi się udało. To „nawet” tłumaczy się na upierrwaną tętniczkę odchodzącą od tętnicy udowej. A w zasadzie nie tyle urwaną, co wyrwaną, razem z kawałkiem ściany tejże. Dupło krwią po równo - ściana, lampa, moja maszynka, spodnie - moje - celował, czy co? W ciągu piętnastu minut z pacjenta zlazły dwie pinty. Czy jedenaście setek krwi. Poczułem niepokój. Nie, żebym krwawienia nie widział. Ostatecznie pracowało się w różnych miejscach i z różnymi chirurgami. Niektórych wręcz podejrzewam o zapewnianie nam godziwej, bezalkoholowej rozrywki na dyżurze podczas walki ze wstrząsem krwotocznym. Baretek za zero neg jednak ma się kilka. Ale zawsze to było w szpitalu, gdzie krwiodawstwo było na zagwizdanie... Niby nic pilnego, utrata litra nie jest nawet wskazaniem do toczenia, ale zdecydowanie wartało by zrobić krzyżówkę i rezerwnąć ze cztery wory. Jak by się okazało, że w ciągu następnego kwadransa pacjent straci kolejne dwie pinty. 4 pinty = pół galona imperialnego. A tu krzyżóweczka będzie za 45 minut, a krew dostane za godzinę. W tym tempie będę miał skrwawione zwłoki na stole. Zakrzyknąłem dziarsko i wdrożyliśmy procedurę natychmiastowego transferu dwóch worów zera.

Potem napięcie zaczęło spadać. Co prawda, chirurg przez chwilę popadł w stan nazywany fachowo okurważmaciajacieżniepierdole i zamówił sobie transport na naczyniówkę in statu nascendi - czyli chciał słać pacjenta walącym krwią z udowej, ale potem się pozbierał, klemami tętnicę szczypnął, szwy założył i parcie na stolec opadło do zera.

A teraz siedzę. Krew zmyłem z twarzy - i siedzę. Samolot mam do Amsterdamu o siódmej rano - i siedzę jak tak ciotka z Gliwic, bo w piątek prościej doprosić się można o cud boski niż karetkę transportową. A eRki nie dadzą, bo pacjent nie umiera. Cholera by z nimi. Tyle mojego, że chirurg siedzi ze mną. Co prawda dziesięć minut po zabiegu stwierdził, że jak pacjent jest stabilny, to on sobie idzie - alem kurwicy dostał. A jak jednak poleje, to co ja niby mam z nim zrobić? Zatłuc laryngoskopem?

Ostatni dzień przed tygodniem wolnego.

Ostatni pacjent.

Dobrze, żeśmy to szkolenie z krwiodawstwa zrobili miesiąc temu.

czwartek, 9 czerwca 2011

Matuzalems

Definicja chirurga jest prosta: „Lekarz, który nie wierzy w choroby, których nie można wyciąć”. To z tego powodu dobry Pan Bóg dał im anestezjologów. Jak to pisał Sztaudynger bodajże „Eunuch i krytyk z jednej sa parafii - obaj wiedzą jak, żaden nie potrafi”. Przedziwnie mi w tej grupie pasuje moja profesja.

Najpierw Lorenzo przywlekł matuzalema. Matuzalem nie był stary bardzo, ot ledwie parę lat ponad osiemdziesiąt, ale zużycie biologiczne 120 koma 7/10 procenta. Dziadzio przyszedł uśmiechnięty, utykając pomalusku o lasce, zapowiedział, że nie miał, nie ma, nie zażywa i radośnie czekał na zabieg. Uroczy. Konfrontacja wywiadu z historią pozostawiła dwa wyjścia: albo GP to mitoman - albo dziadzio ma w głowie szarlotkę. Pewnie bym sie zaparł, ale dziadzio potrzebował tej operacji, coby sobie zrobić endoprotezę lewgo stawu biodrowego. A przynajmniej tak mu zapowiedział ortopeda. Intrygujące.

Tu mam kilka podejrzeń, co jedno to bardziej paskudne. W miarę łagodne zawiera chęć wystraszenia dziadka, natomiast paskudna, że ówże ducha odda z powodów poprzepuklinowych i protezę się zaoszczedzi.

Do tego dziadek uparcie twierdził, ze po zabiegu zajmie sie nim szanowna małżonka. Ponieważ żyjemy w społeczeństwie tolerancji powszechnej, zapytałem ileż owa ma lat, mając nadzieje na uzyskanie odpowiedzi ponizej 60. Pudło. Powyżej 80. Hm. A da sobie radę? Absolutnie nie! - zapowiedział dziadek z mocą. Ja to przy niej okaz zdrowia jestem. Opadła mi żuchwa całkiem.W końcu odnaleziony telefonicznie syn wyjaśnił, że dziadek przebywa w zakładzie opieki nad struszkami i tamżeż pojedzie ciupasem zaraz po zabiegu, szerokim łukiem dom omijając.

Nastepnie ortopeda przywlókł Duputrena w wieku jeszcze starszym. Powiało grozą. Miejscowego nie chce? Nie - umrze na śmierć. Najnormalniej w świecie - jak zobaczy igłę, to wyskoczy z trzewików. Czyli po polskiemu - kopnie w kalendarz. Chce ogólnego tylko i wyłącznie. Osowiałem. Co prawda w formularzu nie ma, nie posiada, nie zażywa, ale pomny uroczego dziadka... Z jednej strony wiek - ale z drugiej strony... Toż jak chirurg da miejscowe, to w zasadzie w sedacji się to zrobi... Hm. Uspiłem niewiastę na tyle, żeby maskę krtaniową włozyć, zapodaliśmy miejscowe i zabieg się odbył. Ilośc podanych anestetyków kwalifikuje ta technikę jako TIHA. Czyli całkowitą dożylną anestezję homeopatyczną. Najdziwniejsze z tego wszystkiego jest fakt, że godzinę po zabiegu szczebiotała jak skowroneczek. Czary.

A dziś pięgniarka-wywiadowca (za cholere nie wiem jak przetłumaczyć preassessmentową) zapodała, że mam zabukowaną panią, coby ją oglądnąć - w domysle zwalić z zabiegu - przed kolonoskopią. Popatrzyłem w historię - włosy ma zdrowe. Bo reszta to już mniej. W zasadzie jak by otworzyć Szczeklika, to większośc rozdziałów jest o niej. Zapytałem grzecznie, po jasna cholerę mamy czekać do połowy lipca skoro juz wiem, ze ją skreślę?

Myśmy chyba jednak inną medycynę studiowali.

środa, 8 czerwca 2011

(censored) (censored) (censored) (censored) mać

List dostałem. Pierwszą klasą, w kredowej kopercie, wydrukowany ładnie na drukarce. Atramentowej. W liście stało, ze parkuję na chodniku, a to sie nie podoba ogółowi mieszkańców, którzy co prawda też parkują na chodniku, ale nie całym. W związku z powyższym zdjęcia zostały zrobione i komitet wyzwalania chodników wyśle je do councila, jeżeli się nie poprawię. I będę miał na swoim koncie skargę.

Zadrżałem.

Nikt do tej pory na mnie sie nie skarżył. Miły jestem ponad wszelkie wyobrażenie, na ludzi nie krzyczę - no, chyba że mnie patologicznie wkurnerwią - do wszystkich się usmiecham. Normalnie - nie ma zmiłuj. Milszego niż ja to już nie ma wcale. A tu jakiś *&$^%# cham @^%*&$ jeden *&^ *&^% $%^&(*&&^# z drugim bedzie *&^%$ na moje *&^#$@ auto palcem *&^%$# wytykał??!?

Wstrząśnięty dotarłem do pracy i opowiedziałem wszystko Zuzi. Popatrzyła na mnie spod oka i zapytała, czy mam mi pożyczyć taką rączkę na kijku, z wystającym środkowym palcem czy tez sam sobie kupię? No jak to - a skarga? Zuzia westchneła. Masz taxa za szybką? Mam. No to mogą cię w dupe pocałować. Co prawda nie dodała, że mogą też zawołać kuku, ale chyba dlatego, że tu nikt tak nie woła.

Bede se musiał znaleźć inne miejsce do parkowania. Szlag by to trafił.

Ale tą rączke - to mam wielka ochotę pożyczyć...

wtorek, 7 czerwca 2011

Granatem od pługa

Zaczynam, zaczynam - i zaczać nie mogę. Wszystko przez wstrząs głęboki. Ale - ad rem.

W Jukeju dochtór zobowiązan jest do zgromadzenia 50 punktów edukacyjnych, zwanych tu CPD albo CME. To od Continuous Professional Developement albo Medical Education. Połowa ma byc zgromadzona w tak zwanym procesie zewnetrznym. Czyli kursach, oferowanych tu po przystepnej cenie 500 funtów za trzydniówkę, nie licząc dojazdu i spania. Pozostałe można zgromadzić na spotkaniach organizowanych przez pracodawcę, uczeniu innych, czytaniu prasy i takich tam. W szpitalu jest łatwo. Raz w tygodniu robi się kominek czy insze spotkanie naukowe, i po godzinie każdy jest bogatszy o 1 punkcik. Dwadzieścia pięć takich spotkań rocznie wystarcza. Ale w przypadku naszej firmy, gdzie jednostki są rozpirzone po całej wyspie, sprawa jest trudniejsza. Do tej pory spotykaliśmy się w centrali w Lądynie (to za granica jest...). Kilka godzin posiadówki, wykładziki produkcji własnej, sandwicz na papierowym talerzyku i z powrotem do domu. Cud boski, że mam East Cost który tą trasę pokonuje w dwie i pół godziny. Szaman na ten przykład musi jechać dwa dni, często zmieniając konie.

I nagle - szczęki opad. Firma zafundowała dwódniówkę, hotel, spa i wyżerka - all inclusive. Z turniejem golfa włacznie, ale to już nie dla pospólstwa - trza być członkiem. Klubu.

Jak wygląda Bournemouth i skąd sie wzieło, można przeczytać u Szamana. Mnie zauroczyło coś innego. Po raz pierwszy miałem mianowicie okazję zaobserwować zachowanie Brytów przy stole.

Człowiek, wiadomo, w różnych miejscach bywał, nawet jogurt jadł to kultura mu nieobca. Widelca i noża używa, łokciami się nie rozpycha - a posadzili nas po 10 przy okrągłych stołach, oferujących ca. 40 cm. przestrzeni prywatnej. Chuda kobiełka jakoś da radę, ale jak się jest przedstawicielem klasy niedźwiedź? Z boku się łapy nie mieszczą, z przodu brzuch... O czym to ja... A.

Początek jak wszędzie. Żadnych falstartów, każdy czeka grzecznie aż wszyscy dostaną. W kraju nad Wisła od tego momentu każdy sobie. Ostatecznie w przedszkolu pani nagradzała te dzieci, które jadły najszybciej.

Tak to jest, jak cię rodzice oddadzą do wychowania babie ze wsi...

Brytol wiosłuje niespiesznie, uważnie kontrolując utylizację zupki u współpartnera. Każdy kończy w tym samym momencie. Kelner nie zabierze niczego ze stołu, póki ostatni uczestnik nie zje ładnie. Z drugim to samo... Z deserm też... I tu wyszły niestety buraczane korzenie wschodnich landów - ciasteczko podano, to jemy. A Brytole grzecznie czekali przez dobre 15 minut, aż się znajdzie zaginiony torcik jednej z uczestniczek.

Druga odmienność spożywania posiłków zaLaManche’owych to trzymanie widelca. U nas, wiadomo. Ustawiamy jak łopatę i pracujemy - góra-dół. Upadłość kompletna... Brytol nie odwróci widelca do tej pozycji choćby miał każdy zielony groszek, każdą frytkę, każdy wiór sałaty pojedynczo po talerzu ścigać. Najładniej to wygląda przy jedzeniu ziemniaczków - co się trzeba namordowac, żeby na mięsko nasciubić choć trochę...

Człowiek oczytany jest to wie, że że w Afryce je się rekami a Japonii pałeczkami. A tu proszę - wcale nie trzeba opuszczać kontynentu. Pułapka czai sie zaraz za progiem...

czwartek, 2 czerwca 2011

Dom wariatów

Dzień niby jak codzień. Pomalusku sie to rozkręcało, ale jakowyś takis niepokój czuć było w powietrzu... Uczucie zwaliłem na zepsuta klime. Zwykle mrozi franca jak wściekła, trzeba zakładać podwójne wdzianka blokowe żeby cholery - czy raczej zapalenia płuc - nie dostać, ale nie dzisiaj. poniewaz dzisiaj na zewnatrz jest 24 stopnie celsjusza (tak tak! - na Wyspie zdarzają się dni letnie, zazwyczaj dwa: pierwszy i ostatni.), maszynka zablokowała się w pozycji grzania. Na sali operacyjnej temperatura spokojnie i nienerwowo biła kolejne rekordy. 22, 23, 24... Gdy doszła do 28 zapytałem o witki.

Od dłuższego czasu mam wrażenie, że ta cała klima to był gratis do windy.

Nie wiedziałem jak sa po ichniemu brzozowe, zresztą nie widać tutaj jakowychś wierzb płaczacych w straszliwym nadmiarze, ale dowcip się przyjął. Z racji temperatury wszystko jakos tak zwalniało, coraz bardziej - jako ta ocieżała lokomotywa - aż w końcu ostatni pacjent wylądował w poczekalni o szóstej... Noż w mordę jeża... Wypytałem grzecznie gościa, co on na to, żeby mu zabieg przełożyć, ale zełgał, że żona przyjechała. Z Londynu - to za granicą jest. Obiecałem mu w zwiąku z tym, że marcheweczke sie mu naprawi. Ostatecznie to nie przeszczep nerki, choć sądząc po czasie koniecznym do wykonania procedury, również sakramencko skomplikowane.

Nie można by tak zakupić obcinarki do cygar?
- Tam! Tam! Samolot!!!
- Gdzi-AAAAAaaaaa....
- Dziękujemy, nastepny.


Wyleze stąd o północy. Dobrze, że najkrótsza noc się zbliża, za oknem dalej środek dnia. Dobre i choć co.