wtorek, 26 października 2010

Świadome odrzucenie ryzyka

Człowiek strzela - Pan Bóg kule nosi.

Co na medycynę przekłada się następująco: anestezjolog intubuje - torakochirurg zszywa tchawicę sprutą prowadnicą. Wszystkich, chcących zarzucić mi próbę nadania statusu bóstwa naszym kolegom, pragne uspokoić. We łbie mają tak poprzewracane, że żadne pienia nad ich Boskością nie będa odebrane jako przesadzone.

Ewentualnie jako niewystarczająco czołobitnie wypowiedziane.

Cała medycyna, nasze działania ku chwale i pomocy rodzajowi ludzkiemu, sprowadzają się do zarządzania ryzykiem. Mamy przyjrzeć się dokładnie co pacjentowi grozi, gdy się zabiegowi nie podda - i porównać to z ryzykiem, którym obarczone jest całe postepowanie w danym przypadku.

Innymi słowy, trzeba sobie uczciwie odpowiedzieć na pytanie - czy leczenie mojego pacjenta to nadal leczenie czy też weszliśmy w obszar katrupienia dla sztuki.

Żeby ocenić ryzyko zabiegu, trzeba proces rozebrać na kawałki. W przypadku zabiegu chirurgicznego krajczy musi nam - a dokładniej pacjentowi - odpowiedzieć, jakie jest ryzyko powikłań związanych z nożem. Szczególnie interesuja nas powikłania groźne, co to się potencjalnie kończa śmiercią lub ciężkim kalectwem.

Mimo odczuć pacjentów, że anestezjolog to taki miś-przytulanek, co to przytomności pozbawi, by bólu nie czuć, a zabiego to kawa z pączkiem jest - również anestezjologiczna część przedsięwzięcia niesie ze sobą ryzyko. W niektórych przypadkach całkiem znaczne. Dlatego do naszych obowiązków należy ocena, czy dana droga postepowania leczniczego nie niesie dla pacjenta większego ryzyka niż zaniechanie leczenia. To właśnie dlatego chirurgia kosmetyczna jest tak paskudna - bo ryzyko zabiegu plus ryzyko postepowania anestezjologicznego konfrontujemy tu jedynie z marnym samopoczuciem spowodowanym przez Cycus Zwisus.

Niestety, o ile w przypadku procesów leczniczych możemy wykonać prawidłowo podwójnie zaślepione badanie, o tyle w przypadku oceny powikłań obarczonych ryzykiem zgonu już nie za bardzo. Posłużmy się może przykładem. Lek o znanej skuteczności, sprawdzamy pod kątem powikłań. Możemy porównać lek vs. inny lek lub lek vs. placebo. W pierwszym przypadku porównamy bezpieczeństwo i skuteczność terapii znanej vs. nowej. Ani pacjent ani lekarz prowadzący nie wiedzą, czym są leczą/ leczą. Po założonym okresie czasu/ liczbie pacjentów sprawdzamy statystykę. Przy dużej liczbie badanych wychwycimy nawet najrzadsze działania uboczne - i majac do dyspozycj zarówno pro jak i contra będziemy mogli podjąć decyzję o włączeniu terapi, badź jej zaniechaniu.
Jeżeli jednak dochodzimy do oceny ryzyka wystąpienia powikłań dala zdrowia  i życia groźnych, napotykamy na pewien problem. Spróbumy sobie wyobrazić badanie mającena celu wykazanie, że pacjent najedzony przed zabiegiem ma większe ryzyko zachłyśnięcia, rozwinięcia zespołu Mendelsona i zgonu. Jak wykonamy podwójnie ślepą próbę? Zaślepić doktora łatwo jest - bo niekoniecznie musi wiedzieć, kto żarł, a kto nie. Z pacjentem gorzej - trzeba by go było uśpić i przez sondę jak kaczkę napchać. Do tego musielibyśmy świadomie narazić najedzonych na ww. powikłania w celu tylko i wyłącznie otrzymania materiału statystycznego. ćo nas niebezpiecznie zbliży do doktora Mengele.
Stąd pierwszy problem w ocenie ryzyka. Wiemy, że istnieje, ale za cholerę nie wiemy jak duże jest, gdyż dostepne nam są badania retrospektywne - czyli uzyskane na podstawie przeglądania starych dokumentów medycznych - które to nie podlegają reżimowi badań prospektywnych.

Problem drugi wynika z doboru grupy. Może się okazać, że Kowalski, oceniający Górali, orzyma zupełnie innych wynik niz Wiśniewski pracujący z Kaszubami. Trzeba będzie wykazać jakie czynniki maja wpływ na badanie: zawartość jodu w powietrzu, chów wsobny, spożycie roczne oscypka na głowe czy noszenie kierpców. Mówimy tu o biasie geograficznym, homogenności grupy i innych czynnikach pozamedycznych.

Problem trzeci to wpływ samych badaczy i przyjętych kryteriów. Kowalski będzie latał za swoimi pacjentami i każdego, który zawaha się przy odpowiedzi na pytanie „Jak się pan czuje?” zaklasyfikuje jako mającego mdłośći. Wiśniewskiemu natomiast trzeba będzie narzygać na spodnie, by był skłonny właczyć pacjenta do grupy z powikłaniami. Tu dochodzi do biasu badacza, zjawiska odrzucania tych pacjentów którzy nie pasują do teorii oraz naginania wyników.

Czy widać już ogolny zarys problemu? Nie?
No to nazwijmy go wprost: bardzo dużo się mówi o tym, o czym na wstepie było. Że trzeba ocenić ryzyko i na tej podstawie podjąć decyzję o leczeniu. Ale nikt nie mówi dokładnie jak to ryzyko ocenić, bo dane są w najlepszym wypadku ogólnikowe.

Spójrzmy na przykłady. Śmierć pacjenta w przypadku Emergency Surgery w okresie 1 miesiąca od zabiegu oceniana jest na 1:40 Konkretnie? Konkretnie. Ale zwróćmy uwage, że jedynym kryterium przyjętym do oceny jest bardzo niewyraźnie określone "emergency". A do tego wora wpadnie zarówno pacjent z pękniętą śledzioną po wypadku komunikacyjnym, pacjent z krwawieniem śródczaszkowym jak i pacjent z pękniętym tętniakiem aorty piersiowej. Pierwszy raczej przeżyje, drugiemu babka wróżyła - a trzeci raczej szans bladych nie ma.

Albo na przykład taki oto kwiatek: Przetrwała Pozabiegowa Dysfunkcja Poznawcza (czyli jajecznica w głowie) u pacjenta powyżej 60 r.ż. jest oceniona na 1:100 Ale znów - nikt nie mówi jaki to sześćdziesięciolatek, czy taki co to biega półmaraton dwa razy do roku, czy też raczej taki co pali dwie paczki Ekstra Mocnych. I czy miał pypcia wycinanego z dupy czy też może wszczepienie zastawki w hypotermii i krążeniu pozaustrojowym.

Kolejny przykład - mój personalny hit. Śmierć okołooperacyjna 1:500 w ciągu 2 dni lub 1:200 w ciągu 1 miesiąca po zabiegu. Bez zająknięcia się kto-co-jak-gdzie-po co... Piękna statystyka, która danemu pacjentowi daje bite zero. Kto to w ogóle ocenia i po jasną cholerę? Przypomina mi się stary dowcip: jak Kowalski zdradza swoją żonę na boku każdego dnia, a Wiśniewski swojej jest całkowicie wierny, to statystycznie uprawiają seks pozamałżeński 15 razy w miesiącu.

Statystyka dziwna jest - i w zasadzie nie mówi o niczym. Bo co można powiedzieć rodzinie pacjenta, który zmarł po zabiegu wyrostka robaczkowego? Że znalazł sie w doborowej grupie, którą statystyka ocenia obecnie na poniżej 1%? (znowu - bez zróżniocowani czy to zdrowe dziecko, czy obciążony POChP, cukrzycą i chorobą niedokrwienną złom ludzki). Z drugiej strony możemy porównać prawdopodobieństwa zdarzeń nieznanych z tymi których doświadczamy codziennie. I tu potwierdza się prawda wszem i wobec wiadoma. Dzikus, zwany homo monopedes boi się rzeczy i zdarzeń mu obcych. Dlatego właśnie mój pacjent trząsł sie ze strachu , że sie nie obudzi po wyrwaniu zęba - choc ryzyko takiego zdarzenia idzie poniżej 1:miliona - ale godzinę później uciekł z wybudzalni, wsiadł do samochodu za kierownicę i pojechał do domu 60 kilometrów.

(!)

Jeżeli boicie się przed zabiegiem chirurgicznym, pomyślcie tak: w porównaniu z ruską ruletką, w której codziennie biorę udział jadąc do pracy, ryzyko że coś mi sie dzisiaj stanie jest pomijalne.

Choć zawsze może zagrzechotac ogon kobry i miły głos prowadzącego oznajmi: „Bankrut, niestety. Kasiu, pocałuj pana.”

poniedziałek, 25 października 2010

Idzie nowe

W zasadzie powinno być o filmie. Ale filmu nie widziałem. Za to przeczytałem książkę. A dokładnie trzy: trylogia Stiega Larssona, opisująca trudne dzieciństwo Lisbeth Salander i jej relacje z dziennikarzem Kalle Blumkwistem, co to podążał tam gdzie mu jego żyroskop sztywniał.

Muszę przyznać, żem na tą książkę czekał - dostawszy kiedyś pdf'a (thx G), nie mogłem dać sobie rady z maluśśśkimi literkami na ekranie. Szczęściem doczekałem wersji papierowej.

Tu się muszę przyznać, żem upośledzony. Nie potrafię mianowicie oderwać się od książki czy filmu. Wylazłem z kina raz jedyny, z "Utalentowanego Pana Ripley'a", ale to było prawdziwie oodles of noodles*.

I tak sobie myślę, że największym problemem powieściopisarza, tworzącego cegły siedmiuset stronicowe jest utrzymanie prawidłowego napięcia. Jeżeli piszemy o samotnym wojowniku, co to rozwiązuje wszystko własnymi rękami, nie wprowadzamy nagle budki telefonicznej i ostatniej dziesięciocentówki. A jeżeli nasz bohater jest dziennikarzem, który to dziennikarz jest praworządnym obywatel śledzącym zabójcę, nie każemy mu udawać, że nic się nie stało w akapicie następującym po oddaniu kliku strzałów w jego wyuzdany łeb.

Muszę przyznać, żem jest rozczarowany. Przede wszystkim powyższym - jeżeli ciągniemy tygrysa za ogon i doprowadziliśmy zwierzę do wkurwielizny ostatecznej, następną sceną jest ukatrupienie biednego czworonoga lub oddanie ducha. A nie podziwianie jego prężących się mięśni, czy rozmowa z przebywającą w sąsiedniej klatce lamą syberyjską.

Po drugie, scena, która kończy tom drugi, przypomina mi stary dowcip o zwolnionym z pracy dziennikarzu-powieściopisarzu, który pisał kryminał w odcinkach. Gdy dowiedział się, że ma napisać ostatni tekst i spadać, wsadził swojego bohatera do zaspawanego sejfu i zrzucił go z nisko lecącego samolotu wprost do Rowu Mariańskiego. Po tygodniu nieudolnych prób rozwiązania problemu, naczelny przywrócił go do pracy. Kolejny odcinek rozpoczynał się słowami: "Nadludzkim wysiłkiem woli major Smith wydostał się z sejfu i wypłynął na powierzchnię."

Kolejne wpadki nie są niestety tak wesołe. Kwiatki pt. "Jeżeli w tym kraju (Szwecji) można robić takie rzeczy, to nie jesteśmy lepsi od dyktatorskich krajów Afryki" wywołuje litościwy uśmiech; grupa hakerów - pięćdziesięciu! - z których kużden jeden jest światłym anarchistą i żadnemu w głowie nie postoi chęć szczera zawładnięcia światem - a przynajmniej zawartością najbliższego banku; konfrontowani złoczyńcy na widok dziennikarza, wyciągającego ich brudy w prywatnej, póki co, rozmowie, łamią się i szlochają. Bo cnota przeraża i poraża tak potwornie, że żaden nie łapie za widły.

Napiszmy to jeszcze raz: oficer kontrwywiadu - operacyjny, mający broń, która zabija i środki wszelkie by zniknąć ciało - płacze i szlocha po czym idzie na współpracę, by tylko ujść karze. To już nie jest żałosne. To jest po prostu nieprawdziwe.

Ale nie to jest najgorsze. By opisywać brudy - tortury kobiet, ukryte lochy z sadystycznym wyposażeniem, zabójstwa - trzeba je mieć w głowie. I o ile jeszcze zrozumiem, że człowiek szuka sposobu, by się ich pozbyć, o tyle za cholerę nie pojmuje sensu pisania książek inspiracyjno-instruktażowych.

Musiał chłop mieć ciężkie dzieciństwo.

Dobrze, żem miał w domu rum. Co prawda o piątej rano spadła mi nieco prędkość czytania, ale za to żem się nie zrzygał.

Wracam do Kubusia Puchatka.

------------
*Kupa kluch. A przy okazji nazwa sieci sprzedająca kluski.

sobota, 23 października 2010

Poduszkowce. Oraz dzieci nieco starsze.

”Gdy dzieci maja trzy latka, są tak słodziutkie, ze człowiek chciałby je zjeść. A potem do końca życia żałuje, ze tego nie zrobił.”
podobno francuskie

Dzieci w praktyce lekarskiej. Łomatko.

Najlepiej wystartować od truizmu, że każda dzidzia inna, że podejście indywidualne, że empatia i takie tam blablabla. Spróbujmy zagadnienie rozgryźć od podszewki.

Grupa pierwsza - sralniczki. Małe, nie mówi, robi kupy i drze się. Kompleksowo patrząc, wydaje się, ze wszystko sprzysięgło sie przeciwko nam. Ale to tylko na pierwszy rzut oka. Przyglądnijmy się nieco bardziej szczegółówo.
Małe - trudno coś przeoczyć.
Nie mówi - przynajmniej nie łże.
Robi kupy - znaczy że zdrowe. Chyba że kupa z daleka zalatuje klebsiellą - o v.cholerae nie wspominając - wtedy klasyfikujemy jako niezdrowe. Poza tym niedaltoniści mogą rzucić okiem na kolorek. Szczególnie podpadaja kupy zielone (chyba że po szpinaczku), czerwone (uwaga na buraczki) czy czarne (tu nacinamy sie na borówki i carbo medicinalis). Pianka powinna wzbudzić nasza czujność. O niebieskiej kupie radzę zapomnieć - przypadek to niespotykany, w zasadzie trzeba sprawdzić okoliczne kałamarze i sprawa się wyjaśni.
Drze się - żyje. To wcale nie znaczy, ze jak kto się nie drze to umarł. Ale jak kto nie żyje - to mowy o darciu nie ma. Młody adept sztuk medycznych zazwyczaj ma ścierpniętą dupę na myśl samą, ze na izbę przywieźli wrzaskuna. „Panie, spraw, żeby mnie nie wsyłała” zostaje wypowiedziane bez udziału swiadomości, zgodnie ze staropolskim „Gdy trwoga...”. Za to gdy człowiek przywyknie, zaczynają go wnerwiać bachory, które się nie drą. Dlaczego? A jak niby gardełko zbadać u zajadle zęby zaciskającego dwulatka? Jak płuca osłuchać, gdy oddycha 30 ml/wdech? Ha? Sceptycy rzekna, że przynajmniej serce dobrze ocenić można, ale dzieciak nie głupi, sobie poradzi. Gdzie wrzątek ciecze, tam palec wsadzi. Znaczy - gdy widzi, ze przykładamy słuchawke do mostka, natychmiast zaczyna się drzeć.

Grupa druga - aniołeczki tupaczu. Dzieci przedszkolne, co to im szkoła jeszce psychiki nie wykoślawiła. Tu możemy mieć kilka wariantów.
Pierwszy - w lecznictwie tak zwanym otwartym. Dzidzia chora, mamusia w ciężkiej panice. Łomatko. Radziłbym zatrudnić mamę do rozbierania, trzymania, obracania, podawania i odpowiadania na pytania - pożytek dwojaki. Nie trzeba walczyć z dzidzią oraz z mamą. Ważną rzeczą jest - ufać matce. Nawet gdy na pierwszy rzut oka to cieżka wariatka. Dlaczego? Ano, do mistycyzmu mi daleko, ale więź matczyno-dzieckowa jest wyjątkowa. I jak matka szaleje z niepokoju, lepiej dzidzię z mamą do zawodowego pediatry zawieźć.

To się odnosi do każdej z grup wiekowych, choc nie przesadzałbym: mając do czynienia z mamusią szalejącą na punkcie czerwonego gardełka siedemnastoletniej dzidzi bedziemy nie tyle potrzebować OIOM-u co hydroxyzynki. Dla mamusi. A czasami osobiście łyknąć też nie zawadzi.

Primo, mogliśmy cos przeoczyć. Secundo - dajemy czas dzidzi na rozwinięcie w pełni swoich objawów. Tertio - poczujemy sie wyjątkowo źle, gdy następna karetka przyjedzie z kartą zgonu dzidzi, z rozpoznaniem w polu „przyczyna bezośrednia”: wstrząs septyczny z DIC-em. Że co, że się nie zdarza? Ano, zdarzyło się. Byłem w tej drugiej karetce.
Wariant drugi to dzidzia objęta lecznictwem zamknietym. W dwu wariantach - z matką lub bez.

Ojca celowo pomijam, bo nawet jak jest, to bladego pojęcia o dzidzi nie ma. Nie mówię tu o tak skomplikowanych pytaniach jak żywienie, kalendarz szczepień czy zażywane leki - już często-gęsto pytanie o datę urodzenia powoduje taki nieprzyjemny zgrzycik.

Tu mamy sytuacje komfortową. Dzidzia jest spokojniejsza, bo albo czuje wsparcie rodzica, albo sie do szpitala przywyczaiło. Ogólne zasady są bardzo proste. Siadamy blisko, ale bez przesady mi tu, staramy sie nienachalnie nawiązać kontakt wzrokowy z dzieckiem i do badania przytępujemy dopiero wtedy gdy nam na to pozwoli. Pewnie, że czasem trafimy na dzika z lasu i żadna polityka nie pomoże. Ale to rzadkość. Po drugie, rozmawiamy z dzieckiem. Nawet gdy mama odpowiada - a tak się zdarzy w 90% przypadków - to i tak pytania kierujemy do dzidzi. Po trzecie - nie kłamiemy. Jeżeli musimy dziecku zrobić krzywdę, ostrzegamy go o tym lojalnie. Nie zawadzi też zawczasu przeprosić. Co prawda robimu to zaraz przed zabiegiem - bo nie potrzebujemy mieć pacjenta schowanego pod łózkiem tylko na nim - ale jednak. Jeżeli nałgamy, że to nic takiego, ot malutka igiełka, i złamiemy zaufanie - po ptokach. Nigdy nie uzyskamy współpracy ze strony naszego pacjenta. I - po czwarte - mój własny, prywatny sposób. Przekupstwo. Zawsze w kieszeniach miałem dropsy, cukierki i inne wyzwalacze endorfin. Czasem rozdawałem przed badaniem, na zachętę - czasem po, jako nagrodę. Czy działało? No - a jak przekonać niespełna trzyletniego berbecia, żeby wykonał forsowny wydech w czasie spirometrii? Ha? Że co, że się nie da? Da się, da. Tylko trzeba mieć dużo czasu, spokój, empatię i kilo cukierków. Sposób niestety odpada w przypadku nadwagi, cukrzycy czy innych alergii. Podsumowując - dzieci z tej grupy wiekowej to super pacjenci są pod warunkiem że uda się nam z nimi zaprzyjaźnić. Nie gwarantuje to pełnej współpracy, ale procedury bezbólowe przebiegną - bezbólowo właśnie.

Dzieci szkolne - tu mam mniejsze doświadczenie. Ale gdy się ludzi w tej grupie wiekowej traktuje poważnie, wyjaśniając i tłumacząc a nie wrzeszczy czy przemawia ex catedra, można uzyskać bardzo pozytywne wyniki. Empatia i szczerość są tu chyba najważniejsze.

I wreszcie młodzież, niezależnie od tego gdzie ustawimy granicę. Tu warto zapytać czy chcą być z opiekunem czy sami i w przypadku tej drugiej opcji poprosić mamę o wyjście. Tylko znowu - bez cudów, Panie Jezu - dobry zwyczaj wymaga, by podczas badania dziecka, z którym nie ma opiekuna, towarzyszyła nam pielęgniarka.

Niestety - a może stety? - nie pracowałem nigdy z dziećmi chorymi na choroby terminalne. I tu doświadczenia nie mam żadnego. Żeby się coś dowiedzieć o specyfice takiej pracy, radził bym poszukać blogów pediatrów. Bo na pewno są. Vide „La Mamma” AB. Z moich nielicznych kontaktów pogotowianych wynika, że ci pacjenci nie chcą współczucia tylko pomocy. Najczęściej zdają sobie sprawę z nadchodzącej śmierci. I często mają potężną wiedzę o swojej chorobie.

Ogólnie - nie rób drugiemu, co cię za młodu wkurwiało. Nalezy zawsze dążyć do wyeliminowania paternalizacji i znalezienia porozumienia na płaszczyźnie partner-partner.

Da się.

piątek, 22 października 2010

O wywiadzie słów kilka

Bardzo ładnie powiedział wczoraj Morfeusz o wywiadzie. Że ważny. I że podstawą rozpoznania i terapii jest. Ale w ferworze walki warto pamiętać, że wszystko, co od pacjenta się dowiadujemy, może byc funta kłaków niewarte. Z różnych przyczyn.

Primo, pacjenci łżą jak najęci. Szczególnie, gdy trzeba się przyznać do rzeczy niepopularnych, takich jak choroby psychiczne, gruźlica, usunięcie ciąży, zażywanie trucizn różnych (heroina, kokaina, canabis) koksownictwo pospolite (sterydy zżerane w ilościach wiadra tygodniowo), zużycie alkoholu (każdemu mnożę przez dwa), palenie (dodaję 5) czy zażywanie viagry. Do tego ostatniego nie przyzna sie nikt, choc zużycie w kraju wskazuje na zespół permanentnego zwisu w wiadomej części populacji.

Po drugie primo pacjenci mają sklerozę. Przy czym to nie jest jakowaś cecha specyficzna odróżniająca pacjenta od niepacjenta. Po prostu - stając się pacjentem, koncentrujemy sie na dolegliwościach obecnych, zapominając o poprzednich. Można otrzymać solenne zapewnienie, że pacjent żadej nadwrażliwości/uczulenia/reakcji ubocznej na leczenie nie wykazał - a w dokumentacji znajdujemy kartę wypisową z OIOMu, w której to ze szczegółami jest opisana reanimacja po wstrząsie anafilaktycznym spowodowanym spozyciem niewinnej aspirynki.

Tertio primo - pacjent może pojęcia bladego nie mieć. Bo na ten przykład był pod narkozą. A doktory, zamiatajac badziewie pod dywan, nie były go łaskawe poinformować, że na ten przykład po indukcji dostał wstrząsu. Albo, że mu coś ucięli, do życia niezbędnego, i zapomnieli o tym poinformować. Vide to przebite jelito z Iłży bodajże.

Quatro (primo), pacjent za jasna cholere nie rozumie naszych pytań - ale jest zbyt nieśmiały, zeby nam o tym powiedzieć. Jak ta pierdząca babka u Morfiego wczoraj. Często gęsto pytamy - „czy jest pan na cos uczulony”, myśląc o lekach. A pacjentowi uczulenie kojarzy się ze sraczką po pomidorkach. I odpowie, ze nie. Nie ma. A potem wykorkuje po voltarolu podanym dożylnie z powodu udokumentowanej nadwrażliwości na NSAID. Którą to nie zauważyliśmy w dokumentacji - a nie szukaliśmy uważnie, bo sam pacjent powiedział, że uczuleń nie posiada.

Rodzina za granicą - nie posiada. A ciotke w Londynie ma. A to za granica jest.

I wreszcie quinto: pacjent może by się i przyznał, ale rodzina w okolicy siedzi. Więc nie, nie pali, nie pije, seksu nie uprawia - a co to w ogóle jest? I potem krążą opowieści dziwnej treści o wiatropylnym - lub basenowym - pochodzeniu dzieci.

Do tego dochodzi zdolnosc sluchania i poziom asertywności. Bo początkowo zadajemy pytanie i grzecznie słuchamy opowieści. O cioci Krysi, co miała padaczkę - i siostrzeńcu z bliźniaczej ciąży co przegryzł sobie pępowinę na widok brata bliźniaka. Potem uczymy się, jak przerwać wywód, który nas nie interesuje. Ale - jak powiedział wieszcz - na tej drodze czyha zguba. Jeżeli nabędziemy asertywność doskonałą, zaczynając traktować pacjenta przed - a nie pod - miotowo, prędzej czy później doczekamy się klasycznego:
„A niech mnie w dupę pocałuje”.

czwartek, 21 października 2010

Terapia objawowa

Zobaczyłem wczoraj reklame znanego i lubianego Stoperanu. Ludzie ach-jacy-szczęśliwi łykali tabletki na wyprzódki, skurcze im ustepowały razem z parciem i mogli śmiało iść do babuni na imieniny. Bajka. Co prawda na koniec spiker z szykością karabinu maszynowego przeczytał ostrzeżenie, żeby nie żreć leków jeżeli się ich nie zna - ale tu dochodzimy do specyfiki polskiego narodu. Mianowicie każdy jeden obywatel zna się na piłce nożnej, polityce, motoryzacji i medycynie.

Znaczy, żeby uściślić: na medycynie znają się wszyscy za wyjątkiem doktorów, którzy są łapówkarzami i matołami.

Z lekarstwami niestety nie jest tak łatwo jak z homeopatykami, które nie robiąc nic, sprawiaja wrażenie, że samouzdrowienie pacjenta zostało spowodowane ich cudowną mocą. Farmaceutyki maja gorzej - mogą też i zaszkodzić. Jednak pewna grupa leków stanowi szczególne zagrożenie - to tzw. leki objawowe. Czyli wpływające na objawy, bez wpływu na przyczynę.

W zasadzie większość leków tak działa - toż leki na nadciśnie nie leczą choroby a jedynie ustawiają wszystko do pionu. Ale w przypadku chorób zakaźnych należy zapytać o sens takich działań.

Jeżeli męczy nas silne parcie - nie ma uproś. Organizm wykrył zagrożenie, wysłał rozkazy i uruchomił zrzut toksyn. Można zrozumieć, że sraczka takowa napadła kogoś w czasie lotu do Cape Town i nieco przeraża go wizja przesiedzenia całej podróży w kucki na najniewygodniejszej toalecie, jaka kiedykolwiek skonstruowano. Mam zresztą podejrzenie, że konstrukcja ta specjalnie należy do gatunku maksymalnie upierdliwych - toż 747 zabiera kilkaset ludzi na pokład, a kabin jest kilka. Ale po co żreć leki hamując perystaltyke w warunkach komfortu - nazwijmy go - toaletowego? Toż na własne życzenie zamieniamy się w worek z g ekskrementami.

Tu mi sie przypomniało, jak kolega mój wpadł był na IP z pacjentem, co to bóle miał z powodu kamienia w pęcherzyku. I na nieme pytanie starego, doświadczonego doktora, który tego dnia miał dyżur, odparł dumnie: „Pacjent ma ekskrement!”*...

Podobnie jest z lekami na kaszel. Toż kaszelek = usuwanie patogenów. Wraz z całą masą wydzieliny oskrzelowej. A po zażyciu dextromorphanu (czy co oni teraz daja, żeby odruch kaszlowy zahamować) jakoś tak na własne życzenie zamieniamy sie w wyżej wspomniany wór. Tyle, że z glutem.

Są sytuacje gdy kaszelek jest niedobry. Ale to jednak rzadkość. Głównie chodzi o to, zeby dzidzia grzecznie spała i dupy nie zawracała rodzicom.

Tak mnie topik napadł, bo właśnie łykam leki objawowe. Z powodu pięknej, bakteryjnej infecji gardła. I zamiast zeżreć jakiegoś bakteriocyda, leczę się panadolem (wiadomo, gorączka i boleści), phenylefryną (obkurcza sluzówkę) i kofeiną. I się tak zastanawiam: mam infekcję gardła, no to boli mnie gardło. Żebym widział gdziem jest chory. Katar - wiadomo. Bakterie precz. Kaszel - to samo. Ale po jasną cholerę łeb mnie napierdala??!?

----------------
*konkrement miało być. Ale czasem nie zawsze wychodzi to co powinno. Czasem, niestety, mimo naszych najlepszych chęci, wychodzi ekskrement.

środa, 20 października 2010

Na serwetkach

Jak byc najpunktualniejszym? To bardzo proste. Należy wychodzić z domu o tym samym czasie co wszyscy - ale zakładać, że przybedziemy godzinę później. I potem wszem i wobec głosić: Jam to, jedyny, co przed czasem zdążył. Ciekawa sztuczka socjotechniczna, tyle że celowana w przygłupa. Ale może właśnie w tym jest metoda?

Na szczęście toalety pokładowe nadal są za darmo.

Pogoda w Polsce jakaś taka - wyspiarska? Mgły, zimno, szaro-buro... Temperatury też nie najprzyjemniejsze. W dodatku w hotelu padł termostat. Można było wybrac opcje sauna, jakieś +45C i krioterapia, czyli -3C. Dzięki temu zżerają mnie oswojone mikroby, które wnerwione naprzemiennymi extremami porzuciły pakt o nieagresji.

Wesele prawdziwe, z wędlinami z własnego uboju, serniczkiem, śledziem i kotletem. Palce lizać. Jednak najpiękniejszy moment wydarzył się w czasie kazania. I stworzył Pan Bóg człowieka, a potem kobietę, żeby mu pomagała. Obecności feministek nie odnotowano.

Napięty czas - spotkania z przyjaciółmi - i te planowane - i te niespodziewane - a wszystko w biegu, z uczuciem tymczasowości i jakiejś takiej - nierealności.
Powrót i wyspiarska pogoda. Trochę deszczu, trochę słońca, taka prawdziwa jesień. Bez mgieł, czarnych chmur i depresogennych nastrojów. Co ciekawe, zdziwiło mnie uczucie ulgi po powrocie - że z powrotem jesteśmy u siebie. Dziwne. Chyba pierwszy raz odwróciła mi się polaryzacja. Niedługo czas będzie zacząć pisać Tam u Was w kraju.

Obejrzałem sobie Szkło Kontaktowe - ot, przypadek. Ani kocham - ani unikam. I troche mnie zniesmaczył fakt, że pietnujący zachowanie polityków sami zachowali się jak ci, których piętnowali. Zapominając o tragedii rodziny.

Praca - z powrotem jestem na swoim miejscu.
Dobre uczucie.

piątek, 15 października 2010

Od szasudoszaaasuuu...

I to juz jest kooooooniec. Darł się tak kiedyś w 60 minut na godzine niejaki Fronczewski - Rosssss - A co to tak syczy?!? Koniec dnia, dodajmy, w dodatku z przytupem. Towarzystwo uśpione, obudzone (to akurat najważniejsze, bo bez budzenia nie chca płacić) i wypisane do domu. Znaczy, siedzi jeszcze jedna miła osobniczka rodzaju pierwszego, ale za chwilę sobie pójdzie.

Bilety wydrukowane, paszporty w gotowości, samochód ready - jutro rano 6:30 takeoff. Z firmą „Rajan Duś Klienta Ile Wlezie, W DUpie Mając Go Air”. Przekleństwo jakieś. Gdyby to czytał przedstawiciel innych lini lotniczych, to ja z chęcia zapłacę więcej, byle by mieć jakakolwiek alternatywę. Co prawda nie wiem, czy wprowadzili swój pomysł pobierania funta za sikanie na pokładzie, ale na wszelki wypadek zrobię siku na lotnisku.

A po południu - wesele. Ostatnie w rzędzie trzech. Co w zasadzie powinna regulować jakowaś Konwencja Genewska czy inne Prawa Człowieka. Toż wyskoczyć z trzech prezentów raz za razem na przestrzeni 6 tygodni trochę niewygodnie jest. Powinni wprowadzić zapis, żeby wpuszczać tylko z krawatami.

Pozdrawiam ciepło wszystkich - jeżeli nie pokaże się jakieś zdjęcie dziwne w nocy, następny tekst pewnie pojawi się we wtorek. Ech, urlop. Miła rzecz.

czwartek, 14 października 2010

PONV czyli PPP

Operacja - wiadomo. Same przyjemności. Najpierw nie dają jeść, pić też zabraniają, potem przebiorą w takie śmieszne ciuchy z fizoliny, w której człowiek wygląda jak wypisz - wymaluj potencjalna ofiara osiedlowego gwałciciela a na sam koniec porżną człowieka na kawałki. I nawet go czasem zszyją. Gdy leżymy później w łóżeczku - otępiali nieco narkotykami i z romemłanym usmiechem gratulujemy sobie, że na wielkim kole fortuny omineliśmy pole bankrut - przychodzi moment prawdy. Zaczyna kręcić nam się w głowie, kurczy się nam wszystko co tylko może i po krótkiej walce z samym soba strzelamy pooperacyjnego panoramicznego pawia. Dobrze - gdy jednego. Albo dwa. Ale sa tacy nieszczęśnicy, którzy potrafia ciagiem womitowac przez 24 godziny...

Problem znany jest od dawna a ukryty pod jakże miłym akronimem PONV. Czyli PostOperative Nausea and Vomiting. Ponieważ oglądanie nieszcześnika rzygajacego jest jakies takie - moralnie obrzydliwe (o możliwości rozlezienia się rany pooperacyjnej na brzuchu nie wspominając), anestezjologi od jakiegoś czasu starają się temuż PONVowi zapobiegać. Wynaleziono leki, o skuteczności większej lub mniejszej, które nieszczęśnikom operowanym się podaje.

Tu są szkoły różne. Można dawać przed - można po - a można i w trakcie. Można dać każdemu lub coponiektórym. Można użyć lek jeden (mówimy wtedy o monoterapii) albo kilka (wiadrologia stosowana). Skąd tyleż koncepcyj? Toż najprościej dać wszystkim wszystko, chirurg będzie kontent, anestezjologa nikt dręczyć nie będzie rzygotnikiem a i pacjent też szczęśliwym sie stanie.

Albo martwym.

Jak wiadomo - róży bez kolców nie ma. Takoż samo leków i procedur medycznych. Zasadniczo to one mają pacjenta ratować. Ale czasem mu niestetyż szkodzą. Jakiż więc sesns dawać leki antyrzygotnikowe pacjentowi, co rzygać nie będzie, a które obojętne dla zdrowia nie są?

Tak było z droperidolem. Lek miły, tani, szeroko stosowany. W moich latach najsampierwszych używany razem z fentanylem jako tzw. neuroleptoanalgezja. Taki bardzo nadęty termin dla głupiego jasia. Problem wyciągneła na swiatło dzienne amerykańska FDA, która stwierdziła, ze pacjenci po podaniu DHBP mają dziwną skłonność do umierania w ciągu nastepnych 24 godzin. Nie - że wszyscy. Coponiektórzy. I z rzadka - ale jednak. Ponieważ byli to pacjenci czesto gęsto po zawałe, nikt nie przypisywał zgonów lekom a ogólnej kondycji pacjenta. Droperidol został nie tyle zakazany - co porzucony. Mozna go używać, ale pacjent musi być monitorowany przez nastepne dwie doby, co zdecydowania ogranicza jego powszechność.

No to - spróbujmy przewidzieć, czy pacjent bedzie chory potrutkowo, czy nie. Naukowcy rzucili się do pracy, wykonano masę rzetelnej, archiwalnej pracy jak i prób ślepych - i to podwójnie*. Na podstawie megadanych zrobiono mega analizy, o meta nie wspominając, powstały systemy oceniające ryzyko zapadnięcia pacjenta na rzyganie pooperacyjne...

Światłość nastała. I kalkulatory PONV. Wiadomo już, co kiedy i dlaczego. Jednak jakaś cholera, co to w nocy spać nie mogła, porównała cztery dostepne obecnie modele predykcji PONV i wyszedł dzonk. Mianowicie rozrzut wyników potrafił być powyżej 50%... Czyli wg. jednego systemu mozna mieć 15% - a w innym 70% szansę na pozabiegowego panoramicznego pawia. Żeby nie być gołosłownym: różnica pomiedzy Sinclairem a Palazzo wynosi jedynie 2,5%, ale juz Sinclair vs. Koivuranta to 35%. A Sinclar i Apfel rozłażą się o 50%... W dodatku oceniono czułość i specyficznoć tychże - wyniki są w najlepszym przypadku śmieszne. Przy czułości rzędu 80% (czyli na 100% pacjentów zagrożonych trafimy w 80% tych którym sie należało), metody te osiągaja specyficzność 33% (czyli na 100% leczonych niepotrzebnie truć będziemy 2/3)**. Żeby dołożyć do pieca, systemy Sinclaira i Palazzo miały dość odległy od rzeczywistego wynik.

Kolejny problem, to zupełna dowolność w przyjmowaniu czynników ryzyka. Jedni uważają, że jak ktoś miał kiedyś PPP to ma szansę większą mieć go raz jeszcze, niż ten co go nie miał (ale jak zakwalifikować tych, co pierwszy raz...), palacy rzygają rzadziej niż niepalący, kobiety częściej niż mężczyźni, młodzi częściej niż starzy. A jeżeli do tego dołączy się problem różnych anestetyków (zwiotczani i odwracani vs. zwiotczani i nieodwracani vs. niezwiotczani), typ chirurgii, środki p.bólowe - okaże się, że równie dobrze można przed zabiegiem wypić herbatke, pogrzebać w fusach i zobaczyć co wyjdzie.

W sumie - też metoda.

-------------------
*Definicja podwójnej ślepej próby: jest to EKG opisane przez dwóch chirurgów.

** Dane statystyczne podane za :
The value of risk scores for predicting postoperative nausea and vomiting when used to compare patient groups in a randomised controlled trial
R. Thomas, N. A. Jones, P. Strike, Anaesthesiology, Volume 57, Issue 11, pages 1119–1128, November 2002

wtorek, 12 października 2010

Po co w sekretariacie sekretarka

Człowiek to się do dobrego przyzwyczaja w tempie wręcz niesłychanym. Dajmy na to - internet. W zaprzeszłych czasach, gdym był jeszcze piękny i młody, nikt o takim cudzie nie słyszał. Pomijamy fanów SF. Ale pomaluśku, niespostrzeżenie, okazało się, że teraz bez internetu nic się załatwić nie da. Chcesz się zapisać na kursik AAGBI? Prosze bardzo. Trzy kliknięcia myszka, numer karty kredytowej - i fiiuuuut. poleciało. Potwierdzenie pojawia się na e-milu po 30 sekundach i można pakować walichy. Chcesz się zapisać doESA (a dla Polaków to nawet zniżkę dają...)? Też nic prostszego. Odpowiadasz na kilka podchwytliwych pytań - imię, nazwisko, adres - po czym numer karty kredutowej i fiuuuut.

A może sympozjum intensywnej terapii w Polsce?

Tu mała dygresja. Z racji pewnego niezrozumienia potrzeb współczesnego anestezjologa, zaraza zwana Web Marshal za cholere nie chce pozwolić wejść na pewne strony ani też ściągnąć pewnych plików. O ile rozumiem jeszcze blokady założone na sado-maso czy inne zoofilie (choć ich nie popieram) o tyle blokowanie mi możliwości ściągnięcia pliku Worda, w którym to mój appraisalowiec (bo on jest appraisalowiec, a ja jestem appraisee...) podsumował moje zeszłoroczne dokonania, jest nieco niezrozumiałe. Dzięki czemu appraisal zrobił się w sierpniu, a wykończyłem go dzisiaj.

Z niejakim zdziwieniem zauważyłem, że mój nadzorca nie żartował i faktycznie w zadania na rok przyszły, poza półrocznym (...a żeby mu kiła nogi powykręcała...) audytem tiva vs. desflurane i kilkoma innymi propozycjami, wpisał mi kursik intensywnej terapii oraz kurs w Polsce. Zapomniał jeszcze napisać, skąd na to mam kasę wziąć - bo plan trudno będzie domknąć w 3kŁ. A moja manago pokrywa do 1,25... Pomyślałem - trza się bronić. Toż mogę połączyć dwa w jedno i tą intensywną zrobić w Polsce.


Sprawa jest prosta. Siadamy przy kompie, wpisujemy magiczne słowa-klucze i dostajemy komplet informacji.
Na stronie PTAiIT w zakładce kalendarz spotkań możemy znaleźć informacje bardzo istotne. Na ten przykład, że 14.05.2009 odbyła się konferencja nt. "Postępy w IT". Ale żeby choć jedna, mała, maluśka notka na temat co będzie w przyszłości - mowy nie ma. Ostatni wpis w kalendarzu, to 24.09.2010. Potem - cisza.

Anestezjolog nie w ciemię bity. Znalazłem - w tym roku Konferencja nt. "Postepów w IT” odbyła sie Poznaniu. Kliknałem na link „więcej informacji na stronie cecim.pl" coby znaleźć info nt. roku przyszłego i dowiedziałem się, że mogę sobie odkupić witrynę. Bo nic na niej nie ma. Intrygujące.

Natarłem dalej - strona Katedry Anestezjologii i Intensywnej Terapii w Krakowie dumnie chwali się dokonaniami na polu kursów krajowych i zagranicznych. Na szczęście na dole strony jest link pt. Konferencje i kongresy przygotowywane przez jednostkę. Gdyby ktoś chciał zobaczyć, co tez mają do zaoferowania, proszę kliknąć ostatni odnośnik...

To jest właśnie typowy przykład przykrywania gówna sreberkiem.

Stron tego typu, mających być wizytówka Katedry, nie da się zrobić w domu i uaktualniać od przypadku do przypadku. Trzeba zapłacić komuś, kogo zadaniem będzie tylko i wyłącznie uaktualnianie strony, serwis techniczny, updatowanie zmian...


Będzie trudniej niż myślałem.

poniedziałek, 11 października 2010

RFM*

Nie, wbrew pozorom, nie będzie o sympatycznej - bądź proniemieckiej, to juz zależy od geopolitycznej lokalizacji naszych preferencji - stacji radiowej. Bedzie o panelach.

W dawnych czasach, za panowania najszczęśliwszego z ustrojów, telewizja posiadała program w którym niejaki pan Adam z zacięciem grzebal w przeróżnego rodzaju ustrojstwach, zmieniając a to pralke w dzwonek, a to zapasowe koło do samochodu w sliczny kwietniczek. Bądź odwrotnie. Dzieki niemu posiadałem przeróżnego rodzaju instalacje w domu i poza nim, służące celom różnym. Silne nasiaknięcie zosiosamosizmem za młodu zaowocowało na starość ciągotkami, żeby coś wywiercić. Albo porżnąć. Co prawda moja wiara we własne umiejętności nieco została nadszarpnieta nie do końca udaną próbą położenia kamieniarki w domu, ale tylko nieco. Ponieważ nadal jedno z pomieszczeń wołało o miłosierdzie swoja betonową podłogą, zabrałem się w końcu za położenie paneli.

Nie wiesz jak zrobic - zapytaj. Spytaj policjanta, on Ci wskaze drogę. Chyba piosenka taka była... Zanim popsułem połowę materiału, zasiadłem przed telewizorem i zapuściłem film pt. „Jak miło i przyjemnie jest układać panele”. Rym się prosi, żeby dodać „beze mnie”. Albo „nadareminie”. Okazja była, bo ASP wział młodziana na tenisa, więc nikt nie próbowal mnie przekonać o wyższości X-Box’a nad DVD. Pycha chciała by powiedzieć, żem z tenisa zrezygnował, by się w nauce panelarstwa pogrążyć, ale prawda jest prozaiczna, niestety. We łbie dudniło mi niemiłosiernie po „tatance”, którą to raczyliśmy się w późna noc z Karoliną i Dianą, więc udałem nieboszczyka aż do momentu gdy silnik samochodu ucichł za rogiem.

W filmie miła blondynka z ciemnymi włosami pytała, jak to one mają w zwyczaju, starszego pana, ubranego bardzo zawodowo, o tajniki układania podłóg. Dowiedziałem się od której strony zacząć (lewej), w którą strone jechać (prawą), jak używać piły i że koniecznie należy uzywać sprzętu ochronnego. Pomijam podkładki żelowe pod kolana za 12,99 ale gogle-niewidki, z szybka zapewniającą widzenie niczego, były bardzo kul. Kolejny przykład, ze na swiecie nie ma nic za darmo: chronimy oczy, urzynamy palce.

Natchnięty ideami prezentowanymi przez sympatycznego dżentelmena, zabrałem potenisowego ASP i pognaliśmy do B&Q. Tu mała dygresja - dla mnie ten sklep to jak ciucholand dla kobiet. Mogę sobie oglądać wiertarki, płyty gipsowe, śrubki, wkręty, śrubokręty - i co tam jeszcze. Same końcówki do nowo nabytej wyrzynarki zajeły mi 15 minut. I mam nową zabaweczkę, która robi wzzzzz...

Z dzielna pomoca mojego Latorośla Starszego, zwanego w skrócie Warrock Addict’em, położyłem dump proof membrane, która w Polszcze nazywa się czarną ceratką, następnie wood fibre board zwane pilśnią i zaczęliśmy składać klocki. Ile zostało na końiec pierwszego rzędu? Tak jest - 7 cm. Rozebrałem, obciałem pierwszy i z ulgą pomyslałe, że jakoś to będzie. Do drugiego klocka drugiego rzędu da radę nawet blondynka. Ale potem... Ani go kijem - ani pałą. W końcu schowałem dume do kieszeni i polazłem obejrzeć raz jeszcze - jak on to wsadza? Acha, tak. Zlazłem na dół... W końcu wypracowaliśmy włsaną technikę. Cały szereg dopasowany na długość wkładaliśmy na raz. Inaczj - za cholere nie sżło. Albo się wyłamywało pióro na krótkim albo na długim boku.

Muszę przyznać, że na jakiś czas moja potrzeba wiercenia, cięcia i gięcia - oraz, ogólnie, używania maszyn, które robia wrrrrr - została zaspokojona. Szczeglnie czuję to po krzyżach, ktróe cósik mnie dzisiaj nappobolewają.

Ale to jest jak narkotyk. Znów za jakis czas przyjdzie moment, że przyjdą koledzy i będziemy wiercić dziury...

---------------------
*Przeczytaj Instrukcje Obsługi

piątek, 8 października 2010

Gore

Jesień. Jakoś tak - depresyjnie wokoło. Słońca coraz mniej, w pracy świetlówki (wiadomo - zez i łysina), wiadomosci w necie zaczynaja mnie przerażać. Pomijam fakt nieużywania mydła przez premiera, co to mu się nie chce rąk umyć - to już chyba ponad pół roku? - i nieco przerażającą wizję Polski Na Haju - ale czemu dziennikarze raczą mnie opowieściami o ludziach, których nie znam, znać nie chcę - ani to autorytet naukowy, ani moralny - a którzy to nieszczęśnicy się zwodzą, rozwodzą, jakaś Jacyków wstrzykuje sobie botoks - na litośc boską, czy poziom zidiocenia narodu sięgnął takiego dna, że jeden z najbardziej znanych serwisów informacyjnych musi publikować to na pierwszej stronie?

Gdyby ktoś miał wątpliwości - nie, nie czytam. Tytuł wpadł mi w oko.

Przyznano Noble. Jakoś nie słychać rzeczowych opracowań na temat najnowszych badań i trendów w nauce czy sztuce. Bo po jasną cholere. Kogo obchodzi nauka? Toż bardziej zajmujące jest kto komu dał dupy a kto komu po pysku. Santa Madonna Clara.

Polityka. Świadomie unikam tego tematu jak ostatniej zarazy, ale to, co sie ostatnio wyprawia, przechodzi ludzkie pojęcie. Jakoś tak parę lat temu czekałem, aż spłuczka histori usunie ze sceny ludzi samobroniących się i inne narodowościowo hajlujące towarzystwo. I musze przyznac, że teraz mam to samo uczucie. Gdyby ktoś znał opiniotwórczych dziennikarzy, czy mógłby im przekazać, że codzienne czytanie o tym, co powiedział pan prezes, jak to powiedział, o kim powiedział - zaczyna przypominać historię przewodnika Phenianu: „A na tym kamieniu siedział w wieku lat siedmiu nasz wielki przywódca narodu i rozmyslał o rewolucji”.

Język. Skąd do cholery wzięła sie nowomowa, używająca słowa „jest” w każdym zdaniu? Toż moja polonistka za takie badziewie wyrzucała z klasy na zbity pysk, z kijkiem w dłoni, służącym do zbierania śmieci. Twierdziła, że to jedyna korzyść, jaką delikwent nie znający języka polskiego, może dostarczyć społeczeństwu. Spójrzmy:
- Jest porozumienie w sprawie gazu.
- Jest oświadczenie nt. dowolny.
- Jest wstepna diagnoza.
- Jest wznowienie produkcji.
- Jest ugoda.
- Jest wyrok.
Ja wiem, każdy orze jak może - ale do cholery, jeżeli ktoś chce poczytać grafomaństwo to sobie wejdzie na stronę www.abnegat.blogspot.com. Tak się zastanawiam, co podał w swoim CV matoł władający składnią czterolatka, że go zatrudnili w gazecie. Dodajmy, że czterolatek był dzieckiem z ADHD i nieco wcześniej wypadł mamusi z wózeczka, lądując twardo łbem na krawężniku.

Dopalacze. Matko jedyna. Jeżeli ktoś żre substancje, na których jest napisane: „Nie jeść - nie pić - trucizna - szkodliwe” czy co tam jeszcze, to znaczy że jest matołem. Do sześcianu. I nie pomoże mu nic. Żadna spec-ustawa - żaden zakaz. Jeżeli poczuje zew głupoty, zeżre cokolwiek. Choćby kreta. Idąc tym śladem, za chwilę będziemy sypać do zmywarek piach - bo to będzie jedyny dostepny detergent. Bardzo podobał mi się komentarz właściciela sieci dopalaczy: „Moi klienci to debile”. Cytat za www.gazeta.pl.

Telewizja. No, to jest dopiero zgroza. 140 kanałów - i najambitniejszą produkcją okazuje się Mad Max. Czyli film z takim panem, któremu faktycznie coś się popieprzyło w czaszce. Nie będę tu darł szat nad „Teatrzykiem Zielonej Gęsi” czy „Kabaretem Olgi Lipińskiej” - ale żeby nie zrobić jednego normalnego programu naukowego/ przyrodniczego/ historycznego/ geograficznego/ dowolnego bądź jakiego? Dobiło mnie MTV. Bo klikając next-next-next dotarłem w końcu i tam. Jakaś panienka grzebała w gaciach kandydata na absztyfikanta. Ta cywilizacja musi upaść.

Ostatnio lubie słuchać rosyjskiego popu - piekne dziewczyny, wyjące z zadęciem o miłości w ogóle a o zdradzie w szczególności, oraz młodziany łyse - ci maja kilka trendów, ale wszystko sprowadza się do znanego „Get rich or die trying”. Winie za ten stan umysłu książki Łukjanienki. Jakoś mi sie te kawałki dobrze wpisują w panoramę współczesnej Moskwy, w wydaniu postkomunistycznego S-F.

Radio. Po wylocie z Wyspy z nadzieją włączyliśmy RMF. Nastepnie „Trójkę”. Potem „Zetkę”. RM nie słucham, jestem uczulony na jad błonkoskrzydłych. I co? Czas się cofnął. Jakby wcale nie minęło kilka lat. Te same przeboje (sic!), te same wiadomości. Tylko nazwiska jakby inne, ale kto by to spamiętał. Jednych zmyło - innych przywiało. Że co, że na wyspie lepiej? Lepiej nie mówić. Łącznie około 30 stacji - i za wyjątkiem Classic, z muzyka poważną, reszta nadaje pop. Ten sam. W kółko. Wiadomosci te same. Konkursy podobne. W zasadzie nie ma żadnego znacznia, czego się słucha. Rzygać się chce.

Właśnie - a propoś konkursów. W BBC święci ostatnio triumf program, w którym trzeba się wykazać, w zasadzie - niczym. Dwadzieścia pieć paczek, w środku ukryte kwoty pieniędzy - a grający musi wskazać palcem z którego pudełeczka rezygnuje. I tyle. Oglądalność niesamowita, wszyscy klaszczą, przejmuja się, zagryzają paluchy i płaczą ze szczęścia. Osssochozi? Drugi typ programów to „Jakiego durnia zrobisz z siebie dla pieniędzy?”. Ludzie walczą ze soba w błocie albo na chybotliwych pomostach - wręcz lub bronia białą, choć tępą. No comments.

Może faktycznie należy dać szansę szczurom? Albo - przy większym ładunku - karaluchom?

środa, 6 października 2010

Jak napisać prawidłowe CV

Niezorientowanym chciałbym uzmysłowić, że Curriculum Vitae na Wyspach jest najważniejszym narzędziem w walce o pracę. Zaraz po listach polecających. Niestety, na listy wpływu nie mamy - chyba, że trafi się nam szef, co to powie „Abnegat, weź się goń na drzewo... Sam se napisz i przynieś do podpisu...”.
Za to CV...

Prześledźmy to na przykładzie. Dajmy na to - startujemy na pozycję Consultant Anaesthstist w szpitalu o rozszerzonym profilu. Operują w brzuchu, w klatce, w głowie, starców i dzieci, ciężarne i rozwiązane.

Ja, niżej podpisany Abnegat, urodziłem się na wsi i chodziłem pod górkę do szkoły. Potem chodziłem do drugiej szkoły ale tez pod górke, bo dom jest w dolinie. Studia skończyłem i poszedłem do pracy gdzie pracowałem długo i wytrwale. Zrobiłem specjalizację więc się znam na truciu odwracalnym ludzi.

Jak widać, wszystko jest napisane zwięźle, konkretnie i jest to przykład bardzo do dupy napisanego CV. A jak powinno ono wyglądać?

Ja, niżej podpisany Abnegat, urodziłem się w pieknej okolicy wypoczynkowej, gdzie, z wyróżnieniem za naukę i dobre zachowanie, ukończyłem szkołę podstawową i średnią. W wieku 8 lat wziąłem udział w olimpiadzie matematycznej, osiągając trzecie miejsce. Szkoła podstawowa wpoiła we mnie kulturę fizyczną - brałem czynny udział w zawodach sportowych, dwukrotnie (w 6 i 7 klasie) ukończyłem maraton. Przez trzy ostatnie lata szkoły średniej byłem rozgrywającym podstawowego składu drużyny hokeja na wrotkach. Przez cały czast trwania szkoły podstawowej i średniej jeździłem na wakacje do Wagadugu (Górna Wolta), gdzie pracowałem jako wolontariusz w Domu Dziecka dla Trędowatych. Dwukrotnie brałem udział w konwojach humanitarnych (do Gruzji i Kinszasy). Studia ukończyłem w Najlepszej Uczelni w Kraju. W czasie ich trwania brałem udział w pracach prof. Zaducha, kandydata Nagrody Nobla. Po ukończeniu studiów znieczulałem w Klinice Przeszczepów Przeróżnych w zespole profesora Krwawego. Dokonałem łącznie 16 327 procedur, w tym przeszczepy serca, płuc, wątroby, trzustki, jelit, śledziony, oczu, mózgu i włosów. Znam się na: tu lista wszystkich chorób i zespołów przepisanych ze spisu treści „Interny” Orłowskiego. Jestem zajebisty, bardziej zajebistych to juz nie ma wcale. A nawet takich jak ja to też nie. Jestem dobrym kolegą, dobrze pracuję w zespole, mam doskonałe interpersonal skils, świetnie nadaję sie do kierowania grupa i wykonywania poleceń. Jestem miły, madry, szybki, profesjonalny, sprawny, uśmiechnięty, miły dla pacjenta, wszystkowiedzący i co najważniejsze - skromny.

W załączeniu: lista kursów (zaświadczenia drukujemy na drukarce laserowej, bo atramentówki nie wyglądaja zbyt profesjonalnie) wraz z tłumaczeniami (wybieramy tłumacza z takimi wielkimi, okragłymi pieczęciami), lista zabiegów (to juz jak się nam chce - ostatecznie wylistować 16 tysięcy procedur zajmie trochę czasu), nagrody, listy pochwalne, słowa uwielbienia od pacjentów, podwładnych i przełożonych oraz zdjęcie uścisku ręki noblisty sprzed 5 lat (to tylko dla wytrawnych fotoszopistów).

I nie ma znaczenia, że nie mamy bladego pojęcia o czym piszemy. Ostatecznie, najważniejsza jest praca. A że nie przedłużą nam kontraktu po 6 miesięcznym okresie próbnym? Może i nie. Ale co się nauczymy, to nasze. I w nastepnej pracy będzie już nieco łatwiej. Potem wystarczy dorwać pięć, sześć takich kontraktów - i nasze CV zamieni sie w prawdę świtlistą.

Jak kraść - to miliony.

wtorek, 5 października 2010

W samo południe

Wpadli świtem. Z usmiechem na ustach - z duma wręcz - zapowiedzieli ASP, że maja drzwiczki do przysznica. I że przyjdą - nie, nie dzisiaj - jutro. W samo południe.

Nastepnego dnia ASP nie poszedł do pracy. Z nerwów gryzłem pazury, telefony śmigały w te i wewte, w końcu - są. Przyszli. A raczej przyszedł. Pieknie ubrany, zgodnie z najnowsza modą dyktowana przez potentata w tej dziedzinie czyli Health & Safety Executive - spodenki-rybaczki, rękawiczki, kask - żeby mu te drzwiczki na łeb nie spadły zabijając na miejscu - śliczne skórzane buciki, które zresztą próbował zdjąć zaraz po przekroczeniu progu. Wlazł na górę, zainstalował się w łazience i zaczął pracę. Po kwadransie zszedł na dół, dzielnie w dłoni dzierżąc plastikowa rurke, na której wisiały nasze provisional drzwiczki - czyli kawałek ceratki. We wzorek łużycki. I zapytał, gdzie to schować. ASP wskazała najbliższy kosz na śmieci.

Minęła godzina. W końcu dzielny Monter Sam zlazł z góry i zapytał, gdzie ta ceratka. A po co mu? Bo trza zawiesić z powrotem. A po co, jak drzwicki są? Są - ale nie takie. Jak to nie takie jak miały być takie? Przeciez mierzyli? No, mierzyli - ale przed płytkami. A teraz są płytki - i drzwicki są za duże. Ale to nic, bo oni natychmiast zadzwonia i zamówia dobre.

W sumie mi to wisi i powiewa - literalnie, ta ceratka faktycznie zwisa i wiatr nią targa - ale się tak zastanawiam, czy aby nie iść i ich nie obsztorcować, ot - dla przyzwoitości.

Umówiliśmy się na nastepna środę. Tak mi teraz w padło do głowy - może to wina tych śród? Że może trzeba było na czwartek chociaż?

--------------------

Bobsley pytał o dopalacze. Powiem tak: nie widzę zupełnie problemu. Zmieniamy system znany z parchatego socjalizmu pt: „Co nie zabronione to dozwolone” na cywilizowany: „Robimy to, na co mamy pozwolenie”. I kropka. ZANIM ktokolwiek cokolwiek sprzeda - musi uzyskać odpowiednie zaśiwadczenie co to jest i do czego służy. Jeżeli są najmniejsze podejrzenia, że ktoś próbuje sprzedać „Wyściółkę klatki świnki morskiej” w której znajdują się liście marychy albo "Materacyk z włokna miękkiego dla dziecka małego" ze słomą makową w środku - dostaje kopa. I spokój. Sprzedaje bez zezwolenia? Ajjj, niegrzeczny...

Z drugiej strony - nas jest prawie osiem miliardów. Ziemia staje się przeludniona. I jeżeli znajdują się chętni, którzy sami chcą się eksmitować z tego łez padołu - czemu im przeszkadzać? Toż jak nie kupi dopalacza - bedzie żarł proszek IXI. Pasta Kiwi mózg ożywi. Główki zapałek. Muszki-owocówki. Grzybki-ksylocypki czyli inaczej psiory. Albo wąchał butapren (tego ostatniego nikt póki co nie robi, bo niestety po świecie chodzą jeszcze takie dziwne indywidua z poprzdniego rzutu debili, co to sraja pod siebie; dziwie się, że sprzedający dopalacze nie zajma się nimi - toz to żywa antyreklama). Albo zeżre roślinki w parku - piętnaście razy dostanie sraczke ale w końcu raz zobaczy takie zajebiste kolrowe linie co się ciągną panu doktorowi z uszu - achchachacha jakie śmieszne - które są objawem nieodwracalnego wypalenia dziur w mózgu.

Zalegalizować wszystkie dragi. Dawać je za darmo. Urwie to łeb narkotykowej hydrze, rozwiąże problem przeludnienia - które to, jak wiadomo, jest odpowiedzialne za produkcje tzw. gazów cieplarnianych zwanych popularnie dwupierdzianem grochu - i wybije z populacji gen głupoty raz na zawsze.

czwartek, 30 września 2010

Sufentanil a Gepts

Abnegat, a masz jakies dane dotyczace modelu Gepts dla sufenty? Szukam jakichkolwiek materiałów instrukcyjnych, jak podawać tę trutkę w pompie TCI, ale ni cholery - nic po necie sensownegonie mogę znaleźć. MOze ty cokolwiek wiesz / posiadasz na temat tego modelu? Alex


Sam nie uzywałem nigdy, wszystko co poniżej, zebrałem z literatury.

Dwa algorytmy, Gepts i Bovill. Oba trójkompartmentowe, oba z b.dużym V3 - skąd długi czas połowicznej eliminacji.
Bovill: V1, V2 i V3 sa liniowo zależne od masy, wspolczynniki k sa ufiksowane.
Gepts: zarówno przedziały kompartmentów jak i wspolczynnikow są sztywno określone (wynikało by z tego, ze to taki algorytm jak fartuchy fizelinowe - jeden rozmiar, który jest do dupy dla wszystkich. Poza tym za Boga Ojca nie rozumiem po jasną cholere robić 3 kompartmentowy model, gdzie wszytko jest STAŁE. Do tego wystarczy jeden i odpowiednio dobrane współczynniki... Czegoś tu nie łapię.)

Model Gepts’a: Gepts E et al, Linearity of pharmacokinetics and model estimation of sufentanil. Anesthesiology 1995; 83: 1194-204
Model Bovill’a: Bovill JG et al, The farmacokinetics of sufentanil in surgical patients. Anesthesiology 1984; 61: 502-6

Odnośnie użycia: jedyną pracę jaka znalazłem, to Vyuk’a (Vyuk et al, Propofol anesthesia and rational opioid selection: determination of EC50-EC95 propofol-opioid concentration that assure adequate anesthesia and rapid return of consciousness. Anesthesiology 1997; 87: 1549-62)
Wynika z niej, że:
- przy 15 minutowym zabiegu stężenia Ce Propofolu i Sufentanilu powinny być odpowiednio: 3.57 mcg/l - 0.17 ng/ml a pobudka nastąpić przy 1.7 mcg/l - 0.1 ng/ml
- przy godzinnym zabiegu: 3.34 mcg/l - 0.14 ng/ml, pobudka przy 1.7 - 0.1
- przy pieciogodzinnym: 3.37 mcg/l - 0.14 ng/ml, pobudka j.w.

Stezenie Ce podane powyzej to Ce50 - daja 50% sznse odpowiedzi na bodziec chirurgiczny.

To samo źródło podaje jednak stosunki Propofol/Remifentanyl dla zabiegu 15 min. 2.57 mcg/l - 4.70 ng/l - sam stosuje raczej 3.0 mcg/l rzadko niżej dla Propofolu, za to 2.7 - 3.5 ng/ml dla Remifentanylu. I sa to, dodajmy, dawki Ce95 a nie zadne tam Ce50. Może przy jakiś dużych zabiegach na brzuchu jest potrzebny poziom powyżej 4.0 ng/ml? Tylko narkomani wymagali wyższych - ale ci potrafią dojść powyżej 6 ng/ml i dalej oddychać.

PS. Wybaczcie brak odpowiedzi, nadal nie mam netu w chałupie. Ukłony wszystkim, powitania tym co u mnie pierwszy raz ;)

wtorek, 28 września 2010

ZWD

Czyli zabezpiecz własny interes. Procedura znana od zarania dziejów, sprowadzająca się do znalezienia maksymalnej ilości rozpuszczalnika. Mechanizm też znany: jeżeli coś się może spierdzielić, zawołaj tak wielu pomocników/współwykonawców ilu tylko zdołasz. Jeżeli faktycznie nastąpi nieszczęście, będzie na kogo pokazywać palcami. O, to oni , tam - wszyscy byli, żaden nie zaradził. A jak do tragedii nie dojdzie? Wtedy gloria i chwała - nie, nie dla wszystkich - dla nas. Toż myśmy wszystko zorganizowali i pieczę mieli.

Siedzę sobie spokojnie i dłubię popołudniową listę. Dość napiętą, dodajmy. Na co wchodzi max-fac i się pyta, co ja tu robię. Zdębiałem. No, gazy puszczam kolorowe. Znaczy - teraz zaszczyki daję (pis. oryginalna), bo gazy to były rano. A bo on to mnie zamawiał do tego pacjenta - tu stuka groźnie palcem w teczkę - i czego mnie nie będzie? Jakiego pacjenta? Luknąłem szybko w historię: padaczka, choroba niedokrwienna, niewydolność krążenia, astma (choć tu trzeba mieć sporą dozę nieufności, bo w tym kraju każda duszność to astma albo POChP, zwane dla zmyły COPD - nawet jak pacjent ma obrzęki do pachwin a osłuchowo bulgocze), rozrusznik wszczepiony z przyczyn mi nieznanych (pewnikiem objawowa bradykardia, ale kto ich tam wie - wolałbym jednak choć cień informacji nt. dostać) plus parę pomniejszych. Wybałuszyłem gałki - a kto go zakwalifikował do zabiegu? No, ja - rzekł dumnie max-fac. Ale że chory, to chciałbym żebyś miał na niego oko. Z deczka podniosło mi się ciśnienie. A cegój nikt mi nie powiedział wcześniej o pacjencie? No jak to - zdumiał się max-fac. Przecież wedle gajdlansa nie musisz, toż on tylko w miejscowym, nawet bez sedacji - wyrwe mu parenaście zębów i po krzyku. Aaaa. Czyli że oglądać nie muszę - bo w miejscowym, ale siedzieć muszę, bo ciężko chory? Tak. No to - po moim trupie. Palcem nie dotknę. Może i pacjent sie nadaje do zabiegu - ale za jasną cholere nie pozwolę, żeby on umarł akuratnie po tym, jak JA go nadzorowałem.

No normalnie. Czy ja mam coś na czole napisane?

poniedziałek, 27 września 2010

Lengłidż trudna jest

Czyli jak zrobić pułapke na hohonia i samemu nim nie zostać.

Zaczęło się od niewinnego: "Tataaaa, chodź na tenisaaaa....<" Polazłem. Co było robić. Gra z pociechem młodszym wymaga precyzji i skupienia - nie można mu nagrywać zbyt jadowicie, bo strzela dupą i tupie (a rakieta swoje jednak kosztuje), za łatwo też nie, bo morduje przeciwnika bez litości - więc trzeba trochę się nakombinować. Tym bardziej że opanował wyjątkowo wredne uderzenie, płaskie, z kompletnym brakiem rotacji, które zamiast ładnie się odbić od podłoża, robi kaczke i znika. Co prawda nie da się tego zagrać z końca kortu - ale z 3/4 już bez żadnego problemu. Problem nakreślimy tak: jak zagrać, żeby nie zabić, ale z drugiej strony zbytnio nie ułatwić a na koniec odebrać zjadliwość wszeteczną którą sie młody oddźwięczył, i to jeszcze tak, żeby człowiek wyglądał ładnie i stylowo.

Rozwiązanie problemu było klasyczne: wywinąłem orła z podwójnym radebergerem, ponoć nawet przez chwilę stałem na głowie i używałem słów powszechnie nieuznawanych. Po ogarnięciu zysków i strat, okazało się że noga w kostce nie jest tak słaba jak by się wydawało i nieruchawa, jak by to można wywnioskowac z jej codziennej ruchomości, łeb mam pancerny a w okolicy nie było żadnych Polaków.

Nieco zaaferowany pociech młodszy podbiegł, sprawdził że stary żyje, pokiwał smętnie głową nad starością w ogóle, a starościa starego w szczególności i widząc ślicznie obdartą skórę z łokcia i nadgarstka, zarzucił ze znawstwem: Ależ masz urocze carpet burning! Znaczy, że co - takie obdarcia się tak tu nazywają? No tak. Jak chcesz być tubylcem, to tak się to nazywa. Podrapałem sie po łbie. Dziwna sprawa.

W trakcie natężonej pracy dzisiaj, moja współtrujczyni wypatrzyła rzecz jasna piękne braki naskórka zastrupione malowniczo i zapytała skąd mnie się to wzięło. Powidziałem jej z dumą, że to moje pierwsze carpet burningi są - bo w rzeczy samej graliśmy na korcie pokrytym dywanem, a nie na betonie i pierwszy raz w życiu tak artystycznie lądowałem w trakcie gry w tenisa. Tu Karolina parsknęła śmiechem i zapytała: Pierwsze? Czy my w Polsce to tylko w łóżeczku? Że co? - kompletnie z pantałyku zbity, wytrzeszczyłem gałki. Tenisa w łóżeczku?? Po chwili przyciężkawej od powstrzymywanego śmiechu, Karolina wyjaśniła mi, że carpet burnings to rzeczywiście są otarcia - ale głównie na kolanach, a czasem jescze gdzie indziej - i się je ma po dzikim seksie uprawianym na dywanie...

...musze se dzisiaj Młodszego wypożyczyć, coby mi łaskawie powiedział, gdzie też on to określenie słyszał...

Rozwiązanie

A oto rozstrzygnięcie konkursu!

Przypomnijmy: miało to mieć zastosowanie na sali operacyjnej.

Najbliżej była Innesta z pomysłem na uchwyt do igieł.

Najbardziej zdroworozsądkowym podejściem wykazał się Michaś ze swoją empetrójką.

Najbardziej pokręconym - KK i jej pojemniki z ciekłym azotem.

Najbardziej wyrafinowanym - pionki do gry ze Śmiercia w szachy F-blox’a (szczególnie tej gdzie grał Max von Sydov...)

Prawda jak zwykle jest prozaiczna:


Biore sie za Rogerową listę. Bedzie paluchy prostował, rżnął, piłował i gwoździował. A po południu przychodzi mój ulubieniec kanalarz coby zrobić sześć zabiegów małych, w tym 5 w ogólnym. Pracowity początek tygodnia się kroi.

piątek, 24 września 2010

Bedzie tego



Tak sala wyglada. Duza - i ludzi mnogo ;)

Nie wiem jakim cudem - zezarlo mi calego, cholernego posta. By to jasna cholera... Tak to jest, jak sie korzysta z nie swojego komputera.

Ogolnie wszystko zmierza ku szczesliwemu koncowi. Wykladowcy rozni - choc poziom kardiologii wyjatkowo sie wybil ponad przecietnosc. Zarowno wczoraj jak i dzisiaj.

Od kompletnej pomrocznosci jasnej ratuja mnie zaprzyjaznione REPy Abbota - Szaman, masz pozdrowienia (sic!). Zostalem rozpoznany od strzalu i zapytany, gdziez sie podzial wspolpijacz kawowy z zslego roku. Massakra.

kregielnia

Pani od Elserviera powiedzialem, ze na stronie daja 15 procen rabatu, wiec moze tez mi da? Dala. Dzieki temu nabylem droga kupna dwie potworne cegly. Od dawna ostrzylem sobie na nie zeby, ale okazji nie bylo.

A na sam koniec wpadlem do zaprzyjaznionego REPa - przyjazn niedluga, dwudniowa, ale serdeczna - ktorego zbajerowalem na przekazanie mi nieodplatnie dwoch urzadzonek. Ktore to znajduja sie na fotografii ponizej. Pytanie brzmi - co to jest - i do czego sluzy.


-----------------

Sesja poludniowa - wystep Noblisty, Sir Martin Evans'a, opowiadajacego o swoim wielkopomnym odkryciu Embrionic Steem Cells. Stymulujace. Po poludniu dzieci - czyli jak truc odwracalnie cos co wrzeszczy i w zasadzie wcale tego nie chce. Czynnie, dodajmy, nie chce.

czwartek, 23 września 2010

Rozmiekam

Nie zrozumiem tego za jasnego skurwysyna. Skad w profesorskim lbie potrafi sie zalegnac idea, ze anestezjologa nieznieczulajacego naczyniowke moze interesowac statystyka. Ktora czarno na bialym wykazuje, ze jak tetniaka znieczula anestezjolog nienaczyniowy to smiertelnosc rosnie. Oraz ze konieczne jest wprowadzenie pre-assessmentow, bo to jednoznacznie obnizylo ilosc pacjentow zwalonych z zabiegu w dniu operacji. Dodajmy, ze ta klinika badan przedzabiegowych musi byc prowadzona przez anestezjologa - no, jakiego? - TAK JEST!. Naczyniowego.

Jak by to przez zupelny przypadek przeczytal jakikolwiek wykladowca - nas ... g.uzik obchodzi statystyka oraz przemyslenia wlasne. Po to jade na taki wyklad, zeby mi ktos laskawie powiedzial: sprawdz krzepniecie co tyle a tyle, krytyczne wartosci fibrynogenu sa takie, a plytki zamawiamy przy wartosciach takich - bo potem jest po ptokach. A raczej po stwierdzeniu zgonu.

Dobili mnie wczoraj na tyle, zem nie byl w stanie nawet posta napisac. Do domu dojechalem na rdzeniu, na szczescie caly czas autostrada z jednym rozjazdem po drodze - wiec czynnosci wyzsze raczej do szczescia nikomu nie sa potrzebne.

Za to dzisiaj... Polazlem na sesje poswiecona trudnej intubacji. Nie to, ze mam jakowas bojazn wielka w sobie, ale co 3 lata ponoc kazdy ma taki dopust bozy przezyc. Co bylo robic.







Jak widac na zaprezntowanych obrazkach, mozliwosci uduszenia pacjenta mamy co niemiara. Najwazniejsze jednak, by wszystko bylo zgodnie z gajdlansem, co zawiera w sobie trzy fazy: A/, czyli to co zwykle, B/, czyli to, co robimy gdy nie dziala A/, i C/, czyli krew sie leje, wbijamy igly w przelyki, prujemy srodpiersia i zabijamy pacjenta ku ogolnej uciesze gawiedzi. Musze przyznac, ze troche mnie to przeraza. Kazda firma na punkcie honoru ma wyprodukowanie urzadzenia, ktore:
- a/ ma swiatelko i kamere;
- b/ ma kolorowy ekranik - przyczepiony albo lezacy obok i
- c/ jest tak upierdliwe w uzyciu, ze trzeba przejsc specjalny trening, by to cholerstwo uzyc. Przypominam - sa to urzadzenia przewidziane do ratowania zycia w sytuacji kryzysowej, gdy wszelkie inne mozliwosci wentylacji pacjenta zawiodly.
Szpital z kolei jest zobowiazany do:
- a/ zakupienia wszystkich mozliwych urzadzen
- b/ wrzucenie ich na jedno miejsce zwane dla jaj crash trolley i wreszcie
- c/ dreczenia nieszczesnego anestezjologa do ciaglego przegladu owegoz.
Rzecz jasna, jak przyjdzie co do czego, okazuje sie, ze bateryjki wlasnie zdechly, polaczenia nie dzialaja, mankiet sie rozszczelnil a pacjent wlasnie przekroczyl piata minute saturacji 66. Co sie przeklada na obraz mozgu przypominajacy dobrze wypieczoneg ciastko z jabluszkiem, zwanym popularnie szarlotka.

Sesja srodkowa byla niesamowita: pan Profesor z Nowego Jorku opowiadal o transmisja w synapsach, mechanizmach supresji przed i post synaptycznej przez anestetyki, receptory GABAergiczne, kanaly sodowe, chlorkowe, potasowe - taak. koncu cos stymulujacego. Inna rzecz ze tra farmakologie kupic i sie doksztalcic.

Po poludniu leze na sesje o przygotowaniu preoperacyjnym pacjenta z problemami kardiologicznymi. Bylem sie nie dowiedzial, ze do tego potrzebny jest kardiolog. A jeszcze lepiej kardioanestezjolog.

Tak na marginesie: jeden z anestezjologow poslal ostatnio pacjenta z choroba niedokrwienna do kardiologa, coby ten mu ocenil - kardiologicznie, nomen omen - pacjenta. Po trzech miesiacach przyszla odpowiedz:
"Dziekuje bardzo za przyslanie mi Pana Smitha. Ten bardzo mily dentelmen, lat 48, w rzeczy samej cierpi na chorobe niedokrwienna. W chwili obecnej pacjent zazywa:(...tu lista lekow, przepisana z naszego listu...). Pacjent nadaje sie do zabiegu pod warunkiem dostarczenia mu odpowiedniej ilosci tlenu.
Podpis.

środa, 22 września 2010

Nasiakam



Pierwsza sesja - i po sesji. Ginekologia. Po raz pierwszy uslyszalem cos sensownego. Znaczy, ze tlusta, utyta baba to zaden problem intubacyjny. Owszem, cukrzyca, rzucawka czy cholerstwa inne - jak najbardziej. Igle trudno wbic. Ale rura wchodzi tak jak powinna.

Drugi opowiadal o iglach. Miedzy innymi. Ze mozna do pilnego ciecia wbic - ale trza sie spieszyc. Czyli odkrywczo. Potem rozgorzala dyskusja, czy wolno ciezarna kluc w pozysji siedzacej i jak sie to ma do plodu. Ktos nie wytrzymal i zapytal czemu nie na boku? Bo registrarzy sie tego nie ucza - to nie umieja. Swiat sie konczy.

Na koniec wyszla babka opowiadac o iglofobii. Chciale juz wziac mikrofon do reki i powiedziec ze u nas w Polszcze to mamy swietny lek na to - alem po chwili wahania odpuscil. Jeszce nas potem beda jakie komisje scigac za walenie pacjentow chodakami po potylicy.

Pierwszy przeglad repow zakonczony wzglednym sukcesem - opedzilem sie od ulotek i dlugopisow a za to od Bridionu dostalem dwa sticki po 4 GB kazdy. Mili ludzie.

Nastepna sesja - anestezja do zabiegow naczyniowych. Trza isc - ostatecznie procz zylakow nic wiecej sie mi w tym temacie znieczulic nie udalo. Moze co madrego powiedza?

wtorek, 21 września 2010

Hufiec przodowników

Miało być o farmakokinetyce i -dynamice - ale nie będzie. Do tego jednak jest dzień spokojny potrzebny. A nie był. Najpierw wpadł stomatolog robić deszrotyzacje. No normalnie - masakra jakaś. Pomijam trzydziestopięciolatka z pniakami - ale dziewczynka dwadzieścia cztery, do wyrwania wszystkiego co tam jej zostało... Rzut oka na kartę - marchwianka. I wszystko jasne. Mianowicie kraj na wyspie jest bardzo dla swoich obywateli uprzejmy i nie zważając na ich poziom inteligencji, dba jak o dzieci własne. Znaczy - NHS Królowej dba, ale nie o nazwy chodzi. Wystarczy więc przez parę lat zapodawać sobie heroinę, któr atu jest ponoć tania jak fisz’n’czipy i służby odpowiednie kwalifikuja osbnika do lecznie odwykowego. A w zasadzie do leczenia substytucyjnego - każdy dostaje przydział rzeczonej marchwianki - czyli metadonu w buteleczce - i sobie tąże doi wedle zleceń specjalistów. Niestety, skutkiem ubocznym jest - poza wszelkimi innymi - całkowita utrata uzębienia. Powinni napisać coś takiego na pczauszkach z herą: „Powiedz swoim zębom Adios!!!”. Rzecz jasna, żył nie miała wcale, jakiś drobiazg wbiłem w szyję, dobiłem gazami i chirurg dokończył kleszczami co dziewczynka zaczęła igłą i strzykaweczką.

W czasie pomiędzy wpadł sobie piłkarz znany - znaczy, osobiście nie znam, ale sądząc po usmiechach płciów pięknych musi znany jest - żeby sobie rękę naprawić. Bo mu się tak smiesznie kciuk wykręcał we wszystkie strony, a głównie we wte co nie powinien. Potem się okazało, że jest sportowcem prawdziwym, bo dawka dziecięca uspiła go na pół dnia. Zaraza.

Jutro jadę coby nasiąkać. Siądę sobie rano, i zapatrzony w ekran, będę sobie jako ta gąbka wodę, łapał wszelakie nowości i starości, podziwiał mądrych i wpatrywał w elokwentnych. Czyli coroczny zlot AAGBI, dający możliwości powyższe. W dodatku trzydniowy - wiec do roboty wracam w poniedziałek. Ech, szkolenia.

A dzisiaj zalegne sobie w pozycji poziomej i sprawdzę jak też mi się satelita zainstalował. Może jakiego Sullivana pokażą?

poniedziałek, 20 września 2010

Varia

Leżał i czekał w zafoliowanym pudełeczku. Jakos tak nie mogłem się za cholerę za niego wziąć. W końcu nadeszła wielkopomna chwila...

„Efekt motyla” opowiada o chłopcu mogącym zmieniać przeszłe wydarzenia - ze wszystkimi tego konsekwencjami. Cała linia czasu odmienia się od tego momentu, nasi wrogowie stają się przyjaciółmi, wzloty zastępują upadki i tylko jeden człowiek wie, że cała otaczajaca nas rzeczywistość jeszcze kilka chwil temu była zupełnie inna.

Konstrukcja logiczna filmu daje reżyserowi dość szerokie - by nie powiedzieć nieograniczone - pole manewru. Nowa linia czasu to nowe relacje i nowe fakty. Jednak nie w fantastyce tkwi siła tego filmu.

Sceny są budowane oszczędnie, spokojnie nawet - a mimo to czujemy jak napięcie trzyma nas w uścisku cały czas. Sam król thrillerów, zwany nomen omen Kingiem, nie powstydził by się narracji. Nie chcę pisać o akcji - kto widział, wie, kto nie widział, nie powinien mieć zepsutego filmu przez nieudolny opis.

Polecam. Dawno nie zdarzyło mi sie zacząć filmu w pozycji leżącej a skończyć siedząc.
-------------------

Currys. Świczki, wtyczki i organy. Superstore elektroniczny - co się komu zamarzy. Kup dziś - dowieziemy wczoraj. No to - rydzyk-fidzyk. Zakupilismy lodówkę i popadliśmy w Przyjemne Oczekiwanie.

W końcu nam to czekanie wczoraj zbrzydło - w końcu ileż można trzymać padlinę na ogródku, tym bardziej że temperatury na zewnątrz bardziej śródziemnomorskie niż syberyjskie - i poleźliśmy do Currys’a. A gdzie lodówka? A nie ma. Ale zapłacona jest? No, jest. Ale data dostarczenia nie wpisana, to nie dowieźli. A czemu data nie wpisana? Bo jak kupowaliście, to nikt nie wiedział kiedy dowiozą. Ale nie ma strachu. Teraz już jest i możemy dowieźć. To czemu nie dowieźliście? Bo data była nie ustalona. Pytanie „To po jasną kurwę skasowaliście pieniądze tydzień temu” jest tak banalne, że aż się nie chce go zadawać. Innymi słowy - gdybyśmy nie przyszli, to mimo lodówek na stanie, trzymalibyśmy sobie żarcie na ogródku do usranej śmierci. Taki tip na przyszłość - jak nie maja czegoś do wydania natychmiast, nie płacimy. Szkoda zdrowia.
-------------------

Rodżer dostał sraczki. Nazywa się to tutaj D&V czyli diarrhea and vomiting. I z powodów tegoż o godzinie ósmej rano odwołał listę. Daje to szanse na wyjście z roboty koło 10.30 - a raczej dawało, bo mi sprytnie dziewczyny zaprosiły pacjentkę do preassesmenta. W sumie nic takiego - ale jak się waży 123 kilogramy przy wzroście 163 to BMI wychodzi w zakresie zupełnie wyuzdanym. Zobaczymy. Może nie taki diabeł - znaczy, tfu - pacjent - straszny.
-------------------

Po co TIVA’ie wzrost i jak to się ma do pytania Bobsley’a.
Najpierw chińszczyzna:
TIVA - zneczulenie całkowicie dożylne;
TCI - target controlled infusion czyli wlew kontrolowany stężeniem leku w kompartmencie docelowym; kontrolowany hipotetycznie, za pomocą matematycznego modelu;
Model Marsh’a i Model Minto: używane do określenia stężenia odpowiednio Propofolu oraz Remifentanylu;
Model Marsh’a: trzykompartmentowy, wymaga podania wieku i wagi, ale do określenia objętości kompartmentu centralnego uzywa tylko masy; zalezność jest liniowa. Bardziej zaawansowany model Schnidera wylicza steżenia w kompartmentach na podstawie masy, wieku, wzrostu i płci.
Minto model określa stężenie Remifentanylu - podobnie jak model Shnidera, wymaga kilku zmiennych do okreslenia dystrybucji leku.

Teraz w skrócie: lek po podaniu trafia do kompartmentu centralnego V1. Określane jest jego stężenie na podstawie a/ przesunięcia do kompartmentów V2 i V3 oraz b/ eliminacji metabolicznej, tzw. clearence’u.

Na podstawie masy, wieku, wzrostu i płci określana jest tzw. beztłuszczowa masa ciała, lean body mass - wartość potrzebna do określenia właśnie eliminacji metabolicznej.

Wracając do pytania Bobsley’a. Ponieważ wzrost jest nam potrzebny do określenia szybkości eliminacji leku - ale tak naprawdę jest zmienną potrzebną do wyliczenia lean body mass, możemy przyjąć do obliczeń wartość domniemaną, różnica pomiędzy obliczona a rzeczywistą wartośći LBM nie powinna być duża, aczkolwiek należy się spodziewać wartośći nieco większych niż rzeczywiste. Stąd wskazana pewna ostrożność przy indukcji i nieco niższe wartości Cp, czyli stężenia w kompartmencie V1, na początku zabiegu.

Tak na prawdę najważniejszy jest efekt kliniczny, który sprawdzamy nie poprzez dane z pomp, a poprzez parametry rzeczywiste które sprowadzają się do odpowiedzi na pytanie: czy pacjent po nacięciu skóry nie ugryzie nas boleśnie.

piątek, 17 września 2010

Telegraficznym skrótem

Wesele. Stroje kurpiowskie, hołubce, Krakowiacy i Górale. I chochoł. Wszystko już było. I nic nas nie zadziwi...

Los jest jednak sprawą przedziwną. Jeszcze rok temu w rozmowach z ASP rzuciłem żartem, że przydało by się wesele. Takie z tańcami do rana, gorzałką zimną i wędliną podżerana ukradkiem palcami. Nieszczęsny, bedziesz miał...etc - skąd Platon to wiedział?. Po dziesięciu latach suchych nadeszła powódź: trzy wesela. W ciągu sześciu tygodni.

Pierwsze za nami. Piękna Panna Młoda, Dumny Pan Młody, Rodzice, powozy, goście, orkiestra. Grzybki też. I tak gdzieś o północy opadła mi szczęka. Mianowicie na scene wyszli tancerze. No, to się jeszcze zdarza. Ale to co pokazali, obluzowało mi żuchwę. Pomijam fakt podbieństwa głównoprowadzącego do McAvoy’a, ale irlandzki taniec w Polsce, w dodatku zmiksowany z flamenco i tangiem - opisać się nie da. Trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć.

Jest to jakis dowód na stopniową unifikacje Europy. To się nie stanie w czasie jednego pokolenia. I parę sprzyjających momentów musi się zdarzyć. Jak przetrwanie Euro, wymarcie nacjonalistycznych polityków czy fakt niezjedzenia nas przez mieszkańców centralnej częsci kontynentu. Centralno-południowego, uściślijmy.
--------------

Zadzwoniłem do mojej zaprzyjaźnionej firmy telefonicznej - co to i telefon da, i internet - a nawet darmowe rozmowy z krajem. Non-stop. Zapytałem niechcąco, czy podepna mi linię sami czy też muszę znowu zwrócić się do krajowego potentata-krwiopijcy. Ikazało się, że nie muszę. Założą sami. A kiedy? A 30 września. Miesiąc czekania... Może w dalszym ciągu praca dla polskiego mechanika-elektryka by się tu znalazła? Kto wie. Póki co bez netu ból wielki - w końcu poleźliśmy do sklepu i kupili dongla. Gdyby ktoś kiedyś chciał kupić - podkreśllam: nie stick tylko dongle. W dodatku ten (czy to?) dongle jest broadband. Koniec świata. Wtykłem toto w komputer, zamieliło dyskami, zaświeciło co mogło i po dziesięciu minutach wyskoczyło info - działa. Ha! Przesunąłęm dziesięć centymetrów w lewo, żeby miejsce na myszke zrobić i przestało działać. Wróciłem na stara pozycje - zadziałało. Dla żartów przesunałem w prawo o pięć... zdechło. Znaczy - fuksem niesamowitym znalazłem jedyne miejsce w pokoju, gdzie mam sygnał, czy jak?
--------------

Wpadł dzisiaj Joseph. Dżozef jest rumiany, zawsze uśmiechnięty (nos charakterystycznie czerwony, wiadomo - od landrynek) i zakomunikował szczesliwy, ze drzwiczki, co to je mieli zamontowac pod prysznicem za dwa dni licząc od środy w połowie sierpnia, przyjadą w poniedziałek. Licząc od najbliższej niedzieli. Dziwne. Już się zaczałem przyzwyczajać do ceratowej zasłonki którą zawiesili „na chwilę”. Przy okazji ASP zaatakował go o cyrkularke i okazało się, że owszem, ma. I nawet drzwi nam skróci. Miło mieć zaprzyjaźnionego byłego szefa budowy po sąsiedzku, pod ręką.
--------------

Walczę z aerialem. Niby można by te cholerną antenę zamontowć wedle azymutu anten sąsiadów, ale jakos tak łażenie po dachu budzi we mnie sprzeciw. Toz musze drabine kupić, rurke do komina przykręcić... Zadzwoniłem do fachowca. Ja mu, że aerial mi potrzebny - bo antenna to owszem, po angielsku, ale w Północnej Ameryce - a on na to że on aeriale zakłada. No to ja na to że ja własnie taki chce, a on na to ze jednak mi nie założy, bo on tylko aeriale. Toz, kwamać - zakląłem szpetnie, choc dla rozmówcy niezrozumiale - jaż właśnie aeriala chce! To nie do niego, bo on tylko aeriale. Pomyślałem, ze zdrowie najważniejsze, i wyłączyłem komórkę. Może następny będzie mówił narzeczem ludzi cywilizowanych?

Mówił. Wytłumaczyłem co mi trza, podkreśliłem, że dish też, ale nie do Skaja tylko Cyfry co sie przekłada na 13EHotbirda. Powiedział że wszystko rozumie, ceny sprawdzi i z ofertą zadzwoni. Ulzyło mi. Z wrażenia po pierwszym zaczałęm sie jąkać.
--------------

Na wyspie gdzie nic tylko leje, ciemno, zimno i paskudnie - w ciągu dwóch tygodni usechł nam trawnik. W połowie. W tym czasie w słonecznym kraju nad Wisłą było 13 stopni i ciągłe deszcze.
--------------

Płytkarz przyszedł. Nie spodobała mu się moja robota. I tak jestem dumny - pierwszy raz kładłem kamieniarke na podłodzę - a tak w rzeczy samej to pierwszy raz w ogóle - i co z tego że trochę wyje. Powyje i przestanie. Na szczęscie przylazł, zanim zdążyłem zepsuć kuchnię. Teraz mi skóra fajnie płatami odpada - chyba cos dziwnego było w podkładzie. Albo mi woda nie służy.

-------------
Lodówkę i zamrażalkę zapłaciłem dwa tygodnie temu. W kurwysie Currys’ie. Do tej pory czekamy. Dobrze, że temperatura troche spadła, może nam jakoś padlina przetrwa. Póki co siedzi sobie w torbie na ogródku trawniku za domem. Najwyraźniej miejscowe koty jeszcze się nie dowiedziały o darmowym paśniku. Albo im zapach polskiego salcesonu przeszkadza.

-------------
Polazłem w końcu na dżima. Cięzko było - znaczy, pójść było ciężko - ale sie udało. Chyba większa w tym zasługa ASP niz moja, no ale. Poodbijalismy piłeczkę przez siatke i poleźli do domu. Póki co nic mnie nie boli. Nadmiernie.
Czas chyba zacząć trening od nowa.

Łomatko. A jeszcze stół, krzesła, podłoga w pokoju na dole, łazienki, meble...

Duszno mi.

Niech mi ktoś tylko powie, gdzie ten cały Platon mieszka...

czwartek, 9 września 2010

Początki miłe

Początki zawsze sa miłe. Po urlopie też tak to wygląda. Spokojny rozruch - ot, poniedziałek z kilkoma drobiazgami, sześć godzin roboty i do domu. Wtorek pomaluśku od południa. Środa... Wreszcie czwartek. Patrzę ja się w tę listę i oczom nie wierzę - Smerfetka ma zaorać siedmiu pacjentów w cztery i pół godziny? A jakimże to cudem, że się zapytam niechcąco...

Wymysliłem plan rozpaczliwy ratowania sytuacji i zadzwoniłem do Urlszulki. Może przyjedzie? Wezmę potem co będzie chciała - a teraz to płytkarza mam... i bałagan w domu... i koniecznie muszę sie urwać...?... Ostatnia nadzieja padła zanim się do końca zdążyłem wysłowić - liste miała całodniową więc z zastępstwa nici. Zaraza.

Rano nieco mi wzrósł poziom metabolitów adrenaliny w moczu - ale w końcu ileż mozna się przejmować. Raz i wystarczy. W końcu Smerfetka wpadła, wystartowałem z uśmiechem nr 5 coby sobie timowo czatnąć przez zabiegami, ustaliliśmy koordynaty i pognałem odpalać torpedy. Jednak siedem krążowników to nie w kij dmuchał.

Obchodzilismy się ze soba jak ze śmierdzącymi jajajmi. Smerfetka miło zagadywała i była do rany przyłóż, jam poprawiał światło i pytał czy jej komfortowo - no normalnie sielanka. I nawet niespecjalnie ześmy liste spóźnili. Ostatnią babkę, co to miała iść na dno, wzięła na miejscowe z sedacją. A ja pognałem cycuchy znieczulać.

Z cycuchami żartów nie ma. Procedura na granicy wytrzymałośći DCU - bo dwugodzinna - człowiek wchłania w siebie wiadro trucizn wszelakich, na koniec trzeba dołożyć z grubej rury coby nie bolało... Pacjentka obudziła się z uśmiechem na twarzy i wdzięcznością w oczach. Jeszcze jakowaś nózia do korekty i w końcu ze zrozumiałym zadowoleniem zasiadłem przy kompie. Kawusia w dłoni, ech jakim to ja doskonały...

...z tego narcystycznego samozadowolenia wyrwała mnie pielegniarka wiadomością o rzygotliwym nastawieniu cycuchów do śwata. Noż do jasnej cholery - jak ja oddawałem, to była cacek... Polazłem - nie tyle womitująca co womitem strasząca okazała się być. Dostała cudo współczesnej farmacji w żyłę i popatrzyłem na stolik. Herbatka. Noż w morde jeża - dziewczę na czczo, toż musiała poczuć sie dziwnie. Ja rano nie musze być po zabiegu żeby mi herbata żołądek naciągnęła...

Jutro Lorenzo. Kilka pierdółek - po czym czas na wesele. Ech, rosołek, wódeczka, kotlecik, wódeczka, galaretki, wódeczka, barszczyki, wódeczka, toaścik, strogonoff, wódeczka, szampan, wódeczka, wódeczka, bigosik, śledzik, gszybek marynowany, wódeszka, od szasu do szaaaasuu pójde do Caritaaaasuuuu, wódeszha, hej hej ułani, malowaaane dziesi, przestań chrapać, Dzizazzzz, jest tu gdzies mineralna? umieram, a nie mógłbyś umierać po cichu, o tu jesteście! poprawiny! wóbrrrrrrrdeczka - łazienka! ghdzie łazienka!!!

Już mi sie wątroba marszczy.

środa, 8 września 2010

Zosia Samosia

-Droga Andziu - rzekła ciotka
-Nie obgryzaj mi nagniotka!
Ale Andzia nie słuchała.
Zgryzła - i zwymiotowała.


Okazuje się że kamieniarka to trudna rzecz jest. Ponieważ załatwienie jakiegokolwiek specyjalisty graniczyło z cudem, a trudno wstawić pralkę na beton - ruszyłem do B&Q. Czyli takiej tubylczej Castoramy.

Muszę się przyznać, ze na widok tych wszystkich lśniących wierteł, tarcz diamentwoych, wiertarek Bosh’a, cyrkularek i śrubek oksydowanych z nakrętka fi 12 staja mi kudły na grzbiecie. Moge łazić pomiędzy półkami godzinami i kompletnie nie rozumiem ASP, ktróry już po trzech kwadransach ucieka oglądać sadzonki w dziale ogrodnictwa. Dziwne. Na szczęście przy zakupie cyrkulareczki do cięcia kamienia miała baczenie, dzięki temu mam takie małe, maluśkie cóś co to do szafy się schowa, a nie potwora 2000W zajmującego pół garażu. A w zasadzie 3/4.

Po trzech godzinach układania kamienia w pierdolniczku doszedłem do następujących wniosków. Primo - rozumiem narzekanie kamieniarzy na wylewkarzy dotyczące nierównych powierzchni. Secundo - ktoś powinien wymyslić sposób kladzenia płytek na leżąco. Określenie „ból w plecach” nie oddaje w żaden sposób wjeb wbitego bretnala w krzyże. Tertio - zajebiście fajana praca - pomiając powyższe zastrzeżenia - jednak dobrze by było sie najpierw przypatrzeć jak to robia fachowcy. Com sie naklął...

W końcu robota dobiegła końca, krzyż rozprostowałem na materacu ultrafirm, kupionym okazyjnie w pobliskim sklepie - i zabrałem się do montowania pralki. Na szczęście przyszedł sąsiad, więc ASP pognał do Tesco po bira. W miedzy czasie zabrałem się za wycinanie dziur w szafce. Śliczną, lśniącą wycinarką, zakupioną rzecz jasa w B&Q... Wkręciłem toto w wiertarkę, nacisnąłem guzik, szarpło - i pierdut. Rozleciał się kontakt. No co za mecherzyne tu robią... A w jakie fajne drzezgi się rozsypał... No nic. Kontak przekręciłem od zmywarki - na nią jeszcze przyjdzie pora, gary można ręcznie umyć ale pranie w rękach to jednak masakra jest - i z dumą oznajmiłem że pralka działa. Sąsiad wyraził podziw szczery że ja tak i z elektryką i z rurkami se radze - tu mnie zalała duma z naszych narodowych zdolności robienia wszystkiego - i polazł do domu. A ja ze zgroza odkryłem, ze mi wyjście wody zamontowali na ciepłej rurze... Oż by ich szlag jasny i pomidorki z bazylią...

Na drugi dzień skoro świt pognałem do zaprzyjaźnionego majstra, co to chałupe składał, i delikatnie zasugerowałem że cosik jest nie tak z wodą. Na szczęscie już mi polskie zwyczaje jeb opier głośniego wyrażania protestu wyszły z krwi i angielską modą najpierw żem się zapytał hałaju i hałduju a dopiero potem tąże zdziwienie wyraził. Chwała Panu. Toz przecie nie ich wina żem ślepy. Okazało się że wyjście jest - tylko nie nad a pod półką. Ot, figlarze.

Dzisiaj przyszła siła fachowa co to wyręczy mnie od bolącego krzyża i krzywo położonych płytek.

Może to jakoś przeżyjemy...

piątek, 3 września 2010

Sztampowo

Trzeba napisać że "jak ten czas leci" i "urlop, urlop - i po urlopie".

No to napisałem.

Musze przyznać że już mnie dupa boli. O wątrobie nie wspominając (gwoli wyjaśnienia: dupa boli mnie od leżenia tylko i wyłącznie). Odwiedziny u przyjaciół dobra rzecz. Problem w tym, że jak się to robi raz do roku... Bez kiszonego ogóreczka nie da rady. Co prawda co poniektórzy zmienili wyznanie na czystosercowców i teraz w sklepie do pół litra i ogórków trzeba dołożyć jeszcze St.Pellegrino - no ale. Każdy jakaś tam miarkę w życiu ma do wypicia.

Szczęściem w nieszczęściu spora grupa pojechała na walenie. To zajęcie dla twardzieli - mokro, zimno i do domu daleko. Dzięki temu mam w rezerwie kilka flaszeczek na następne spotkanie...

W zasadzie wszystkie punkty programu zostały wykonane: flaczki w "Barze pod Cyckiem", lody borówkowe u Żarneckich, sauna i lodowata kąpiel w Gorcach...

...chce do domu.

Pracy mi brakuje.

I psychiatry.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

In koguto

Odwieczny problem, jak zdobyć popularność pozostając elitarnym, przekłada się w rzeczywistości blogowej na dylemat: jak być znany szerokiej publiczności, pozostając anonimowym. Taak. Początkowa faza tajemniczego Don Pedro nieuchronnie przechodzi w bardziej lub mniej wyuzdany ekshibicjonizm. Zaczyna się od zdjęcia psa a kończy na podaniu numerów kart kredytowych.

No, bez przesady mi tu...

Wakacje to czas dziwny - i miły. Można spać do późna, można odwiedzić przyjaciół, można wreszcie pojechać w stare miejsca i dać się ponieść taniemu sentymentalizmowi. Jako że na starość mózg mi rozmięka i emocjonalnie zaczynam się zachowywać jak zakochany czternastoletni pustostan koloru blond - płci przeciwnej - na to ostatnie muszę nieco uważać.

Przypadkiem zajechałem sobie do "mojego" starego szpitala. Echch... Massakra. Spotkania z dawno nie widzianymi ludźmi, stare - nowe kąty... Blondyn ruszył do akcji i nieco ścisnął mi grdykę. Co robić. Jednak przepracowałem tam ponad 7 lat.

I tu ciekawostka.

Większość spotkanych pod koniec rozmowy dodawała, mrugając okiem: "Good morning, Vietnam". To by było tyle na temat konspiracji.

Niniejszym pozdrawiam wszystkich ;D

Trzeba będzie się pilnować...

czwartek, 19 sierpnia 2010

Prekognicja lingwistyczna

To było jakieś cztery lata temu...

Po odgruzowaniu spraw organizacyjnych, wynajęciu mieszkania, podpieciu mediów, telefonu, internetu, wyprostowaniu work permitów i innych cholerstw - nadszedł czas na transfer rodziny. ASP dzielnie spakował wszystko w walichy, kurtki, które nie zmieściły się w limicie wagi przywiózł na sobie, Szaman swoją Zielona Szczałą (...teraz ma Złotą...) pojechał ze mna na lotnisko...

...wydaje się jak by to było w zeszłym miesiącu...

...i wreszcie, po rozpakowaniu wszystkiego poszliśmy na pierwszy spacer. Ot, coby rodzinie pokazać piękne okoliczności przyrody w jakich im przyjdzie żyć do końca życia.

Co okazało się być okresem dwuletnim - zamieszkanie, nie życie - i doskonale obrazuje naszą zdolność planowania czy przewidywania przyszłości.

Idziemy dumnie po centralnej - i w zasadzie jedynej - ulicy miasta, gdy wtem słyszę, wypowiedziane ze ślicznym północnoirlandzkim akcentem, ”How are youuu?” Musze przyznać że w tym czasie miejscowy dialekt rozumiałem mniej-więcej - mniej rozumiałem a więcej nie - i moje starania biegły zazwyczaj w kierunku wyłapania słów kluczowych, coby mieć choć zarys tematu w jakim obraca się interlokutor, oraz wyłapywaniu znaków przestankowych celem wtrącania „a!”. Ponieważ lepiej mówiłem niz rozumiałem, przedstawiłem szybko ASP - tu nasza rozmówczyni rozpromieniła sie od ucha do ucha - i Pociecha Młodszego. Na którym spoczął ciężar prowadzenia dalszej konwersacji. W tłumaczeniu dowolnym bedzie to szło tak:
- Przyjechałeś do taty?
- Tak. To bardzo ważne jest: każde „tak” wypowiadane jest po krótkim namyśle, pewnie, z lekkim usmiechem potwierdzającym całkowite wewnętrzne przekonanie mówiącego.
- Podba ci się u nas?
- Tak.
- A wiesz już gdzie będziesz chodził do szkoły?
- Nie.
- Ale tata ci pokaże?
- Tak.
- No to życzę wszytkiego dobrego w szkole. Bye-bye!
- Bye-bye! - Uśmiech Pociecha Młodszego rozmraża zamrażalki Miele i powoduje poparzenia pierwszego stopnia u płci przeciwnej

Ruszyliśmy w dół ulicy. Po kilku krokach nie wytrzymałem.
- Synek, ileś ty z tego zrozumiał?
Pociech nie zawahał się nawet przez ułamek sekundy:
- Absolutnie nic.

To było jakieś cztery lata temu... A teraz PM, mordując wirtualnie ludzi za pomoca X-Box’a, gada non-stop ze swoimi kumplami w tempie uniemożliwiającym mi zrozumienie czegokolwiek. Tak na wszelki wypadek, gdy słyszę za dużo ekspresji, grzecznie prosze żeby przestał używać słów powszechnie uznawanych za obraźliwe...

wtorek, 17 sierpnia 2010

Inception

Lem postawił kiedyś tezę: jeżeli kiedykolwiek zdecydujemy sie na wejście do rzeczywistości wirtualnej*, nieodróżnialnej od realnej, do końca życia nie będziemy pewni czy z niej wróciliśmy. I to jest problem absolutnie i całkowicie nierozwiązywalny. Zawsze pozostanie cień wątpliwości czy to co wokoło nas sie dzieje nie jest przypadkiem dalszym ciągiem fantasmagorii komputerowo wyprodukowanej.

Jeżeli kiedykolwiek będziemy w stanie wyprodukowac taką fikcję, stworzymy za jednym zamachem bandę frustratów przekonanych o mierności świata tego, popełniających morderstwa oraz samobójstwa na ulicach, oraz wzrost popytu na psychoanalityków. Nie wspominając o umierających z głodu ludzi podpiętych zbyt długo do VR. Bo jednakowoż, cokolwiek byśmy w VR nie zeżarli, oszukamy mózg, ale ciała juz raczej nie.

Inception bardzo ciekawie drenuje ten temat. Wprowadza relatywizację czasu poszczególnych poziomów fikcji wyśnionej - tu troche trąca to „Perfekcyjną Niedoskonałością” Dukaja - dzięki czemu sekundy w warstwie realnej rozciągaja się do setek i tysięcy w warstwach głębszych. Mamy światy w światach, zniekształconą fizykę, wpływ warstw górnych na dolne, dolnych na górne i grasujące wszem i wobec wytwory podświadomości.

Najbardziej podobał mi się pociąg tnący jak przecinak wzdłuż zakorkowanej samochodami ulicy.

Do tego aktorzy - poza Di Caprio mamy Levitta (musiałem sprawdzić skąd znam ta twarz, przyznaje się bez bicia - grał w... „Trzeciej Planecie od słońca...” Jakoś tak horrorowaty mi się wydawał), Marion Cotiliard (chyba zawsze mi się będzie kojarzyć z „Taxi” ale miała ostatnio bardzo ładną rolę w „Wrogu publicznym”), Tom Berenger (się chłopu postarzało, jednak życie nie sen), Michael Caine (ten jest niezniszczalny...), Cilian Murphy (bodajże szwarc charakter ze „Spidermana” ale nie kumam) i śliczniutką Ellen Page - tej nie przypominam sobie za cholerę.

Film broni sie ogólnie i szczegółowo. Jest śliczny zarówno w warstwie obrazu jak i spójny w narracji - do tego ostatnie salto-mortadele, choć przewidywalne do bólu, stawia bardzo ciekawe pytania rodem z Monty Pythona - ale niestetyż zaczynam mieć jedno „ale”. Mianowicie Di Caprio, który uwolnił sie z mozołem od postaci misia do przytulania z „Tytanica”, zaczyna mi popadać w stan przeciwstawny. Już w „Aviatorze” jakoś tak wiało od niego tragizmem wewnętrznym, podpartym skrętem kiszek, ale w Inception facet dostaje regularnego zatwardzenia.

Co widać po twarzy - człowiek ma takie - wytrzeszczone, to dobre słowo - wytrzeszczone oczy. I napięcie nieścieralne na twarzy.

Nazwijmy to facies bi-exoculus sufferis...

Poniekąd taką postać zbudowali mu scenarzyści, ale jednakowoż, jak już to kiedyś zauważył nasz wieszcz, poeta musi od czasu do czasu rozpiąć rozporek i wysikać się, by dalej móc cierpieć za miliony. A ten nic - chyba że do toalety latał w przerwach pomiędzy klipsami. Jeżeli DiCaprio nikt w łeb nie strzeli, bedziemy mieć kolejnego Nikosia Kejdża, tyle że w wersji nie patriotycznej a dramatycznej.

Ja to się muszę Janka Hoffandera zapytać o te wszystkie aktorki...

czwartek, 12 sierpnia 2010

Apnidżat

Okazuje się że nazwisko jest bardzo ważne. Mozna by się spodziewać, że to co nam Bozia dała - w postaci wpisu do dowodu osobistego po naszych rodzicach - to rzecz niezmienna. Jako ta skała. Nic bardziej mylnego.

Szczęśliwi ci co maja nazwiska krótkie, zawierające litery ogólnodostepne. Jak na ten przykład Kot. W najgorszym razie jakis nawiedzony brytol zrobi z tego {kaet}, ale i tak sie idzie domyślić. Natomiast cała reszta...

Posiadanie w nazwisku liter g, h, j, zbitek polskich typu ch, sz, cz - o ogonkach z litości w ogóle nie wspominam - potrafi doprowadzić do ciężkiej cholery. Dla Brytów ż, sz, cz i dż brzmia dokładnie tak samo. To samo z grupa ź, ś, ć i dź. Coś tam szeleści i tyle. Tak na marginesie - sa tacy co w ogóle tych ośmiu od siebie nie odróżniaja. Stąd właśnie prawidłowe wymówienie słowa "Szczebrzeszyn" jest testem potwierdzającym przynależność do plemienia co to między Bugiem a Nysą zalega.

Brytole są mili. Tu się należy wystrzegać pułapki, bo oni mili sa w obejsciu, natomiast sa tacy sami jak my. Rzekłbym, ze tak jak oni sa mili, tak my jesteśmy szczerzy.

Ad rem.

Ponieważ są mili - staraja się napływowym obywatelom Korony ułatwić życie. I z racji brzmienia mojego nazwiska, które z sobie tylko wiadomych powodów wymawiaja "apnidżat", nie certoląc się zbytnio, zakwalifikowali do grupy pakistańsko-indyjskiej...

...co skutkuje za każdym razem, gdy próbuję się skontaktować z bankiem czy innym urzędem, połączenie mnie z przedstawicielem ludności tamejszej...

...której to nie rozumiem za jasnego sk nic a nic...

Coś jest na osi wschód Europy - Daleki Wschód - że nasza fonetyka za cholere jasną nie przystaje do siebie.

Po każdej takiej rozmowie mam dreszcze i zimne poty - oraz dziką chęć żeby zmienić nazwisko. Na dowolne, krótkie i kojarzące się wszystkim specom od infolinii z caucasians...

środa, 11 sierpnia 2010

Pomiędzy urlopem

Wróciłem sobie do roboty witany pieśnią pochwalna oraz uśmiechami promiennymi. Nawet manago się rozpromieniła co poniekąd daje przyczynek do poprawki wzoru na miłośc rodzinną. Może ta zależnaośc działa też w stosunkach służbowych? Dziwne jakieś toto wszystko. W każdym razię bądź - co bądź - jest miło. Moja Zuzanna - moja z racji stosunków służbowych - rozpromieniła się na mój widok szczerze. Myslałem żem taki piekny, cycóś - ale nie. Radość jej wzięła sie z faktu że w piątek będzie pamiętać co oglądała w telewizji wieczorem. Bo przez dwa tygodnie, jak mnie nie było, mój zmiennik dymił gazami ile wlazło i biedna Zuzanna wracała do domu na układach rdzenia przdłużonego. Zawsze twierdze że nie ma to jak TIVA. Pacjent budzisie rześki i niezarzygany, a personel po pracy pamieta jak sie nazywa. Cacek.

Do roboty wróciała moja - patrz wyżej - Karolina. Karolina jest chodzącym hypomaniakalnym osobnikiem, tryskającym zaraźliwą radością do życia. O brytyjskim poczuciu humoru nie wspominając. Dajmy przykład malutki. Obie z Zuzanną są - nazwijmy to po imieniu - małe. Rzędu półtora metra w butach na obcasie. Zaczynając zabieg, poprosiłem coby podać pacjentowi tlen, nie wskazując palcem kto to ma zrobić. I tu Karolina zapaliła tekst do Zuzanny: no to łap sie za maskę, bo ten stół jest ustawiony wyjątkowo dla kurdupli (tłumacznie z angielskiego na podhalański modo abnegat.ltd; wszelkie wulgaryzmy sa zamierzone i wprowadzone wbrew dobrym manierom pierwowzorów).

Ogólnie jest pięknie. W poniedziałek były ciasteczka, bo nasz kanalarz odchodzi na emeryturę i więcej nie będzie pracował. Znaczy - nad prawidłowym uderzeniem będzie, bo zamierza się poświęcić grze w golfa. Ciekawe czy wytrzyma. Ja bym chyba nie dał rady.

Chyba poleze do kina. U Małej Mi przeczytało mi sie o Inception - ciekawe co człowiek wyrozumie w lenguidżu z filmu co go nie idzie zrozumieć po polskiemu...

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

...na plazy mi sie marzy...


Magia Chorwacji. Jezdzimy tam od 10 lat i zawsze trafiamy na ladna pogode. Dziwne. Tym razem w dzien pierwszy lalo, wiec nadzorca pogodowy zablokowal tloczki w hamulcach, co spowosowalo powrot z granicy i opoznienie dwunastogodzinne. Nie trzeba dodawac, ze po przejechaniu 1000 km w deszczu wjechalismy na plaze, gdzie plumplalo sobie morze i swiecilo slonce.

Plan niespalenia sie w pierwszym dniu powiodl sie wysmienicie - poparzylem sie w dniu trzecim. Moglem zasunac Inczuczunie "ty bladawcu jeden" bez mrugniecia okiem.

W zasadzie moj plan na super wakacje to ASP, slonce, morze z ciepla woda oraz dodatki co to organoleptycznie poprawiaja humor. Zeby rozwiac ponure podejrzenia z gatunku "a coz by to byc moglo?", informuje ze oliwki tez zjadlem.

Ceny nieco chore - zarcie lepiej z Polski brac. Plyny zreszta tez. Ale z drugiej strony patrzac - takich brzoskwinek to sie u nas nie trafi. Chyba.

Juz mi sie teskni do drugiej czesci. Ale to dopiero za dwa tygodnie...

niedziela, 1 sierpnia 2010

Dolce vita


Pozdrowienia z tarasiku z widokiem na morze. Nie ma to jak nasiaknac sobie chorwackim sloncem na nagiej plazy...
...pijac tutejszy wynalazek zlozony z czerwonego wina i fanty...
...do uslyszenia niedlugo...
abnegat.ltd

PS. Jest to moj absolutny top. Ale cyklisci moga sie nie zgodzic. W zwiazku z powyzszym otwieram konkurs: co to znaczy "wymarzone wakacje"...
PPS. Prosze pamietac ze blog nie jest oflagowany, wiec propozycje niezdrowe, niemoralne lub tuczace z bolem usuwac bede...