środa, 31 sierpnia 2011

Hitchcock

Czyli zaczynamy od trzesienia ziemi a potem jest coraz bardziej prze(censored)e.

Dzien byl mily, ale w kontekscie mi fajnie zagralo.

Primo, nie bylo kolejek do niczego.

Secundo, Wawel byl wow.

Tertio, placki byly zajebiaszcze. Placki ziemniaczane po wegiersku w Balatonie, dodajmu.

A czemu Chitchcock? Bo sie finka z lemonka skpnczyla i latam na lackiej.

Benedicat vos omnipotnt Deus...

PS. Za bledy odpowiada lacka.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Wieliczka


Dzien drugi zaczal sie nieco... pozniej. Jednak flachacha whisky wypita po 4 godzinnej nocy i szoku tlenowym to nie w kij dmuchal...

Kopalnia sliczna. Znowuz sie udalo Brytow zadziwic. Fakt, biedny Stefan co i rusz lapie cykor-raczke, widzac kolejnego super kierowce rodem z piekla, ale sam stwierdzil, ze warto bylo zaryzykowac zycie na Zakopiance by cuda zup solnych uwidziec. A jakie mial duze iczy w windzie... Ha.

Wawel jutro. Dzis szans nie bylo bladych.

Ale nogi mam - nie powiem gdzie.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Dzien pierwszy


Sie udalosie. I nawet w dziure pomiedzy chmurami udalo sie trafic...

Sorry za brak odpowiedzi - stukanie w aJfona jest ponad moje sily ;)
Brytowie chloneli i podziwiali, na koniec wyrazili opinie ktora mozna m/w tlumaczyc "zajebiscie", koniec cytatu.

Jutro Krakow...

niedziela, 28 sierpnia 2011

Cunning plan

Czas knowań dobiegł końca. Walichy spakowane, bilety wydrukowane. Jedziemy do Polandii pokazać tubylcom Dziki Kraj. Białe niedźwiedzie na ulicach, wódka pita z gwinta i takie tam. Atrakcje dla Miastowych. Ponieważ czasu mało, a plan napięty jak stosunki pomiędzy PIS a PO w czasie wyborów - będziemy musieli konsolidować, skracać i optymizować. I tu mam zgrzyta - to taka wyższa forma zgrzytu, dlategoż w formie żeńskiej - jak to wszystko połączyć. Miś na Krupówkach, Smok pod Zamkiem, sól w Wieliczce, flaszka na przełomie - Dunajca - a do tego autochtony się zaparły, że muszą obaczyć Oświęcim. Santa Madonna Klara.

Organizacja wcale nie jest łatwa. Najpierw wlazłem na stronę Jedynie Słusznej Kolejki Linowej, żeby się dowiedzieć, że PRZEDSPRZEDAŻ BILETÓW NIE ISTNIEJE.

Żebym tak zdrowy był, jeśli kłamie - jak chcesz, capie jeden, Święte Nasze Góry, po których wiadomo, kto stąpał, oglądać, to masz przyjechać w ciemno i ryzykować nadzianie na wycieczkę Koła Gospodyń Wiejskich z Gopła. Nie, żebym coś miał przeciwko gospodyniom, czy - Panie Uchowaj! - wsi (choć to ponoć teraz jest kierunek jedynie słuszny, przez Wodza wytyczony), ostatecznie sam ze wsi pochodzę i plucie PISu na wieśniaków w mieście mam sobie absolutnie za kundelków szczekanie, ale kompletnie mi się nie uśmiecha stanie w sześciogodzinnej kolejce... Toż mógłbym chyba, jak to w cywilizacyji bywa, rezerwnąć sobie bilety, a czas tracony w kolejce poświęcić na szybką przebieżkę do Morskiego Oka. No, ale skoro Byrcyny grodzą stok zjazdowy na Gubałówce, to czego się po naszej inteligiencji spodziewać.

Potem zadzwoniłem do jednego zaprzyjaźnionego organizatora raftingu po Dunajcu (rafting to duże słowo jest do opisania przeciętnego poziomu wody, który sobie spokojnie pomiędzy Pieninami ciurcy, ale lepszego nie ma). I okazało się, że niestety, jego pełny wrażeń spływ został okrojony: nie skaczemy już ze skały Janosika do Dunajca, bo to się nie podoba fiakrom, co to do tej pory mieli monopol na wożenie ludzi po Dunajcu. Porobili zdjęcia, wysłali do gazet i zapytali z oburzeniem: jak że to? Matka nasza ziemia, przez Park Przyrody chroniona, a oni tu bezczeszczą? Ciekawe, że tym samym fiakrom za skurcysyna nie przeszkadzają zardzewiałe wózki w rzece czy insze butelki. No, ale wózki pieniędzy nie odbierają.

Oświęcim mnie przeraża. Empatia mnie pod dołkiem gniecie, gdy słyszę o szaleńcu, co nożami na Jersey podziurawił na śmierć sześcioro ludzi, w tym dwoje dzieci - obozu zagłady nie przetrzymam. Mowy nie ma. Chcą, niech lezą. Ale sami.

Wieliczka - kolejny ośrodek turystyczny dziewiętnastego wieku. O internecie słyszeli, a i owszem, informacja jest - ale o rezerwacji czy kupnie biletów mowy nie ma. Znowu to to samo - przyjedź, a my ci łaskawie powiemy czyś się na Kurpiów nadział czy nie. Zresztą, ja nic do Kurpiów nie mam, byle by stali w kolejce za mną.

Smok - tu problemów jakby mniej. Jak się okaże, że tam tez jakoweś kolejki, to przejedziemy ze dwa razy przez Dębnicki - przy standardowych korkach powinno wystarczyć, żeby zionącego ogniem poczwara zobaczyć.

Ogólnie jestem pełen optymizmu. W najgorszym razie zawsze można iść na piwo na rynek i posłuchać hejnału.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

czwartek, 18 sierpnia 2011

Wichrowe doliny 7

Przez parę dni nic sie nie działo. Kovalik zaczynał rano, listy napakowane zabiegami trzymały go w pracy do wieczora, a gdy wracał do domu, mógł tylko wyrzucić stare ogryzki po marchewkach. Trevor musiał przychodzić po jego wyjściu, no, chyba ze marchewka zagryzała sie sama. Zamyśliwszy się głęboko nad życiem wewnętrznym marchewek, przekręcił klucz i otworzył drzwi. Zatakło go. W jego ośmiu metrach kwadratowych siedziała cała wielka loża. Trevor, całkowicie juz pomarańczowy od nadmiaru karotenu, dumnie zajmował półkę nad umywalką.

- Witam...

Rozległo sie gremialne hałdujowanie, wymiana informacji o pogodzie oraz ogólnym samopoczuciu.

- <i>Wielki Mistrz zgodził się nam pomóc.</i> - wyjaśnił Trevor. -<i>Właśnie opracowujemy plan.</i>

- Chcieliśmy standardowo, podgrzać i upiec, nie takie rzeczy się grilowało, ale Wielki Podczaszy odradza. Ponoć rzecz jest osadzona ponadwymiarowo. Dlatego plan mamy taki....

Po godzinie ustalania szczegółów Kovalik z pewnymi oporami zszedł do samochodu i zaczał wyrzucać tylne siedzenia. Plan wymagał pewnego źródła mocy, przenośne artefakty, które posiadała loża, nadawały się do rozpraszania ujemnych zawirowań miejscowych, ale do planowanego ataku były na nic. Mistrzowie długo dysputowali nad transportem kamienia, nie bardzo wiedzieli, czy przesunięcie go wywoła jakoweś odległe skutki, w końcu uradzili, że raczej nie. Toż atak miał się dokonać wzdłuż osi artefaktu obcych, a nie jego samego. Potem poszło juz szybko. Mistrzowie polecieli po  swoje wzmacniacze, a Trevor zeżarł jeszcze kilka marchewek i zarządził wyjazd. Czująć pewien niepokój, ostatecznie polisę podpisywał bez czytania, patrzył na pożyczoną Zafirę. Wybebeszona wyglądała wyjątkowo żałośnie.

 

- I rraz! - rozlęgło się grupowe stęknięcie,kamol po raz kolejny ruszył w górę, zachybotał się na tymczasowej konstrukcji z desek i wylądowal na ziemi.

- <i>Noż w mordę jeża, Panowie!</i> - najwyraźniej Trevor zbyt długo przysłuchiwał się przekleństwom Kovalika. -<i>Toż tak do usranej smierci nie zdążymy! Przesuńcie się!</i>

Podszedł do kamola od tyłu i wpatrzył sie w niego jak sęp w padlinę. Przez chwilę nic sie nie działo, po czym kamień drgnał, pojawiła się malutka blyskawica i Tevor klapnał na dupę.

- <i>Żeszsz w mordę... Pomógł byś...</i> - prośba była skierowana do Kovalika, nie wiedział jak Trevor to robi, że inni nie słyszeli jego przekazu. Musi sie tej sztuczki nauczyć...

- A niby jak? Na rączki wziąć?

- <i>Napierdalaj się, napierdalaj. Jak by nie ja, to byś teraz miał liczydło we łbie zamiast tej swojej szarej galarety. Mi nie siły brakuje, tylko przełożenia na wektor. Co poradzę, że się tu u ciebie rzutuję prawie prostopadle? Zarazawd*&^%$#@&&^%#ć...</i>

- To niby co mam robić?

- <i>Wyobraź sobie, że go pchasz. Możesz nawet ręce położyć, ale skoncentruj się nie na pchaniu, tylko na popychaniu.</i>

- Że co?

- <i>Nie pchaj go, tylko sobie wyobraź, że go pchasz...tłumoku aminokwasowy...</i>

- Dobra, dobra... Teraz?

- <i>Teraz</i>

Tym razem poszło gładko. Mistrzowie z podziwem patrzyli na Kovalika, jak zupełnie bez wysiłku poturlał kilkutonowy głaz do bagażnika. Zafira wydała z siebie dziwny dźwięk .

- Chyba sprężyny nie wytrzymały...

- <i>Niedaleko jest, góra pół godziny jazdy. Ruszajmy.</i>

Mistrzowie zapakowali się do swojego samochodu, Trevor wsiadł z Kovalikiem.

- Bedę potrzebował jakowegoś wsparcia. A w zasadzie nie ja, tylko samochód. Możemy zrobić tą sztuczke jescze raz? Ja sobie <i>wyobrażę</i>, że go dźwigam, a ty byś go trochę podniósł. Bo się toto rozleci, nie ma bata. Toż kamol waży ze dwie tony jak nic.

- <i>No to sobie wyobrażaj...</i>

 

Droga, mimo obaw Kovalika, minęła spokojnie. Parę razy coś chrupnęło, kamol obijał sie od czasu do czasu o sufit, pod koniec czuć było swąd palonego sprzęgła, ale ogólnie nie było źle. Może jednak preżyje? Natomiast na parkingu czekała ich niespodzianka. Kilkadziesiąt kobiet w szpiczastych kapeluszach, z dużymi, garbatymi nosami, zrobiło sobie party. Część warzyła coś w wiekim kotle, reszta wałęsała się, sącząc niewiadomy płyn z jednorazowych kubeczków. Na widok zbliżających się samochodów panie zrobiły miejsce. Od głównej grupy oderwała się postać wyjątkowo szpiczsto-garbata. Kovalik stanał, obok niego zaparkowali swój samochód Mistrzowie-Od-Grilla.

- ...wieczór - zaskrzypiała starucha i zaniosła sie kaszlem. -Cholera, od tego dymu człowiek dostanie raka. Tfu! Dobry wieczór! - tym razem głos był silny i młody. Po bliższym przyglądnięciu się starucha okazała się być kobietą koło trzydziestki. Nos, przypięty na gumce, kiwał się zawadiacko w takt jej ruchów.

- Wieczór - grzecznie szurnął nóżką Kovalik. Mistrzowie z tyłu rzucili swoje hałduje i hałaje, widać było, że dobrze się znają.

- <i>Dawaj ich tu. Trza tego kamola zainstalować...</i> - Trevora najwyraźniej nie urzekł miejscowy folklor, paliło mu się zdecydowanie do odpalenia artefaktu. Ponieważ powitanie tubylców przeszło w fazę uścisków i ogólnej frywolności, w końcu zabrali się do roboty sami. Kovalik stękał w wyobraźni, Trevor w rzeczywistości, mistrzowie wymieniali grzeczności z garbatonosymi,  zaczynały sie spiewy, gdzieniegdzie słychac było oj-dana i rym-cym-cym, wszyscy gremialnie wlewali w siebie kornwalijskiego cidera...

- Panowie, może byście się troszeczke choć przejęli? - zdekoncentrował się Kovalik i kamol z wdziękiem gruchnął w płytę parkingu. Rozległ sie cieniutki, zanikający dźwięk, jakby jednopensówka wpadła komus do szklanki - i kamień pękł na dwoje. Zaległa cisza. Towarzystwo zlazło się ze wszystkich stron,większość z nietęgimi minami, ale Wielki Mistrz wyglądał, jak by oglądał pekniętą szybę własnego minimorrisa.

- Oż, w morde... ale... jakże tak... dziewictwo...

- ...dziedzictwo - psyknał na niego Wielki Skarbnik

- ... to też... jak my teraz...

Kovalik poczuł sie nieswojo. - To się na pewno da naprawić...

-<i> Nie ma znacznia. Bierzemy się do roboty</i> - Trevor nie miał ochoty na ceregiele. W tym momencie na parking z piskiem wjechał stary volkswagen klasy ogórek. Ktoś zaczął się szamotać z drzwiami, rozległ się łomot i po kolejnym kopniaku drzwi wyskoczyły z zawiasów. Ze środka wyszły dzieci. Boziu, jakież to ryje maja paskudne - pomyslało sie Kovalikowui zupełnie bezwiednie.

- <i>Sam jesteś dzieci</i> - prychnał Trevor. Kowalik przyjrzał się uważniej, zniszczona cera, rude resztki loczków na głowie, zielone kubraczki...

- Leprikorny?

- <i>Leprechauny. Żaden nie jest chory na trąd, skad ci sie lepra wzięła?</i> - zainteresowal się Trevor. -<i>A poza tym uważaj co mówisz. Słyszą.</i>

Nastąpiły kolejne powitania, tym razem wszystkich ze wszystkimi, Kovalik dostał czułego buziaka od podchmielonego jegomościa, sięgającego mu do pępka, ktoś wcisnął mu w dłoń solidny kubek cidera, z boku zaczęli przygrywać muzykanci, celtyckie rytmy wzbiły sie pod niebo, kobiety zaczeły wywijać nogami jako te kozice, faceci tupali z zapamiętaniem, płyta parkingu zaczęła sie trzęść.

- Cholera, bedą problemy...

- <i>A, małe pieski z nimi. W końcu im przejdzie...</i>

Podeszli do rozpołowionego kamola. Na jego brzegach, w takt muzyki, zapalały sie niebieskie iskierki.

- Ty, chyba się od tego ich tupania ładuje. Spróbujemy?

- <i>A, dawaj...</i> - mruknał Trevor. -<i>Spróbuj odtworzyć to coś czuł poprzednio. Nie, nie tak - sam jesteś. Łapy w górę...</i> - przez chwile Trevor przestawiał go jak stary mebel, w końcu z zadowoleniem wskazał: <i>Tutaj</i>.

Kovalik stał pomiędzy oboma połówkami, dłonie mial skierowane w dół, mniej więcej ku środkom obu połówek. Trevor stanał za nim.

- <i>Czujesz?</i>

Czuł. Ale tym razem było inaczej. Poprzednio to co dostawał, przekazywał dalej, wzmacniajli jedynie siłę zjawiska. Obecnie zbierał wszystko, czuł jak w głowie zaczyna mu się gotowac mózg, robił się coraz większy, patrzył, jak daleko w dole tańczą ludzie a z drugiej strony stał tam gdzie stoi...

- <i>Mój żes ty... Żeby to ja miał czas cię nauczyć..</i> - skonstatował omalże nostalgicznie jaszczur. -<i>Spokojnie teraz, nie wypuść niczego... Dłonie w górę... Zapal krąg...</i> Uwolniona energia wystrzeliła mu z palców na kształt lampek z bożonarodzeniowego drzewka. Wokoło jego głowy migotały światła różnych barw, niebieski był teraz w odwrocie, przez chwilę miał wrażenie, że słyszy Jingle Bells.

- <i>Superek. A teraz pole...</i> - pomału otoczyła ich kurtyna, nie potrafił zwizualizować nic innego. Impreza na płycie nagle zamilkła, Wielki Mistrz ruszył ku nim, wrzeszczac cos przeraźliwie, chciał uderzyć Kovalika, ale <i>wielka, trzymetrowa, skórzasto-gadzia noga delikatnie pchneła go w krzaki</i>.

- <i>Stańcie wkoło!</i> - to był już Trevor Królewki, jego głos zdawał się uderzać jak sztaba żelaza, prosto w mózg. -<i>Bracia mniejsi w środku! Panie za nimi!</i>

O dziwo, nikt nie dyskutował. Leprechauny staneły w kółeczku i zaczełu klaskać w ręce, przytupywać i ogólnie robić coś, co Kovalik pamiętał z przedszkola. Kobiety za nimi utworzyły dwa kręgi, oba szły w ta samą stronę, buty smigały w górę i w dół jakby kierowane jedną myślą, celtycki rytm wznosił kurz z płyty. Mistrzów zagonił do wyciągnięcia z krzaków ich lidera, gdy byli gotowi, zajęli pozycję, tworząc pięciokąt. Moc, która przelewała się przez Kovalika, sprawiała, ze nie mógł oddychać. Mistrzowie wznieśli dłonie, ponad nimi utworzył się zewnętrzny, błękitny krąg, powietrze nabrało barw, noc dźwięków, gwiazdy nabrały krwistoczerwonej barwy i nagle, z obu połówek kamienia wychyliły sie dwie małe rączki, brokatem obsypane, trzymające po maluśkim mizerykordiale. Hmm... Kovalik uklęknął i złapał oba na raz. Światło. Rozległ sie ryk Trevora. Lecieli. Oburącz trzymał się jednego z kolców, wyrastających z szyi gada. Trevor pikował w kierunku ziemi, jego ogień wypalał wszystko co na niej i pod nią, już, już mieli uderzyć w ziemię, gdy przestrzeń napieła sie wokoło i znowu byli wysoko w chmurach, nurkowali jeszcze szybciej, te same zabudowania, ten sam krąg mocy płonący obok, znów uderzenie i kolejny świat, przez który przewalali sie z rykiem i ogniem, czuł moc swoich skrzydeł, żar ognia, jednocześnie walcząc, by nie spać, by nie dać się zrzucić, z każdym kolejnym przejściem Trevor robił się silniejszy, jego ryk zmiatał z powierzchni wszystko,  widział swoją Zafirę turlająca sie jak plastikowa zabawka, i tylko krąg stał, chroniony przez mistrzów, wzmacniany magią uczestników. O ile dobrze usłyszał podczas ostatniego przelotu, czarownice śpiewały Beyonce, a kurduple klaskały w dłonie i skandowały coś, co zabrzmiało jak „...dziadek wiedział, nie powiedział, a to było tak!”

Jakiś głos, czysto i wyraźnie, czytał <i>Directorium Inquisitorum</i>, ktos sie śmiał, wirowali wokół osi lotu, na której co chwila pojawiały się kolejne parkingi i kolejne podziemia do spalenia, grzmial ogień, błekit otaczał ich, kolejne kręgi zaczeły łączyć się ze sobą na kształ tunelu, ktoś krzyczał <i>...exorcizamus te, omnis immundus spiritus...</i> słowa jak bicz cięły powietrze, płomień rozprzestrzenił sie poza widnokrąg, spadali...

 

- <i>Kovalik?</i>

- ...hm?

- Wstawaj, musimy jechać na lotnisko...

- ...w morde... - nagle Kovalik przypomniał sobie Zafirę, turlająca się w kierunku klifu. -O w morde, a niby czym? Toz z samochodu zostały strzępy!

- <i>Samochód stoi. Tamten był dobre 75 stopni w lewo, z takiej odległości powiązanie przyczynowow skutkowe jest na poziomie 0,25881904...</i> Nie dokończył, but Kovalika zmusił go do rejterady. Wyglądnał przez okno, faktycznie, samochód stał. Odrapany, brudny jak nieszczeście - ale stał.

Spakowali się, w sumie dwie walizki nie były wielkim problemem, Kovalik wrzucił klucze do skrzynki na zwroty i ruszyli. Włączył radio.

<i>Nieznani sprawcy spalil w dniu wczorajszym zabudowania należące do SkyFly, dostawcy usług medycznych. Policja prowadzi intensywne śledztwo. Ktokolwiek widział...</i> - Kovalik zmienił stację. Miły jazz wypełnił kabinę.

- No to - do domu...

- <i>Do domu. Ciekawym, co futrzak porabia...</i>

Kovalik był tak zaskoczony wyznaniem Trevora, że wyrżnął w krawężnik.

Cholerny ruch lewostronny.

 

piątek, 12 sierpnia 2011

Wichrowe doliny 6

Jechał na zachód, majac w lusterku wschodzące słońce. Powietrze było lekko przymglone, zapach powietrza niósł obietnice upalnego dnia. Kojarzył mu sie z Chorwacją i lenistwem na plaży. Co robić. Jak się nie ma co się lubi.
Wstał nieco nieprzytomny, wczorajszy wieczór go wyczerpał go bardziej, niż skłonny był przyznać przed samym sobą. W dodatku przez całą noc odbijało mu się pieczonym ptactwem - trudno się dziwić, że słowa Lucy brzmiały w jego głowie jak przekaz kosmity. Zdołał tylko zrozumieć, ze znowu zmienili mu plany i że będzie musiał lecieć wysoko. W tym momencie otrzeźwiał. Poprosił o powtórzenie. Lucy nieco zwolniła, miał pracować z fimą SkyFly, z która szpital zawarł kontrakt na dostarczanie anestezjologów, czy podać kod? Tak, już zapisuje... dziękuję, do usłyszenia. Obserwując jednym okiem pustą drogę, zastanawiał się ile osób zarabia na jego pracy i jakim cudem to się wszystko trzyma kupy. Toż Wyatt wział swoje, teraz szpital weźmie od lotników, czy kim oni tam są, a ci z kolei obciążą za wszystko głównego płatnika... A z drugiej strony co go to...

Trevor tym razem skorzystał z zaproszenia. Upewnił się tylko, że worek z marchewką jest w bagażniku i wyłożył sie na tylnej szybie. Jego ulubioną zabawą było irytowanie innych kierowców - kiwał sie w takt ruchu samochodu, udając zabwkę, jego żółty łeb łatwy był do zaobserwowania, po czym wystawiał język albo pokazywał obraźliwe gesty. Kovalik machnął ręką. A niech robi co chce.
Skręć w lewo? - Kovalik mógłby przysiąc, że w głosie elektronicznego nawigatora zabrzmiało pytanie. Zawahał się przez moment, może jednak nie skręcać? Zanim jego wątpliwości dotarły do ośrodka wykonawczego, zawiadywane z rdzenia przedłużonego ręce skierowały samochód w polną drogę. Jak mnie znowu wpuścisz w maliny, przysięgam, zrobię z ciebie artuditu. Takiego zaraz po ataku na Gwiazdę Śmierci - uściślił, żeby nie było wątpliwości.
- ? - milczace pytanie Trevora zaległo w powietrzu.
- Nie, nie znasz. Zresztą, to było bardzo, bardzo dawno temu. W odległej galaktyce - dodał, czujac nadchodzącą tyradę na temat gówniarzy, co to im sie wydaje, że długo żyją.
- Co nie znam... There are not the droids you are looking for! - dokończył głosem ObiWan’a.
Pozostań na głównej drodze przez jakis czas - pisneło pudełeczko i zamikło. Też instrukcja. Nawet jak by chciał skręcić, to niby gdzie? Jechali klasyczną kornwalijską drogą, szeroką na 0,9 samochodu, z mijankami co trzysta metrów. Chaszcze ocierały się o karoserię, wysokie na dwa metry bandy zrobione z ziemi ograniczały widoczność, światło dodatkowo było przysłonięte przez porastające grzbiet krzaki. Kovalik po raz kolejny pogratulował sobie zakupu dodatkowego ubezpieczenia, pokrywającego absolutnie wszelkie uszkodzenia samochodu. Nie, nie żeby przeszedł jakoweś centusiowate catharsis, przed zapłatą zapytał, czy ta pozycja będzie wyszczególniona oddzielnie na rachunku. Nie? To dawaj pan. Ostatecznie szpital płacił za jego środek transportu z wyjątkiem szkód poczynionych przez prowadzącego pojazdem.
Kolejne inmstrukcje przeprowadziły go przez kilka wiejskich skrzyżowań, jedną drogę ziemno-wiejską - ale trzeba przyznać, że dla równowagi miał też kawałek asfaltu - nastepnie małe miasteczko i w końcu wylądował na parkingu z kontenerami na śmieci. You have reached your destination... powiedział facet zdumionym głosem i zamilkł. Nie mniej zaskoczony Kovalik rozglądnął sie wokoło. Znajdował sie z tyłu jakiegoś wielkiego budynku, pewnie wejście jest z drugiej strony. Rozprostował nogi i ruszył na zwiady. O jest, główne wej...ście... supermarket? Coż, do ciężkiej cholery... Prócz niego w budynku znalazł kilka innych sklepów, pralnię i chińskiego takewaya. To upewniło go, że nadal jest w obrębie cywilizacji brytyjskiej. Po chwili wrócił do samochodu.
- Lucy? Lucy?!!!
- Taak...?... - jej głos był zniekształcony, najwyraźniej zasięg szwankował.
- Gdzie jest ten szpital? Jestem przy śmietnikach jakiegos supermarketu...
- ...to..śnie...am...
Po dziesięciu minutach wrzasków, które składały się głównie z Could you repeat, please?!!?, załapał, o co chodzi. Z informacji Lucy wynikało, że śmietniki to nie śmietniki tylko wysoce wyspecjalizowana, przenośna jednostka badawczo-lecznicza. I że niedługo ktos tam powinien być, i po co Kovalik tak wcześnie pojechał?
Podziękował za informację i zaczał kląć natychmiast, jak tylko sie rozłączył. To teraz bedzie gadać, że zaczynają o dziewiątej?

Pół godziny później na parking wjechał stary MG z odkrytym dachem. W środku drobny facet, dla Kovalika typowy Anglik - kaszkiecik, marynarka w kratkę - palił fajkę. Wysiadł, pyknął po raz ostatni, postukał w podeszwę buta cybuchem, usuwając tlące się resztki i ruszył w kierunku śmietników. Czy, wedle nomenklatury Lucy, zaawansowanej jednostki leczniczo badawczej.
- Dzień dobry!
- Dzień dobry. Jak pan łaskawy się miewa!
- Dziękuję dobrze. A jak u pana? - Kovalik bezboleśnie przyswoił sobie zwyczaje cywilizacji hałajowo-hałdujowej, ostatecznie, jeśliś wszedł między mewy, to nie ma co krakać.
- Pan na zabieg?
- Nie, jestem waszym anestezjologiem na dzisiaj.
- O, nie napracuje się pan. Dzisiaj głównie kolonoskopie, może kilka gastro... - gawędząc, otwierał kolejne drzwi, ściągał kłódki, włączał oświetlenie. W środku nie było najgorzej, przez chwilę mial przed oczami stół operacyjny zbity z nieoheblowanych desek, ale jego oczekiwania nie spełniły się. Wszystko biało-niebiesko- sterylne, komputery, nikiel, plastik i 2,5 metra kwadratowego na pacjenta. Jak oni tu pracuja?

- Doktorze, pacjent gotowy! - zameldowal pielegniarek. Kovalik przyłożył z grubej rury, nie lubił jak mu pacjenci skakali po stole. Ostatecznie różnica pomiędzy głęboką sedacją a lekką anestezją - kto wymyslił takie debilne podziały jednego procesu, nie miał pojęcia - była w zasadzie całkowicie umowna.
Pielęgniarki zaczęły liczyć miarowo narzędzia, gaziki i co tam jeszcze można użyć w trakcie kolonoskopii, ich miarowe, monotonie skandowane one two three four five - one two three four five dziwnie odprężało i pozwalało bładzić myślami po ciepłych wodach Pacyfiku.
- Pan tu spojrzy, doktorze - pielęgniarek kiwał stetoskopem w prawo i w lewo, myśli zaczęły mu sie zlewć...
...oż ty w mordeczkę dziobany, chcesz mnie zahipnotyzować?!? Trevor, pomocy!!! - w miękkiej wacie czuł się ciepło, bezpiecznie, gdzies na obrzeżach świadomości pilnował wentylacji pacjenta, dodawał leki.
- Od teraz wykonuje pan moje polecenia i niczemu się nie dziwi - pielęgniarek zaczał mu grzebac w mózgu - Będzie się pan zajmował pacjentem, a gdy doliczę do dziesięciu, zapomni pan wszystko. Będzie pan pamiętał jedynie standardową endoskopię.
- Gad karotenowy, hę? A potem ‘Tevoreczku najmilsiejszy ratuj moje dupsko!’, tak?
Zgryźliwy głos Trevora nadszedł wraz z wrażeniem, ze jego mózg wspiera powietrzna sprężyna. Kovalik miał nieprawdopodobne uczucie, jak gdyby utknął pomiędzy dwoma wielkimi, puchatymi poduchami. Myślało mu się co prawda wolno, ale wdzięczny był i za to. Korzystając ze wsparcia, zaczał wysuwać się spod nacisku pielegniarka.
- Nie ruszaj się. Jak chcesz, to zdejmę go trochę bardziej, ale sie nie szarp... Chyba, że robimy zadymę?
Kovalik poczuł moc czarnych skrzydeł, przyjemność żaru buchającego z gardła, zobaczył zgliszcza i kupkę spalonego plastiku... Ofiary w szponach, krew z odgryzionych łbów na zębach...
- , Nnie, raczej nie... Ciekawym tylko... Ciekaaawym tyyyylko - ziewnęło mu się potężnie - co te skurczybyki tu wyprawiają...
Trevor dostawił kolejny wymiar - odniósł wrażenie, jak gdyby głowa wyskoczyła mu z brzucha - i nagle świat pojaśniał.
- Tak będzie lepiej. Cymbał się nie zorientuje, a potem cię przepiszę - na wszelki wypadek nie zapytał o nic. Ostatecznie lepiej nie wiedzieć, niż wyjść na kompletnego ignoranta.
- Zaczynamy! - pielęgniarek kiwnął głową. Chirurg zastygł w dziwnej pozie, trzymając instrument w dłoni - Kovalik z zaskoczeniem uświadomił sobie, ze jego też załatwili. Ale jaja... Instrumentalne podeszły do ściany, coś pogrzebały i w powietrzu nagle zapalił sie skomplikowany wzór. Pielęgniarek wraz z jedną z instrumentalnych stanęli przy głowie pacjenta, druga z instrumentalnych włożyła dłonie w przestrzenny interfejs. Podłoga drgnęła. Nie czuł przyspieszenia, mimo dość dużej prędkości opadania. Po kilkunastu sekundach stanęli. Komora była nieduża, choć zdecydowanie większa od klitki na górze. Spod ścian podjechały automaty, Kovalik został odsunięty wraz z anestezjologiczna maszynką w jedną strone, chirurg z jego endoskopem w drugą - pielęgniarek wraz z instrumentalna włożyli dłonie w coś, co wyglądało jak manipulatory i roboty przystąpiły do pracy. Błyskały lasery, słyszał zaśpiew sygnalizacji dochodzącej z nieznanych mu maszyn, nagle w dymie nad głową pacjenta pokazały sie jego oczy. Kovalik mało nie wrzasnał - patrzyły sie na niego dwie, wyrwane z czaszki gałki. Z pojemnika pod ścianą kolejne ramię wysunęło mataliczny, okrągły przedmiot, lasery błysnęły raz jeszcze i w wiadrze, z chlupnięciem, przypominającym mu pierwszego pawia, wylądował mózg. Metalowe cóś zostało wprawione w czaszkę, lasery wznowiły swój taniec, widzał jak oczy zostają wsadzone w oczodoły, do pracy przystąpiły drobne, czarne rurki, pod ich dotykiem goiły sie rany, znikały blizny, jeszcze kilka poprawek i nagle siedział znów przy pacjencie. Ruszyli w górę, zniknły resztki pary, pielęgniarek klasnał w dłonie.
- Dziękuję, to wszystko. Proszę wysłać wycinek do badania hist-pat - chirurg wręczył pielęgniarkowi skrawek tkanki, wciśnięty mu w wraz z narzędziem w dłoń kilka sekund wczesniej i wyszedł pisać raport.

- Trevor?
- Hhm?
- Co to było? Obcy. Mózgi podmieniaja?Toż to horor klasy c...
- Gorzej. Pamiętasz, jak ci opowiadałem o zielonej lidze? Mieli taką cholerną frakcję jastrzebi, Gandalf przy nich to plastikowy krasnal jest. Mało magii, kupa technologii. A tego pryszczatego tom już spotkał, ale u nas Projektował urukhajów. No, tych pokurczów, co latali w świetle dnia. Trzeba bedzie chyba poprosić o pomoc... - niepewność w głosie Trevora zaskoczyła Kovalika. Widział co prawda, jak mu ekipa zielonych spusciła manto w zeszłym roku, ale arogancja gada nie ucierpiała wtedy w żaden sposób. Sklał ich na funty i zapowiedział, że zrobi jajecznicę przy następnym spotkani. A tu najwyraźniej się przejał...
- Mogę pomóc?
- Możesz. Jedźmy do domu.
Poczuł lęk - Trevor nawet nie wspomniał o kurzym móżdżku.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Wichrowe doliny 5

Szli przez szerokie pole w kierunku szumiącego w oddali morza. Trevor zbudził go w nocy, czego o mało nie przypłacił zawałem. Użył jakiejś swojej sztuczki, Kovalik wyskoczył z łóżka prosto w buty, a obudził sie na dobrą sprawę dopiero na zewnatrz. Próbował protestować, ale Trevor zbył go swoim Cicho mi tam i zaciął z mentalnego bata.. Gad cholerny. Wokół zalegały kompletne ciemności, po drugim bolesnym spotkaniu z kamieniem poddał się całkowicie projekcji Tevora, której rozmazany obraz skakał mu przed oczami. Coś trzeszczało pod stopami, od czasu do czasu potykał sie o drobne nierówności gruntu, ale ogólnie szło się nieźle. Po kilkunastu minutach na obraz, widzany oczami gada nałożył się jaskrawy, zielony obiekt. Kierowali sie prosto w jego stronę. Na chwile zrezygnował z pomocy, ale ludzkie oczy były zupełnie bezużyteczne. Ciekawostka, co też to może być...

- Witamy - poważny głos jednego z pięciu mężczyzn, siedzących wokoło konkretnego głazu, rozległ sie niczym pomruk niedźwiedzia. -Kto przybył z tobą, Wielki Podczaszy?
- Wielki podczaszy? A niby czego??? - Kovalik mało nie parsknął śmiechem. Chyba że klatki zawalonej marchewkowymi ogryzkami... Trevor go zignorował.
- POZWÓLCIE, ŻE PRZEDSTAWIĘ SIR KO-VALL IKE, WŁADCĘ NA ZAMKU PIERDZISZEWO Z FOTELEM BUJANYM!!! - odgryzł się Trevor. Jego przekaz miał dawną moc, Kovalik miał wrażenie, że ciśnienie jego głosu wypchnie mu mózg oczami. Uroczyste Sire rozległo sie pięć razy.
- Jesteśmy ostatnimi z Bractwa Płonącego Kamienia.
Po kolei podchodzili do niego i przedstawiali się z imienia i tytułu. Jak w każdym porządnym bractwie, był klucznik, podczaszy, a nawet skarbnik. Klucznik wyjątkowo przypominał Kovalikowi jego pielęgniarka, tego z garnkiem na głowie. Przyglądnął mu się - tym razem nosił coś, co najbardziej przypominało wypatroszoną maszynę Singera. Jak mu łba nie urwie? Toż to musi ważyć z pięć kilo - pomyślał, mając narastające wrażenie, że mu się to wszystko śni.
- Kovalik.
- Ser Ko-Vall, jak panu wiadomo, do wypełnienia misji potrzebujemy skonstruować sześciopunkt. Chcielibyśmy podziękować za okazaną gotowość pomocy.
- Okazaną gotowoć? W coś ty mnie, gadzie karotenowy, ubrał? Co się tu...
- Ale marudnyś. Ludzie poprosili o pomoc, no tom cię zaoferował. Siedź cicho i rób co każą.
Nad nimi rozległ się krzyk ni to dziecka, ni to kota, któremu ktoś nadepnał na ogon. Mistrzom nagle zaczęło sie spieszyć.
- Nie mamy wiele czasu. Prosze sie przygotować.
Faceci szybko rozbierali się do rozsołu i stawali wokoło głazu. Nad nimi gromadziło sie coraz więcej mew, szelst ich skrzydeł przyprawiał o gesia skórkę. Kovalik rozebrał się i złapał dwóch mistrzów za ręce, zamykając krąg.
- Nie mogłeś mnie wziąć gdzieś, gdzie potrzebują pomocy gołe baby??? Czuję się jak na zlocie gejów!
Mistrz zaintonował ponurą pieśń, głaz zaczał lśnić ciemna czerwienią, jakby nagrzewał się od środka, ptaki nad nimi zaczeły się dziko drzeć. Kovalik poczuł mrowienie w dłoniach, wokół kręgu zbudowanego z ludzkich ciał zaczeły przeskakiwać pojedyncze, drobne wyładowania. Iskierki, początkowo bezładne, zaczeły nabierać mocy, przeskakiwały z jednej ręki nad drugą, pod brodą Kovalik czuł łaskotanie, coś na kształt wielkiego, puchatego ogona kota, przesuwającego sie w prawo... Co było o tyle dziwne, że iskry, a w zasadzie teraz już tętniące koło błekitnego płomienia, krążyło w lewo. Mewy runeły w dół, celując w ich głowy, mistrzowie wznieśli dłonie do góry i cofnęli się do tyłu, powiększając promień, Kovalik starał sie nasladować ich ruchy - błekitne koło wzniosło sie ponad ich głowy, krążąc ponad opuszkami palców. Z jego brzegów w obie strony zaczeła wznosić sie kurtyna podobna tafli wody. Górna część zamykała sie na kształt kopuły, dolna zsunęła sie za ich plecami, pomału zaczynała sięgać ziemi. Kilka mew zdążyło wlecieć w krąg nim kopuła zamknęł sie całkowicie, Kovalik odruchowo chciał zasłonić głowę, krąg zmienił się w elipsę, potem w ósemkę, usłyszal odległy krzyk Sir Ko-Vall, ręce w górę!!! i dłonie, kierowane wolą Trevora, wyskoczyły mu w powietrze, mało nie wyrywając się ze stawów. Ptaki stanęły w ogniu, i jeszcze nim opadły na ziemię zamieniały sie w popiół, płomień przepalał je na wylot, nie słyszł krzyku, w zasadzie nic nie słyszał prócz huraganowego grzmotu ognia. Głaz rozjarzył się do białości, w oslepiającym świetle ujrzał dłoń, brokatem obsypaną, z mieczem w dłoni, trzech mistrzów, dwóch po jego boku i ten z naprzeciwka opuscili ręce i podeszli do kamienia, ich ciała wydały się być przeźroczyste, jak ze szkła. Wzniesiona zapora oparła sie na trzech pozostałych, Kovalik poczuł nagle jej ciężar, czuł jak drżą mu nogi, był coraz bardziej zmęczony, szklane cienie wsunęły dłoń w skałę i chwyciły jednocześnie głownię miecza, strumień światła uderzył pionowo w górę i wśród spalonego pierza na ziemie spadło kilkanaście dobrze upieczonych ptaków.

- Jeszcze udko? - powiedział niewyraźnie wielki mistrz, ogryzając szyjkę.
- Dziękuję - Kovalik miał poziom zero, ostatni kęs obijał mu się o grdykę, całości spustoszenia dopełniał doskonały gruszkowy cider. Dalej nie bardzo rozumiał, co tu zaszło.
- Podwieźć cię? Jedziemy koło hotelu - po skończonej akcji zniknęły sir’y i inne tytuły.
- Miło by było. Dzięki. Trevor, gdzieś jest?
- Nie drzyj się - głos Trevora powrócił do dawnej mizerii. -W kieszeni polara. Nie zgnieć mnie przypadkiem. Smakowało pieczyste?
- Nie najgorsze. Ale o co chodziło z tym mieczem?
- A, żresz taki junk-food, że mi się ciebie żal zrobiło. A przy okazji podładowałem troszkę akumulatory.
- No, ale miecz i ptaki, ten atak - ja cież nie przepraszam, co oni tu zrobili?
- Grila. Zrobili sobie grila. Tyś jest jednak tepy jak nie przymierzając młot kowalski. Jedźmy już, marchewka mi się skończyła.




środa, 10 sierpnia 2011

Wichrowe doliny 4

Trevor nie wrócił do samego rana. Kovalik nie mógł dłużej czekać, zostawił gadzinie kilka świeżych marchewek, wodę i whisky. Co ma być to będzie - pomyślał fatalistycznie i wyszedł. Pośpiech był wskazany, tuż przed prysznicem zadzwoniła Lucy, jego wczorajsza interlokutorka, oznajmiając, ze plan na dzisiaj uległ dramatycznej zmianie i musi pojechać do szpitala zachodniego. Czy Kovalik juzżtam był? Nie, nie był. Nie dodał, że przyjechał wczoraj i nikt nawet nie wspomniał, że będzie pracował poza głównym szpitalem. A czy Kovalik chce kod pocztowy? Był tak zamroczony snem, że zobaczył się w paczce, nadany pocztą na adres szpitala. Dopiero po chwili do niego dotarło, że będzie go potrzebował, żeby zaprogramować nawigację. Zapisał wszystkie informacje i pognał się kąpać. Zazwyczaj wstawał kilka minut wcześniej by się obudzić pod strumieniem wody, ale dzisiejsza nieoczekiwana zmiana planów pozbawiła go tej przyjemności. Próbował równocześnie ogolić się i umyć zęby, co o mały włos nie skończyło się ich wybiciem. I poderżnięciem gardła.

Pomny przedwczorajszych wygłupów nawigacji z pewnym niepokojem słuchał instrukcji podawanych pewnym, męskim głosem, ale po kilku skrzyzowaniach został wyprowadzony na prostą, szeroką dorgę, facet wyrecytował jeszcze na odchodne „Pozostań na głównej drodze” i się zamknął. Kovalik z ciekawościa przyglądał się krajobrazowi za oknem. Zielone wzgórza, białe, potężne wiatraki mieliły leniwie powietrze, po łakach chodziła jakowaś zwierzyna, ruch był nieduży... Po kilku kilometrach droga przeszła w jednopasmową, następnie głos z pudełka kazał mu zjechać na najbliższym rondzie. Przejechał przez malutkie miasteczko, w porcie widział łodzie które osiadły na dnie - najwyraźniej był to czas konkretnego odpływu, bo łódki nie wyglądały na stare czy porzucone. Dookoła drogi tłoczyły się małe, jednopietrowe domki, więskszość z szarego kamienia, białe futryny i kolorowe kwiaty nadawały im ciepłego, domowego wręcz wyrazu. Po kolejnym zakręcie zaczał piąć się pod górę, jechał wzdłuz wysokiego, kamiennego muru, zza którego w niebo strzelały masywne konary starych drzew. Nie zdziwił sie zbytnio, gdy nawigator kazał mu wjechać w bramę. You have rechaed your destination. Hm. A gdzie parking? Zza drzew wyłonił się budynek, przywodzący na myśl średniowieczną twierdzę. O, parking też jest. Wysiadł i rozejrzał się wokoło. Gdzie oni tu mają wejście? Chyba w lewo... No to - do boju. Przypiał do piersi plakietkę, oznajmiającą Kovlik, Consultant Anaesthetist, i poczuł się, jakby włożył niewidzalna tarczę. No co za bzdury, cholera jasna... Trzeba będzie mniej żreć przed psaniem, te sny mnie dobiją... Obszedł budynek i wąską ścieżką, pomiedzy murem a ścianą, doszedł do drzwi. Cholera, chyba jednak nie tu? Schody były stare i spękane, w szczelinach rosła trawa, futryna porosła tu i ówdzie mchem. Juz miał zawrócić, gdy drzwi bezszelestnie sie otworzyły i wybiegła z nich młoda dziewczyna, prawie na niego wpadając. Zrobił unik, biegnąca zanurkowała pod jego ramieniem, poczuł tylko jej kwiatowe perfumy i tyle jej było. Wszedł do srodka.
- Dzień dobry?
- Tak?
Za kontuarem siedział gruby jegomość. Miał kompletnie łysa głowę, pokrytą starczymi plamami, splecione, żółte od papierosów palce splótł na blacie. Jego wodniste, niebieskie oczy miały ten dziwny wyraz, który zawsze przerażał Kovalika - nigdy nie wiedział, czy rozmawia ze ślepcem, czy z kimś kto go kompletnie ignoruje.
- Szukam bloku operacyjnego.
Gruby popatrzył naniego swoim niewidzącym wzrokiem i wyszczerzył resztki uzębienia.
- Nie nie nie! - wyrecytował dobitnie. -A-ni-du-du!
Ktos pociagnął go za rękaw. Mały chłopiec, może dziesięcioletni, wpatrywał sie w niego.
- Pan do szpitala?
- Wiesz, gdzie jest blok operacyjny?
- Wiem. Trzeba do końca i w lewo - pokazał palcem w stronę ciemnego korytarza. Jakoś nie mógł się teraz wycofać. Chłopak wpatrywał sie w niego, dumny, ze mógł pomóc, Kovalik zawsze miał problem z asertywnością w stosunku do dzieci. Poszedł w stronę, która wskazywał nie do końca czysty palec. Podłoga spreżynowała lekko, skrzypiąc, na końcu korytarza było nieco jasniej, szedł coraz szybciej, czując, że nie powinien tu być. Nagle za załomem ukazały się drzwi, ze znajomym czytnikiem magnetycznym. Wsunął swoja kartę, o dziwo zapaliła sie zielona dioda i wszedł na jasno oświetlony korytarz. Znowu jasna zieleń, sterylne światło świetlówek, różnokolorowe pasy na podłodze, wiodące tylko w sobie znanym kierunku. Po chili wahania ruszył wprawo. Jeden zakręt, drugi - i nagle znów był na portierni, tym razem nowoczesnej. Szerokie drzwi, automatyka, światła i szmery bajery 21 wieku. Podszedł do recepcjonisty.
- Kovalik, anestezjolog. Gdzie macie blok?
- Witam. Czekaja juz na pana, proszę isć wzdłuż czerwonej lini - wskazał podłogę.
Tym razem poszło jak nalezy. Blok, powitanie, przebieralnia, szybko sprawdził pacjentów, na szczęście na liscie nie było duzo do roboty. Zaczęli pierwszą operację.

- Pan, panie kolego, z daleka?
- Z Polski.
- O, to kawał drogi od domu! - jowialny, gruby chirurg promieniował patriarchalnym autorytetem. -A na długo u nas? Podoba się Kornwalia?
- Na trzy miesiące. Podoba - odpowiedział wylewnie, zarażony atmosferą Kovalik.
- No to, miłego pobytu! - chirurg zaczał myć potylicę pacjenta.
Kovalik zajął się swoją robotą. Zazdrość go żarłą, gdy patrzył na anestezjologiczną maszynke - w takiej dziurze mają Primusa? By ich jasna cholera. Żadnych pokręteł czy guzików, cała obsługa sprowadzała sie do ustawenia parametrów na dotykowym panelu. Na szczeście pracował na jego poprzedniku, Tytusie, w zasadzie prócz kolorowego ekranu i kilku wykresów obrazujących przepływy gazów, nie było większych różnic. Chirurg pracował nad jakaś kostna wyroślą na czaszcze, Kovalik piate przez dziesiąte rozumiał, że domaga się jakiegoś specjalnego wiertła, którego nie ma w szpitalu, jego pielęgniarka wyszła zaraz po indukcji, druga poleciał szukać rzeczonego wiertła i na sali został tylko jowialny, narzędziowa i on sam.
- A może to? - narzędziowa wyciągneła w stronę chirurga wiertarkę z włożonym czymś, co zywo przypominało wiertło do drzewa fi 25.
- Przecież ja mu nie zamierzam trepanować czaszki, tylko wyciąć nmaluśki kawałek - jowialny stracił jowialnośc na rzecz bezdyskusyjnej władczości. -Gdzie ta druga?
- No, poszła i szuka...
- A, dawaj, spróbujemy...

Jowialny zajał się wierceniem, szamotał się z mimośrodowo założonym wiertłem, narzedziowa próbował ustabilizować latającą z prawa na lewo głowę, Kovalik patrzył na to z rosnącym niepokojem. Toż zaraz mu łeb urwą... Twarz chirurga pod wpływem wysiłku zrobiła się blada i spocona, grymas wykrzywił mu wargi, rzężenie wiertarki wgryzającej sie w kostną narośl przywodziło na myśl dźwięki wydawane przez umierającego astmatyka, ekran Kovalika rozjarzył się alarmem, najwyraźniej jego pacjent zbuntował sie przeciwko takiemu traktowaniu. Dołożył znieczulenia, ikątem oka zauważyl jak długie na dobrych piętnaście centymetrów wiertło pokonało w końcu kość i wpadło po rekojeść do czaszki. Chirurg wyszarpnał go jednym rychem i rozglądnął sie nerwowo.
- No - tubalny głos rozszedł sie wokoło - to mamy po kłopocie. Teraz tylko zaszyjemy, i czas na następnego!
Kovalika zatkało. Toż facet w czaszcze powinien mieć bitki mielone... A raczej tatara z mózgu... Spojrzał na monitory, tętno, ciśnienie, wszystko w normie... cholera, przecież widział jak ten nadęty grubas wpakował w mózg piętnaście centymetrów wirującej stali!
- Troszkę krwawi - chirurg, z szybkością cinkciarza liczacego dolary, wymieniał białe gaziki na zakrwawione, w końcu zirytowany pełnym wyrzutu wzrokiem Kovalika, zapytał, wskazując monitor:
- A to co?
Kovalik obrócił sie odruchowo, spojrzał na ekran, wszystko było jak przedtem, gdy wrócił wzrokiem do pacjenta, gruby właśnie zaczynał zaszywać skórę. Kovalik poczuł lodowate mrówki na plecach. Dziesięć minut później chirurg skończył, narzędziowa zgłosiła brak jednego gazika, ten lekceważąco zignorował doniesienie, twierdzac, że pewnie sie pomyliła, albo gdzieś się coś zlepiło i dumnie wymaszerował z sali. Kovalik wyłączył gazy i w myślach zaczał pisać wyjaśnienie z wypadku dla koronera.

- Będe potrzebował dla niego miejsca z respiratorem na intensywnej terapii - powiedział słabym głosem do swojej pielęgniarki. -Może pani sprawdzić, czy maja miejsca?
Spojrzała na niego zdumiona.
- Tego? A po co?
- Bedziemy mieli problem z obudzeniem - odpowiedział, nie wdając się w szczegóły. Pielęgniarka wyszła z sali i został sam, nie licząc swojego podopiecznego.

Pacjent otworzył oczy i wyjął sobie sam maskę krtaniową.
- Tto jusz? - zapytał nieco niewyraźnie, usmiechając sie do Kovalika.
- Już - nic lepszego nie przyszło mu do głowy. Wyłączył monitory i założył maskę z tlenem. Ostatecznie niedotlenienie może uszkodzić mózg.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Wichrowe doliny 3

Kovalik siedział nieprzytomny na krześle, większość jego energii pochłaniała walka z ziewaniem. Siedząca naprzeciwko miła, w średnim wieku dziewczyna, opowiadała mu o szpitalu i jego zwyczajach. Wszystkiemu winna była noc. Po kilku godzinach walki z ruchem lewostronnym Kovalik był zupełnie padnięty. Zainstalował się w malutkim pokoiku - co w zasadzie sprowadziło się do wniesienia walizek i zdjęcia ubrania - po czym zapadł w sen. Śniły mu się zupełnie nieprawdopodobne dworce, na których musiał się przesiadać, uciekały mu pociągi, samoloty, wszystko było nie tak - i nagle, ni stąd ni zowąd, obudził się. Rzucił okiem na zegarek - 2:22. Zza okna dochodziły szeleszczące dźwięki, jakieś stukania, skrzypienie otwieranych pudeł czy czego tam... Wstał bezszelestnie i spojrzał na zewnątrz. Dziwny, mały, chudy facet grzebał w śmietniku. Wyjmował z kontenerów worki  i metodycznie sprawdzał zawartość. Rama, o którą opierał się Kovalik, zaskrzypiała. Facet zamarł, podniósł głowę, spotkali się wzrokiem. Poczuł się nieswojo. W tym momencie w głowie rozległ się szept Trevora - "Uważaj...". Cofnął się i odruchowo popatrzył na jaszczura, już w trakcie ruchu głową zdając sobie sprawę z bezsensu czynności. Toż w pokoju ciemno było choć oko wykol.
- Uważaj - niby na co?
Nie doczekawszy odpowiedzi, sprawdził, co dzieje się za oknem. Pokurcz gdzieś zniknął, za to na wielkim worku śmieci siedziała potężna mewa. Widząc Kovalika, przekrzywiła głowę, wydała z siebie upiorny wrzask, przy którym ryki marcowych kotów wydały się być szczebiotem słowika i wzbiła się w czarne niebo.
- Na co niby miałem uważać? Panie gadzinowaty?
- Śpij. Na nic. - Poczuł, jak Trevor mentalnie obrócił się do niego dupą i zasnął. Zeźlony, próbował tej samej sztuki, ale za nic nie chciało mu wyjść. Wiatr co jakiś czas szarpał ościeżnicą, drzewa szumiały, rozrzucone śmieci tłukły się niemiłosiernie, w końcu nie zważając na mikroskopijną kubaturę pokoiku, zamknął okno. Dzięki czemu rano wstał nieprzytomny, z uczuciem, że mózg obumarł mu z braku tlenu.

- Pójdziemy teraz do biura i wydrukujemy doktorowi przepustkę, a potem pokażę szpital. Po południu doktor ma listę na ortopedii.
Poszli. Budynek był z gatunku Hilton wita. Stal, szkło, duże przestrzenie, masa światła. Podziemnym przejściem, w którym ruch był jak na Krupówkach w sezonie, przeszli do kolejnego budynku. Tu Kovalik miło się wyszczerzył do kamery, pass został wydrukowany i tym razem już jako pełnoprawny członek zawodowej społeczności szpitala, ruszył za swoja przewodniczką. Okazało się, że karta spełnia nie tylko funkcję dowodu tożsamości, ale także jest wyposażona w magnetyczny pasek, otwierający drzwi "tylko dla personelu". Jak opowiem u siebie na wsi, to za cholerę nie uwierzą. Jak w filmie o Bondzie...
- A tutaj jest blok chirurgii ortopedycznej. Ma pan listę od trzynastej, ale może pan wejść i się zorientować gdzie i co.
Dziewczyna pożegnała się i tyle jej było. Hm. Kovalik przeciągnął kartę i wszedł do środka. Pusto. Wychylił się za załom - długi, oświetlony równomiernie korytarz, pomalowany na sterylny, jasnozielony kolor. Czyli klasyka. Z ogłoszeń na tablicy przy drzwiach doczytał się w końcu, że pielęgniarki przywożące pacjentów proszone są o zadzwonienie i czekanie na personel bloku. Gdzie jest.. a, tutaj. Zadzwonił. Po kilku minutach usłyszał dziarskie kroki i zza załomu wyłonił się wielki, brodziaty facet.
- Taak?
- Dzień dobry. Jestem waszym nowym anestezjologiem - Kovalik podsunął pod nos swoja przepustkę.
- Aaa, słyszałem - uśmiechnął się brodziaty. -Pokażę, gdzie przebieralnia.

W chirurgicznych ciuchach poczuł się zdecydowanie na swoim miejscu. Znalazł 13 salę i wszedł do anestezjologicznego. Pusto. Za drzwiami ujrzał ruch na sali operacyjnej. Korzystając z okazji przyglądnął się maszynce. O, nawet znajomo wygląda. Usłyszał skrzypnięcie.
- Witam - szeroki uśmiech młodego człowiek szybko się wyjaśnił. Mianowicie czekał na Kovalika, więc jeżeli może mu zostawić pacjenta, to on właśnie znika. I znikł. Nieco oszołomiony, wszedł na salę. Chirurg coś tam grzebał w ręce, instrumentalna wpatrywała się w pole, pacjent spokojnie oddychał... trzydzieści razy na minutę... Kovalik sprawdził parametry i go zatkało - to tak się znieczula w wielkim świecie? Nie namyślając się długo, przełączył na automat, dołożył fentanylu i chwile później pacjent przestał się szarpać. Tętno spadło, ciśnienie i dwutlenek też... i nawet tlen wzrósł... Ech, Szefa tu brakuje - z nostalgią westchnął Kovalik. Wyrżnął by osła trepem w czerep i by się skończyły eksperymenta na żywej tkance narodu...
Chirurg założył opatrunek, na sali pojawił się anestezjologiczny pielęgniarek, którego Kovalik już, już miał opierniczyć za wychodzenie w czasie zabiegu, ale widząc jego pewne ruchy, zrezygnował. Może tu jakoś inaczej jest? Okazało się, że dużo bardziej inaczej. Parę chwil później rozpuszczał leki, nabierał w strzykawki, zakładał wkłucie, podawał leki, usypiał, wentylował, intubował - a pielęgniarek albo trzymał pacjenta z a rękę i tłumaczył, jakiż to on - ten pacjent - jest zajebiście dzielny, albo odkreślał kolejne ptaszki na kolejnych kartach w historii choroby. W dodatku szpital miał przedziwny protokół bezpieczeństwa - przed każdym zabiegiem wszyscy na głos przedstawiali się, kto zacz, chirurg ze swadą opowiadał co zrobi oraz czego nie zrobi, a także co zrobi gdy mu nie wyjdzie robienie, pielęgniarki liczyły w głos narzędzia i chusty, co przywodziło na myśl modlitwy buddyjskich mnichów, on sam musiał opowiedzieć o przeszłości i przewidywanej przyszłości pacjenta, a wszyscy gremialnie do kupy sprawdzali po piętnaście razy typ i stronę operacji. O ile na początku Kovalik z niejakim podziwem spoglądał na swoich towarzyszy, o tyle przy trzecim pacjencie stwierdził jedynie, że jest Kovalik, pacjent jest OK, nie przewiduje nic złego - a monitory ma jakie mieć powinien.
W końcu zapuścił ostatniego pacjenta z listy i z ulgą zasiadł przy maszynce. Znów jego pomagier znikł, narzędziowa wślipiła się w pole, chirurg zaczął grzebać, a on sam popadł w letarg. Nagle z monitora zaczęły dochodzić dzikie piski, włączyły się alarmy, najpierw tachy, potem migotania komór - leniwym pstryknięciem wyłączył wszystko, pulsoksymetr miarowo pikając pokazywał, że musiała zgłupieć któraś z elektrod. Z powrotem zapadł w letarg, myślami leniwie krążąc wokół nadchodzącej kolacji. Za oknem rozwrzeszczały się mewy. Zaszumiał wiatr, zrobiło się ciemno. Spojrzał na ekran i zdrętwiał. Równe, płaskie linie EKG i pulsu postawiły mu włosy na karku.
- Oż, kur... - zwerbalizował swoje zaskoczenie. Na sale wpadł jego pielęgniarek, niosąc w dłoniach coś, co wyglądało jak... nocnik? Kovalikowi odebrało mowę. Z uczuciem, że traci czas, że powinien masować, dawać leki i co tam jeszcze stało w protokole ERC, patrzył, jak pielęgniarek otwiera okno, zakłada nocnik na głowę, z jego ust wydobył się niski, na progu słyszalności, pomruk - mewy zamikły, jedynie wzmożony łopot skrzydeł wskazywał na masową ewakuację...
- I jak sie panu podoba Kornwalia? - ton luźnej konwersacji chirurga wybił Kovalika z marazmu. Rzucił się do pacjenta, kątem zarejestrował wzorcowe parametry na monitorze i wyhamował, trzymając już ręce na klatce. Co jest, do cholery... Na wszelki wypadek sprawdził puls, zmierzył ciśnienie. Wszytko grało jak w Krakowskiej Filharmonii. Za jego plecami, przy zamkniętym na głucho oknie, stał pielęgniarek i zawzięcie odkreślał kolejne ptaszki w kolejnej karcie...
- Bardzo ciekawe miejsce, doktorze...
- Ciesze się, że sie panu podoba - rozpromienił się pod maską chirurg i wrócił do grzebania w kończynie.

Wieczorem chciał o tym porozmawiać z Trevorem, ale po jaszczurze została tylko kupka ogonków po marchewkach. Zrujnuje mnie - pomyślał Kovalik. Zjadł samotnie kolacje i położył sie do łóżka. W jakiś sposób czuł się zaniepokojony nieobecnością Trevora, choć patrząc obiektywnie, należało się bać raczej o jego potencjalnych przeciwników. W końcu zostawił mu uchylone okno i zapadł w sen.

Z jednego kieratu wpadł w kolejny: znowu śniły mu się pociągi.

niedziela, 7 sierpnia 2011

Wichrowe doliny 2

Monotonny szum silników uśpił w końcu Kovalika. Przez pierwsze pół godziny lotu w jego skołatanym mózgu zapalały się czerwone lampki pt. dokumenty! paszport! kontrakt! otwieracz do konserw! aż wreszcie powiedział sobie dosyć. Ostatnie trzy miesiące były okresem napiętych działań, rozwiązywał umowy, gdzie mógł brał bezpłatny urlop, ugadał sąsiada, by zaopiekował się jego szopą na skraju polany, odwiedził Londyn na jedno krótkie popołudnie, by sfinalizować rejestracje w Brytyjskiej Radzie Lekarskiej - słowem, doświadczył ciężkiego kociokwiku organizacyjno - wyjazdowego. Wyatt w końcu uchylił rąbka tajemnicy, w kontrakcie który przysłał, widniała nazwa miejscowości do której leciał. Kovalik natychmiast sprawdził rzecz na mapie - Google długo myślał, próbował wskazać lokalizację w Nowej Zelandii, w Stanach aż w końcu na ósmej pozycji zaproponował Kornwalię. Sądząc z lokalizacji, koniec świata... Niestety, szpital nie zapewniał transportu, Wyatt wymigał się służbową podróżą do Transylwanii, kolej oferowała 7 godzinną podróż z trzema przesiadkami, ostatecznie, po potwierdzeniu, że szpital pokryje koszty, zdecydował się na wynajęcie samochodu. Co prawda natychmiast przed oczami stanął mu dzielny Griswold i jego wizyta w Londynie podczas wycieczki po europie, ale ostatecznie była to tylko i wyłącznie durna komedia. Oddzielnym tematem był Trevor. Jaszczur nie dał się przekonać, że w domu będzie mu lepiej i marudził aż otrzymał solenną obietnice, ze leci. Kovalik był pełen obaw jak go przemyci przez kontrolę, toż w Balicach nawet babci staruszce kazali zdjąć klapki japonki do kontroli osobistej - ale nie było najgorzej. Sympatyczna pani pogranicznik wybałuszyła się nieco na skan, przedstawiający piękny układ kostny gekona, jednak po otwarciu walizki Kovalik ze swadą opowiedział o swoim dawno nie widzianym kuzynie, kolekcjonującym gumowe repliki gadów do swojego mini parku jurajskiego. Na dowód złapał Trevora za ogon i parę razy postukał łbem w blaszany stolik. Na szczęście jaszczur wziął sprawę w soje ręce i jego spiżowe There are not the droids you are looking for kazało machnąć ręką pani pogranicznik i wrócić do swojej maszyny.
- Droids??!? - Kovalik z wytrzeszczem zerknął na idealną atrapę gumowego modelu jaszczura. W kolorze żółtym, co prawdopodobnie miało związek z marchewką.
- W takim jednym filmie widziałem - odpowiedział niezrażony Trevor. -A skąd pomysł, żeby mnie traktować jak tłuczek do mięsa, hę?
- Spanikowałem. Sorry.

- Hello, ser! - najwyraźniej tryskanie pozytywną domeną nie było tylko domena Wyatt'a. -Poproszę numer rezerwacji, prawo jazdy i kartę kredytową!
Dziesięć minut później szedł przez parking zapchany samochodami. Kontrolnie naciskał co jakiś czas guzik pilota, ale nie mógł wypatrzeć.. - o, jest! Zapakował z ulgą walizkę do bagażnika i wsiadł do samochodu. Cholera. Wysiadł, obszedł auto dookoła i wsiadł, tym razem z prawej strony. No to - do odważnych świat należy... Kluczyki, lusterko, boczne, skrzynia - dżzizzazz, gdzie jedynka? Spojrzał na grafik, aha. Czyli tak jak u nas. Pedały? Przyjrzał się krytycznie, wyglądało, że jednak gaz po prawej a sprzęgło po lewej. Czyli tu też po bożemu. Jakoś to będzie... Zdrowe łupniecie uświadomiło mu, że samochód jest znacznie szerszy  z prawej strony, za to z lewej znacznie węższy niż do tej pory. Kołpak cały? Cały. No to - jeszcze raz. Wyjechał na drogę, pilnując, by cały czas jechać po lewej stronie i na rondzie skręcił pod prąd. Na szczęście nie było nikogo. Wykonał przedziwne salto mortadele dookoła wysepki i otarł pot. Nic to, mamy nie więcej niż 120 mil. A przynajmniej tyle wskazywała nawigacja satelitarna. Po kilkunastu minutach poczuł się na tyle pewnie, że zaryzykował wyprzedzanie. Co prawda na dwupasmówce, ale jednak. Droga była szeroka, spokojnie wiła się pomiędzy niewielkimi wzgórzami. Nie jest źle. Faktycznie, cywilizacja.

Sto mil dalej nie był już taki pewien. Najpierw skończyła się dwupasmówka, potem pobocza, w międzyczasie jego nawigacja kazała mu wjechać w boczną drogę, a ta po kilku milach przeszła z asfaltowej w szutrową. W dodatku zaczynało się robić ciemno. Próbował namówić Trevora, by mu pomógł, ale ten zignorował go całkowicie. Po obu stronach drogi wznosiły się zielone ściany wąwozu porośniętego trawą, na szczycie których rosły gęste krzaki. Droga zwęziła się do jednego pasa, jedynie co 200-300 metrów konstruktorzy zaprojektowali mijanki. zwolnił do 30 na godzinę i z niejakim przerażeniem spojrzał na nawigację. Do celu jeszcze 12 mil... Powinien przeżyć... W tym momencie dojechał na wzgórze i ujrzał poniżej małe miasteczko. Turn left! zarządził miły głos z pudełka. Po kilku dalszych komendach Kovalik jechał wąziuteńką, ukrytą pomiędzy dwoma wysokimi murami, dróżką. Po namyśle stanął i złożył lusterka. Turn right! A niby jak - udarł się wkurwiony już całkiem na serio Kovalik. Widziałeś, bucu jeden, gdzie my jesteśmy? Toż tu rower będzie miał problemy!!! Nie zważając na protesty maszynki, pojechał prosto, modląc się, by droga nie okazała się ślepa. Uff. Jednak nie. Wróciwszy na cywilizowana drogę - co prawda szutrową, ale jednak cywilizowaną - wziął cholerstwo do ręki i powyłączał wszystkie możliwe opcje. Żadnych skrótów, dróg trzeciej kategorii - masz mnie prowadzić prosto do celu, ośle jeden! Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki po kilku minutach zmaterializowała się przed nim szeroka, asfaltowa droga. Jeszcze chwila i zza zakrętu wyłoniła się wielka tablica A&E ze strzałką w lewo. Uff. Czyli jesteśmy na miejscu.

- Dobry wieczór, ja tu klucze... doktor... na locum... dwa tygodnie anestetics...
Gość coś zagadał, czego Kovalik kompletnie nie zrozumiał. -Excuses me?
- Name. What - is - your - name - sir?
- Kovalik.
Facet przeglądnął szufladę dwa razy i stwierdził, że nie ma rezerwacji na takie nazwisko.
- Mogę? - Kovalik przeglądnął stertę kopert, jego była trzecia od góry.
- Aaa. Kołwajlajk. Sign here and here.
Nastąpiła droga przez mękę w trakcie której próbował zrozumieć, jak ma dojechać i w końcu wysiadł pod ponurym, obdrapanym budynkiem, przypominającym stare bloki na Kozłówku. Wział graty, sprawdził, czy Trevor nie wyemigrował z plecaka i wszedł do środka. Pokój 64, pokój 64... Hm... po kilku minutach zrezygnował i skierował się do drzwi, zza których dochodził ludzki głos.
- 64? - kudłaty blondyn podrapał się po głowie. - Może być na parterze, ale chyba raczej będzie na pierwszym piętrze. Wyżej bym nie szedł - na czwartym pokoje startują od numeru jeden.
I widząc zdziwienie na twarzy Kovalika, dodał z szerokim uśmiechem:
-  Welcome in Cornwall.

sobota, 6 sierpnia 2011

Wichrowe doliny 1

-Pociąg relacji Kraków Płaszów - Warszawa Centralna odjedzie z peronu czeciego o dziewiątej czydzieści!!!
Kovalik przyspieszył. Bez patrzenia na zegarek wiedział, że jego szanse na złapanie składu spadły do zera. Czując, jak zaczyna go boleć przepona, wpadł na schody. Przeskakując po kilka na raz, wznosił modlitwy do wszystkich niezajętych Bogów, by dźwięk, który słyszy nie był jego odjeżdżającym pociągiem. Może jednak nie? Jednak tak.
- Te młode teraz, droga pani, do zupełnie są do niczego! - krytycznie oznajmiła gruba gaździna swojej towarzyszce. -Nic, ino by spali do południa i pierdzieli w stołek!
Jej pełen zadowolenia wzrok oznajmiał wszem i wobec, że Kovalika zalicza do tejże właśnie grupy leni. I że, rzecz jasna, spotkało go to, co powinno. Zanim poziom tlenu w jego mózgu wzrósł do wartości wspierających funkcje mowy, poskrzypywanie kierpców ucichło w podziemnym przejściu.

Aż by to jasna cholera.

Na spotkanie umówił się kilka dni temu, nie było czasu by zamienić dyżury, ledwie zdążył podrzucić Trevorowi torbę marchewki. W zasadzie ostatnia doba jawiła mu się jak rozmazana smuga, gdzie pacjenci i niebieskie błyski świateł zlewały się z rykiem klaksonów kierowców, którzy szczerze, a od serca, wyrażali się na temat stylu jego jazdy. Patrząc na efekt, mógł im zaoszczędzić nerwów.

Pośrednik był miły aż do przesady, zapewniał Kovalika, że ma bardzo duże szanse otrzymania lukratywnej - jak podkreślał - pracy w Wielkiej Brytanii, że jest to niesamowita okazja, że miejsce to połączenie pępka świata z zielonym rajem na Ziemi. Tak naprawdę jego opowieści nie miały żadnego wpływu na decyzję - Kovalik miał już po dziurki polskiej służby zdrowia, żebraczej pensji i wszechobecnej kultury. Zaplanował wszystko z precyzją zegarmistrza i, można by rzec, prawie się udało. Gdyby nie ostatni akt w postaci znikających za zakrętem czerwonych świateł ekspresu.

-Przepraszam, kiedy następny do Warszawy?
-Za godzinę.
-Chciałbym przepisać bilet.
-Nic nie trzeba przepisywać. Bilet jest ważny, tylko miejscówkę musi Pan dokupić.
-Dziękuję. A macie tu jakiegoś fryzjera?
Kobieta w okienku spojrzała na niego jak na kosmitę. -Fryzjera? Panie, ja bilety sprzedaje...
Mimo doskonałości planu Kovalik nie zdążył się pozbyć z głowy swojego ostatniego wygłupu - pomarańczowego jeża a'la Rodman. Nie specjalnie przejmował się tym, co ludzie o nim mówią, ale nie miał złudzeń co do szans dostania pracy z jaskrawą żarówą na łbie. Kurcze, gdzieś tu powinien być golibroda... O! Jest! Zakład był stary, szyld wisiał krzywo, cześć liter odkleiła się i napis oznajmiał tajemniczo "...oli..da".
- Dzień dobry! - prawie że radośnie rzekł do starszego mistrza. -Pan da radę skrócić?
Starszy jegomość spojrzał sceptycznie na halogenową marchewę i bez słowa wskazał fotel. Kovalik rozsiadł się i zamknał oczy.

- Oż, kur... - wyrwało mu się. -Panie szanowny, toż miał pan skrócić!!! - Z lustra naprzeciw niego wpatrywał się przerażony, łysy facet. No, może nie całkiem łysy, mistrz zostawił jakieś trzy czwarte milimetra, ale biorąc pod uwagę szatynowate włosy Kovalika, efekt był taki sam.
- Tak jest. Łaskawy pan życzył sobie skrócić.
- Ale nie na łysą pałę!!!
- Na łyso trzeba użyć brzytwy. Łaskawy pan reflektuje?
- Na łyso? A co też... Cholera - jak ja teraz wyglądam!!!
- Trzeba było mówić, ze łaskawy pan życzył sobie wyrównać włosy. Siedem pięćdziesiąt.

Warszawa napawała Kovalika lękiem pierwotnym. Przypadkowa zabudowa, brzydkie budynki i ogólny chaos skazywały go na taksówki. Wsiadł do pierwszej z brzegu i podał adres.
- Panie, pół dnia stoję, żeby kurs za dychę zrobić?
- A gdzie to jest?
- Pójdzie pan prosto, w prawo...
Po trzecim skręcie Kovalik zrezygnował z dalszych wyjaśnień. -Cokolwiek by nie wyskoczyło, dorzucę dwie dychy.
Ruszyli.

Good morning, doctor!!! - ucieszył się na jego widok młody, szczupły jegomość, który czekał w foyer wielkiego, błyszczącego chromem i szkłem, hotelu. Energia waliła z niego jak z elektrowni Fukushima. -Hope you've had a good journey!
Jego entuzjazm od strzału wnerwił Kovalika. Coś tam wydukał w ramach przeprosin za spóźnienie, tłumacząc się obowiązkami i poszli schodami do sali konferencyjnej. Tu niestety nie dało się dalej trzymać czapki na głowie - Kovalik bez mrugnięcia okiem odsłonił swoją łysą pałę i usiadł przy zielonym stole, na przeciw pięcioosobowej komisji. Zaczęła się droga przez mękę. Jego rozmówcy posługiwali się jakąś przedziwna odmianą angielskiego, mającą w podstawach spożywanie pierogów śląskich. Gdzie tylko mógł, robił pewną minę i uśmiechał się ze zrozumieniem, nieliczne strzępy zdań, których sens załapał, komentował kulawym angielskim. Ogólnie starał się robić dobre wrażenie.

Pociąg kołysał miarowo. W ramach twardego postanowienia poprawy Kovalik zakupił na centralnym Times'a i nie popisując się wcale to a wcale, czytał go ostentacyjnie. By powetować sobie straty moralne, kupił bilet w jedynce. Nie miał większych złudzeń co do swojego występu, dodatkowo chłód wyziębionego łba, brutalnie obdartego z resztek owłosienia, nie dodawał pewności siebie. A jebał ich pies.
- Przepraszam? - starszy jegomość, siedzący po przeciwnej stronie spojrzał na niego ze zdumieniem.
Kovalik uśmiechnął się przepraszająco i zamachał rękami. Nie chciało mu się tłumaczyć ze swojego nerwowego tiku, który objawiał się przemyśleniami na głos.

- Hello? - z niejakim niepokojem powiedział do słuchawki, widząc dziwny numer na wyświetlaczu.
- Wyatt Earp. Kovalik?
- Yes.
- I have a good news! - Wyatt był zupełnie nieangielski. Pomijał wszystkie hałaje i hałduje, przechodząc natychmiast do rzeczy. -You've got this contract! Time to get packed!
Kovalikowi odebrało mowę.
- Hello? Are you there?
Tak, tak - jest, rozumie, poprosi o konkrety na emila - od kiedy, na ile, za ile.
W końcu odłożył słuchawkę i spojrzał na Trevora.
- Chyba będę ci musiał kupić stodołę tych marchewek. Tak na marginesie - co ty do cholery z nimi robisz, pędzisz na nich wódę?
Od czasu spotkania w lesie Trevor wyraźnie oklapł. Leżał całymi dniami na słońcu, a gdy padało, właził do klatki i ostentacyjnie trzaskał drzwiczkami. Kontakt z nim był praktycznie żaden. Jednak tym razem spojrzał na Kovalika i w jego głowie rozległo się znajome brzmienie spiżu.
- Długo?
- Miesiąc. Prawdopodobnie.
- A gdzie?
- Do Anglii.
- Weź mnie ze sobą. - mimo formy nie była to prośba.
- Zwariowałeś? Jak ja cie upcham do samolotu?
- Nikt nie zauważy. Weź.
- No - dobra - wzruszył ramionami. Co było robić.
Za oknem rozpościerała się panorama jesiennych gór, drzewa miały praktycznie wszystkie możliwe kolory, brakujący niebieski uzupełniało niebo. Wciągnął głęboko powietrze i ni to do siebie, ni to do Trevora, rzekł cicho:
- No to - jedziemy...

piątek, 22 lipca 2011

Jak wyglada pobudka o 4 nad ranem

Ada, czy to wypada

Z czego śmieją się tubylcy:

To, co najbardziej kocham w lecie to krótkie spódniczki i skąpe topy - choc musze przyznać, że wyglądam w nich nieco ciotowato.

Po tragicznej smierci kaskadera, rzecznik firmy "Ludzka Kula Armatnia" wydał oświadczenie: "Jesteśmy pogrążeni w rozpaczy. Nie wiemy, gdzie znajdziemy drugiego o tym samym kalibrze".

Mój syn został dzisiaj wyrzucony ze szkoły za to, że pozwolił jednej z dziewcząt z jego klasy wymasowac mu ptaszka. Wziałem go na poważną rozmowę: "To już trzecia szkoła w tym roku! Musisz przestać, zanim całkiem zabronią ci uczyć!!!"

Własnie byłem na dżimie - maja kapitalną maszynę. Używałem jej tylko pół godziny, bo zaczałem czuć się niedobrze. Ma wszystko: KitaKaty, Marsy, Snickersy, Crispsy i takie płaskie, czerwone, których nie znam.

Pytanie: czy w UK jest za dużo imigrantów?
17% respondentów odpowiedziało tak, 11% że nie a 72% nie zrozumiało pytania.

Kolejne jest nieco... nieprzetłumaczalne. Dla wyjaśnienia: określenie "nutty like a fruitcake" znaczy mw. tyle co "kompletny oszołom".
No to - do boju.
Książe Wiliam says he doesn’t want the traditional fruit cake at his wedding.
Książe Filip says he doesn’t give a toss, he’s still going.

Murzyn wraca do domu, wchodzi do kuchni - a tam jego syn siedzi usmiechnięty od ucha do ucha. "Co się szczerzysz?" "A, kochałem się z sąsiadką” (w zasadzie w oryginale jest "wyd.... sąsiadkę"...). "Hm. Mam nadzieję, że coś założyłeś?" "Yep - odrzekł synek - Kominiarkę!"

Oglądałem Simspsonów - co za stek bredni! Kto w obecnych czasach dałby zarządzać Żółtkom elektrownią atomową!

Myślałem, że znalazłem idealny program dla mojej żony. Niestety, okazało się, że to "Ktokolwiek widział - ktokolwiek wie".

Koszty życia wzrosły tak dramatycznie, ze moja żona zaczęła uprawiać ze mną seks - nie stać jej nawet na kupno baterii.

Wpada gość do Pomocy Społecznej: "dzwonię na 08001730 przez dwa dni - czego nie odbieracie!!!" Miła dziewczyna odparła: "To godziny przyjęć w naszym biurze, ośle jeden..."

Jakiś skurczybyk ukradł mojej żonie majtki z suszarni. Nie tyle szkoda jej majtek, ile 12 spinek do wieszania prania...


I niech mi ktoś powie, że się czymkolwiek różnią od nas.

czwartek, 21 lipca 2011

Walczył jak lew

Są na tym świecie ludzie zorganizowani, co to nawet do toalety idą z instrukcja GTD „Siedem punktów jak szybko i higienicznie zrobić kupę”

Szczęśliwcy.

Żadnych wątpliwości, żadnego wahania: napisane, że siadamy na deske, to siadamy.

Ciekawym, co robia w toaletach rosyjskich typu „Woda idut!!!”

O takiej toalecie opowiedział mi mój przyjaciel, jeszcze na studiach. Los rzucił go gdzieś na Kakuaz, a dokładniej do toalety składającej się z dziury w ziemi i dwóch miejsc na stopy. W trakcie dumania usłyszał nagle zacytowany okrzyk i dziwny łomot a nastepnie woda podbarwiona fekaliami wlała mu sie do butów. Później się dowiedział, że po ostrzeżeniu należy wyjść z ubikacji. A dźwięki, które słyszał, pochodziły od ludzi rzucających się w pośpiechu na ściany i drzwi.
.

Przyznaje, do toalety chadzam nieprzygotowany. I nie wszystkie obowiązki załatwiam - excuses moi - w czasie. Ale dramatycznie nie lubię wracać z urlopu do kupy - nomen omen - papierów. I stąd siedzę właśnie i walczę z materią. Apraisal zrobiony i wysłany. Co prawda spotkanie z moim kontrolerem mam dopiero w połowie sierpnia, ale lepiej być przygotowanym. Tym bardziej, że profesjonalny apraisal dla doktorów zmienil się w tym roku za sprawą relicencingu. Mianowicie GMC - czyli General Medical Coucil - walczyć zaczął z wtórnym matołectwem. I wymyslił, że każden jeden konował co pięć lat będzie wzywany do kwatery głównej - jak oni to mają zamiar zrobić, nie mam bladego pojęcia - i zdawał sprawozdanie ze swojej działalności. Czy sie sprawował dobrze, uczył, paciorki mówił i czyścił paznokcie. W związku z tym zmieniono wzór owegoż apraisalu, żeby go do wytycznych dostosować. Zrobiłem to wczoraj - matko jedyna... Ręce opadają. Gdyby ktoś był ciekawy, to linek do dokumentu pt. jak to zrobić jest tutaj. W zakresie czterech domen mamy dostarczyć dowody, ze jesteśmy zorganizowani, naumiani, mili, i ogólnie zajebiści. Zgroza.

Następnie doszło do walki z modułami auto-nauczania. Jak korzystać z komputra, jak nie bullingować kolegów ani, broń Panie, ich nie harassmentować seksualnie, jak nie być rasistą, jak zabezpieczać dane. Szczególnie to ostatnie bardzo mi sie podoba w świetle IE 6.0 używanego przez moją firmę.

O czym przypomniał mi polski bank, nie pozwalajac na zalogowanie.

Na jutro zostało jeszcze audyt. Ogólnie bedzie o tym, które trucizny mniej trują - na podstawie sześciomiesięcznej obserwacji miałem ocenić ilość zarzyganych pacjentów. Ku mojemu całkowitemu niezdumieniu wyszło, że po TIVA’ie zerzygał sie jeden a po gazach dwunastu. Wykonałem kawał solidnej, rzetelnej i nikomu niepotrzebnej roboty. Czuję się tak - hm - komfortowo. Że jednak nasi wielcy w wielkich książkach prawdę piszą.

A potem dwa tygodnie z dala od własnego zakładu.

Zdrowie psychiczne - najważniejsze.

środa, 20 lipca 2011

Jedna banda

Gdyby sie tak poważnie zastanowić, to lekarzowi najbliżej chyba do mechanika samochodowego.

Za wyjątkiem ortopedów - tym bliżej do drwali.

Pośtura, paluch wsadzi - i już udaje, że wie. Wie co dolega, co naprawić - a przede wszystkim ile skasować. Porównanie jednakowoż nie jest tak okrutnie płaskie, jakby się na pierwszy rzut oka zdawało. Rozmyślając głęboko - a filozoficznie - zboczyłem hen, aż do czasów mojego pierwszego samochodu, co to mi go ancestor na słub sprezentował. Był to Ford Fiesta.

Co znowuż technika skojarzeń dowolnych przywołuje na myśl nieco rozochoconego Kota, wrzeszczącego do ponurego Osła: Chodź, amigo!!! Zrobimy sobie fiestę!!! Znajdziemy ci jakąś... kobyłkę...

Starość nie radość.

Wracając do Forda. Byłaż to maszyna urodziwa nad podziw. Primo - złota. Secundo - szyberdach miała. W tertio zawiera się wszytko to co miała niezepsute. A trochę tego było - choć niestety, nie wszystko. Ancestor z rozpędu jakowegoś chyba zapłacił był jeszcze za remont silnika - ponoć po jego rozebraniu pomiędzy tłok a cylinder można było palec(!) wsadzić, stąd ledwie się załapał na szlif C - i zostałem dumnym a szczęśliwym posiadaczem Złotego Szerszenia.

Widzieliście „Skarbonkę” z Hanksem? No właśnie...

Przeciętnie raz w miesiącu byłem w warsztacie. Jeżli nie odpadały koła czy rury to zacierały się tarcze albo tłoczki. W ciągu pierwszego roku wymieniłem chyba wszelkie możliwe części. Szrotowisko na Cyhrli znam jak własną kieszeń. Żeby nie być gołosłownym: tarcze, tłoczki, gaźnik, sprzegło, tylny most, przednie zawieszenie, nawet siedzenia...

Strasznie mnie na dygresje dzisiaj bierze - tym razem z powodu piosenki co to głosiła, że:
Hej na wysokiej Cyhrli
Coś sie tam tirli pirli.

Prosze nie pytać.

Jadąc na tą cholerną Cyhrle miałem okazje rozmawiać z policjantem. Który to zatrzymał mnie nie wiem dlaczego - ale dał mi mandat 200 złotowy (na stare pieniądze to nie był majatek, ale jednak) za brudne tablice. Zaraz po tym jak ja mu powiedziałem, żem jest służba zdrowia, a on mi, że wczoraj na IP zapłacił 1000 PLS - polskie stare - za przyjęcie babci staruszki do szpitala.

Prawo i sprawiedliwość w najczystszej postaci.


Wracając do mojego Forda: miałem cały czas nieodparte wrażenie, ze mój mechanik naprawiając mi jedno - psuł coś innego. Ponieważ nic nie mogłem udowodnić, za namową kumpla przeniosłem sie do podmiejskiego warsztatu, gdzie nie tylko można było pogadać z mechanikiem w czasie naprawy, ale też wypić, a nawet i zakąsić.

I tu dochodzimy do sedna - z doktorami jest tak samo. Nie mówię tu rzecz jasna o zakąszaniu a o wynajdowaniu - o ile nie prokurowaniu - problemów. A skąd myśl tak odkrywcza wpadła mi do łba? Ano, po dwóch tygodniach końkuleje'owania nawet anestezjologiczny łeb zakuty zrozumie, że chyba coś jest nie tak. Korzystając z obecności dochtora od młotów i pił zagadałem grzecznie, czy by mi na nózię nie spojrzał fachowym okiem.

Grzeczny byłem podwójnie, bośmy się łońskiego roku mało nie pozabijali nawzajem w temacie „Cisza czy 100dB heavy metal - wpływ kojących dźwięków na kulturę pracy bloku operacyjnego”.

Żeby wątpliwości nie było - ja metalu nie słucham.

No, chyba, że po bani.

Dużej.


W sumie wiedziałem, że mnie wyśle na rtg, zwane tu eksrejem, alem jakoś tak osowiał, jak mi jednak kazał. Patrzę na ekran - nie trzeba być producentem rakiet, żeby zobaczyć złamaną kość śródstopia. Piątą. Ożeszkurwasz. No i co? zapytałem jak każdy debil, co to oczekuje cudów. Ano nic. Westchnął głęboko i czarno na białym mi napisał: 4 do 6 tygodni bucika ortopedycznego.

Jak się powiedziało a, trzeba potem powiedzieć beeee. Byle nie za głośno. Polazłem do dżipa, coby się poprosić o ów bucik. Pokazałem ładnie zaświadczenie, że nózia złamana, pani w recepcji poparzyła współczująco i zapisała mnie na wizytę - za tydzień.

No i co - nie mam racji? Strach pójść - bo zawsze coś wynajda. A potem zapiszą cię na środę, bo ”Panie, sam Pan widzi, wszystkie kanały zajęte..."

PS. Zapomniałem dodać, że szyberdach był po to, żeby się z niego lała woda na fotel kierowcy. Chyba, że prawie nie padało.

środa, 13 lipca 2011

Wycieczka do Krasnojarska

Niemoc wiosenna mnie dopadła, cy cóś... Literalnie nie chce mi sie chcieć. Do tego po krótkim okresie przestoju zakładzik ruszył pełna parą - i w ciągu trzech dni wyorałem 35 godzin. Próbowałem im nawet wytłumaczyć, co to znaczy Stachanowiec, ale ugrzęzłem gdzieś pomiędzy kopalniami a przodownikami opracy.

Mojego milusińskiego chirurga przenieśli na środy. Dzięki czemu nie zatruwa mi końca tygodnia tylko jego środek. I coś w nim takiego jest, że jak nie on spartoli - to się samosię. Przyszedł młodzian dzielny, co to przepuklinę chciał sobie naprawić. Czasu nie było na zabawki, więc techniką starą dziubłem go czule w okolicy miednicy. Blok zadziałał bardzo dobrze - oprócz wszystkich nerwów zaopatrujących okolicę przepukliny, znieczuliło mu też te od nogi. Po czym dwie godziny po zabiegu wstał, nózię mu zegło i ratując się przed upadkiem urwał coś w nadgarsku biednej Kzysi, co to nieopodal stała. W sumie spędził z nami 10 godzin, co jak na diabetyka bez tabletek stanowi całkiem ciekawy wynik. W dodatku cukier miał 12,5 - muszę sobie porozmawiać z preassessmentem za pomoca niebieskich kart, bo mnie towarzystwo zaczyna wkurwiać. Niby mówię, powietrze się wydobywa z dzioba, nawet dźwięki słysze - i nic się nie dzieje. Mam wrażenie, jakby na dole siedziały panie sklepowe - bez obrazy. Ja się na sprzedawaniu nie znam.
Do tego trzynasty - więc jedna się zbudziła uśmiechnięta, ale kilkanaście minut później wyła jak potepiona, do tego ten blok zupełnie nieprawdopodobny - gdzie ja mu te cholerną igłę wbiłem, w kanał???; choć wtedy miałby obie nóżki bardziej. A teraz kanalarz nie może skończyć listy. Znowuż wyjde Bóg raczy wiedzieć o której. Ech...

Na egzamin na członak parti przyjechał z dalekiej rubieży do Moskwy dzielny maładiec. Szczerość mu z twarzy biła, więc przewodniczący, by sprawy nie przedłużać, zapytał, kto też wisi za nimi na portrecie. Maładiec popatrzył na Lenina i usmiechnął się jedynie kręcąc głową. Zdumiony przewodniczący wskazał kolejno Marksa i Engelsa - i również nie dotrzymał nic ponad niesmiały usmiech i wzniesienie brwi. W końcu odchylił sie na krześle i z niedowierzaniem zapytał:
- Towarzyszu, a skąd wyście się tu wzięli?
- Z Krasnojarska!
Na to zza pleców przewodniczącego doszło głebokie westchniecie jednego z członków komitetu:
- A jebnąć tym wszystkim i jechać do Krasnojarska...

czwartek, 7 lipca 2011

Historia niebieskiej ciżemki

Dawno, dawno temu, pojechałem do Romów swoją karetką. Gdzieś to opisałem w Historiach Woźnicy. Gdyby ktoś nie pamiętał - miła, sielska atmosfera na klatce schodowej, głęboki półmrok walczył o lepsze z lodową zjeżdżalnią i w ostatecznym rozrachunku straciłem czujność. Sanitariusz, z którym współpracowałem, nie pozwolił mi kląć za bardzo, zapakował złamaną nogę w opatrunek i zawiózł na prześwietlenie.

Do tej pory się zastanawiam po co komu zjeżdżalnia na klatce. I nawet mam pewne podejrzenia, jakiego płynu użyto na budulec.

Potem pojechałem do Egiptu. Ancestor sie poczuł coby mnie ratować od alkoholizmu pocieszycielskiego i wywiózł do wód. Słonych wód Morza Czerwonego.

Z tym jest tak samo jak z klasyfikacją kierowców: każdy kto jeżdzi wolniej od nas, to dupa, a ci, co nas wyprzedzają, to nieodpowiedzialni debile.

Dalszą cześci też juz opisałem - wpierniczony niemożnością nurkowania w gipsie, za pomocą przewidująco zabranego sekatora ogrodniczego rozprułem gipsik, podpisałem formularz, żem jest zdrowy - i wykonałem plan pieciu dni nurkowych. Pomógł w tym koniak ancestora - jeden z kilkunastu - i wycofany z obrotu Vioxx. Ponoć zwiększać miał ryzyko choroby niedokrwiennej serca, jak to COX2 mają wpisane w mechanizm - ale siłę i czas dziłania miał nieziemską.

Od tej pory nózia potrafi przypomnieć sobie w najmniej oczekiwanym momencie.

Szczerze powiedziawszy każdy moment jest nieodpowiedni, toż niezależnie czy kto śpi czy sex uprawia nie spodziewa się, że go nagle coś zacznie napie bardzo boleć.

Umówiłem się z Grubym. Któren to koniecznie chciał przetestować na mnie nowy serwis oraz forehand. Trochę mu to byłem winien: dwa tygodnie wcześniej dostał baty a w kolejnym tygodniu wywalili nas z kortu gdy był w połowie drogi do skutecznego rewanżu. Z drugiej strony sam sobie był winien, bo źle kort zarezerwował; okazało się, że nie tylko mi się myli saturdaj z sundajem.

Najpierw spuścił mi łomot 6:1 w pierwszym secie, co było początkiem nieszczęścia. Czynnikiem drugim była narastająca frsutracja wkurwienie, bo mi piłki latały gdzie chciały a nie, gdziem ja chciał. I w końcu, gdzieś w połowie drugiego seta, osiągnałem stan wrzenia. Ruszyłem do cross-courta’a, a ten zagrał po linii - adrenalina wyzwoliła mi z mięśni udar przewyższający wytrzymałość narządu ruchu, piętą dotknąłem kolana i z okrzykiem „FUUUUCK!!!” wylądowałem na ziemi.

Zupełnie nie pojmuje, skąd mi się wzieło angielskie przekleństwo... Klne jak szewc - ale zazwyczaj w języku rodzimym...

Cztery korty staneły w jednym momencie i zaległa pin-drop cisza. Taka, wiecie, ze Szreka, zaraz przed tym, nim pierdolnął ptaszek w betonowy daszek. Podniosłem grzecznie rączke do góry, wypiszczałem pokornie sorrrrryyyy... i obiecałem Grubemu, że mi zaraz przejdzie.

Nie przeszło.

Wieczorem myslałem że sobię noge odgryzę, na drugi dzień cały bok stopy zrobił mi się fioletowy, na trzeci sfioletowiały mi palce. Nie, nie wszystkie - trzy środkowe. No, żeby mi buty farbowały??? Zdrowy rozsądek przywrócił ASP, przypominając, że buty mam białe. Z seledynowym szlaczkiem. Wiec na niebiesko - nijak.

Z pewnym niepokojem oglądałem się w lustrze czy mi jeszcze co, nie daj Bóg, nie sinieje ale, Chwalić Pana, na poziomie stopy stanęło.

W końcu wszystko spuchło ładnie i z dziarskiego marszu spaślaka przerzuciłem się na dzielne kuśtykanie ofiary sportu. Ale, jak to wiadomo od dawien dawna: what doesn’t kill you, makes you stronger. I w tejże sile upatruję dzisiejszej poprawy.

Kuśtykam o niebo szybciej.

poniedziałek, 4 lipca 2011

1408

Horrorów nie lubię. Chyba mam wystarczającą ilość stresów w życiu. Podatki, rachunki, konta, karty kredytowe. Na co komu duchy??!? Ale ten film chciałem oglądnąć dla Cusacka i Samuela Jacksona. I pewnej rozbiegówki, którą widziałem kilka lat temu w kinie. ASP jednakowoż na horror wziąć się nie dał, potem film znikł z półek - aż zupełnym przypadkiem zgadałem się z Dzidziem Starszym. Który dzisiaj zobaczył na wystawie pudełeczko z filmem i go zakupił.

Popkorn (nie ma uproś) został wyprażony w mikrofali, miejsca w pierwszym rzędzie zostały zajęte i zaczęliśmy. Pomaluśku robiło się strasznie, ale jakoś tak nie przeraźliwie. Prawdę powiedziawszy, oglądnąłem Obcego mając lat może 12? i przez długi czas toczyłem ze sobą ciężkie boje chodząc do piwnicy po ziemniaki - startując z tego poziomu, ciężko się zestresować przy 1408.

Historia pokoju hotelowego, który zabija swoich gości. Ma na sumieniu 56 niewyjaśnionych zgonów - poczynając od tak prozaicznych przyczyn, jak skok z okna a kończąc na utopieniu się w zupie z krewetek. Cusack żyje z książek o duchach. Jeździ po Stanach i odwiedza pokoje, w których straszy. Hotel "Dolphin" z jego całkiem przyzwoitym wynikiem ukatrupionych klientów musi stanowić coś w rodzaju Świętego Graala dla pisarza zajmującego się nawiedzonymi duchami. Że w nim zamieszka - z góry wiadomo. Z niepokojem śledziłem rozwój wypadków - czy wygrają zabobony, czy zimny cynizm Cusacka.

Film się skończył - i wyraziłem swoje rozczarowanie. To o czym do cholery poeta chciał nam powiedzieć? Są w końcu na świecie te duchy - czy ich nie ma? I tu mój Dzidź obrócił się do mnie z otwarta żuchwą, twierdząc, że oglądał całkowicie inne zakończenie... Chwila grzebania w necie - i okazało się, że wersja kinowa zapina wszystko ładną klamrą, kończąc opowieść, by w ostatnich sekundach wywrócić na nice nasze poczucie realności. Natomiast wersja reżyserska - stawiam lody każdemu, kto - jak to mówi mój Dzidź - zajarzył zajawkę.

Polecam, ale jednakowoż w wersji kinowej. Unikałbym jak ostatniej zarazy directors cut.



Baliście się na "Płonącym Wieżowcu"?
Krzyczeliście na "Trzęsieniu Ziemi"?
TO ZESRACIE SIĘ ZE STRACHU NA "OTO ARMAGEDDON"!!!


A przynajmniej takie tłumaczenie miałem kiedyś do Kentucky Fried Movie. Może ktoś to jeszcze pamięta?

czwartek, 30 czerwca 2011

Morderstwo z piecykiem w tle

Jakoś tak podczas pisania ostatniej dykteryjki wekowej przed oczami stanął mi Lublin i mój rok pierwszy na Akademii Medycznej. Za jasną cholere nie wiem , czemu akurat ten moment...

Nie pamiętam już, jak poznałem się z moim współlokatorem. Na potrzeby tego opowiadania nazwiemy go... - niech będzie Markiem. Podejrzewam, że przypadkiem zgadaliśmy się w temacie wynajęcia lokum. Od słowa do słowa ruszyliśmy na miasto i po krótkich poszukiwaniach wynajęlismy poddasze gdzieś przy Kraśnickich, kawałek za skocznią. Co jest najciekawsze, przypadkowe spotkanie zaowocowało przyjaźnią na długi czas i dwuletnim wspólnym mieszkaniem.

Nasza gospodyni była kobietą dobrą, miłującą pokój, wymierające gatunki i pieniądze. Wieczorami wymagała jedynie, by jej śpiewów nie urządzać - szczególnie solo na dwa głosy (o tym może kiedy bądź indziej) - i nie nadużywać ciepłej wody. Bo gaz drogi i płacic trzeba. Ponieważ doszła do perfekcji w ustawianiu takiego poziomu zapłonu junkersa, że sama ową ciepłą wodę miała a my już nie, więc, by nie drażnić lwa, wypracowaliśmy szczególny sposób kapieli. Woda 10 sekund - raz! Nastepnie mydlenie, szorowanie, mycie łba i! - woda 20 sekund drugi raz. Zazwyczaj wystarczało na dwie kąpiele, choć czasem drugi w kolejce musiał się nieco pohartować.

I żyli byśmy sobie zgodnie do sądnego dnia, gdyby pewnego razu do poddasza obok nie wprowadził się artysta z teatru. Teatr chyba był teatrem lalek, ale mniejsza. Od razu można było poczuć, że kultura zawitała pod strzechy. Żadnych limitów nie uznawał, więc ciepłej wody bardzo szybko zaczęło brakować. Nauczyliśmy się, że należy wziąc kąpiel, zanim rzeczony artysta wyczerpie, przynane nam hojna reką gospodyni, zasoby. Aż pewnego razu...

- Abi, wykapałeś się?
- A co?
- No bo ja już, a artysta właśnie idzie z przystanku...
Nie tracąc czasu na przekleństwa rzuciłem sie do łazienki. Sekwencja 10 sekund- mydło- szmpon- 20 sekund i świeży jak wiosenna sałata wylazłem z wanny.
- Dzięki... Starsznie nie lubię głowy myć w zimnej, potem mi jakoś tak trzeszczy w mózgu...
- Nie ma sprawy - uśmiechnął się, pogrążony w Bochenku, Marek.
Nie przeszkadzając mu więcej, sam złapałem cholerne tomiszcze i zaczałem wbijać w łeb zupełnie niezrozumiałe nazwy. W powietrzu zawirowały zaklęcia anatoma trzeciej klasy: ...fissura... impresio... incisura... Zza ściany doszedł nas bezstresowy trzask drzwi a nastepnie szum ciurkiem lejącej się wody. Po chwili nudny nieco krajobraz urozmaiciło solo na dwa głosy.
- Kurwasz-maciarz... - rzuciłem zaklecie stożka ciszy i wepchałem (uwaga! - regionalizm to jest z mojej wsi. Wiem, że wepchnąłem - ale ja akuratnie sobie wepchałem. Thank you for your attention) w uszy stoppery. Widząc nieco napiętą platyzmę Marka bez słowa rzuciłem drugą parą w jego stronę. Zaległa miła cisza, pogrążyłem się w szumie krwi, Bochenku i dźwiękach lejącej sie wody - to już gdzieś na trzecim planie.

Nagle rozległ sie wrzask. Ale nie jakiś tam sobie wrzask - był to dźwięk ścinający krew w żyłach, prostujący mózg, podrywający do walki o życie i honor mordowanej kobiety. Adrenalina wypchnęła (tutaj akuratnie nawet na mojej wsi nie mówiło sie „wypchła”) mi stoppery z uszu. Drzwi otwarły się z hukiem i nasza Gospodyni, niech jej Bozia da sto piećdziesiąt lat życia i dwa zęby aż do śmierci, wpadła do naszego pokoju. Blada jak ściana zatoczyła się z wdziekiem, zatrzasneła drzwi i schowała się za naszymi plecami. Drżąc z napięcia, przygotowalismy się do walki - ja uzbrojony w szklankę z herbatą, Marek w Bochenka. Po chwili drzwi otworzyły się raz jeszcze - tym razem z gracją - i na progu stanął goły, prawie że jak święty turecki, nasz artysta, dzierżąc szczotkę jak berło. Prawie, gdyby nie gruba warstwa piany tu i ówdzie. Ale tak po prawdzie, to ówdzie raczej wcale nie.
- Prosze się nie kłopotać - rzekł z uśmiechem do gospodyni - Niech nic Pani nie zmienia w piecyku, dokończę kapieli na dole.
Po czym pokazał zgrabne posladki i kapiąc pianą na prawo i lewo, pomaszerował z powrotem do jej łazienki dokończyć ablucji. Pogwizdując przy tym w takt kłapania mokrymi stopami po schodach.

Nasz artysta wyemigrował wkrótce - widać jego pośladki nie spodobały się naszej Dobrodziejce. A może ówdzie zaważyło? Któż wiedzieć może.Na nas natomiast spłynęło, w ramach podziękowania za uratowanie zycia, błogosławieństwo ciepłej wody.

Od tego czasu mogliśmy się kąpać w systemie 20 - 20.