sobota, 6 sierpnia 2011

Wichrowe doliny 1

-Pociąg relacji Kraków Płaszów - Warszawa Centralna odjedzie z peronu czeciego o dziewiątej czydzieści!!!
Kovalik przyspieszył. Bez patrzenia na zegarek wiedział, że jego szanse na złapanie składu spadły do zera. Czując, jak zaczyna go boleć przepona, wpadł na schody. Przeskakując po kilka na raz, wznosił modlitwy do wszystkich niezajętych Bogów, by dźwięk, który słyszy nie był jego odjeżdżającym pociągiem. Może jednak nie? Jednak tak.
- Te młode teraz, droga pani, do zupełnie są do niczego! - krytycznie oznajmiła gruba gaździna swojej towarzyszce. -Nic, ino by spali do południa i pierdzieli w stołek!
Jej pełen zadowolenia wzrok oznajmiał wszem i wobec, że Kovalika zalicza do tejże właśnie grupy leni. I że, rzecz jasna, spotkało go to, co powinno. Zanim poziom tlenu w jego mózgu wzrósł do wartości wspierających funkcje mowy, poskrzypywanie kierpców ucichło w podziemnym przejściu.

Aż by to jasna cholera.

Na spotkanie umówił się kilka dni temu, nie było czasu by zamienić dyżury, ledwie zdążył podrzucić Trevorowi torbę marchewki. W zasadzie ostatnia doba jawiła mu się jak rozmazana smuga, gdzie pacjenci i niebieskie błyski świateł zlewały się z rykiem klaksonów kierowców, którzy szczerze, a od serca, wyrażali się na temat stylu jego jazdy. Patrząc na efekt, mógł im zaoszczędzić nerwów.

Pośrednik był miły aż do przesady, zapewniał Kovalika, że ma bardzo duże szanse otrzymania lukratywnej - jak podkreślał - pracy w Wielkiej Brytanii, że jest to niesamowita okazja, że miejsce to połączenie pępka świata z zielonym rajem na Ziemi. Tak naprawdę jego opowieści nie miały żadnego wpływu na decyzję - Kovalik miał już po dziurki polskiej służby zdrowia, żebraczej pensji i wszechobecnej kultury. Zaplanował wszystko z precyzją zegarmistrza i, można by rzec, prawie się udało. Gdyby nie ostatni akt w postaci znikających za zakrętem czerwonych świateł ekspresu.

-Przepraszam, kiedy następny do Warszawy?
-Za godzinę.
-Chciałbym przepisać bilet.
-Nic nie trzeba przepisywać. Bilet jest ważny, tylko miejscówkę musi Pan dokupić.
-Dziękuję. A macie tu jakiegoś fryzjera?
Kobieta w okienku spojrzała na niego jak na kosmitę. -Fryzjera? Panie, ja bilety sprzedaje...
Mimo doskonałości planu Kovalik nie zdążył się pozbyć z głowy swojego ostatniego wygłupu - pomarańczowego jeża a'la Rodman. Nie specjalnie przejmował się tym, co ludzie o nim mówią, ale nie miał złudzeń co do szans dostania pracy z jaskrawą żarówą na łbie. Kurcze, gdzieś tu powinien być golibroda... O! Jest! Zakład był stary, szyld wisiał krzywo, cześć liter odkleiła się i napis oznajmiał tajemniczo "...oli..da".
- Dzień dobry! - prawie że radośnie rzekł do starszego mistrza. -Pan da radę skrócić?
Starszy jegomość spojrzał sceptycznie na halogenową marchewę i bez słowa wskazał fotel. Kovalik rozsiadł się i zamknał oczy.

- Oż, kur... - wyrwało mu się. -Panie szanowny, toż miał pan skrócić!!! - Z lustra naprzeciw niego wpatrywał się przerażony, łysy facet. No, może nie całkiem łysy, mistrz zostawił jakieś trzy czwarte milimetra, ale biorąc pod uwagę szatynowate włosy Kovalika, efekt był taki sam.
- Tak jest. Łaskawy pan życzył sobie skrócić.
- Ale nie na łysą pałę!!!
- Na łyso trzeba użyć brzytwy. Łaskawy pan reflektuje?
- Na łyso? A co też... Cholera - jak ja teraz wyglądam!!!
- Trzeba było mówić, ze łaskawy pan życzył sobie wyrównać włosy. Siedem pięćdziesiąt.

Warszawa napawała Kovalika lękiem pierwotnym. Przypadkowa zabudowa, brzydkie budynki i ogólny chaos skazywały go na taksówki. Wsiadł do pierwszej z brzegu i podał adres.
- Panie, pół dnia stoję, żeby kurs za dychę zrobić?
- A gdzie to jest?
- Pójdzie pan prosto, w prawo...
Po trzecim skręcie Kovalik zrezygnował z dalszych wyjaśnień. -Cokolwiek by nie wyskoczyło, dorzucę dwie dychy.
Ruszyli.

Good morning, doctor!!! - ucieszył się na jego widok młody, szczupły jegomość, który czekał w foyer wielkiego, błyszczącego chromem i szkłem, hotelu. Energia waliła z niego jak z elektrowni Fukushima. -Hope you've had a good journey!
Jego entuzjazm od strzału wnerwił Kovalika. Coś tam wydukał w ramach przeprosin za spóźnienie, tłumacząc się obowiązkami i poszli schodami do sali konferencyjnej. Tu niestety nie dało się dalej trzymać czapki na głowie - Kovalik bez mrugnięcia okiem odsłonił swoją łysą pałę i usiadł przy zielonym stole, na przeciw pięcioosobowej komisji. Zaczęła się droga przez mękę. Jego rozmówcy posługiwali się jakąś przedziwna odmianą angielskiego, mającą w podstawach spożywanie pierogów śląskich. Gdzie tylko mógł, robił pewną minę i uśmiechał się ze zrozumieniem, nieliczne strzępy zdań, których sens załapał, komentował kulawym angielskim. Ogólnie starał się robić dobre wrażenie.

Pociąg kołysał miarowo. W ramach twardego postanowienia poprawy Kovalik zakupił na centralnym Times'a i nie popisując się wcale to a wcale, czytał go ostentacyjnie. By powetować sobie straty moralne, kupił bilet w jedynce. Nie miał większych złudzeń co do swojego występu, dodatkowo chłód wyziębionego łba, brutalnie obdartego z resztek owłosienia, nie dodawał pewności siebie. A jebał ich pies.
- Przepraszam? - starszy jegomość, siedzący po przeciwnej stronie spojrzał na niego ze zdumieniem.
Kovalik uśmiechnął się przepraszająco i zamachał rękami. Nie chciało mu się tłumaczyć ze swojego nerwowego tiku, który objawiał się przemyśleniami na głos.

- Hello? - z niejakim niepokojem powiedział do słuchawki, widząc dziwny numer na wyświetlaczu.
- Wyatt Earp. Kovalik?
- Yes.
- I have a good news! - Wyatt był zupełnie nieangielski. Pomijał wszystkie hałaje i hałduje, przechodząc natychmiast do rzeczy. -You've got this contract! Time to get packed!
Kovalikowi odebrało mowę.
- Hello? Are you there?
Tak, tak - jest, rozumie, poprosi o konkrety na emila - od kiedy, na ile, za ile.
W końcu odłożył słuchawkę i spojrzał na Trevora.
- Chyba będę ci musiał kupić stodołę tych marchewek. Tak na marginesie - co ty do cholery z nimi robisz, pędzisz na nich wódę?
Od czasu spotkania w lesie Trevor wyraźnie oklapł. Leżał całymi dniami na słońcu, a gdy padało, właził do klatki i ostentacyjnie trzaskał drzwiczkami. Kontakt z nim był praktycznie żaden. Jednak tym razem spojrzał na Kovalika i w jego głowie rozległo się znajome brzmienie spiżu.
- Długo?
- Miesiąc. Prawdopodobnie.
- A gdzie?
- Do Anglii.
- Weź mnie ze sobą. - mimo formy nie była to prośba.
- Zwariowałeś? Jak ja cie upcham do samolotu?
- Nikt nie zauważy. Weź.
- No - dobra - wzruszył ramionami. Co było robić.
Za oknem rozpościerała się panorama jesiennych gór, drzewa miały praktycznie wszystkie możliwe kolory, brakujący niebieski uzupełniało niebo. Wciągnął głęboko powietrze i ni to do siebie, ni to do Trevora, rzekł cicho:
- No to - jedziemy...

piątek, 22 lipca 2011

Jak wyglada pobudka o 4 nad ranem

Ada, czy to wypada

Z czego śmieją się tubylcy:

To, co najbardziej kocham w lecie to krótkie spódniczki i skąpe topy - choc musze przyznać, że wyglądam w nich nieco ciotowato.

Po tragicznej smierci kaskadera, rzecznik firmy "Ludzka Kula Armatnia" wydał oświadczenie: "Jesteśmy pogrążeni w rozpaczy. Nie wiemy, gdzie znajdziemy drugiego o tym samym kalibrze".

Mój syn został dzisiaj wyrzucony ze szkoły za to, że pozwolił jednej z dziewcząt z jego klasy wymasowac mu ptaszka. Wziałem go na poważną rozmowę: "To już trzecia szkoła w tym roku! Musisz przestać, zanim całkiem zabronią ci uczyć!!!"

Własnie byłem na dżimie - maja kapitalną maszynę. Używałem jej tylko pół godziny, bo zaczałem czuć się niedobrze. Ma wszystko: KitaKaty, Marsy, Snickersy, Crispsy i takie płaskie, czerwone, których nie znam.

Pytanie: czy w UK jest za dużo imigrantów?
17% respondentów odpowiedziało tak, 11% że nie a 72% nie zrozumiało pytania.

Kolejne jest nieco... nieprzetłumaczalne. Dla wyjaśnienia: określenie "nutty like a fruitcake" znaczy mw. tyle co "kompletny oszołom".
No to - do boju.
Książe Wiliam says he doesn’t want the traditional fruit cake at his wedding.
Książe Filip says he doesn’t give a toss, he’s still going.

Murzyn wraca do domu, wchodzi do kuchni - a tam jego syn siedzi usmiechnięty od ucha do ucha. "Co się szczerzysz?" "A, kochałem się z sąsiadką” (w zasadzie w oryginale jest "wyd.... sąsiadkę"...). "Hm. Mam nadzieję, że coś założyłeś?" "Yep - odrzekł synek - Kominiarkę!"

Oglądałem Simspsonów - co za stek bredni! Kto w obecnych czasach dałby zarządzać Żółtkom elektrownią atomową!

Myślałem, że znalazłem idealny program dla mojej żony. Niestety, okazało się, że to "Ktokolwiek widział - ktokolwiek wie".

Koszty życia wzrosły tak dramatycznie, ze moja żona zaczęła uprawiać ze mną seks - nie stać jej nawet na kupno baterii.

Wpada gość do Pomocy Społecznej: "dzwonię na 08001730 przez dwa dni - czego nie odbieracie!!!" Miła dziewczyna odparła: "To godziny przyjęć w naszym biurze, ośle jeden..."

Jakiś skurczybyk ukradł mojej żonie majtki z suszarni. Nie tyle szkoda jej majtek, ile 12 spinek do wieszania prania...


I niech mi ktoś powie, że się czymkolwiek różnią od nas.

czwartek, 21 lipca 2011

Walczył jak lew

Są na tym świecie ludzie zorganizowani, co to nawet do toalety idą z instrukcja GTD „Siedem punktów jak szybko i higienicznie zrobić kupę”

Szczęśliwcy.

Żadnych wątpliwości, żadnego wahania: napisane, że siadamy na deske, to siadamy.

Ciekawym, co robia w toaletach rosyjskich typu „Woda idut!!!”

O takiej toalecie opowiedział mi mój przyjaciel, jeszcze na studiach. Los rzucił go gdzieś na Kakuaz, a dokładniej do toalety składającej się z dziury w ziemi i dwóch miejsc na stopy. W trakcie dumania usłyszał nagle zacytowany okrzyk i dziwny łomot a nastepnie woda podbarwiona fekaliami wlała mu sie do butów. Później się dowiedział, że po ostrzeżeniu należy wyjść z ubikacji. A dźwięki, które słyszał, pochodziły od ludzi rzucających się w pośpiechu na ściany i drzwi.
.

Przyznaje, do toalety chadzam nieprzygotowany. I nie wszystkie obowiązki załatwiam - excuses moi - w czasie. Ale dramatycznie nie lubię wracać z urlopu do kupy - nomen omen - papierów. I stąd siedzę właśnie i walczę z materią. Apraisal zrobiony i wysłany. Co prawda spotkanie z moim kontrolerem mam dopiero w połowie sierpnia, ale lepiej być przygotowanym. Tym bardziej, że profesjonalny apraisal dla doktorów zmienil się w tym roku za sprawą relicencingu. Mianowicie GMC - czyli General Medical Coucil - walczyć zaczął z wtórnym matołectwem. I wymyslił, że każden jeden konował co pięć lat będzie wzywany do kwatery głównej - jak oni to mają zamiar zrobić, nie mam bladego pojęcia - i zdawał sprawozdanie ze swojej działalności. Czy sie sprawował dobrze, uczył, paciorki mówił i czyścił paznokcie. W związku z tym zmieniono wzór owegoż apraisalu, żeby go do wytycznych dostosować. Zrobiłem to wczoraj - matko jedyna... Ręce opadają. Gdyby ktoś był ciekawy, to linek do dokumentu pt. jak to zrobić jest tutaj. W zakresie czterech domen mamy dostarczyć dowody, ze jesteśmy zorganizowani, naumiani, mili, i ogólnie zajebiści. Zgroza.

Następnie doszło do walki z modułami auto-nauczania. Jak korzystać z komputra, jak nie bullingować kolegów ani, broń Panie, ich nie harassmentować seksualnie, jak nie być rasistą, jak zabezpieczać dane. Szczególnie to ostatnie bardzo mi sie podoba w świetle IE 6.0 używanego przez moją firmę.

O czym przypomniał mi polski bank, nie pozwalajac na zalogowanie.

Na jutro zostało jeszcze audyt. Ogólnie bedzie o tym, które trucizny mniej trują - na podstawie sześciomiesięcznej obserwacji miałem ocenić ilość zarzyganych pacjentów. Ku mojemu całkowitemu niezdumieniu wyszło, że po TIVA’ie zerzygał sie jeden a po gazach dwunastu. Wykonałem kawał solidnej, rzetelnej i nikomu niepotrzebnej roboty. Czuję się tak - hm - komfortowo. Że jednak nasi wielcy w wielkich książkach prawdę piszą.

A potem dwa tygodnie z dala od własnego zakładu.

Zdrowie psychiczne - najważniejsze.

środa, 20 lipca 2011

Jedna banda

Gdyby sie tak poważnie zastanowić, to lekarzowi najbliżej chyba do mechanika samochodowego.

Za wyjątkiem ortopedów - tym bliżej do drwali.

Pośtura, paluch wsadzi - i już udaje, że wie. Wie co dolega, co naprawić - a przede wszystkim ile skasować. Porównanie jednakowoż nie jest tak okrutnie płaskie, jakby się na pierwszy rzut oka zdawało. Rozmyślając głęboko - a filozoficznie - zboczyłem hen, aż do czasów mojego pierwszego samochodu, co to mi go ancestor na słub sprezentował. Był to Ford Fiesta.

Co znowuż technika skojarzeń dowolnych przywołuje na myśl nieco rozochoconego Kota, wrzeszczącego do ponurego Osła: Chodź, amigo!!! Zrobimy sobie fiestę!!! Znajdziemy ci jakąś... kobyłkę...

Starość nie radość.

Wracając do Forda. Byłaż to maszyna urodziwa nad podziw. Primo - złota. Secundo - szyberdach miała. W tertio zawiera się wszytko to co miała niezepsute. A trochę tego było - choć niestety, nie wszystko. Ancestor z rozpędu jakowegoś chyba zapłacił był jeszcze za remont silnika - ponoć po jego rozebraniu pomiędzy tłok a cylinder można było palec(!) wsadzić, stąd ledwie się załapał na szlif C - i zostałem dumnym a szczęśliwym posiadaczem Złotego Szerszenia.

Widzieliście „Skarbonkę” z Hanksem? No właśnie...

Przeciętnie raz w miesiącu byłem w warsztacie. Jeżli nie odpadały koła czy rury to zacierały się tarcze albo tłoczki. W ciągu pierwszego roku wymieniłem chyba wszelkie możliwe części. Szrotowisko na Cyhrli znam jak własną kieszeń. Żeby nie być gołosłownym: tarcze, tłoczki, gaźnik, sprzegło, tylny most, przednie zawieszenie, nawet siedzenia...

Strasznie mnie na dygresje dzisiaj bierze - tym razem z powodu piosenki co to głosiła, że:
Hej na wysokiej Cyhrli
Coś sie tam tirli pirli.

Prosze nie pytać.

Jadąc na tą cholerną Cyhrle miałem okazje rozmawiać z policjantem. Który to zatrzymał mnie nie wiem dlaczego - ale dał mi mandat 200 złotowy (na stare pieniądze to nie był majatek, ale jednak) za brudne tablice. Zaraz po tym jak ja mu powiedziałem, żem jest służba zdrowia, a on mi, że wczoraj na IP zapłacił 1000 PLS - polskie stare - za przyjęcie babci staruszki do szpitala.

Prawo i sprawiedliwość w najczystszej postaci.


Wracając do mojego Forda: miałem cały czas nieodparte wrażenie, ze mój mechanik naprawiając mi jedno - psuł coś innego. Ponieważ nic nie mogłem udowodnić, za namową kumpla przeniosłem sie do podmiejskiego warsztatu, gdzie nie tylko można było pogadać z mechanikiem w czasie naprawy, ale też wypić, a nawet i zakąsić.

I tu dochodzimy do sedna - z doktorami jest tak samo. Nie mówię tu rzecz jasna o zakąszaniu a o wynajdowaniu - o ile nie prokurowaniu - problemów. A skąd myśl tak odkrywcza wpadła mi do łba? Ano, po dwóch tygodniach końkuleje'owania nawet anestezjologiczny łeb zakuty zrozumie, że chyba coś jest nie tak. Korzystając z obecności dochtora od młotów i pił zagadałem grzecznie, czy by mi na nózię nie spojrzał fachowym okiem.

Grzeczny byłem podwójnie, bośmy się łońskiego roku mało nie pozabijali nawzajem w temacie „Cisza czy 100dB heavy metal - wpływ kojących dźwięków na kulturę pracy bloku operacyjnego”.

Żeby wątpliwości nie było - ja metalu nie słucham.

No, chyba, że po bani.

Dużej.


W sumie wiedziałem, że mnie wyśle na rtg, zwane tu eksrejem, alem jakoś tak osowiał, jak mi jednak kazał. Patrzę na ekran - nie trzeba być producentem rakiet, żeby zobaczyć złamaną kość śródstopia. Piątą. Ożeszkurwasz. No i co? zapytałem jak każdy debil, co to oczekuje cudów. Ano nic. Westchnął głęboko i czarno na białym mi napisał: 4 do 6 tygodni bucika ortopedycznego.

Jak się powiedziało a, trzeba potem powiedzieć beeee. Byle nie za głośno. Polazłem do dżipa, coby się poprosić o ów bucik. Pokazałem ładnie zaświadczenie, że nózia złamana, pani w recepcji poparzyła współczująco i zapisała mnie na wizytę - za tydzień.

No i co - nie mam racji? Strach pójść - bo zawsze coś wynajda. A potem zapiszą cię na środę, bo ”Panie, sam Pan widzi, wszystkie kanały zajęte..."

PS. Zapomniałem dodać, że szyberdach był po to, żeby się z niego lała woda na fotel kierowcy. Chyba, że prawie nie padało.

środa, 13 lipca 2011

Wycieczka do Krasnojarska

Niemoc wiosenna mnie dopadła, cy cóś... Literalnie nie chce mi sie chcieć. Do tego po krótkim okresie przestoju zakładzik ruszył pełna parą - i w ciągu trzech dni wyorałem 35 godzin. Próbowałem im nawet wytłumaczyć, co to znaczy Stachanowiec, ale ugrzęzłem gdzieś pomiędzy kopalniami a przodownikami opracy.

Mojego milusińskiego chirurga przenieśli na środy. Dzięki czemu nie zatruwa mi końca tygodnia tylko jego środek. I coś w nim takiego jest, że jak nie on spartoli - to się samosię. Przyszedł młodzian dzielny, co to przepuklinę chciał sobie naprawić. Czasu nie było na zabawki, więc techniką starą dziubłem go czule w okolicy miednicy. Blok zadziałał bardzo dobrze - oprócz wszystkich nerwów zaopatrujących okolicę przepukliny, znieczuliło mu też te od nogi. Po czym dwie godziny po zabiegu wstał, nózię mu zegło i ratując się przed upadkiem urwał coś w nadgarsku biednej Kzysi, co to nieopodal stała. W sumie spędził z nami 10 godzin, co jak na diabetyka bez tabletek stanowi całkiem ciekawy wynik. W dodatku cukier miał 12,5 - muszę sobie porozmawiać z preassessmentem za pomoca niebieskich kart, bo mnie towarzystwo zaczyna wkurwiać. Niby mówię, powietrze się wydobywa z dzioba, nawet dźwięki słysze - i nic się nie dzieje. Mam wrażenie, jakby na dole siedziały panie sklepowe - bez obrazy. Ja się na sprzedawaniu nie znam.
Do tego trzynasty - więc jedna się zbudziła uśmiechnięta, ale kilkanaście minut później wyła jak potepiona, do tego ten blok zupełnie nieprawdopodobny - gdzie ja mu te cholerną igłę wbiłem, w kanał???; choć wtedy miałby obie nóżki bardziej. A teraz kanalarz nie może skończyć listy. Znowuż wyjde Bóg raczy wiedzieć o której. Ech...

Na egzamin na członak parti przyjechał z dalekiej rubieży do Moskwy dzielny maładiec. Szczerość mu z twarzy biła, więc przewodniczący, by sprawy nie przedłużać, zapytał, kto też wisi za nimi na portrecie. Maładiec popatrzył na Lenina i usmiechnął się jedynie kręcąc głową. Zdumiony przewodniczący wskazał kolejno Marksa i Engelsa - i również nie dotrzymał nic ponad niesmiały usmiech i wzniesienie brwi. W końcu odchylił sie na krześle i z niedowierzaniem zapytał:
- Towarzyszu, a skąd wyście się tu wzięli?
- Z Krasnojarska!
Na to zza pleców przewodniczącego doszło głebokie westchniecie jednego z członków komitetu:
- A jebnąć tym wszystkim i jechać do Krasnojarska...

czwartek, 7 lipca 2011

Historia niebieskiej ciżemki

Dawno, dawno temu, pojechałem do Romów swoją karetką. Gdzieś to opisałem w Historiach Woźnicy. Gdyby ktoś nie pamiętał - miła, sielska atmosfera na klatce schodowej, głęboki półmrok walczył o lepsze z lodową zjeżdżalnią i w ostatecznym rozrachunku straciłem czujność. Sanitariusz, z którym współpracowałem, nie pozwolił mi kląć za bardzo, zapakował złamaną nogę w opatrunek i zawiózł na prześwietlenie.

Do tej pory się zastanawiam po co komu zjeżdżalnia na klatce. I nawet mam pewne podejrzenia, jakiego płynu użyto na budulec.

Potem pojechałem do Egiptu. Ancestor sie poczuł coby mnie ratować od alkoholizmu pocieszycielskiego i wywiózł do wód. Słonych wód Morza Czerwonego.

Z tym jest tak samo jak z klasyfikacją kierowców: każdy kto jeżdzi wolniej od nas, to dupa, a ci, co nas wyprzedzają, to nieodpowiedzialni debile.

Dalszą cześci też juz opisałem - wpierniczony niemożnością nurkowania w gipsie, za pomocą przewidująco zabranego sekatora ogrodniczego rozprułem gipsik, podpisałem formularz, żem jest zdrowy - i wykonałem plan pieciu dni nurkowych. Pomógł w tym koniak ancestora - jeden z kilkunastu - i wycofany z obrotu Vioxx. Ponoć zwiększać miał ryzyko choroby niedokrwiennej serca, jak to COX2 mają wpisane w mechanizm - ale siłę i czas dziłania miał nieziemską.

Od tej pory nózia potrafi przypomnieć sobie w najmniej oczekiwanym momencie.

Szczerze powiedziawszy każdy moment jest nieodpowiedni, toż niezależnie czy kto śpi czy sex uprawia nie spodziewa się, że go nagle coś zacznie napie bardzo boleć.

Umówiłem się z Grubym. Któren to koniecznie chciał przetestować na mnie nowy serwis oraz forehand. Trochę mu to byłem winien: dwa tygodnie wcześniej dostał baty a w kolejnym tygodniu wywalili nas z kortu gdy był w połowie drogi do skutecznego rewanżu. Z drugiej strony sam sobie był winien, bo źle kort zarezerwował; okazało się, że nie tylko mi się myli saturdaj z sundajem.

Najpierw spuścił mi łomot 6:1 w pierwszym secie, co było początkiem nieszczęścia. Czynnikiem drugim była narastająca frsutracja wkurwienie, bo mi piłki latały gdzie chciały a nie, gdziem ja chciał. I w końcu, gdzieś w połowie drugiego seta, osiągnałem stan wrzenia. Ruszyłem do cross-courta’a, a ten zagrał po linii - adrenalina wyzwoliła mi z mięśni udar przewyższający wytrzymałość narządu ruchu, piętą dotknąłem kolana i z okrzykiem „FUUUUCK!!!” wylądowałem na ziemi.

Zupełnie nie pojmuje, skąd mi się wzieło angielskie przekleństwo... Klne jak szewc - ale zazwyczaj w języku rodzimym...

Cztery korty staneły w jednym momencie i zaległa pin-drop cisza. Taka, wiecie, ze Szreka, zaraz przed tym, nim pierdolnął ptaszek w betonowy daszek. Podniosłem grzecznie rączke do góry, wypiszczałem pokornie sorrrrryyyy... i obiecałem Grubemu, że mi zaraz przejdzie.

Nie przeszło.

Wieczorem myslałem że sobię noge odgryzę, na drugi dzień cały bok stopy zrobił mi się fioletowy, na trzeci sfioletowiały mi palce. Nie, nie wszystkie - trzy środkowe. No, żeby mi buty farbowały??? Zdrowy rozsądek przywrócił ASP, przypominając, że buty mam białe. Z seledynowym szlaczkiem. Wiec na niebiesko - nijak.

Z pewnym niepokojem oglądałem się w lustrze czy mi jeszcze co, nie daj Bóg, nie sinieje ale, Chwalić Pana, na poziomie stopy stanęło.

W końcu wszystko spuchło ładnie i z dziarskiego marszu spaślaka przerzuciłem się na dzielne kuśtykanie ofiary sportu. Ale, jak to wiadomo od dawien dawna: what doesn’t kill you, makes you stronger. I w tejże sile upatruję dzisiejszej poprawy.

Kuśtykam o niebo szybciej.

poniedziałek, 4 lipca 2011

1408

Horrorów nie lubię. Chyba mam wystarczającą ilość stresów w życiu. Podatki, rachunki, konta, karty kredytowe. Na co komu duchy??!? Ale ten film chciałem oglądnąć dla Cusacka i Samuela Jacksona. I pewnej rozbiegówki, którą widziałem kilka lat temu w kinie. ASP jednakowoż na horror wziąć się nie dał, potem film znikł z półek - aż zupełnym przypadkiem zgadałem się z Dzidziem Starszym. Który dzisiaj zobaczył na wystawie pudełeczko z filmem i go zakupił.

Popkorn (nie ma uproś) został wyprażony w mikrofali, miejsca w pierwszym rzędzie zostały zajęte i zaczęliśmy. Pomaluśku robiło się strasznie, ale jakoś tak nie przeraźliwie. Prawdę powiedziawszy, oglądnąłem Obcego mając lat może 12? i przez długi czas toczyłem ze sobą ciężkie boje chodząc do piwnicy po ziemniaki - startując z tego poziomu, ciężko się zestresować przy 1408.

Historia pokoju hotelowego, który zabija swoich gości. Ma na sumieniu 56 niewyjaśnionych zgonów - poczynając od tak prozaicznych przyczyn, jak skok z okna a kończąc na utopieniu się w zupie z krewetek. Cusack żyje z książek o duchach. Jeździ po Stanach i odwiedza pokoje, w których straszy. Hotel "Dolphin" z jego całkiem przyzwoitym wynikiem ukatrupionych klientów musi stanowić coś w rodzaju Świętego Graala dla pisarza zajmującego się nawiedzonymi duchami. Że w nim zamieszka - z góry wiadomo. Z niepokojem śledziłem rozwój wypadków - czy wygrają zabobony, czy zimny cynizm Cusacka.

Film się skończył - i wyraziłem swoje rozczarowanie. To o czym do cholery poeta chciał nam powiedzieć? Są w końcu na świecie te duchy - czy ich nie ma? I tu mój Dzidź obrócił się do mnie z otwarta żuchwą, twierdząc, że oglądał całkowicie inne zakończenie... Chwila grzebania w necie - i okazało się, że wersja kinowa zapina wszystko ładną klamrą, kończąc opowieść, by w ostatnich sekundach wywrócić na nice nasze poczucie realności. Natomiast wersja reżyserska - stawiam lody każdemu, kto - jak to mówi mój Dzidź - zajarzył zajawkę.

Polecam, ale jednakowoż w wersji kinowej. Unikałbym jak ostatniej zarazy directors cut.



Baliście się na "Płonącym Wieżowcu"?
Krzyczeliście na "Trzęsieniu Ziemi"?
TO ZESRACIE SIĘ ZE STRACHU NA "OTO ARMAGEDDON"!!!


A przynajmniej takie tłumaczenie miałem kiedyś do Kentucky Fried Movie. Może ktoś to jeszcze pamięta?

czwartek, 30 czerwca 2011

Morderstwo z piecykiem w tle

Jakoś tak podczas pisania ostatniej dykteryjki wekowej przed oczami stanął mi Lublin i mój rok pierwszy na Akademii Medycznej. Za jasną cholere nie wiem , czemu akurat ten moment...

Nie pamiętam już, jak poznałem się z moim współlokatorem. Na potrzeby tego opowiadania nazwiemy go... - niech będzie Markiem. Podejrzewam, że przypadkiem zgadaliśmy się w temacie wynajęcia lokum. Od słowa do słowa ruszyliśmy na miasto i po krótkich poszukiwaniach wynajęlismy poddasze gdzieś przy Kraśnickich, kawałek za skocznią. Co jest najciekawsze, przypadkowe spotkanie zaowocowało przyjaźnią na długi czas i dwuletnim wspólnym mieszkaniem.

Nasza gospodyni była kobietą dobrą, miłującą pokój, wymierające gatunki i pieniądze. Wieczorami wymagała jedynie, by jej śpiewów nie urządzać - szczególnie solo na dwa głosy (o tym może kiedy bądź indziej) - i nie nadużywać ciepłej wody. Bo gaz drogi i płacic trzeba. Ponieważ doszła do perfekcji w ustawianiu takiego poziomu zapłonu junkersa, że sama ową ciepłą wodę miała a my już nie, więc, by nie drażnić lwa, wypracowaliśmy szczególny sposób kapieli. Woda 10 sekund - raz! Nastepnie mydlenie, szorowanie, mycie łba i! - woda 20 sekund drugi raz. Zazwyczaj wystarczało na dwie kąpiele, choć czasem drugi w kolejce musiał się nieco pohartować.

I żyli byśmy sobie zgodnie do sądnego dnia, gdyby pewnego razu do poddasza obok nie wprowadził się artysta z teatru. Teatr chyba był teatrem lalek, ale mniejsza. Od razu można było poczuć, że kultura zawitała pod strzechy. Żadnych limitów nie uznawał, więc ciepłej wody bardzo szybko zaczęło brakować. Nauczyliśmy się, że należy wziąc kąpiel, zanim rzeczony artysta wyczerpie, przynane nam hojna reką gospodyni, zasoby. Aż pewnego razu...

- Abi, wykapałeś się?
- A co?
- No bo ja już, a artysta właśnie idzie z przystanku...
Nie tracąc czasu na przekleństwa rzuciłem sie do łazienki. Sekwencja 10 sekund- mydło- szmpon- 20 sekund i świeży jak wiosenna sałata wylazłem z wanny.
- Dzięki... Starsznie nie lubię głowy myć w zimnej, potem mi jakoś tak trzeszczy w mózgu...
- Nie ma sprawy - uśmiechnął się, pogrążony w Bochenku, Marek.
Nie przeszkadzając mu więcej, sam złapałem cholerne tomiszcze i zaczałem wbijać w łeb zupełnie niezrozumiałe nazwy. W powietrzu zawirowały zaklęcia anatoma trzeciej klasy: ...fissura... impresio... incisura... Zza ściany doszedł nas bezstresowy trzask drzwi a nastepnie szum ciurkiem lejącej się wody. Po chwili nudny nieco krajobraz urozmaiciło solo na dwa głosy.
- Kurwasz-maciarz... - rzuciłem zaklecie stożka ciszy i wepchałem (uwaga! - regionalizm to jest z mojej wsi. Wiem, że wepchnąłem - ale ja akuratnie sobie wepchałem. Thank you for your attention) w uszy stoppery. Widząc nieco napiętą platyzmę Marka bez słowa rzuciłem drugą parą w jego stronę. Zaległa miła cisza, pogrążyłem się w szumie krwi, Bochenku i dźwiękach lejącej sie wody - to już gdzieś na trzecim planie.

Nagle rozległ sie wrzask. Ale nie jakiś tam sobie wrzask - był to dźwięk ścinający krew w żyłach, prostujący mózg, podrywający do walki o życie i honor mordowanej kobiety. Adrenalina wypchnęła (tutaj akuratnie nawet na mojej wsi nie mówiło sie „wypchła”) mi stoppery z uszu. Drzwi otwarły się z hukiem i nasza Gospodyni, niech jej Bozia da sto piećdziesiąt lat życia i dwa zęby aż do śmierci, wpadła do naszego pokoju. Blada jak ściana zatoczyła się z wdziekiem, zatrzasneła drzwi i schowała się za naszymi plecami. Drżąc z napięcia, przygotowalismy się do walki - ja uzbrojony w szklankę z herbatą, Marek w Bochenka. Po chwili drzwi otworzyły się raz jeszcze - tym razem z gracją - i na progu stanął goły, prawie że jak święty turecki, nasz artysta, dzierżąc szczotkę jak berło. Prawie, gdyby nie gruba warstwa piany tu i ówdzie. Ale tak po prawdzie, to ówdzie raczej wcale nie.
- Prosze się nie kłopotać - rzekł z uśmiechem do gospodyni - Niech nic Pani nie zmienia w piecyku, dokończę kapieli na dole.
Po czym pokazał zgrabne posladki i kapiąc pianą na prawo i lewo, pomaszerował z powrotem do jej łazienki dokończyć ablucji. Pogwizdując przy tym w takt kłapania mokrymi stopami po schodach.

Nasz artysta wyemigrował wkrótce - widać jego pośladki nie spodobały się naszej Dobrodziejce. A może ówdzie zaważyło? Któż wiedzieć może.Na nas natomiast spłynęło, w ramach podziękowania za uratowanie zycia, błogosławieństwo ciepłej wody.

Od tego czasu mogliśmy się kąpać w systemie 20 - 20.

środa, 29 czerwca 2011

Leniwce wszystkich krajów

Natchniony fenomenalną grą Kubota polazłem zmienić sobie naciąg w rakiecie. Co prawda w mojej sytuacji nie zmienia to nic - ale zawsze człowiek sie lepiej czuje, wiedząc, ze w jego rakiecie drzemie moc. Od owej mocy łupie mnie w krzyżach oraz w barku. Ten ostatni za sprawą nowego serwisu. Sprokurował mi go Phil, po sumiennym oglądnięciu mojego, wypracowanego w pocie czoła. I znowuż cały pot zdał sie butom - bardzo ładnie zawiązanym. Zmienił mi ustawienie stóp, pozycję, ruch rakiety, wysokośc i pozycje piłki - słowem, znowuż mam ochote poleźć do poprzednika i zapytać, za co brał przez rok pieniądze. Zaraza z nimi. W sobote idę obić Grubego - pewnikiem sie nie uda, jednak bez serwisu wygrac nie da rady, ale przynajmniej się bedę starał. Gdyby jeszcze nie ten cholerny kręgosłup...

Czerwiec nastał, a z nim jakieś takieś - letnie rozprężenie. Ludzie pojechali na urlopy, operować nie ma kogo, wszystkim tylko w głowie fiu-bździu i sex. Czemu chyba należy przypisać zwiększona ilość operacji wykonywanej zwyczajowo przez panów w Jukeju po spłodzeniu wymaganej ilości nowych poddanych Królowej. Dzisiaj wymniszyło sie pięciu. I sami rdzenni. A napływowego ani jednego. Co po dodaniu do zdecydowanej przewagi napływowych od rdzennych w napływających grozi zagładą białej rasy na wyspach jeszcze w tym stuleciu. Ot, pod koniec wieku ostatnich zamknie sie w rezerwacie i po sprawie.

Z racji krótkiej listy trzeba było zawalczyć o wolne popołudnie. Które to może sie opóźnić znacznie, gdy ostatnie dwa zabiegi są w znieczuleniu ogólnym... Ale od czegóż Zdolny Anestezjolog? Wykorzystując wszystkie znane mi słowa straszne i przerażające, nakresliłem ze swadą ryzyko - i pacjenci natychmiast ujrzeli w unelu światełko, zwące się znieczuleniem miejscowym.

Baba z wozu...

Co prawda kanalarz będzie robił cystoskopię - i zażyczył sobie profilaktycznie Meropenem (WTF??!?) - alem machnął reka. Świata nie zbawię. Chce dawać, niech daje.

Po południu idziemy biegać, trenować i ogólnie coś robić - bo niechciejstwo tegoroczne przekracza wszelkie wyobrażalne granice. Już mi słabo...

wtorek, 28 czerwca 2011

Anatomia meduzy

Że najlepiej być pięknym, młodym i zdrowym - nie trzeba przekonywać nikogo. Malkonteci bedą się co prawda zżymać, czemu do tej Świętej Trójcy nie dołączono bogactwa, ale jak wiadomo Trójca to Trójca. Boch trojcu liubit, a cztery przypisane jest do stolika brydżowego i karocy.

Historia zaczeła sie jakieś - niech zgadnę - piętnaście lat temu. Przed wyjazdem na wakacje - a jeździlismy wtedy natychmiast po pracy, w piatek, żeby pierwszy dzień urlopu spędzić na plaży - zamarzyły mi się patrzałki. Ot, w dzień niby nic, ale w nocy dobrze jest jednak coś widzieć. Kupiłem sobie bryle w oprawkach a’la Bond lat ’70 i pojechaliśmy.

Ten pomysł z jeżdżeniem na noc kończył się standardowo - po dojechaniu na miejsce zazwczaj nastepowało rozpakowanie, bania i spanie do nastepnego rana. Co, po uwzględnieniu karimatki na kamienistej plazy, dawało całkiem ciekawe lumbago.

Chorobe lokomocyjna mam. Chyba że prowadzę. To wtedy nie. Chyba, że w nowych okularach. To wtedy zdecydowanie tak... Z pawim na zębach i przedziwnym wrażeniem, że na tym świecie nie ma nic za darmo, dojechałem do celu. Łomatko.

Kolejne bryle sprokurował mi optyk północnoirlandzki. W zasadzie mogłem czytać gazetę z 20 metrów - ale coś było nie tak, bo cały czas miałem wrażenie, że widze podwójnie. Polazłem do optyka, ten sprawdził wszystko raz jeszcze i zaordynował, że musze się przyzwyczaić. I faktycznie - miał rację. Po kilku miesiącach noszenia bryli dziwne wrażenie widzenia podwójnego znikło, za to pojawiło sie kiedy ich nie nosiłem.

Nie potrafię tego opisać - to nie było widzenie podwójne, a jedynie wrażenie, że każde oko działa oddzielnie...

Z niewiadomych zupełnie mi przyczyn - ASP twierdzi, że to ordynarne lenistwo jest, i skłonnym przyznac jej rację - chodziłem w tym cholerstwie przez trzy lata. I w końcu pomyslałem sobie - a za jakie grzechy? Chcę mieć znowu mechanikę optyki ustawioną tak, jak być powinna. A nie nosić jakieś cholerne zyzulce, co to jedno oko na Maroko. I wymysliłem, ze spróbuję założyć kontakty.

Optyk 50 funciszów wziął jak swoje i sprokurował mi takie małe meduzy do użytku wielokrotnego. Pomaluśku wszytko zaczęło wracać do normy. Widzę jakby bardziej pojedynczo, w dodatku lepiej mi się gra w tenisa bez bryli na nosie. Ale poranki - niech to zaraza. Albo kłuje - albo uwiera. Com mógł tom wytrzymał a potem wsadzałem meduzy do pudełeczka.

No i (wiem, wiem) pewnego pięknego poranka postanowiłem być twardy. Kłuje - to kłuje. Miliony ludzi noszą, to znaczy że ja też mogę. Nie ma uproś. Walcząc z chęcia wydłubania sobie prawego oka przechodziłem dzień cały. Bite 16 godzin. Pod koniec miałem wrażenie, że nie mogę zamknać powieki, bo coś o nią zahacza. Ale - kto da radę jak nie my! I ściagając wieczorem to cholerstwo, poczułem taką dziwną chęć popatrzenia na soczewke pod światło...

Nie, nie było na niej żadnych paprochów. Założyłem ją wywróconą na lewą stronę.

Taak. Nindża musi twarda być.

piątek, 24 czerwca 2011

0:1 do przerwy

Jakoś tak w zeszły weekend umówiłem sie z Grubym, że zagramy trzysetówke. Ot, trza wypróbowac nowe narzędzia mordu w ogniu walki. Co prawda nie byłem jeszcze przygotowany całkowicie, bo backhand nadal mi jakoś tak sie omskał, ale forhand zdecydowanie był na bój gotowy. Widzieliscie Murray’a? No to mój nieszczęsny trener próbuje mnie nauczyć właśnież takiego ustawienia ciała i ruchu. Masakra. Jak się mineło 40 - dla własnego dobrego samopoczucia nie napiszę o ile - to jednakowoż nauka przychodzi z trudem. I bez znaczenia jest, czy się człowiek chce nauczyć angielskiego, czy gry na skrzypcach.

W sumie, to sąsiedzi powinni Bogu dziękować, żem zaczał grac w tenisa.

Gruby, o dziwo, dostal w dupę koncertowo. 7:5, 6:3. I do pola. Czyli jednak jak się człowiek zaprze - to i PeOChaPowca obije. Gadał potem coś na temat słabego spinowania piłki, coby mi życia nie utrudniać, ale mu nie wierzę za cholere. Takie samo gadanie jak wędkarzy o wielkości złowionych ryb.

Franek z Józkiem przy piwie sie chwalili, kto wyrwał z wody większą zdobycz. Franek obstawał przy dwuipółmetrowym szczupaku. Józek, że ze Śniadrw wyciągnął poniemiecki motor.
- Wyobraź sobie, Franek, że kopnąłem w rozrusznik - zaskoczył! Przekręciłem wyłacznik od świateł - działają!!!
- ...
- ...Józek...
- ?
- Zmniejszę tego mojego szczupaka do pół metra, ale wyłącz światło w motorze....


No to - polazłem do Phila. Coby mi ten backhand naprościł. Okazało się, że nie trza napraszczać - tylko nakrzywiać. Sposób w jaki trzymam teraz tą cholerną paletkę za chińskiego Boga się ma do uderzania piłki do przodu. Dziwne. A najdziwniejsze, że działa. I wszystko by było dobrze, gdyby nie serwis. Któremu Phil się przyglądnał szczerze - a od serca - i stwierdził że takiego czegoś jak żyje - nie widział. No i teraz mam zgrzyt. Bo w sobotę rano mam grać z Grubym, a z serwisu ostały mi sie strzępy. Phil twierdzi, że wystarczy zaserwowac jakieś 3000 razy, by sie przyzwyczaić, to szanse niby mam. Licząc pięć piłek na minutę - to by dawało jakieś 300 serwisów na godzinę. Czyli jak zacznę o siódmej wieczorem, to do rana powinienem się wyrobić.

O ile mi ręka z barku nie wyskoczy.

Gdzie ja znajdę 3000 piłek... I kto to potem pozbiera...

czwartek, 23 czerwca 2011

Nie z tej Ziemi

- Abi, wpadłbyś na dół. Mamy pacjenta do przepukliny.

Ponieważ ostatnio preassessment przepuścił mi dwóch matuzalemów - ruszyłem z kopytka, nie zwlekając. Tak na marginesie, dobrym pytaniem jest, czy osiemdziesięciolatek, posiadajacy zimną przepuklinę co to mu wlata i wylata bez większych ceregieli, w ogóle powinien być operowany. Nie, żebym tu jakowyś starczyzm (konia z rzędem za przetłumaczenie ageizmu; nie mylić ze sterczyzmem, to zupełnie co innego) popularyzował, ale tak jak kobiety są słabsze fizycznie od mężczyzn a Murzyni biegaja szybciej od Białych - tak samo tkanka osiemdziesięciolatka nie goi się tak jak osiemnastolatka.

Wziąłem do rączki notatki służbowe i zacząłem wątpić w to co sie dzieje... Może faktycznie jestesmy w czarnej dziurze, wyprodukowanej przez CERN, słońce gaśnie a nasza cywilizacja zmierza w objęcia Miski Z Makaronem - ale to chyba jeszcze nie jest powód, by operować komuś przepuklinę w trakcie oczekiwania na resekcję guza płuc...

Normalnie - jak mleko. Zsiadłem się.

Poprosiłem grzecznie pacjenta, wyjasniłem, że z powodów raczej życiowych musi sobie rozwiazac problem w płucach a dopiero potem mysleć o innych operacjach i teraz siedzę. Jedno, co mi do łba przychodzi, to to, że chirurg o tym nieszczęsnym guzie nie wiedział w trakcie kwalifikowania pacjenta. Bo pozostałe wyjasnienia trącają sądem za narusznie dóbr osobistych.

środa, 22 czerwca 2011

Morituri te salutant

Życie gladiatora ciężkie musiało byc. Mógł na ten przykład zostac wykorzystany przez swojego pracodawcę. Albo nie daj Panie zastapić pasze dla kota, gdy Pani zapomniała kupić Pedigri Pal. Ale to wszystko nic w porównaniu z utratą swojego fan klubu. Z ich przychylnością można było nawet uniknać nadzidzia nadziania na dzidzie dzide po przegranym meczu. Ogólnie, życie nieszcześnika było uzaleznione od kaprysów właścicieli i żądnej krwi tłuszczy, co zawsze niosło ze soba ryzyko, ze tym razem tłuszcza zażąda naszej krwi.

Biedny Lorenzo zbiera pokłosie nieszczęsnej dziury w tętnicy udowej. Czy co on tam zdziurawił. Mianowicie rodzina, po ochłonieciu, doznała całkowitej zmiany optyki i z uwielbienia dla chirurga życie ratującego przeszła do chęci mordu chirurga - konowała. Żywcem wypisz-wymaluj tłuszcza dzika na stadionie. Może i racja jest, że dziur w naczyniach robic nie powinien. Tu się zgadzają wszyscy, on pewnie też. Ale to właśnie jest medycyna - gdzie sie rąbie drzewo, tam się czasem traci palce. Tyle, że drwal ma lepiej, bo zazwyczaj odrąbuje własne.

Teraz biedny tłumaczy się i przeprasza - co jest jak najbardziej słuszne - a rodzina zaczyna opowiadać straszliwe rzeczy: jak to nic a nic nie wiedzieli, że biedna głowa rodziny została wywieziona do szpitala na obserwację, a oni nawet kieliszka chleba nie mogli mu zawieźć...

O czym to ja...

Można próbować wymagać od lekarzy cudów. Bo do takowych nalezy zaliczyć przeciętnie 45 lat pracy każdego z nas bez jednego powikłania czy błedu. Ale raczej nie należy tego oczekiwać. Prawo wielkich liczb mówi wyraźnie: jeżeli wykonamy daną czynność wystarczającą ilość razy, przytrafi się nam każda, nawet najmniej nieprawdopodobna dewiacja.

I to pozostawiam pod rozwagę. Zarówno biernej jak i czynnej stronie procesu leczniczego.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Magia uzrowicieli

Muszę do psychiatry. Choć i to nie wiadomo, czy pomoże. Objawy mam przerażające: wlazłem dzisiaj z rana do roboty i się ucieszyłem. Że jestewm w pracy się ucieszyłem. No i nie wiem - przyznac się do tego czy nie? Bo z wolnej ręki trzeba będzie zapłacić, a jak pójde do occupational health, to w ramach ubezpiecznia. Ale jak dojda do wniosku, żem psychiczny?

Pompon nieco zachorzał. Mianowicie znalazłem go rano pod łóżkiem, leżącego jak wór skórno-mieśniowy. Zupełnie, jakby go kto w środku podmienił. Wytargałem gościa za futro i tu mnie wystraszył - patrzył sie apatycznie, ani łapą nie machnął, ani ogonem nie kiwnął, ani mnie nawet nie użarł. Wepchałem go pospiesznie do skrzynki i pognałem do weteryniarza (wersja podhalańska). Pani Renata okazała sie być kobietą - cudotwórcą: wzięła do ręki przedmiot magiczny i wsadziła go Pomponowi w zadni koniec przewodu pokarmowego.

Patrząc na gwałtowne odnowienie sił witalnych mojego milusińskiego zacząłem się zastanawiać, czy aby nie stosować owegoż manewru na swoich pacjentach w trakcie reanimacji. A przynajmniej we wszystkich pierdzimączkowych zespołach wazowagalnych.

Przy okazji wyszło, że ma podniesiona temperaturę. Ponieważ Pompon wyraźnie zrozumiał, ze nikt tu mdlejących kocurków tolerować nie będzie, przestał zgrywać cierpiącego arystokratę. Dzieki czemu więcej czarów nie było - Pani Doktor znalazła stłuczona dupkę i złamany pazurek, reszta w normie. Dostał zastrzyk - wiadomo, zastrzyk podstawa - zapłaciłem 42 funcisze i z ulgą wywiozłem łachudrę do domu.

Na kanapie siedzieć i telewizję ogladać, cholera jasna! A nie włóczyć sie za rudymi ślicznotkami po okolicy i dupę sobie obijać!!!

Teraz mam zgrzyt. Bo do tego psychiatry to bym nawet i polazł, ostatecznie pracoholizm moze zabić - ale co, jeżeli on też ma ten magiczny przyrząd do uzdrawiania?

środa, 15 czerwca 2011

Post mortem

ESA AD 2011 odeszła do historii. Trzeba przyznać, ze organizacja była doskonała a ilość tematów wręcz oszałamiająca. Wystarczy powiedzieć, że równolegle odbywało się około 10 wykładów. Do tego workshopy, sesje sponsorowane przez firmy - jednym słowem urwanie głowy. Wykładowcy ze wszystkich stron świata, nie zabrakło również polskiego akcentu. Targi miały rozmiar średniej wielkości lotniska, trudno było się zdecydować gdzie iść i co wysępić - bagaż nie z gumy, w podręcznym tylko 10 kilo się mieści. Z trendów - dość dużo poświęcone krwiodawstwu i hematologii, od cholery krzepnięcia - to rzecz jasna napędzane przez rovaxabarynę - jak zwykle część poświęcona bezpieczeństwu, część organizacji, cześć nowościom. Kolorowy zawrót głowy.

Amsterdam - kocham to miasto. Może dlatego, że kojarzy mi się tylko z krótkimi wypadami na wakacje, ale tak prywatnie myślę, że coś w nim - a głównie w ludziach tam mieszkających - jest. Coś związanego z luzem wewnętrznym i ogólnym pozytywnym bezstresem. Niestety, stekodajnie upadają na pysk. W dwóch różnych miejscach półkilowy t-bone okazał się być ćwierćkilowym ochłapkiem... Gdybyście tam trafili, nie polecam. Smak i owszem - ale co to za porcja, po zjedzeniu której ma się ochotę na kubełek z KFC?

Z ostatnich dwóch pobytów zostało nam jedno zadanie turysty do wykonania - mianowicie popłynięcie sobie kanałem. Na szczęście fali nie było, spalin tez nie specjalnie, wiec z choroby lokomocyjnej odezwało się ziewanie i zdrętwienie mózgu. Ale warto było - wrażenie z takiego rejsu jest niesamowite, szczególnie, gdy się wcześniej wszystkie oglądane miejsca zaliczyło z buta.

I jeszcze słówko o hotelu. Trafiony na zasadzie najbliżej znaczy najlepiej. I przez przypadek wylądowaliśmy w CitizenM. Po prostu - nieprawdopodobne. Pokoik nieduży, jakieś 2.5 m szerokości, pięć - sześć długości, ale wystrój... Pod panoramicznym, zajmującym całą ścianę, oknem znajduje się 2.5x2.5 łóżko. Na którym można spać wzdłuż oraz w poprzek. Obok prysznic i toaleta - dla gadżeciarzy skonstruowano pilota, którym można zmieniać podświetlenie od krwistego burgunda po błękit fiołkowy. A do tego kapitalna obsługa, która okazała się być z Polski. Przy okazji serdeczne pozdrowienia dla Tomasza - to był najprzyjemniejszy wieczór spędzony w hotelowym pubie ever ;)

Hotel wygląda tak:


Tylko proszę się nie przyglądać w powiększeniu... Po co to się narazić na oglądanie gołych ciał...

Ogólnie - doskonałe miejsce i doskonały pobyt. Na co złożył się czas, miejsce i przyjaciele. Normalnie - żal było wyjeżdżać.

sobota, 11 czerwca 2011

Dziadek sie smial

Jak sie ma inwentarz zywy, to sie ma problem w czasie wakacji. Szczegolnie, gdy starsza czesc owegoz wyjechala w cholere. Po dluzszych bojach wewnetrznych zadzwonilem do Ancestorow. Ci, nie ociagajac sie zbytnio, dokonali zakupu biletow w Udusklientaswegoyanerze i zapowiedzieli przyjazd. Nastapilo Radosne Oczekiwanie. W dniu zero ASP pod para czekal na potwierdzenie odlotu, i nagle - dzonk. Ancestorzy, ktorzy w zasadzie procz Afryki zwiedzili wszystkie wieksze lotniska na swiecie, zabladzili na Balicach.

Byli w Singapurze, Miami, Amsterdamie, Londynie, Frankfurcie, Montrealu i Bog Litosciwy wie, gdzie jeszcze - a zabladzili w Balicach. Gdzie jest osiem bramek.

Po uspokojeniu slusznie wzburzonych nerwow Ancestorow, nie omieszkalem wyzlosliwic sie nieco, jak to mozna do reszty zglupiec.

Przy okazji pozdrawiam serdecznie zarzadzajacych krakowskim oddzialem owegoz przewoznika, ktorzy majac samolot na plycie z podstawionymi schodkami, nie byli w stanie zapakowac do srodka pary emerytow. Jest to - i tu mowie zupelnie szczerze i od serca - dziadostwo wyjatkowej klasy.

Stojac w obliczu dylematu: zostawic Pompona pod opieka Dzidzia Mlodszego czy tez odwrotnie, ASP wymyslil cunning plan. I zapytal sasiadke, czy sie nie nudzi.

Wstalismy zgodnie z planem, drobny obsuw przy wyjezdzie - jednak 4.45 to nie w kasze dmuchal - i jedziemy. Niby w drobnym niedoczasie, ale bez przesady mi tu. Nie takie spoznienia sie niwelowalo. Groza powialo po minieciu zakretu do odprawy. Setka ludzi - a na tablicy last call. W koncu nie wytrzymalem nerwowo - metoda na zolwia sorry (czyli w kucki popod linkami, mantrujac "sorrysorry" by nie dostac kopa) wydarlismy pod same bramki. Szybka kontrola, ASP rzucil okiem na tablice - gate 9! Bogurodzica Dziewica Bogiem Slawiena Maryja!!! - przypadkowi podrozni w poplochu rzucali sie na sciany, zlapalem za guzik kogos z obslugi - Gate 9 - where it is?? There - wydukalo dziewcze - ruchomymi schodami przeskakujac po cztery, jeszcze jeden zakret...
Zamkniete.
No tos my w p***u polecieli - przypomnial mi sie Siara z Killera. ASP zabuksowal obcasami na wstecznym. Czy mozecie nas jeszcze wziac na poklad??? - zlapana kolejna nieszczesnica ze zdumieniem popatrzyla na dzierzony przez ASP, niczym wunderwaffe, bilet. Ale - panstwo odlatuja z gate no 1... To tam...

Okazalo sie, ze Jet2, w odroznieniu od Olewamyemerytayanair, poczekal kilka minut. Ostatni wpadlismy na poklad.

No, ale tu akurat jestesmy w pelni usprawieliwieni. Toz Leeds-Bradford ma az dziesiec bramek.

piątek, 10 czerwca 2011

Atrakcje przedurlopowe

Pomaluśku nadszedł dzień ostatni przed tygodniem wolnego... Nawet Abnegatowi się należy. Jadę napawać się, chłonąć i pławić w mądrościach, hojnie dostarczanych przez kwiat nauki medycznej. W tym roku ESA, European Society of Anaesthesiology, organizuje swój doroczny kongres w Amsterdamie. Co prawda byliśmy, ale czemuż by nie pojechać jeszcze raz? Tym bardziej, że firma stawia. Jako, że dziś dzień był mój ostatni, wszyscy wykazali się zrozumieniem i zabukowali 9 (słownie: dziewięć) zabiegów w ogólnym. Nie rzucim ziemi skąd nasz ród. Przeżyje i to. Dzień sobie pomykał w napięciu, bom się zawściekł, że wyjdę przed północą, i nawet by mi się udało. To „nawet” tłumaczy się na upierrwaną tętniczkę odchodzącą od tętnicy udowej. A w zasadzie nie tyle urwaną, co wyrwaną, razem z kawałkiem ściany tejże. Dupło krwią po równo - ściana, lampa, moja maszynka, spodnie - moje - celował, czy co? W ciągu piętnastu minut z pacjenta zlazły dwie pinty. Czy jedenaście setek krwi. Poczułem niepokój. Nie, żebym krwawienia nie widział. Ostatecznie pracowało się w różnych miejscach i z różnymi chirurgami. Niektórych wręcz podejrzewam o zapewnianie nam godziwej, bezalkoholowej rozrywki na dyżurze podczas walki ze wstrząsem krwotocznym. Baretek za zero neg jednak ma się kilka. Ale zawsze to było w szpitalu, gdzie krwiodawstwo było na zagwizdanie... Niby nic pilnego, utrata litra nie jest nawet wskazaniem do toczenia, ale zdecydowanie wartało by zrobić krzyżówkę i rezerwnąć ze cztery wory. Jak by się okazało, że w ciągu następnego kwadransa pacjent straci kolejne dwie pinty. 4 pinty = pół galona imperialnego. A tu krzyżóweczka będzie za 45 minut, a krew dostane za godzinę. W tym tempie będę miał skrwawione zwłoki na stole. Zakrzyknąłem dziarsko i wdrożyliśmy procedurę natychmiastowego transferu dwóch worów zera.

Potem napięcie zaczęło spadać. Co prawda, chirurg przez chwilę popadł w stan nazywany fachowo okurważmaciajacieżniepierdole i zamówił sobie transport na naczyniówkę in statu nascendi - czyli chciał słać pacjenta walącym krwią z udowej, ale potem się pozbierał, klemami tętnicę szczypnął, szwy założył i parcie na stolec opadło do zera.

A teraz siedzę. Krew zmyłem z twarzy - i siedzę. Samolot mam do Amsterdamu o siódmej rano - i siedzę jak tak ciotka z Gliwic, bo w piątek prościej doprosić się można o cud boski niż karetkę transportową. A eRki nie dadzą, bo pacjent nie umiera. Cholera by z nimi. Tyle mojego, że chirurg siedzi ze mną. Co prawda dziesięć minut po zabiegu stwierdził, że jak pacjent jest stabilny, to on sobie idzie - alem kurwicy dostał. A jak jednak poleje, to co ja niby mam z nim zrobić? Zatłuc laryngoskopem?

Ostatni dzień przed tygodniem wolnego.

Ostatni pacjent.

Dobrze, żeśmy to szkolenie z krwiodawstwa zrobili miesiąc temu.

czwartek, 9 czerwca 2011

Matuzalems

Definicja chirurga jest prosta: „Lekarz, który nie wierzy w choroby, których nie można wyciąć”. To z tego powodu dobry Pan Bóg dał im anestezjologów. Jak to pisał Sztaudynger bodajże „Eunuch i krytyk z jednej sa parafii - obaj wiedzą jak, żaden nie potrafi”. Przedziwnie mi w tej grupie pasuje moja profesja.

Najpierw Lorenzo przywlekł matuzalema. Matuzalem nie był stary bardzo, ot ledwie parę lat ponad osiemdziesiąt, ale zużycie biologiczne 120 koma 7/10 procenta. Dziadzio przyszedł uśmiechnięty, utykając pomalusku o lasce, zapowiedział, że nie miał, nie ma, nie zażywa i radośnie czekał na zabieg. Uroczy. Konfrontacja wywiadu z historią pozostawiła dwa wyjścia: albo GP to mitoman - albo dziadzio ma w głowie szarlotkę. Pewnie bym sie zaparł, ale dziadzio potrzebował tej operacji, coby sobie zrobić endoprotezę lewgo stawu biodrowego. A przynajmniej tak mu zapowiedział ortopeda. Intrygujące.

Tu mam kilka podejrzeń, co jedno to bardziej paskudne. W miarę łagodne zawiera chęć wystraszenia dziadka, natomiast paskudna, że ówże ducha odda z powodów poprzepuklinowych i protezę się zaoszczedzi.

Do tego dziadek uparcie twierdził, ze po zabiegu zajmie sie nim szanowna małżonka. Ponieważ żyjemy w społeczeństwie tolerancji powszechnej, zapytałem ileż owa ma lat, mając nadzieje na uzyskanie odpowiedzi ponizej 60. Pudło. Powyżej 80. Hm. A da sobie radę? Absolutnie nie! - zapowiedział dziadek z mocą. Ja to przy niej okaz zdrowia jestem. Opadła mi żuchwa całkiem.W końcu odnaleziony telefonicznie syn wyjaśnił, że dziadek przebywa w zakładzie opieki nad struszkami i tamżeż pojedzie ciupasem zaraz po zabiegu, szerokim łukiem dom omijając.

Nastepnie ortopeda przywlókł Duputrena w wieku jeszcze starszym. Powiało grozą. Miejscowego nie chce? Nie - umrze na śmierć. Najnormalniej w świecie - jak zobaczy igłę, to wyskoczy z trzewików. Czyli po polskiemu - kopnie w kalendarz. Chce ogólnego tylko i wyłącznie. Osowiałem. Co prawda w formularzu nie ma, nie posiada, nie zażywa, ale pomny uroczego dziadka... Z jednej strony wiek - ale z drugiej strony... Toż jak chirurg da miejscowe, to w zasadzie w sedacji się to zrobi... Hm. Uspiłem niewiastę na tyle, żeby maskę krtaniową włozyć, zapodaliśmy miejscowe i zabieg się odbył. Ilośc podanych anestetyków kwalifikuje ta technikę jako TIHA. Czyli całkowitą dożylną anestezję homeopatyczną. Najdziwniejsze z tego wszystkiego jest fakt, że godzinę po zabiegu szczebiotała jak skowroneczek. Czary.

A dziś pięgniarka-wywiadowca (za cholere nie wiem jak przetłumaczyć preassessmentową) zapodała, że mam zabukowaną panią, coby ją oglądnąć - w domysle zwalić z zabiegu - przed kolonoskopią. Popatrzyłem w historię - włosy ma zdrowe. Bo reszta to już mniej. W zasadzie jak by otworzyć Szczeklika, to większośc rozdziałów jest o niej. Zapytałem grzecznie, po jasna cholerę mamy czekać do połowy lipca skoro juz wiem, ze ją skreślę?

Myśmy chyba jednak inną medycynę studiowali.

środa, 8 czerwca 2011

(censored) (censored) (censored) (censored) mać

List dostałem. Pierwszą klasą, w kredowej kopercie, wydrukowany ładnie na drukarce. Atramentowej. W liście stało, ze parkuję na chodniku, a to sie nie podoba ogółowi mieszkańców, którzy co prawda też parkują na chodniku, ale nie całym. W związku z powyższym zdjęcia zostały zrobione i komitet wyzwalania chodników wyśle je do councila, jeżeli się nie poprawię. I będę miał na swoim koncie skargę.

Zadrżałem.

Nikt do tej pory na mnie sie nie skarżył. Miły jestem ponad wszelkie wyobrażenie, na ludzi nie krzyczę - no, chyba że mnie patologicznie wkurnerwią - do wszystkich się usmiecham. Normalnie - nie ma zmiłuj. Milszego niż ja to już nie ma wcale. A tu jakiś *&$^%# cham @^%*&$ jeden *&^ *&^% $%^&(*&&^# z drugim bedzie *&^%$ na moje *&^#$@ auto palcem *&^%$# wytykał??!?

Wstrząśnięty dotarłem do pracy i opowiedziałem wszystko Zuzi. Popatrzyła na mnie spod oka i zapytała, czy mam mi pożyczyć taką rączkę na kijku, z wystającym środkowym palcem czy tez sam sobie kupię? No jak to - a skarga? Zuzia westchneła. Masz taxa za szybką? Mam. No to mogą cię w dupe pocałować. Co prawda nie dodała, że mogą też zawołać kuku, ale chyba dlatego, że tu nikt tak nie woła.

Bede se musiał znaleźć inne miejsce do parkowania. Szlag by to trafił.

Ale tą rączke - to mam wielka ochotę pożyczyć...

wtorek, 7 czerwca 2011

Granatem od pługa

Zaczynam, zaczynam - i zaczać nie mogę. Wszystko przez wstrząs głęboki. Ale - ad rem.

W Jukeju dochtór zobowiązan jest do zgromadzenia 50 punktów edukacyjnych, zwanych tu CPD albo CME. To od Continuous Professional Developement albo Medical Education. Połowa ma byc zgromadzona w tak zwanym procesie zewnetrznym. Czyli kursach, oferowanych tu po przystepnej cenie 500 funtów za trzydniówkę, nie licząc dojazdu i spania. Pozostałe można zgromadzić na spotkaniach organizowanych przez pracodawcę, uczeniu innych, czytaniu prasy i takich tam. W szpitalu jest łatwo. Raz w tygodniu robi się kominek czy insze spotkanie naukowe, i po godzinie każdy jest bogatszy o 1 punkcik. Dwadzieścia pięć takich spotkań rocznie wystarcza. Ale w przypadku naszej firmy, gdzie jednostki są rozpirzone po całej wyspie, sprawa jest trudniejsza. Do tej pory spotykaliśmy się w centrali w Lądynie (to za granica jest...). Kilka godzin posiadówki, wykładziki produkcji własnej, sandwicz na papierowym talerzyku i z powrotem do domu. Cud boski, że mam East Cost który tą trasę pokonuje w dwie i pół godziny. Szaman na ten przykład musi jechać dwa dni, często zmieniając konie.

I nagle - szczęki opad. Firma zafundowała dwódniówkę, hotel, spa i wyżerka - all inclusive. Z turniejem golfa włacznie, ale to już nie dla pospólstwa - trza być członkiem. Klubu.

Jak wygląda Bournemouth i skąd sie wzieło, można przeczytać u Szamana. Mnie zauroczyło coś innego. Po raz pierwszy miałem mianowicie okazję zaobserwować zachowanie Brytów przy stole.

Człowiek, wiadomo, w różnych miejscach bywał, nawet jogurt jadł to kultura mu nieobca. Widelca i noża używa, łokciami się nie rozpycha - a posadzili nas po 10 przy okrągłych stołach, oferujących ca. 40 cm. przestrzeni prywatnej. Chuda kobiełka jakoś da radę, ale jak się jest przedstawicielem klasy niedźwiedź? Z boku się łapy nie mieszczą, z przodu brzuch... O czym to ja... A.

Początek jak wszędzie. Żadnych falstartów, każdy czeka grzecznie aż wszyscy dostaną. W kraju nad Wisła od tego momentu każdy sobie. Ostatecznie w przedszkolu pani nagradzała te dzieci, które jadły najszybciej.

Tak to jest, jak cię rodzice oddadzą do wychowania babie ze wsi...

Brytol wiosłuje niespiesznie, uważnie kontrolując utylizację zupki u współpartnera. Każdy kończy w tym samym momencie. Kelner nie zabierze niczego ze stołu, póki ostatni uczestnik nie zje ładnie. Z drugim to samo... Z deserm też... I tu wyszły niestety buraczane korzenie wschodnich landów - ciasteczko podano, to jemy. A Brytole grzecznie czekali przez dobre 15 minut, aż się znajdzie zaginiony torcik jednej z uczestniczek.

Druga odmienność spożywania posiłków zaLaManche’owych to trzymanie widelca. U nas, wiadomo. Ustawiamy jak łopatę i pracujemy - góra-dół. Upadłość kompletna... Brytol nie odwróci widelca do tej pozycji choćby miał każdy zielony groszek, każdą frytkę, każdy wiór sałaty pojedynczo po talerzu ścigać. Najładniej to wygląda przy jedzeniu ziemniaczków - co się trzeba namordowac, żeby na mięsko nasciubić choć trochę...

Człowiek oczytany jest to wie, że że w Afryce je się rekami a Japonii pałeczkami. A tu proszę - wcale nie trzeba opuszczać kontynentu. Pułapka czai sie zaraz za progiem...

czwartek, 2 czerwca 2011

Dom wariatów

Dzień niby jak codzień. Pomalusku sie to rozkręcało, ale jakowyś takis niepokój czuć było w powietrzu... Uczucie zwaliłem na zepsuta klime. Zwykle mrozi franca jak wściekła, trzeba zakładać podwójne wdzianka blokowe żeby cholery - czy raczej zapalenia płuc - nie dostać, ale nie dzisiaj. poniewaz dzisiaj na zewnatrz jest 24 stopnie celsjusza (tak tak! - na Wyspie zdarzają się dni letnie, zazwyczaj dwa: pierwszy i ostatni.), maszynka zablokowała się w pozycji grzania. Na sali operacyjnej temperatura spokojnie i nienerwowo biła kolejne rekordy. 22, 23, 24... Gdy doszła do 28 zapytałem o witki.

Od dłuższego czasu mam wrażenie, że ta cała klima to był gratis do windy.

Nie wiedziałem jak sa po ichniemu brzozowe, zresztą nie widać tutaj jakowychś wierzb płaczacych w straszliwym nadmiarze, ale dowcip się przyjął. Z racji temperatury wszystko jakos tak zwalniało, coraz bardziej - jako ta ocieżała lokomotywa - aż w końcu ostatni pacjent wylądował w poczekalni o szóstej... Noż w mordę jeża... Wypytałem grzecznie gościa, co on na to, żeby mu zabieg przełożyć, ale zełgał, że żona przyjechała. Z Londynu - to za granicą jest. Obiecałem mu w zwiąku z tym, że marcheweczke sie mu naprawi. Ostatecznie to nie przeszczep nerki, choć sądząc po czasie koniecznym do wykonania procedury, również sakramencko skomplikowane.

Nie można by tak zakupić obcinarki do cygar?
- Tam! Tam! Samolot!!!
- Gdzi-AAAAAaaaaa....
- Dziękujemy, nastepny.


Wyleze stąd o północy. Dobrze, że najkrótsza noc się zbliża, za oknem dalej środek dnia. Dobre i choć co.

czwartek, 26 maja 2011

Lepiej zapobiegać

Anglia wielki kraj jest. A jak sie jeszcze doda zdrowy kawał Kornwali... Łomatko. Co prawda nasza była kolej jechać w odwiedziny, ale załatwił nas kot. Mianowicie dzidź starszy poleciał, młodszy leci, a kotkowi kto da papu? Za uszkiem podrapie? No własnie. Z tegoż powodu Szaman zdecydował, że ruszy na północ. Droga daleka, popasów kilka - ale na końcu czekać będzie wikt i opierunek opijunek.

Ostatni raz nasze spotkanie na północy odbyło się na przełomie marca i kwietnia tamtego roku. Pamiętacie? Nie? Maluśki wulkanik sparaliżował wtedy komunikację lotniczą w Europie, tysiące odwołanych lotów, setki tysięcy koczujących pasażerów, milionowe straty. Tego roku cisza była i spokój aż do mojego telefonu do Szamana i jego szybkiej decyzji - to w takim razie my do was. Nawet doba nie minęła - dupło na drugi dzień. Siwe dymy wywaliło dwa razy wyżej i choć specjaliści uspokajają a PłaćZaToaletęIMiejscaNaStojącoAir lata, to jednakowoż kilka lotnisk stoi.

Gdybyście się wybierali na wakacje, sprawdźcie, czy przypadkiem Szaman nie jedzie do Abnegata. Po co to wpierniczać suche bułki na lotnisku.

A. Właśnie. Gdyby tu zaglądnał jaki spec od budżetu linii niskobudżetowych.
Chcecie mieć spokój? Wystarczy nam zafudować jakąś miłą wycieczkę do południowych krajów. Szaman preferuje Toskanię, ja tam wybredny nie jestem - choć wolę Chorwację, wezmę co zaproponujecie. Tylko bez przesady mi tu - ostatecznie mówimy o wielomilionowych stratach
.

wtorek, 24 maja 2011

Moc anestezjologa

- Cartman!!! You can’t change your power every five minutes!!! You have to tell us what power you have!!!
- I have a power to have any power I want.


Dni zrobiły się krótkie. Co nie dziwi, patrząc na listy. Poniedziałkowa zamknęła się ośmioma zabiegami, dzisiaj kolejny festiwal, tym razem 9 przypadeczków. Najpierw zębodół ze swoimi średniowiecznymi narzędziami tortur a potem ortopeda - czterech pacjentów i pięć łokci. Roland Garros zbiera żniwo, czy jak?

Przyspieszając, przyjechałem nieco wcześniej. Ot, coby przygotować, sprawdzić, pospieszyć - a nóż uda sie wyjść przed północa? Bo w pobożnożyczeniową listę, co to zapowiadała koniec szychty na 17 jakos nie chciało mi sie wierzyć.

I słusznie.

Polazłem do pierwszego. Młodzian miły, sympatyczny nawet - więc ze swadą opowiedziałem mu, jakich żeż to przyjemności może oczekiwać. Przy wymiotach nieco zbladł, zapalenie żyl przeżył dzielnie, ale przejście do grupy „rzadkie, choć dramatyczne” wzruszyły go do głębi. Sapnał, żrenice mu sie rozszerzyły jak u szrekowago kotka po czym niewydolnął.

Jednak słaba płeć...

Wiedziałem, że mam moc - ale żeby aż tak? Ludzie dość często tracą przy mnie przytomność, ale zazwyczaj wymaga to nieco wiecej, niż użycie sugestywnego głosu i patrzenia w oczy...


Wypróbowałem nasz przycisk alarmowy - ot, żeby sprawdzić, czy w razie naprawde poważnego przypadku ktos ruszy litery - faktycznie, w 10 sekund byli wszyscy. Uspokoiłem towarzystwo, że mamy przypadek wazowagalny, bom już zdążył wymacać nitkowate 35/min, wkłucie, atropina - która tu jest z niewiadomych przyczyn po 0.6 w ampułce - kroplóweczka (bo to tak - fachowo, to dobre słowo - fachowo wygląda), tlen (jak wyżej) i gość otwarł oczęta.

Santa Madonna Clara - jakim cudem takie lelije dożywaja wieku rozpłodowego?

Lista zaczęła się z półgodzinnym opóźnieniem. Co prawda się dziewczyny pytały, czy go może nie zwalić z zabiegu, ale z moich dotychczasowych doświadczeń wynika, że jest to równie jałowe jak wyrzucanie zużytego bumeranga. Żeby się nie wiadomo jak starać - zawsze cholerstwo do człowieka wróci. Na wszelki wypadek dałem mu midazolamu na dzień dobry - od razu tetno mu wzrosło a ciśnienie wróciło do wartości prawidłowych. Co też stres potrafi z człowiekiem zrobić.

Po ośmiu godzinach orki przyszedł ostatni. Z niejakim dziwieniem zauważyłem, że facet chce sobie zoperować oba łokcie. Hm. Niby operacja duża nie jest, ale jednak - homo sedeculogenes znany jest z przerabiania wielkich ilości żarcia w wiadomoco.

W zasadzie, uzywając tej terminologii, homo wiadomocogenes powinno być.

A potem jakos trzeba ten cholerny papier... Miałem co prawda przed oczami straszliwe wizje rolki nabitej na toaletową szczotkę albo pomoc psa - przedwodnika, w końcu dałem za wygraną. Ostatecznie nie mój problem. Co innego mianowicie podrapało mnie po głowie. Gdzie ja mu mam igłę wrazić? W nogę niby można - ale jakoś tak, sam nie wiem... Może trauma z dzieciństwa, a może pacjent, co to DVT dostał i mu zaszkodziło śmiertelnie... No, w każdym razie nie uznaję wbijania dorosłym igieł w odnóża, chyba, że w razie (naj)wyższej konieczności. W końcu ugadałem gościa, że mu to cholerstwo wrażę w szyjna zewnętrzną. Ale co z cisnieniem? Na szyję nie założę, bo mi kroplówka stanie. Udo jak u zapaśnika sumo - trzeba by mankiet staplerami przyszyć... Summa summarum Zuzia założyła na podudzie. Aaa... I małe pieski też.

A na stoliczku czeka dla mnie kolejna coroczna ocena pracownicza. Jak to widzę - dostaję kurwicy. Jasnej. Musze rzetelnie wypełnić, punkt po punkcie, szesnastostronicowy formularz. O moim podejściu do obowiązków, kolegów, pracy, zadań, czasu, chorób, zakładu, pacjentów, dochodu, zysku i cholera jasna wie, czego jeszcze.

czwartek, 19 maja 2011

Między nami, profesjonalistami

Młody odkrył życie towarzyskie. Zarządził wyjście do kina - i poszedł. Co robić. Nie wiem, czy to ma związek z Pomponem, który z Rudym i Czarnym rzadzą na ulicy, dymiac po okolicznych ogródkach - jedyny wspólny mianownik to wiosna, a ta nieodmiennie kojarzy się z dzikim seksem i wzrostem naturalnie naturalnym.

Panbukuchowaj.

W związku z zarządzeniem ASP zadzwonił cobym na tenisa poszedł. Młody się na jakoweś odróbki w środku tygodnia umówił, potwierdził a teraz nie ma komu iść. Co robić - polazłem.

Do Nadala już mi niewiele brakuje, ale dobrze czasem zrobić coś z profesjonalistą.

Jako, że cały czas mi pary brakuje w prawej ręce, zagadałem do Phila, o co chodzi. Zawodowcy wysyłają piłki na orbitę zupełnie bezwysiłkowo, a ja macham tą pierońska paletką aż mi w stawie chrupie - i nic. Owszem, spin przyjemny, ale ogólnie kiszka ze smalcem. Po pierwszych próbnych piłkach przystapilismy do briefingu. Phil z pełnym uznania uśmiechem dla moich umiejetności stwierdził, że w sumie dobrze gram, tylko że trzeba poprawić parę drobiazgów. Po ułożeniu paletki, zmianie obrotu, ustawieniu nadgarstka, prawej ręki, lewej ręki, obu nóg, timingu i kierunku, okazało sie, że dobrze zawiązałem buty.

Dobre i choć co.

środa, 18 maja 2011

TIVA, update

TIVA

Wiem, ze już było - dzisiaj nic na temat kompartmentów czy innych chińszczyzn. Ale wyłania mi się pewna tendencja o której chyba warto wiedzieć.

Jaki jest chirurg, każdy anestezjolog wie. Głównie jest duży, zakrwawiony i poza tym swoim nożem nic nie widzi. A już szczególnie jest ślepy na artyzm i mistrzostwo anestezjologa. Co robić - ponury nasz los niedocenionych artystów. Model dobrego chirurga - z punktu widzienia anestezjologa rzecz jasna - zawiera się w dziesięciu punktach; są one podzielone na dwie grupy. Pierwsza zawiera dogmaty:
- Nie będziesz podważał zdania anestezjologa swego
- Nie będzeisz mu nerwów szarpał pyskówka na daremno
- Nie bedziesz mu przerywał odpoczynku, chyba że absolutnie musisz.
Częśc druga opisuje cechy dobrego chirurga:
- Nie pyskuje
- Nie katrupi pacjentów
- Nie p.doli sie przy stole
- Nie bierze łapówek
- Nie fałszuje historii chorób
- Nie uwodzi instrumentalnych
- Nie zazdrości anestezjologowi mądrości, edukacji, erudycji, powodzenia, zdrowia i siedzącego trybu życia.

Zajmijmy się punktem nr 6...

Z tym jest przedziwnie. Każdy, kto profesjonalnie wsadza rurki i pije kawę, nawet o 4 nad ranem obudzony, wyrecytuje z zamkniętymi oczami nazwisko chirurga, który to postrachem jest wszystkich, spieszących się gdzies po pracy. Kowalski, operujący wyrostki w dwie godziny, Wiśniewski skrwawiający pacjenta skutecznie walcząc z nerwowością ruchów czy opanowany Kwaśniewski, wpędzający pacjenta w nieodwracalną fazę wstrząsu.

Na szczęście do zabiegu implantacji cycków przychodzą dziewcza zdrowe, zadbane, manicure, pedicure, dzisiejsza nawet sztuczne rzęsy miała.

Którą to, tak na marginesie, od razu ostrzegłem, ze połowa zostanie na lepcu, którym zaklejamy pacjentom oczka. Nie, nie żeby krwawych scen nie widzieli jak się przypadkiem obudzą - choć widok wpychanego silikonu w bóbsy może człowiekowi przemodelować swiatopogląd - rogówka wysycha w tempie nieprawdopodobnym, po kilku minutach trzymania oka otwartego robią sie nadżerki a kilkugodzinny zabieg może oko zepsuć na amen.

I tu musimy wspomnieć o pewnej cesze (dziżżazzz, to naprawdę występuje w języku polskim...) Modelu Marsha, używanego do podawania Propofolu techniką TIVA. Mianowicie model ten liczy kumulację leku. I pomaluśku, stopniowo obniża prędkość podawania. Tyle, że cos z tym matematycznym wyliczaniem stężenia jest kompletnie do bani, bo pacjenci regularnie mi się budzą po półtorej godzinie zabiegu.

Wiem, wiem - czas jakby bardziej dla heart replacement - ale jednakowoż nie każdy bóbsy w 30 minut potrafi powiększyć...

Stąd moja propozycja - jeżeli pacjent wymaga niskich stężeń leków, podnieście je troche po godzinie. Tak o 10%. A jeszcze lepiej - tak, by wartości przepływu wróciły do początkowych. Rozwiązuje to bezboleśnie, za jednym zamachem, wytrzeszcz chirurga, krzyki instrumentalnych i plamy po kawie.

wtorek, 17 maja 2011

Ekonomia profilaktyki

Jak to mówiła Galadriela, świat się zmienia. Ale niekoniecznie na lepsze. W czasach, gdy zaczynałem puszczać gazy, pacjent przygotowywany do zabiegu musiał mieć obowiązkowo sprawdzona krew, elektrolity, mocznik z kreatyniną, krzepnięcie, EKG i mocz. O co chodziło z tym moczem, nie bardzo kumam, chyba o łapanie cukrzyków - bo glikemii się wtedy nie sprawdzało każdemu. W każdym badź razie byłem wielokrotnie swiadkiem, jak mój Szef niezłomnie stał face-to-face z chirurgiem, drącym się coś w stylu „A na h..ak ci ten mocz!!!”. Potem było różnie. Niektórzy rezygnowali z moczu, niektórzy nie, próbowano wymyslić różne sposoby na ominiecie wykonywania dziesiątek tysięcy niepotrzebnych badań, aż wreszcie wyemigrowałem na Wyspy. Pamiętam jak dziś - patrzę ci ja w historię choroby, zwaną tutaj patient notes, a tu ani moczu - ani EKG. Krwi też nie. Zawrzałem gniewem słusznym, pytając o przyczynę i zobaczyłem prawdziwy wytrzeszcz. Który był wystawał z twarzy mojego konsultanta - wprowadzacza. To wy w Polsce - wykrztusił - do przepukliny wykonujecie wszystkie te badania? A po cholere? No jakże - toż trza wiedzieć. Słusznie - kiwnął głową mój interlokutor. Tyle że ja wiem - jest młody, zdrowy, leków nie zażywa - to co niby ma mu być w tym moczu? Co kraj to obyczaj - westchnęło mi się, ale cicho, bo do tej pory mam wrażenie, mimo 2 tysięcy kilometrów, że Szef wszystko słyszy - i zacząłem pracę w systemie bezwynikowym.

Żeby się dowiedzieć, jakie badania zrobić przed zabiegiem, trza luknąć do NICE guidelines. Nie, że miły - to akronim od National Institute for Health and Clinical Excelence. I w tymże stoi jak byk, że koszyczek dla ASA P1 i P2 przy zabiegach mieszczących się w trybie dnia jednego jest pusty. Pacjentowi nie należy się nic - bo jest zdrowy i basta.

Przyszła sobie pani do całkowitej deszrtotyzacji paszczy. Ot, prościej wrzucić do szklanki koregatabsa niż machać szczoteczką w prawo i w lewo. Rzecz jasna w ogólnym. Poszedłem, zapytałem - zdorwa, nie miała, nie ma. Anemię posiada, ale się leczy i kontrola była gucio. Dwa lata temu piła zawodowo- ale już nie pije wcale. Nic jej nie dolega, chce się ząbków pozbyc i szuflady dumnie nosić. No to - jedźmy z tym koksem.

Zapodałem trucizny, pacjentka odmeldowała się w połowie zdania, dołożyłem wyluzowywacza, odczekałem grzecznie przepisowe 2 minuty - bo relaksuję pacjentów mivacronem - i wraziłem rurę przez nos. Intubacja z gatunku tych cholernych - wąziutka szyjka, maluśkie usteczka i krztoń gdzieś za dwunastnicą. Co za debil wymyslił, że grubą szyję się źle intubuje? Przejechaliśmy na salę, wyrównaliśmy parametry i zaczęło sie wydłubywanie ząbków. Gdyby ktoś sobie chciał wyobrazić zębodoła w pracy to wystarczy wspomnieć Królika Bugs’a wyrywającego marchewki. Pink! pink! pink! i trzech nie ma. Cisza, spokój, pacjentka śpi, ten się morduje, ja papiery piszę... I nagle się mnie pielęgniarka pyta, czy widziałem odstojnik od ssania. Popatrzyłem - siedemset milów czegoś, co nie wygląda na płukanie jamy ustnej... Używaliście jakowychś płynów? Nie - odmachali głowami zgodnie chirurg z instrumentalną, zawzięcie pracując na ssaniem i dzierganiem. To gdzie on się dodłubał - do tętnic podstawnych mózgu?? W końcu skończyli, z niejakim niepokojem sprawdziłem krwawienie - hm. Podlewa nieco, ale nie takie krwiożercze obrazki widziałem w wykonaniu tutejszych zębodołów. Zakładaja na te krwawiące dziąsła protezy i jakos to wszystko staje.

Jak wiadomo, krwawienie staje samo, im większe - tym szybciej. Najszybciej z aorty - bedzie jakie 30 sekund max.

Obudziłem pacjentkę, wyjałem rurę - w podzięce prychnęła krwawo. Oż w mordę - otworzy buzię, bo trzeba odessac raz jeszcze. Pociągnałem zdrowo z gardła - a skąd tegoż tyle? Z nosa? - no tak, najwyraźniej haratnąłem coś w nosie. Obróciłem biedaczkę na bok, uśmiechnęła się z wysiłkiem - i wypluła ze trzydzieści miłów świeżej krwi. Przechyliłem ją łbem na dół - po co to ma potem rzygać krwawo? Wypluła jeszcze piędziesiąt... Kurwasz mać, co ona tak leje? Jest tu zębodół? Mógłby sprawdzić? Sprawdził, faktycznie leje. Założyl gazik, przycisnął palcem, pacjentka prychnęła nastepną trzydziestką... Saturacja jakaś taka gówniana... 93 było przed chwila a tu 91... Mogła byś wxiąć głebszy wdech? Zarzęziła nieco - bedzie tego. Usypiacz, zwiotczenie - rura w gotowości... Wypluła jeszcze 30 milów... Czegoż nie śpisz, mordeczko, toż ci trza rurę wsadzić... kolejne 30... popatrzyłem na kroplówkę - a tam piękny biały roztwór propofolu w Hartmanie... Karolina, ten wenflon - to działa? Działa - kiwneła Karolina. Hm. A co robi propofol w kroplówce? Oż, je banany ludzka rasa... Ciekawe, czy ten mivacron tom dał do żyły, czy też do kroplanki? Bo jak się zatkał po mivacronie, to babka będzie miała intubacje na żywca - a ja wizytę w GMC i parę artykułów w The Sun.

Dałem chirurgowi maskę z tlenem - nie, nie dla niego - coby pacjentce trzymał i rzuciłem sie na żyły. Dziab, propofol raz jeszcze, mivacron też - ostatecznie za dużo jej nie zabije a za mało może nieco utrudnić życie - i z niejakim niepokojem zaczałem wrażać w wąziutkie usteczka rurke raz jeszcze. Z dodatkowa atrakcją czerwonego jeziora rosnącego sobie spokojnie na dnie jamy ustnej. Pogratulowawszy sobie w duchy Trendelenburga, przewentylowałem płucka - mniam. Sauracja niezwłocznie skoczyła do kojacych nerwy 99. Oddałem paszczę chirurgowi. Aaaa - tu leje! ucieszył sie i trzy szwy później poprosił, cobym nonio sprawdził. A co ja mam sprawdzać? Proste narzędzie, spongostan (zwany spoendżyestanem, szlag by ta ich wymowę trafił i korniki... Cała Europa używa łacińskiej wymowy samogłosek - a ci akuratnie musieli się zapatrzyć na Wikingów; czy inchszych Eskimo) - no to budzimy. A, i dajcie jakie próbówki, trza sprawdzić krzepnięcie i morfologię.

O dziwo, morfologia nie była najgorsza. Mimo litra utraty i wtłoczenia litra Hartmana, hemoglobina powyżej dziesięciu. Przyzwoicie. Ale za to fibrynogen 1,4... Od razu poleciałem patrzeć, czy jej petocie na skórze nie wyskoczyły... oż w mordę - ma!

Dwie godziny i 30 telefonów Od-Annasza-Do-Kajfasza później pojechała do Wielkiego Szpitala Co Ma Tyle Oddziałów, Że Zawsze Możesz Powiedzieć, Że Pacjentka Musi Jechać Gdzie Indziej A Nie Do Ciebie. Niech jej tam jaki hematolog popatrzy na wyniki - bo może faktycznie to i wątróbka. Ale jak to jest DIC... Po co to potem być w gazecie...

poniedziałek, 16 maja 2011

No, normalnie

Pytali sie kiedyś kumple Icka Golbauma, co by zrobił, gdyby Gomułka otworzył granice na zachód. Odparł, że wlazł by na wielki słup, żeby sie uchronić przed zadeptaniem. A gdyby otworzył granicę na wschód? Icek bez chwili namysłu stwierdził, ze też by na ten słup wlazł. Kumple zbaranieli. Że niby też przed tym tłumem będzie uciekał? A nie, nie. Tym razem celem wypatrywania idioty, który polezie w tamtą stronę.

Dzidź zszedł z poważną miną - nie wiedziec czemu to zawsze zwiastuje mniejsze badź większe nadszarpnięcie kredytu (a nie mówimy tu o kredycie zaufania) - i oznajmił, że znalazł pracę. Popatrzyliśmy z ASP po sobie z uznaniem. Zuch maładiec! W związku z powyższym czy mógłbym mu kupić bilet (vide nadszarpywanie powyżej), bo on tą pracę ma w Polsce. Popracuje dwa miechy (pisownia oryginalna), potem pobaluje jeszcze z jeden - i we wrześniu wróci. Obsunęła mi się żuchwa. Zapytałem go niewinnie, czy nie obiło mu się przez przypadek o uszy, że ostatnimi czasy konkretna grupka Polaków - jakieś circajebałt półtora miliona - porzuciła nadbrzeża Wisły na korzyść tych wokół Tamizy? Ja mam nie krytykować, tylko wyrażać się konstruktywnie. A w temacie to gdzie mam kartę, bo bilet na niedzielę całkiem niedrogi, robota zabukowana od poniedziałku rano i w ogóle nie ma mowy. Nic to, Baśka - pomyślało mi się wołodyjowsko i budząc podziw dzidzia szczery wpisałem wszystkie dane z pamięci. Tak jakoś mam, ze mi się numery trzymają głowy. Dzidź wydrukowaną kartę pokładową wziął, wyraził wdzięczność i poszedł spać. Znaczy - mordować poszedł wirtualnie, bo to dopiero była północ.

Przy śniadaniu otwarliśmy bukmcherkę. Rodzinną, nic zawodowego. Po komisyjnym sprawdzeniu karteczek okazało się, żem jest jakiś straszliwy malkontent i pesymista - ASP stawiała, że wytrzyma tydzień, dzidź młodszy obstawił cztery dni a ja trzy. Boh trojcu liubit’. Przy okazji wyszła raczej ponuro-sceptyczna zbieżność realnej oceny dwóch miesięcy - po uśrednieniu niecały tydzień. Na szczęście dzidź starszy o tym nie wiedział - spał słodko po osiągnięciu kolejnego levelu.

Całe życie grasz
Co ty z tego masz?
Du-ży le-vel!!!


I już żem myślał, że świat jednak jest zupełnie mi nieznanym miejscem, gdy nagle w dniu odlotu dzidź przyszedł i z zasępiona mina rzekł: - Ale jak by z tej roboty - która do czasu zakupu biletu była załatwiona na mur-beton funkiel zicher for siur - nic nie wyszło, to posiedzę ze dwa-trzy tygodnie, wrócę tutaj i znajdę coś na miejscu.
Po czym popatrzył mi po męsku w oczy i dodał z mocą:
- Normalnie.

czwartek, 12 maja 2011

Crap-tennis

Taak. Naszą najbardziej prominentną cechą wydaje się być zdolność do wydawania kategorycznych sądów w dziedzinie o której nie mamy bladego pojęcia.

Vide Milewicz z „Chłopaki nie płaczą” bodajże:
- Bedę robił teledyski!
- Ale ty, synek, nie masz o tym bladego pojęcia...
- Oglądałem MTV - to wystarczy.”


Ale, z drugiej strony, często gęsto widz ma lepszy wgląd z widowni niż aktorzy na scenie...

Po obiciu Schiavone, bodajże wtedy nr 4, ekipa naszej czołowej tenisistki popadła w leciuśka euforię. Nieco butnie zostało ogłoszone, że wielki szlem jest w zasięgu a przeciwniczki w zasadzie grają na tym samym poziomie i bać się nie ma czego.Tylko, że...

Schiavone obecna to pół tamtej z Rolland Garros w ubiegłym roku. Mecz Radwańskiej polegał głównie na przbijaniu piłeczki i czekaniu na umieszczeniu jej w siatce przez oponentke. Lub wysłaniu na orbitę. W mojej - zupełnie amatorskiej, podkreślę raz jeszcze - opinii, to nie tyle Radwańska wygrała, ile Schiavone przegrała. Na poparcie tej tezy mam statystykę - pięć uderzeń kończących naszej zawodniczki w dwóch setach. Może i nie mało - ale jak się porówna z 54 kończącymi strzałami Goerges, która znalazła patent na obijanie Duńskiej Polki (czy Polskiej Dunki - to zależy od komentatora; wg. samej zainteresowanej jest ona Dunka i nazywa się Wozniacki) - to jednak straszliwa mizeria.

Do tego z dołu tabeli atakują grające wyjątkowo agresywnie Petkowicz (Serbska Niemka), Kvitova (ta dopiero zrobiła świństwo - wygrała Madryt i wskoczyła na 10 pozycję, odbierając tą przyjemność naszej tenisistce, czekającej wytrwale na wypadnięcie z rankingu Sereny Wiliams) czy wspomniana wyżej Goerges, która za nic mając sobie nr 1 Caroline Wozniacki, odebrała jej Porshe w Stuttgarcie.

Widział kto coś podobnego... Nr 33 obijający nr 1... Słusznie prawią, że damski tenis to crap-tennis...
Inna rzecz, że tak grając, długo w czwartej dziesiątce nie była - już jest 20.


Patrząc na grę pań, nieodmiennie mam wrażenie, że proces wygrywania nie odbywa się na korcie - ale we własnym łbie. Najładniej to widać przy stanie 40:15 dla pozornie słabszej zawodniczki - nagle zaczyna psuć proste piłki i grać, jak by kort przeciwniczki został okrojony do połowy. Trudno mi uwierzyć, że w ciągu dwóch tygodni można nagle zapomnieć, jak się trzyma rakietkę - bardziej w to, że fala zwątpienia zalała mózg.

I tu pokusze się o tezę: trening zawodnika przebiegać musi dwutorowo. Z jednej strony, kondycja, wytrzymałość, siła i technika - a z drugiej wykształcanie nawyków wojownika-zwycięzcy. Polska mentalność przystaje do takiego treningu jak porcelanowa toaletka do sracza za stodołą we wsi Bębło.

- Co zrobiło??? - zapytał Ptifurek...

W dawnych czasach polski trener został przyjęty do David Lloyds’a. Pod jego opiekę trafił australijski kandydat na tenisistę. Nie, nie zawodowy - taki „po godzinach”. Wyraził chęć zostania the best of the best - i zaczęło się. „Nie tak! Źle! Za wolno! Za słabo! Za karę - 20 pompek!!!
Australijczyk zaczał dzielnie zapychać pompki - zwane tu puszapkami - i w tym momencie na kort wszedł główny menadżer, który z przerażeniem zobaczył, że jedna z jego złotonośnych kur - bo do klubu trzeba sie zapisać na rok i kosztuje to circajebałt 1000 funtów - jest poniewierany przez jego pracownika. Który to, stojąc na nieszczęsnym jak kat, liczył głośno: -Dwanaście!!! Trzynaście!!!
Menadżer, słaniając sie na nogach, zapytał: - Rozumiem, że to jest zaprawa kondycyjna?
Na to trener niezrażony ryknął: -Nie!!! Dziewiętnaście!!! It’s Polish Style Of Training!!! Dwadzieścia!!!


Od kiedy pierwszy raz trafiłem na kort, mój trener ani razu nie użył słowa „źle” A-NI-RA-ZU. Słuszałem cały czas, że dobrze, bardzo dobrze, super - a gdy już nie mógł nic powiedzieć, bom na ten przykład nie trafił w pikę, stwierdzał „Good try”. Niezła próba. Może i przez to wydaje mi się, że umiem grać w tenisa, co, na marginesie, jest wierutna bzdurą, ale za to jakie mam samopoczucie! Do tego stopnia, żem nawet raz wygrał z Grubym!

Bo drugi raz to już nie. 6-7, 6-3, 1-6. Porażka...

Nie wspominam tu rzecz jasna o przynoszeniu w zębach daniny raz na tydzień - bo za trenera trzeba sobie dopłacić do abonamentu...

Jakies pół roku od rozpoczęcia mojej przygody z paletką do tenisa (teraz już wiem, że to rakieta...), słysząc, jakiż to jestem talent i brylant właśnie szlifowany, usłyszałem od mojego trenera: - A wiesz, Abi, że jak cię zobaczyłem pierwszy raz, to byłeś najgorzej zapowiadającym się (sic! Tak powiedział!) tenisistą, jakiego widziałem w życiu?

Zastanawiam się, co powie za kolejne pół roku...

Tak sobie myślę, że to jest problem Radwańskiej. Cały czas jest pod kuratelą ojca - trenera. Którego podejście można było usłyszeć kiedys z trybun, gdy w czasie ważnego meczu, wspierał swoją córkę, licząc jej błędy (!).

I tak sobie myślę dalej, że albo przejmie swoją karierę w swoje ręce - zatrudni trenera, zacznie rządzić i uwierzy, że jest Numerem Jeden - albo będzie Złotym Szkotem, jeżdżacym z mamusią na turnieje, rozsypującym sie psychicznie w kluczowych momentach.

Żeby zwyciężać, nie wystarczy być mistrzem. Trzeba jeszcze być pewnym, że się nim jest.

poniedziałek, 9 maja 2011

Co gryzie Gilberta

Dawno o filmach nie było. Jakoś tak - nie za bardzo było o czym pisać. Polityka jedynej słusznej telewizji cyfrowej jest bowiem zniewalająca: w porze największej oglądalności w niedziele wieczór nadają sobie na pierwszym kanale Cyfry plus - mecz piłkarski. Pomimo posiadania czterech tematycznych kanałów poświęconych wyłącznie piłce nożnej. W tym samym czasie nie ma nikogo, kto by pokazał jak Dżokowicz w nieprawdopodobnym wręcz stylu obija cztery litery Nadalowi.

Tak na marginesie - zaszczepiłem sie serialami. Najpierw był Spartakus i jego prequel, w międzyczasie kapitalny Buscemi w całkiem przyzwoitym Zakazanym Imperium - a teraz diabli nadali Californication, które debilizmem bije 13 Posterunek o dwie długości i Walkę o Tron - która uszczupliła moje zasoby o 8,99. Bom nabył ksiażkę. I to jest jedyne, co mnie usprawiedliwia. I może jeszcze fakt, że nie oglądam M jak Miłość.

W mizerii ogólnej ASP wynalazł na wyprzedaży „Co gryzie Gilberta Grape’a”. Film jest wręcz powalający. Młoda Lewis, trzydziestoletni - a wyglądający jak 18 letni - Depp i 18 letni DiCaprio. Który w tym filmie dla odmiany wygląda na 15.

Historia z gatunku „Horror dnia codziennego w zapyziałym miasteczku z miłościa do pięknej Juliette w tle”. DiCaprio brawurowo wręcz odegrał rolę normalnego inaczej młodszego brata, śliczna Lewis - która, jak dla mnie, od początku miała rys, nazwijmy to, nimfetki - a w tym wszystkim Depp, starający się utrzymac na powierzchni całą rodzinę - to dosłownie - i siebie - w sensie zdrowia psychicznego.

Akcji opowiedzieć sie nie da, w kategoriach dzisiejszych film jej po prostu nie ma. Nikt nikogo nie zabija, wampiry nie organizuja sobie gardenparty z wilkołaczyzną z grilla, nikt nie dostaje cudownych mocy i nie zamienia sie w karalucha.

Wielkości orangutana, dodajmy. To jest mój absolutny hit wszechczasów.

Gdyby ktoś miał okazję, polecam.

niedziela, 8 maja 2011

piątek, 6 maja 2011

Ile pali Bentley

Lorenzo przeszedł dzisiaj sam siebie. Zabukował dziesięć zabiegów. W ogólnym. Ja rozumiem, ze Bentley pali jak jasna cholera, ale żeby aż tyle? Mrucząc coś pod nosem o wyższości Pandy nad paliwożernymi czołgami rzuciłem sie na poranną turę. Czyli przyszła przepuklinka do gogolinka. Czy jak tam szło. Wystarczyło, żeby wyjąć nieszczesnemu dwa piątki - bo pierwszą listę skasowali mu chrześcijanie, z racji swoich wymysłów wielkopiątkowych, a drugi para królewska, bo sie im żenić zachciało w piątek akuratnie - i nagle okazało się, ze jednak nie wyoperował wszystkich przepuklin w rejonie. Do tego zakładam mu bloki, przez te nieszczęsne nerwy udowe, które znieczulał na wyprzódki, choć nie do końca swiadomie, więc niestety schodzi w anestezjologicznym ciutek dłużej niż zazwyczaj. No i nawarstwiały sie nam kilkuminutówki, aż po południu powiało grozą. Bo po Lorenzo jeszcze jakoweś rury do żołądka przyłazi zakładać gastroskopista - a tu jestesmy w plecy dobrą godzinę... I skrupiło się na Bogu ducha winnym palaczu trawy, co to nie doczytał, że mleczko jest be. Chlupnał sobie herbatkę po brytolsku - czyli tak zwaną bawarkę - w okresie niedozwolonym. Nawet żem mu obiecał, że go zrobimy nieco później, ale go wielokrotnie przełożona zwaliła, korzystając z pretekstu. Koniec świata blisko.

Na szczęście weekend za rogiem. Jeszcze tylko paru bidulków zaliczy prestidigitatorski połyk metrowej długości szlaucha - i do domu. Chyba czas na jaki rum. Ratowałem królewnę? No to mi się należy.

środa, 4 maja 2011

Słowniczek podstępnego kaniularza

Gwoli wstępu pragne przypomnieć, że poziom chamowatości brytyjskiej jest zupełnie inny od polskiej. Wszechobecne dziekuję, przepraszam i proszę na początku wywołuje mdłości, później człowiek przywyka. Usmiech jest tu dość częstym zjawiskiem, można się nawet uśmiechnać do osobnika tej samej płci i nie być wziętym za homoseksualistę. Z drugiej strony można otwarcie przyznać się do homoseksualizmu, choć Bogiem a prawdą nikogo tu nie interesuje kto z kim i w jaki sposób uprawia seks. Póki jest to zgodne z prawem, dodajmy. To samo dotyczy zarobków, wydatków czy stanu posiadania. Wszyscy zgodnie pochwalą nasz nowy nabytek, cokolwiek by to nie było - i nikt nawet sie nie zajknie by zapytać o cenę. Jest to pytanie z gatunku „jak często pierdzi pan w windzie”. Rzecz jasna nie należy zmieniać swojego sposobu bycia tylko dlatego, że ktos jest inny. Warto jednakowoż wiedzieć, dlaczego czasem patrzą na nas jak na dzikich...

Obcując z Angolem, którego mamy zamiar obłaskawić, musimy niestety przyjąć jego reguły gry. Co robić... Zaczynajmy:

- Hi, my name is Abi. How are you today?
Ustawia to tubylca w znajomym środowisku i zapewnia go o braku morderczych zamiarów. Przynajmniej na początku. Po obowiązkowym I am ok, thank you, odpowiedziane na jego I’m ok, and how are you? wyjasniamy nasze niecne zamiary:
- I do a needle service today. Are you ok with needles?
Lepiej wiedzieć na samym poczatku. Jeżeli pacjent nie odpowie z wewnętrznym przekonaniem, że jest absolutnie OK, proponujemy mu leżanke.
- Would you lay down, please?
Jeżeli leży to dobrze. Jak nie - trudno. Przynajmniej mamy czyste sumienie.
- Have you ever passed out giving blood or having a needle insertion?
Na wszelki wypadek pytamy powtórnie, tym razem dosadnie - po cholere zbierać nam biedaka z podłogi. A odszkodowania drogie.
- Firstly, I have to clamp your arm...
Opisujemy co robimy, toż może to być pierwszy raz, gdy Anglik widzi stazę zrobioną z obciętego Foley’a nr 18.
- Now, I’m going to tap your vein...
Rzecz jasna w przypadku gdy walimy w żyłę. Ostatecznie nie trzeba, ale jednak wyniki osiągane na wypukanej żyłce sa o trzy klasy lepsze, niż te na niewypukanej.
- We call it „an annoying tapping”...
Rzucając drobny żarcik odwracamy uwage tubylca od faktu, ze własnie produkujemy mu siniaka na łapie.
- It’s an alcohol, just to clean your skin... Unfortunately I can’t give you any drink, but it’s still better than nothing...
Wyjaśniamy magiczne maźnięcie wacika i zagadujemy głupawo w trakcie przygotowywania igły.
- You can scream but please, stay still... don’t move your hand...
Dając mu szansę darcia dzioba uwypuklamy istotność niewyrywania kończyny.
- It will be just a scratch...
Żartów nie ma - trza jakos tę cholerną igłę wrazić, a bez ostrzeżenia nawet Angol może podskoczyć pod sufit.
- Just a white lie...
Dorzucamy niedbale po wharataniu igły i nastepującym po nim pełnym wyrzutu spojrzeniu.
- Could you keep your hand in this position for a moment, please... Just two shakes*...
Na wszelki wypadek, gdyby Angol chciał machać łapskiem z wrażona igłą.
- I only have to secure it with dressing...
Jeżeli akcja dotyczy wrażenia venflonu, musimy go zabezpieczyć. Przyklejamy lepiec, przycięty wcześniej nożyczkami. Jeżeli nie mamy nożyczek, używanie zębów jest dozwolone, ale poza zasięgiem wzroku tubylca. Szczęściarze pracujący z rozrzutnym szefem przyklejają gotowe oklejki.
- Could you press it for a while, please...
Po przycisnięciu wacika używamy palca tubylca do odwrócenia jego uwagi od odgryzanego przylepca.
- Are you ok? Do you feel dizzy? Light-headed? Warm?
Pytamy o najczęstsze objawy przedwypierdółkowe. Better save than sorry.
- If you feel strange, just press this button, ok?
Pokazujemy tubylcowi guzik alarmu i po upewnieniu się, że wszysko jest oki, dajemy nogę.

...a co, jeżeli pomimo naszych starań, tubylec glebnie?

- Can you hear me?
Jak słyszy to kiwnie głową - a jak kiwnie, to żyje. Lepsze coś niż nic.
- Could you take a deep breath?
Ot, zawsze dobrze jest dać coś pacjentowi do roboty. Nic tak nie pomaga wrócić do rzeczywistości jak wrażenie współudziału w ydarzeniach.
- It’s the oxygen mask. Just to improve your breathing.
Akuratnie nie o to chodzi, ale przy zakładaniu maski głupio tak nic nie powiedzieć.
- I’m going to give you... tu wchodzimy na szerokie wody wyjaśniania co dajemy i po co - ale o tym - w nastepnym odcinku.

-----------------
Innesta, mam nadzieję, że się przyda. Wstęp, uchowajpanbuk, nie jest personalnie do Ciebie ani do nikogo w ogóle - ot tak mi sie przypomniały pierwsze spotkania z wszechogarniającą kulturą kultury ;)

*Two shakes of donkey’s tail - momencik. Szerzej znane jako lamb’s tail, ale nie wśród Middlesborowianinów.

wtorek, 3 maja 2011

Jak urodzić bejbika

Czyli czym się różni poród od delivery.

Siedziałem ja sobie spokojnie w dyżurce, oglądając tubylczy program, gdy z zadumy nad smutnym losem upośledzonych lingwistycznie wyrwał mnie podwójny sygnał blipa. Spojrzałem na numer - ginekologia. Zaraza by na nich. Dyżur bez cięcia dyżurem straconym. Wykręciłem numer, po dwóch sygnałach usłyszałem charakterystyczny pakistański akcent SHO.
- Ejbi, czy ty jestes z Polski?
- No tak - zbaraniałem nieco. To jak z Polski to cięcia nie będzie czy jednak będzie?
- Bo my tu mamy taka dziewczynę do porodu co ani dudu. A translator przylezie ale dopiero rano.
- Leze...
I polazłem. Wchodzę ja sobie do pokoju, na łóżeczku leży gotowa do rozpuknięcia* dziewczyna.
- Dzieńdobrywieczór! - rozpromieniłem się międzyusznie.
- No, wreszcie! - odrzekła nieco z wyrzutem rozpucona.
- Wreszcie co?
- Wreszcie ktoś mówi po Polsku!

Ponieważ nie każdy mowę Shakespeare’a ( z nieznanych przyczyn zwanego Szekspirem) zna wystarczająco szpitalnie, zgodnie z obietnicą króciuśki mini słowniczek polsko-porodowy.

Po przyjściu do szpitala należy się udac we właściwe miejsce. Czyli na oddział, zwany tutaj ward. Jeżeli jest nam pilno bardzo i szukamy pomocy natentychmiast, musimy się udać na tutejszą odmianę SORu. Pytamy o Accident and Emergency, w skrócie A&E, wymawiane, zgodnie z tutejszą modą, ej’en’i. Jeżeli jestesmy przyjmowani planowo - elective admition - na podstawie skierowania - referral - idziemy do rejestracji. Z tamtąd pokieruja nas na odpowiedni oddział. Surgery, Maternity, Paediatric, Neurology czy Ophtalmology nie wymagają tłumaczenia, ale w Oddziale Chorób Wewnętrznych czai się pułapka. Nie jest to żaden internal ward a Medical Ward. Poza tym Angole uwielbiają skróty, stąd ICU to Intensive Care Unit, HDU to High Dependency Unit CCU to Coronary Care Unit etc.

Porodówka to Labour Ward. W czasie przyjęcia na oddział pielegniarka zbierze z nami wywiad. Najpierw dostaniemy Medical Questionary, gdzie z pomoca ptaszków - tick - zaznaczymy nasze bieżące problemy oraz przyznamy się do grzechów przeszłości - past medical history. Następnie zostaniemy przyjęci na oddział - to be admitted - pobiorą nam badania - blood samples - i wreszcie będziemy mogli oczekiwać na przyjście dzidzi na swiat. Poród to delivery - zupełnie jak paczka w urzędzie pocztowym. W trakcie porodu będziemy pod nadzorem położnej - midwife - a gdy zajdzie taka potrzeba, zostana wezwani doktorzy - najpier SHO, potem Reg ([redż], skrót od Specialist Registrar) - a na koniec Kosultant.**

W trakcie porodu zaproponują nam różne typy postepowania ograniczajcego czucie bólu. Najmniej inwazyjny to gas. Pięćdziesięcioprocentowa mieszanina podtlenku azotu z tlenem, który sobie wdychamy i wydychamy gdy nas boli ze specjalnego ustniczka „na żądanie”. Po mojemu pic na wodę i propaganda, jedyne co to paskudztwo daje to zniesienie kontroli rodzącej nad własnymi uczuciami, dzięki czemu sensowna kobita zaczyna się zachowywac jak spaskudzony bachor. O kacu i womitach nie wspominając. Technika druga to zastrzyk - injection - z Dolarganu. Rzecz jasna Angole nie uzywaja tej nazwy, na wyspie zwię się toto Pethidine. Może pomóc w początkowym stadium, potem trudno oczekiwac cudów. I wreszcie zewnatrzoponówka. Czyli epidural. Najbardziej inwazyjna metoda ale dająca pełną kontrole nad bólem. Przynajmniej w założeniach. Przyjdzie anaesthetist, poprosi nas o wygięcie pleców do tyłu - humpback i pozostanie w tej pozycji przez kilka minut. Zazwyczaj nie krzyczą don’t move, to raczej policjanci do uciekających złodziei - prośba brzmi to stay still. Anestezjolog wrazi nam needle w back i przez tą needle wepcha cieniuśki catheter, za pomoca którego poda nam local anaesthetic, co spowoduje numbness i pain control. Przy okazji spadnie nam BP - nie, nie stacja benzynowa, Blood Pressure wiec założą nam cuff na arm i będa go squeeze. Do kontroli płodu - foetus - służyć będzie specjalny pas - belt, zwany cardiotocograph albo inaczej EMF (electronical fetal monitor).

Delivery jest, zgodnie z broszurka którą czytałem w poradni K, jeszcze w Polsce, „drogą ku najpiękniejszemu spotkaniu”. Niechże ta i bedzie. W trakcie porodu midwife ustawi wszystko we właściwej pozycji, będzie dmuchać i przeć razem z nami a po porodzie da przeciąć pępowinę - umbilical cord - ojcu, położy nam dziecko na brzuchu, ocuci tatusia i ogólnie zajmie się wszystkim po całości. Jeżeli będzie potrzebna pomoc dodatkowa, czego możemy oczekiwać. Kroplówka - drip - z oksytocyną zachęci macicę uterus, womb do skurczów contractions. Zazwyczaj z konkretnymi bólami porodowymi, no ale. No pain - no gain. Jeżeli tego będzie mało, założą kleszcze - forceps delivery lub próżnociąg - vacuum delivery. Na końcu czeka cesarskie cięcie cesarean section, które to może być w znieczuleniu regionalnym (spinal, podpajęczynówka lub epidural, znieczulenie zewnątrzoponowe) albo ogólnym, general anaesthesia.

Uff.

I to by było na tyle w zarysowym zarysie... Potem tylko doczekac wypisu - żadne tam write-off - discharge się to zwie i można cieszyć sie nieustającym macierzyństwem. Czego wszystkim rodzącym szczerze życzę.

--------------------
*”Siedli, jedli przez dzień cały
Aż wódz Indian stęknął
Jeknał
I rozpuknął się w kawały”
Z pamięci, niestety.

**Jak donosił ostatnio Rysiek, ww wymarli, obecnie królują eFy i eSTe - ale nomenklatura zwyczajowa pewnie jeszcze przetrwa czas jakiś.


PS. PRZYPOMINAM WSZYSTKIM, KTORZY NIE PAMIETAJA, ZE DZISIAJ JEST SWIETO KONSTYTUCJI!
3 Maja 1947roku weszla w zycie Konstytucja Japonii.

niedziela, 1 maja 2011

Maj... Niedziela...

A jutro bank holiday... Co robic... Znowu 4 dni wolnego... Aaaaa... Kotki dwieaaa...