niedziela, 10 stycznia 2010

Cinema Paradiso

Gwoli wstępu: post zawiera opis zarówno filmu jak i zakończenia obu wersji, które się od siebie różnią. Jeżeli ktoś nie widział, proponuję najpierw przypomnieć sobie wersję klasyczną a potem reżyserską. I ewentualnie wtedy wrócić tutaj ;)



Śliczny, znany i lubiany.

Jak ktoś jest grzeczny to mu Mikołaj przyniesie. No i - przyniósł. Pięknie wydaną czteropłytową edycję "Cinema Paradiso" Giuseppe Tornatore. W środku niespodzianka w postaci director's cut.

I totalny opad szczęki żuchwy... Ale o tym za chwilę.



Film jest tryptykiem pokazującym życie Salvatore, pieszczotliwie zwanym Toto. Część pierwsza to historia małego chłopca zakochanego w kinie, któremu ojca zastępuje operator kinowy, Alfredo. W zasadzie trudno cokolwiek napisać- piękna sceneria, kapitalne ujęcia pokazujące narodziny przyjaźni - a nawet miłości - dwóch wyjątkowych ludzi.




Część druga to młodzieńcze lata Salvatore. Teraz on jest operatorem jako że Alfredo stracił wzrok w pożarze. Salvatore zakochuje się miłością pierwszą w Elenie, która pomału odwzajemnia uczucie. Na drodze jak zwykle stają konwenanse oraz rodzice z kasą - pomór by na nich... Historia tragiczna, bo Salvatore idzie do wojska - a Elenę rodzice wywożą w dal siną. Nie spotkają się już nigdy. Salvatore wyjeżdża do Rzymu i tam robi karierę w kinematografii. Posłuchał tym samym rady Alfredo by odejść- i nie oglądać się za siebie. Wróci do Giancaldo dopiero na pogrzeb swojego przyjaciela i przybranego ojca.



Film jest opowieścią o sile uczuć ale też i obalaniu mitów młodości. O tym, że różowe okulary młodzieńczych wspomnień łatwo zniszczyć - i magiczne miejsca zamieniają się w rudery i zaśmiecone place. Daje do myślenia.

I tu powracamy do totalnego dzonnnkkkk wersji reżyserskiej.

Bo dopiero w niej okazuje się że na drodze młodzieńczej miłości, tej której Salvatore zapomnieć nie może - stanął nie kto inny jak jego mentor, ojciec i przyjaciel w jednym. Mało tego - Salvatore w tej wersji odnajduje Elenę...

Dodatkowe kilkanaście minut wywraca do góry nogami wydźwięk pierwotnej wersji - bo nagle okazuje się że mity przeszłości wcale nimi nie są, że najważniejsze jednak są korzenie, że że miłość potrafi przetrwać dziesięciolecia. Że tak naprawdę określa nas nie status społeczny czy pieniądze - a szeroko pojęte dziedzictwo.

Polecam obie wersje, zdecydowanie w odwrotnej kolejności niż to zrobiłem teraz. Najpierw klasyczną*, potem reżyserską.

Absolutne arcydzieła.
I niesamowita niespodzianka.
Bo mimo że ta "nowa" wersja może się wydać nieco kiczowatykowata - to jednak w swoim prostym postrzeganiu świata chciałbym żeby to właśnie ona była prawdziwa.

A to, gdyby ktoś chciał posłuchać muzyki...



PS. Żadnych jabłek nie będzie. To jest poza skalą.
-------------------
*Tu jest pewien problem z nomenklaturą: do pierwotnej "pierwotnej" wersji dodano 51 minut. I to teraz jest wersją klasyczną. A director's cut jest jeszcze dłuższy.

sobota, 9 stycznia 2010

Co najmniej - minus siedemset

Od samego rana wiało grozą. Najpierw z radio: na A1 wprowadzono permanentny zakaz 30 mil/godz., lotnisko jest zamknięte, pociągi są spóźnione i nikt nie wie ile, lista zamkniętych szkół rozszerzyła się o kolejne pozycje... Tak na marginesie nie zdawałem sobie sprawy ile oni tych szkół mają.

Następnie mi się przypomniało żem się z miła panią na przegląd umówił . W przypominaniu sobie roznych rzeczy nie ma nic złego - chyba że człowieka najdzie myśl straszliwa podczas zadumania porannego, trzy minuty przed spotkaniem. Wskoczyłem pod prysznic żeby się przekonać że szlag trafił programator. Powiedzieć żem się moczył w letniej wodzie jest pewnym nadużyciem.

Wpadłem do samochodu, zapaliłem silnik i przy otwartych drzwiach - niechcąco zupełnie - właczyłem wycieraczki. Dwa kilo świeżego śniegu wpadło mi do środka. Odskrobałem swojego naleśnika, żuka połówki po czym pognalismy do warsztatu. Gdzie sie okazało że z powodu mrozów nikt prócz odźwiernego nie przyjechał do pracy. Dobre i to -przynajmniej w środku można było czekać.

Moja najmilejsza z ciężkawym stresem przypomniała mi że jej żuczkiem nie jeździ się naleśnikowato tylko statecznie i z godnością - potwierdziłem że jeszcze pamietam co to znaczy, złożyłem ślubowanie na Gwiaździsty Sztandar i pojechałem do roboty. Co mnie podkusiło żeby jechać 66 - nie mam pojęcia. Na szczęście koreczek trzymał jakieś pieć minut i puścił. Tym razem nie opłacało się jechać opłotkami.

Lorenzo zabukował siedem zabiegów. W końcu czuję że żyję. Tak się nastawiłem pozytywnie że zwalając jeden zabieg i przekonując pielęgniarki do porzucenia przerwy obiadowej, skończyliśmy przed drugą. Co może chirurg gdy ma do pomocy zdolnego, inteligentnego, pracowitego, wyszkolonego, mądrego - a przy tym wszystkim zajebiście skromnego - anestezjologa to w pale się nie mieści.

Po południu spróbuje jednak iść na tego dżima. Tym razem przeprowadzę atak na pięć kilometrów poniżej 30 minut. Jak sie uda - pozostanie osiągnięcie celu głównego. Z drugiej strony jutro mamy iść na ten cały tenisowy introduction - pokażą mi z której strony sie rakietę trzyma - więc raczej o bieganiu mowy nie będzie. Się zobaczy. Póki co wdrażam trzecia część planu „oponie śmierć”.

piątek, 8 stycznia 2010

Dżim

Mam taki plan chytry - jak to mówił Jaś Fasola w wydaniu Czarnej Żmiji "cunning plan" - do wakacji chcę zacząć biegać 10 km poniżej 1 godziny. Nie jest to plan godny Haile Selassie, ale jak na anestezjologiczny złom zadanie jest wyśrubowane. Tym bardziej że w czasie Świąt lenistwo, nieróbstwo i rozpasanie zebrało straszliwe żniwo. By jednak plan stał się czynem trza było cztery litery zwlec i na dżima pójść.



Na widok maszyn przeszły mnie ciarki. Takie - od palców po włosy. Brrr... Wlazłem na bieżnię, popatrzyłem na te wszystkie guziczki i pomyślałem że albo - albo. Karetka - albo jakieś spektakularne osiągnięcie. Inaczej leń zwycięży, a ja pogrążony w couch potato'waniu zdechnę na zawał czy inne przykre zejścia stanów włączonych do zespołu metabolicznego.

Żeby się nie zabić, ustawiłem prędkość truptaniową, 7,5 km/godzinę po czym skrzyżowałem palce od rąk i nóg* i nastawiłem 60 minut. Najwyżej spadnę. Na wszelki wypadek dołożyłem losowy dobór podbiegów - co ja mówię - podbigoweczków maluśkich, do max. 3 stopni. Ot, żeby nudno nie było.

Godzinę później zrobiłem to ujęcie:



Po czym z uczuciem że jestem absolutnie niezniszczalny, wlazłem na stepper. Z którego spadłem po 10 minutach.

Potem jeszcze pół godzinki basenu - ot żeby się pochwalić do reszty - i z uczuciem dobrze spełnionego obowiązku wtrząchnąłem krewetki a'la Greg. Te z bazylią. Palce lizać.

Lorenzo od rana rozwija skrzydła noworocznie. Tak że z dżimu nici. Ale przed nami weekend... i wolny poniedziałek...

Może jakoś przeżyję.

----------------
*Pytanie konkursowe brzmi: ile palców ma Anglik.
Jeżeli zwycięzca poda adres - w nagrodę wysyłam pudło 1000 kcal.
Jeżeli nie - wirtualne brawa i uścisk ręki abnegata ;)

czwartek, 7 stycznia 2010

Zima

O zimie w Anglii napisano chyba wszystko. Kto żyw drze łacha z biednych wyspiarzy. I w sumie jest z czego. W telewizji sympatyczny pan starszy pokazywał niezbędnik zmotoryzowanego turysty w skład którego wchodziła kurtałka zimowa, termosik z ciepłym płynem, mapa - gdyby śnieg zasypał satelity - i solidna łopata. Lista zamkniętych szkół zajęła spikerowi dzisiaj rano dobre dziesięć minut, w zasadzie nie bardzo łapię po co to robił. Wystarczyło by powiedzieć które są czynne. Prognoza pogody w BBC Tees brzmiała dziwnie: tu śnieg, tam śnieg, tam też - gdzie jest global warming! I want my global warming back!!!

W tym wszystkim Anglicy zachowują się jak na Anglików przystało. Stoją spokojnie w korkach, nikt się spóźnieniami nie denerwuje a każdy rano z domu wyjeżdża w stronę pracy o przepisowej godzinie - choćby trąbili wokoło że drogi nieprzejezdne. Jak to mówił Garfield stojąc w deszczu pod parasolem: "Deszcz - nie deszcz - a kwiatki maja być podlane."

Patrząc na to wszystko miałem cichą nadzieję na nieprzewidziany dzień wolny - a tu dzonk. Mój współtowarzysz chirurgiczny, co to jest najczystszej wody Bratankiem (zarówno w piciu jak i w szabli) przyjechał z Nowego Zamku na ósmą. By go rudy byk... Po południu miał przyjechać urolog co to zazwyczaj się spóźnia. Zacierałem łapki skrycie - toż dzisiaj nie ma mowy. Śniegi, zamiecie, wszystko stoi - nie przyjedzie. Albo w najlepszym razie spóźni się tyle że ludzie do domu pójdą.

Przyjechał przed czasem.

Na szczęście z listy czterech ogólnych jeden zachorzał, drugi przylazł z ciśnieniem na suficie - więc zabiegi skończyliśmy o czasie. Gdyby ktoś nie kumał za bardzo dlaczego lista krótsza o dwa zabiegi kończy się w przewidzianym czasie, polecam luknać do postu nt. chirurgicznej koncepcji czasu .

Jutro wolne. Zachorował jedyny czwartkowy zabiegowiec - więc miast dwóch list mam kilka godzin do spędzenia na dżimie. I dobrze. Niby Święta były spokojne - a trzy kilo wlazło w oponę nie wiadomo skąd...

środa, 6 stycznia 2010

Dzień jak codzień

- Hej ho, hej ho - ryczałem radośnie, nie wiedzieć czemu, wchodząc na stację. Cztery wyjazdy plus transport od piętnastej do dziewiętnastej. Matko jedyna, następnym razem każę stanąć przy konfekcyjnym i zakupie świeże gacie dla każdego. -Siema - usmiechłem się do dyspozytora. -Pijemy jaki płyn rozgrzewający? Bom zmarzł nieco...
- Wyjazd macie. Pilny - w odpowiedzi dostałem kartę wyjazdową do ręki.
- O w morde - a zmiana już jest?
- Są. Jedźcie, nieprzytomny, znaleziony przez kogoś na przystanku w Charczyskach.

Nawet mi się sygnałami bawić nie chciało. Zakląłem szpetnie, zaproponowałem Małemu Malborca - wyciągnął Goldeny. Niech ta bedzie, można się czasem przerzucić na karcynogeny cudze. Ponoć mniej szkodzą.
- Do czego jedziemy? - Mały był bardzo zaangażowany, niby kierowca a rwał się zawsze do pomocy, reanimacje, transporty, co by się nie trafiło starał się pomóc.
- Nieprzytomny. Sądząc z pory dnia będzie pierwszy gumiś.
- Zaraza by na nich... - skonstatował filozoficznie.
- Ano... - odkonstatowałem.

Jazda w zimie na sygnałach przez wieś - ma w sobie coś urokliwego. Stroboskopy walą po oczach niebieskim światłem, sygnały wyją ponuro zachęcając kundlarnię do grupowego wycia... Minęliśmy zakręt i nagle ktoś dramatycznie na nas zamachał. Mały wykonał zwrot przez sztag po czym wyskoczył z auta żeby chłopa zamordować zgodnie z zasadą że tłuc na śmierć należy wszystko co spod kół uciekło.
- Co się dzieje? - powstrzymałem egzekucję.
- Jo tu kurwa juz godzine na wos czekom! - rzekło chłopisko z wyrzutem.
- Pan jesteś ten nieprzytomny?
- Jaki nieprzytomny? Żona świruje, od godziny na transport do psychiatryka czekam...
Nie dosłuchałem do końca. Kiwnąłem na Małego i pognaliśmy dalej. Nie dam sobie łba urwać, ale jak się tak kierownicę skręci przy gwałtownym ruszaniu to spod opon wali struga błotka zmielonego ze śniegiem...

Zajechaliśmy pod rzeczony przystanek, ekipa G wyskoczyła z samochodu... Cisza. Nikogo. Ni-ko-gu-sieńko. Przeglądnęliśmy okoliczne krzaki i rowy, popatrzyli na ślady... Pewnikiem Łazarz to był.
- Kaziu, zawołaj stację niech się połączy z wzywającym, co? Powiedz że tu nic nie ma.
Usiedliśmy na przystanku i zakurzyli po całym. Zawód pogotowiarza jednak straszliwie stresujący jest.
- Doktor, wracamy. Facet powiedział że gościu na przystanku leżał - jak go nie ma to mamy pilne do Karwińskiej.
Zaś se o tabletkach kobiecina zapomniała. Jej nie tyle trzeba korygować leczenie ile zapisać Nootropil. Ponoć wzmaga pamięć. Głównie u szczurów doświadczalnych, ale jednak.
Zabuksowaliśmy kółkami i pognaliśmy w dół wsi.
- Zwolnij - trąciłem Małego - toż Oczekujący gdzieś tu czyha na karetki i pod koła... - nie zdążyłem skończyć bo w następnej sekundzie Mały udarł się "Spierdaaaalaaaaj!!!" do rzucającego się pod koła chłopa i objechał go po poboczu.
Przetkałem bębenki. -Toż on i tak nas nie słyszał a ja zaraz bezwiednie cosik oddam...
- A niby co? - Mały najwyraźniej jeszcze miał przed oczami krwawą miazgę z Oczekującego bo kojarzył z opóźnieniem.
- Łożysko na CZMP.
- Yyy..? - wybałuszył się Mały.
- Później ci opowiem - odparłem widząc jak Karwiński ręką na podwórko zaprasza.

- R dla stacji!
- Zgłaszam się - nawet się nie spodziewałem że ucho przyłożę do poduszki. Jak się trafi dyżur przesrany, trzeba to przyjąć z godnością. Inaczej człowieka żółć zaleje albo mu co w głowie pęknie. I się potem będą z niego dziecka na podwórku śmiały.
- Bierzecie ją?
- Nie. Zaś wzięła nie to co powinna.
- Przyjmijcie wezwanie...
-...dawaj.
- Charczyska, koniec wsi, dusi go.
- Przyjęte. Będą szczekać? - rzuciłem pogotowomową.
- Aha. I dom się pali.

Ryknęliśmy sygnałami i pognali w górę wioski. Przed wiadomym zakrętem coś mnie tknęło - i wyłączyłem zarówno wyjce jak i błyskotki. Chłop tym razem popełnił falstart i wyskoczył na drogę za nami. I dobrze. Nie będzie mi tu Małego denerwował.

- R dla stacji!
- Zgłasza się.
- Bierzecie?
- Muszę. Wymaga szpitala. Coś pilnego?
- Wypadek pod Śliweczką.
- Je banany ludzka rasa - wyślij transport na spotkanie, niech czekają przy głównej drodze.
„Spierdaaaalaaaaaj!!!” Małego uświadomiło mi że zapomniałem wyłączyć sygnały.

- R, zgłoś się!
- Jestem.
- Transport poszedł.
- Sygnały mają?
- ...niee...
- To co ja będę robił na tym pieprzonym skrzyżowaniu - stał i wył? Pogoń.

- Dzień dobry, Pogotowie Kozia Wólka, gdzie poszkodowani? - zapytałem czerwony hełm.
- Jednego wycinamy, dwóch u nas, bez większych obrażeń.
- Krysia, sprawdź tych w aucie. My tam - pokazałem ratownikowi świeżo wyprodukowane 1200 kg złomu.

- Gdzie boli? - zapytałem całkiem przytomnego młodzieńca w którym produkt destylacji węgierek walczył o lepsze ze wstrząsem. Ratownik zmierzył, wkłuł, zapodał, podpiął i podłączył - jak ja lubię pracować z zawodowcami - w międzyczasie przejechałem po gościu łapami zgodnie z systemem BTLS. Nózia pięknie złamana, reszta cała. Ale jaja... Zawodowy kierowca crash-testów mi się trafił? Toż z takiego samochodu zazwyczaj wyjmuje się zwłoki...

- R do stacji!
- Czego.
- Co masz?
- Dwóch potłuczonych i złamana noga.
- Mogą jechać transportową?
- Mogą. Dyktuj.
- Charczyska, za ostatnim przystankiem bóle w klatce piersiowej, blady, słaby.
- Przyjęte. Transporty idą na spotkanie?
- Idą.
- To w tym samym miejscu co poprzednio.

Przejeżdżając przez znajomy zakręt ryknęliśmy dziarsko „Spierdaaaalaaaaj!!!” co by pokrzepić samobójczo nastawionego Oczekującego. W końcu biedak coś se zrobi.

- Dobry wieczór, Abnegat.
Pytać nie było o co - można zdjęcie zrobić i do książki wstawić z podpisem „Tak wygląda wstrząs kardiogenny”. Monitoring, leki, pompy, nosze i długa.

- R zgłoś się!
- Nie da rady. Tego muszę sam.
- Mam zatrzymanie krążenia.
- Nic nie poradzę. „W” też ma sprzęty.

Spierdaaaalaaaaj!!! - dobiegło z kabiny kierowców. Samochodem zarzuciło. Najwyraźniej Oczekujący nie bardzo wie którędy do - a którędy z miasta. Albo myśli że ma Pogotowie po obu stronach wsi.

- Abi, co masz? Chirurgiczne? - zapytała z nadzieja w głosie znajoma internistka.
- Zawał. We wstrząsie.
- Do nas?
- Nie, OIOM już wie - o, wieczór - ukłoniłem się szefowi.
- Spać nie możesz? - zapytał z wyrzutem.
Panie, ratuj. Toż nie godzi się mordować szefa swego jedynego. Tym bardziej że przyzwoity człowiek.

- Opisałeś karty?
- A że ja się zapytam grzecznie kiedy to miałem zrobić? - odszczekałem Głównemu Zarządcy Pogotowia. Toż caluśką noc jeździłem jak popyrtolony. Siódma mnie w karetce zastała.
- Nie jęcz, dzisiaj masz W to odpoczniesz.

- Abnegat, do wyjazdu proszę! - rozległ się kilka minut później głos damski z dyspozytorni.
- A co to jest... - mowę mi odebrało na widok karty wyjazdowej.
- Ogólnolekarska pojechała z transportem, nie wrócą do południa. Transportowe są w Krakowie. A chłop czeka na transport do psychiatryka całą noc. Przejedziesz się, odpoczniesz... Stoi w Charczyskach za zakrę...
- ...tem. Wiem.

Na nic nasze ponure zaklęcie się zdało. Najwyraźniej był mi pisany.

wtorek, 5 stycznia 2010

Jak ludzie

Mogło by się wydawać że lekarz człowiekiem jest jak kto inny. Nic bardziej mylnego. Weźmy na ten przykład anestezjologa. Siedzisz sobie w kawiarni i czekasz na swego lubego, leniwie sącząc płyn jakowyś. Niech będzie kawa. Nagle uświadamiasz sobie że to dziwne uczucie na szyi - ni to dotyk ni to co - to wzrok przystojnego (żeby nie było wątpliwości, poza kilkoma wyjątkowo nieudanymi egzemplarzami, anestezjolog jest przystojny na zabój i w dodatku inteligientny jak cholera) - dżentelmena wpatrującego się intensywnie w twoja szyję. Zanim zaczniesz zastanawiać się czy to objaw adoracji - czy jakowejś choroby co prowadzi do podrzynania gardeł obcym kobietom - pomyśleć warto że to anestezjolog który właśnie spierniczył wkłucie centralne i próbuje sobie stereometrycznie zwizualizować sekwencję ruchów oraz odpowiednie kąty.

Albo - siedzimy przy stole z - niech będzie - przystojnym mężczyzną - i w trakcie rozmowy zauważamy że ten facet cały czas przestawia przedmioty na stole. W końcu, dotknąwszy literalnie wszystkiego, pozostawia tam kompletny chaos. Odruchowo zaczynamy redukować zamieszanie, kończymy, a ten typ znowu zaczyna wszystko mieszać. Foreplay? Nic z tych rzeczy. Siedzimy z psychiatrą (wiem, ten przystojny typ - to było dla zmyłki) i tenże właśnie testuje nas na okoliczność zachowań anankastycznych.

Pominiemy milczeniem zamyślenie ginekologa.

Ale chirurg i tak bije na głowę absolutnie każdego. Pomijam fakt traktowania interlokutora jako kolejnego mięska do zerżnięcia - excuse moi, zwrot jest fachowy i nie ma konotacji seksualnych, przynajmniej per definition - ale ich podejście do rzeczywistości potrafi dobić.

Zdarzyło mi się kiedyś zwalić pacjenta w trakcie zabiegu zabiegu urologowi, któren to zaparł się że zerżnie napletek niewydolności krążeniowej skompensowanej słowem honoru. Jako żem się nieco zapierał przed zabiegiem - zostałem poinformowany że on to wszystko bierze na siebie. I wziął - co trwało bodajże minut 3, następnie dziadzio - bom nie wspomniał że to była niewydolność krążenia w wieku matuzalemowym - zwolnił ze strachu co spowodowało spadek ciśnienia i tak zwaną zapaść. Objawia się to histerycznymi okrzykami „gdzie jest anestezjolog” i paniką dobrze wytrenowanego personelu. I skończyło się rumakowanie. Po tymże przypadku - kiedy to on mnie namawiał cobyśmy operowali dalej bo dziadzio przecie blok ma założony i teraz będzie z górki a ja jemu tłumaczyłem że mam rodzinę do wyżywienia i mowy nie ma ludzkiej żebym dziadka się dotknął choćby małym palcem w celach innych niż reanimacyjne- mieliśmy poważną rozmowę w trakcie której doszło do ustaleń. Że on jednak będzie wątpliwych pacjentów przysyłał mi do konsultacji nawet jeżeli maja być oni znieczulani w miejscowym.

Przychodzę ja sobie dzisiaj do pracy, patrzę na listę - a na popołudnie mój ulubieniec zabukował pacjentkę co to jej brakuje latek kilka do dziewięćdziesiątki. Jak-gdyby-nigdy-nic. Staram się moją wrażliwą i pełną empatii naturę ukrywać przed światem ale czasem się nie udaje i wtedy klnę w niebogłosy. Z fafkulcami* na ustach wpadłem byłem do najgłówniejszej zapytać o co do k.nędzy chodzi ze znieczulaniem pacjentów w tym wieku w systemie chirurgi dnia ostatniego - i dowiedziałem się że nie muszę się wcale to a wcale denerwować bo pacjent na zabieg dzisiaj nie przyjdzie. I raczej następnym razem też nie.

Bo w międzyczasie umarł.

------------------
*- Poproszę fafkulce!
- ...nie ma...?...
To fa w szpreju!

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Zaraza

W mieście zaraazaaa...



Dzidzia młodsza poszła sobie pobiegać z miejscowymi dziećmi porzucać się śnieżkami. Wszystko by było cacek gdyby nie fakt że dzidź kilka dni później zaczął sobie kaszleć. Kaszlał i kaszlał - w końcu tatuś podrapał się po łbie i zalekował zarazę antybiotykiem. Dzidź grzecznie wtrząchnął pudełeczko cefalosporyny 2 generacji. Jakoś parę dni po kuracji do tatusia dotarło że antybiotyk spłynął po zarazie jak woda po kaczce. Dzidź został zbadany, postawiono rozpoznanie tracheitis - cokolwiek by to miało nie być - i tum popadł w przydum. Większość zaraz kaszlących dudniąco raczej na antybiotyki laktamowe reaguje przeciętnie. Pogrzebałem w worku i wynalazłem Rulid. Skrzyżowałem palce.

Minął tydzień. Po łbie chodziły mi gruźlice i inne straszne choroby - a dzidź jak kaszlał - tak kaszlał. Doprowadzony do niejakiej rozpaczy prawiem się złamał i o mało co do Dżipa nie polazł- choć z góry wiedziałem że to się skończy rozpoznaniem astmy i sterydami wziewnymi ale w miedzy czasie poszedłem na sylwestra do sąsiadów. I tam, słysząc kaszelek jednej z sąsiadowych pociech niskoletnich, doznałem oświecenia. Krztusiec... Tego kaszelku nie da się pomylić z niczym. Chyba że kaszle 14 latek wstępnie przeleczony Rulidem - co trafiło w bordatellę jak ślepa kura w żłób...

Tak sobie myślę że tatuś lekarz to jest czynnik ryzyka nie do przecenienia.

niedziela, 3 stycznia 2010

Sherlock Holmes



W odróżnieniu od pogotowiarza, wszystko rozwiąże. I buty, i ciąże. Sherlocka zagrał Robert Downey Jr, który nie wiedzieć czemu przypomina mi nieco Ala Pacino. Jego przyjaciela i pomocnika, Dr Watsona, zagrał Jude Law.

Wrazenie jest - dziwne. Bo z jednej strony oglądamy XIX wieczny Londyn, stroje, powozy, budynki - a z drugiej film jest kręcony nowoczesną techniką, z kamerą podążającą za akcją, z przyspieszeniami i zwolnieniami projekcji. Intrygujące.

Panowie rozpoczną historię od uratowania ślicznej dziewczyny z rąk zboczonego satanisty, niejakiego lorda Blackwooda, tłukąc niemiłosiernie każdego kto im wlezie w drogę. Co jest ciekawe, historia nakreślona ręką Conana Doyla jednoznacznie wskazywała na Sherlocka jako Don Kichote, pozostawiając sanczopansowanie na osiołku Watsonowi.* W filmie panowie tworzą równoprawny duet - Sherlock lubi pić, w pokoju ma ład szesnastolatka a w ramach rozrywki wali po mordzie marynarzy w dokach. Watson to dżentelmen w każdym calu, nienaganny strój, nienaganne maniery - ale co ciekawe, wcale nie zwleka z przemocą do ostatniego momentu. Jeżeli trzeba, może obić.**

Diaboliczny Blackwood wstaje z grobu po egzekucji. W Londynie rozpoczyna się seria tajemniczych morderstw, preludium do rządów satanistycznego terroru.

Do walki ruszają nasi panowie.

I zdążą.

Typowy film akcji, szybkie dialogi, cięte riposty - z których co najmniej połowa mi uciekła - polecam. Choć na sto procent będę wiedział co mówią jak to oglądnę z subtitlami...

Pół Antonówki.

------------------
*A propos Sancho Pansy:
W środku nocy, leżąc na łące w parku, Sherlock zapalił fajkę i pykając niespiesznie zapytał Watsona:
- Powiedz mi, mój drogi Watsonie, gdy widzisz rozgwieżdżone niebo nad nami, do jakich wniosków dochodzisz?
- Że Stwórca jest nieskończenie potężny? Że Wszechświat jest nieskończony? Że nie jest możliwe byśmy byli jedynymi istotami w kosmosie?
- Nie drogi Watsonie. Ktoś nam za.ebał namiot."
**Coś jak rozwiązanie starych skrótów
MO - mogą obić
ORMO - oni również mogą obić
ZOMO - zwłaszcza oni...

sobota, 2 stycznia 2010

Barwy ochronne

Środek dnia, wszyscy pod parą.
- R, wyjazd! - dyspozytor wręczył ratownikowi kartę i pojechaliśmy. Niedaleko, praktycznie za miedzą. Wchodzimy do domu, w środku brak światła,jakieś pobite szkło chrzęści pod nogami.
- Gdzie chory?
- A o tu kurwależy co h.u nie widzisz? - podtrzymał przyjacielską konwersację podpity głos.
- Morda w kubeł - puściły mi oba rzędy bezpieczników. -Leży i się nie rusza - wywarczało mi się spod wątroby.
- A co to za kurwa chaamy jedne teroz jeżdża kto was kurwa do pracy wział! -rozdarł się pijany damski głos.
Uruchomił mi się podprogram pacyfikator. Napięcie spada do zera, ruchy staja się szybsze a człowiek ma wrażenie że widzi dookoła głowy.
- Ty, za drzwi i czekać na policję - wyrzuciłem kobietę do przedsionka. -Ty leżysz na łóżku i cisza ma być - o dziwo, chłopisko nic nie odrzekło.
Sprawdziłem leżącego, w miedzy czasie ratownik przez radio poprosił o wsparcie niebieskich.
Rana cięta przedramienia, krwotok całkiem miły, kontaktu brak, tętno? 140, bylejakie... Najwyraźniej to w czym teraz klęczę to nie jest syropek wiśniowy. Staza z ciśnieniomierza, wkłucie w drugą rękę - leż, kurwa mać! wyrwało mi się gdy Skrwawiony zaczął szarpać ręką - z tyłu doszedł odgłos bojowy drugiego współbiesiadnika gotowego ruszać na ratunek mordowanemu kompanowi.
- Nic tu nie narobimy. Bierz go za nogi - złapałem faceta pod pachy i wywlekliśmy go pieronem do karetki.
- Czegoś nie wołał? Toż byśmy nosze przynieśli? - kierowca z wyrzutem popatrzył na nasze dzieło.
- Czasu nie było. Coś zrobił z tą wyjącą babą?
- Jaaa? Nic. Absolutnie - walnął się w piersi Szybki. -Wysłałem na drogę niech na policję macha.
W międzyczasie podłączyliśmy kroplóweczkę do Skrwawionego i zaczęliśmy się zbierać. Z domu doszły odgłosy tłuczonego szkła - czyżby się kompan zbroił?
- Wiesz ty co, może jedźmy? - wykrzywiłem się propozycyjnie do Szybkiego? -Bo ten w środku przystaje przeciętnie do rzeczywistości. Jeszcze czym rzuci...
W tej chwili pijany osobnik wytoczył się z chałupy. Na twarzy wścieklizna walczyła o lepsze z próbą odzyskania ostrości widzenia. Szybki nawrócił na ręcznym, w przelocie jeszcze zakrzyknęliśmy do baby coby na policję czekała i wyjąc oraz świecąc pognaliśmy do szpitala.

Potem się policjanty pytały na co nam ich pomoc była. Bo po przyjeździe baba powitała ich chlebem i solą a pijok trzymał Święty Obrazek.

Zawsze twierdze że powinniśmy zmienić wdzianka. Ta nasza czerwień budzi agresję - a niebiescy, proszę bardzo. Wystarczy że wysiądą z nyski i od razu wszystkich spokój ogarnia.

Może na zielony?

piątek, 1 stycznia 2010

Osmotyczny

- Abnegat!!! - rozległo się z korytarza.
- ...czego?
- Wyjazd mamy!!!
- ...leze...
Istotą pogotowiarza jest jeżdżenie karetką która robi ee-oo-ee-oo i błyska na niebiesko. Ale wszystko co w nadmiarze zaczyna prędzej czy później człowiekowi brzydnąć. Nie pamiętam który to wyjazd, ale stos kart czekających łaski na biurku mówił sam za siebie. Byłem w trakcie nakładania czapki gdy na korytarzu rozległ się tupot a następnie kop w drzwi od dyżurki.
- Śpisz?
- ...toż mówiłem że leze... - i polazłem.

Polonez to auto wybitne - nagrzać go jest trudno, trzeba przynajmniej pół godziny żeby cztery litery nie przymarzały do siedzeń. Za to stygnie w oka mgnieniu. Toż ledwie buty zdążyłem zdjąć po poprzednim wyjeździe a tu proszę - w naszej karetce można przechowywać półtusze cielęce. Zero ryzyka. Na dachu zameczało rozpaczliwie jakieś torturowane zwierzę i pojechaliśmy. To jest kolejne dobrze wykonane zadanie z inżynierii akustycznej: jak zrobić sygnały które w karetce nie pozwalają myśleć za to na zewnątrz ich zupełnie nie słychać. Szczególnie jak pada deszcz albo mgła przyjdzie - wtedy groźne ryki naszej limo zamieniają się w pojękiwania przeżartego świątecznie mopsika.

- A w zasadzie do czego jedziemy? - wykonałem wysiłek powrotu do rzeczywistości.
- Utrata przytomności. Do Poniedzielaków - wymówił nabożnie sanitariusz.
Taak. Ucieleśnienie biblijnej przypowieści o synu marnotrawnym - tej co to tatuś miał trzech synów. Jeden pił jak smok, drugi jak ułańskie dziecię pułku, za to trzeci - o, tu sprawa jest poważna. Znawcy twierdzą że potrafił wchłaniać alkohol osmotycznie, z zamkniętej butelki. Jeden z Żuli Królewskich w piersi waląc zarzekał się że kiedyś, po drzemce krótkiej w krzakach, odbili jagodziankę na kościach którą przetrzymywał rzeczony Osmotyczny za pazuchą - i w środku jeno woda z farbka się ostała. A alkohol cudownie wyparował. Prawdopodobnie kolejny urban myth ale pewności nie ma... Natomiast gdy się weźmie pod uwagę wpływy do budżetu z podatku akcyzowego za wypity alkohol, Poniedzielaki prawdopodobnie same utrzymywały całe nasze pogotowie. I budkę dróżnika.

Zajechaliśmy na podwórko, wymieniliśmy grzecznościowe „Ile kurwa można jechać” i „Cisza mi tu bo wracam na stacje” po czym weszliśmy do domu. Osmotyczny leży na ziemi i tłucze główką o podłogę. W ustach łyżka wsadzona aż po koniec trzonka, co jednoznacznie wskazuje że człowiek do zabicia trudny jest, a alkohol dodatkowo wzmaga odporność ogólną.*

- Długo go jebie? - przeszedłem na miejscowy dialekt i zręcznym ruchem wyjąłem łyżkę.
- Bedzie z piętnaście minut.
- Dużo wypił? - obróciliśmy Osmotycznego na bok, sanitariusz zabezpieczył głowę, wbiłem venflon i poprosiłem o Relanium.
- E, nii... - skrzywił się najmłodszy. -Dopiero co my siedli...
Krótka inspekcja pomieszczenia ujawniła ilość szkła przekraczającą miesięczną produkcję „Krosna”. Hm, nie ma mowy żeby to dzisiaj zdążyli wypić. Czując delikatne parcie - zwane przez wtajemniczonych wsparciem psychicznym ani** - zacząłem lekować Osmotycznego. Jest to niestety czynność paskudna gdyż mieszanie benzodwuazepin z wódą często kończy się bezdechem. No, ale. Jakoś trza Osmotycznego ratować - toż łaskawca ci on nasz i sponsor - nomen omen - zagorzały. Minęło kilka minut, po Osmotycznym ampułeczka spłynęła jak woda po kaczce, bracia zaczęli przejawiać zainteresowanie stanem ogólnym brata swego jedynego - zażyczyłem sobie jeszcze jedno Relanium. Jak by co to się rurę wsadzi i cacek. Na szczęście 7 zmysł Osmotycznego musiał jakoś zadziałać bo na moją myśl o rurze drgać przestał. I nawet zaczął oddychać. Cóż to znaczy trening....

- Pierwszy raz zadrgał przy piciu wódy?
- Nieee.. - popatrzył na mnie najmłodszy z rozbawieniem. -On tak ma od dawna.
- Się pytam raz jeszcze - czy drgał zaraz po wypiciu wódy czy dopiero jak trzeźwiał?
Młodszy popadł w przydum. -Cicho że! - wydarł się na średniego który mantrował kurwamacie w rogu pokoju. -Tak zaraz po wódzie to nie. Zazwyczaj jak my skończyli. A co?
- Albo rzucicie wódę - albo umrze.
- Ta! - rzucił rozbawiony młodszy. -Nie pierdol doktor, niby ta czemu?
- Jak mówię - to wiem. Nosze! - zmieniłem zręcznie temat i pojechaliśmy na izbę.

Osmotyczny zmarł kilka miesięcy później. Wypił, zadrgał i umarł. Do braci jeździłem jeszcze kilkakrotnie, ostatecznie stały klient rzadko zmienia swoje przyzwyczajenia. Najmłodszy jednak sprawę przemyślał bom później się dowiedział że na odwyk poszedł. Jak się historia z nim skończyła, nie mam pojęcia. Ale za każdym razem jak przyjeżdżałem do niego, patrzył na mnie z czystym przerażeniem. Taak, takich co wiedzą trza sie bać...

---------------------
*Gdyby ktoś nie wierzył, proponuje wykonać - na sobie - test „Głębokie gardło”. Bierzemy łyżkę do zupy i wsuwamy w krztoń aż po koniec rękojeści. Próba zostaje zaliczona gdy po minucie a/: nie puściliśmy pawia i b/: jesteśmy w stanie oddychać. Krwotok z jamy ustnej nie dyskwalifikuje próby pod warunkiem spełnienia ww. warunków.
** Sphincter Ani Externus

czwartek, 31 grudnia 2009

Jumper

Bycie Dżedaj zobowiązuje. Trzeba machać mieczem który robi bhrmmmmm w powietrzu i robi krzywdę przeciwnikom. Tak na marginesie lajtsajbra - zawsze mnie zdumiewa krew tryskająca z rany zadanej urządzeniem które roztapia stalowe drzwi... Toż rączka powinna odpaść w wersji well done a nie rare.*

Hayden Christensen wypłynął na szerokie wody Holywoodoo przy boku Natalie Portman. W zasadzie nie wiem czego mu bardziej zazdroszczę - machania mieczem czy kiss’a z jegoż partnerką. Filmową, życiowej nie znam. Jak pamiętamy - szczególnie ci co oglądali - Christensen wstępując na Ścieżkę Zła pomógł ukatrupić Dżedaja prawego czyli Samuela L.Jackson’a. Który rolę swą zagrał wyjątkowo drewnianie, ale co robić. Nobody’s perfect.

Panowie najwyraźniej nie mogąc się doczekać kolejnych części sagi Starłorsów postanowili zmierzyć się ze sobą po raz kolejny. Czyli - Christensen będzie uciekał a - Samuel L. Jackson gonił - i - wszyscy zadowoleni.

Christensen został obdarzony mocą bezwysiłkowego tworzenia worm-hole’i. Czy łormholi - jak kto woli. Tu sobie znika, tam sie pojawia. Rach - i ciach. Twórcom filmu najwyraźniej brakło pomysłów do czego takie możliwości można wykorzystać więc każą skakać naszemu bohaterowi do sejfu i z powrotem - to w ramach zorganizowania sobie beztroskiego zycia - oraz w różne miejsca piekne - celem zjedzenia kolacji. O tempora - o mores...

Samuel L. Jackson jest człowiekiem misji. Misja jego jest prosta - łapanie a nastepnie bebeszenie kmiotków podróżujacych po Ziemi przez łormhole. Jak sobie pomyślę że bęcwały nic nie robia tylko skaczą sobie tu i tam dla własnej przyjemności - a wszystko to bez wiz, paszportów i kompletnie z darmo - w jakis sposób go rozumiem.

Fajny pomysł który został totalnie spartolony. Kolejny film dla jedenastoletniego debila który taką moc potrafi wykorzystać jedynie do nicnierobienia.

Ogryzek z ogonkiem za zaangażowanie ogólne i fryzurę Jacksona.

---------------------------
*W zasadzie gwiazdka jest dla trawożernych - mięsożercy wiedzą że stek mozna dostać jako rare (krew cieknie po brodzie), medium (różowe w środku, spalone na zwnątrz) oraz well done (beton). W niektórych knajpach rozróżniaja jeszcze medium-rare.

środa, 30 grudnia 2009

SimCity

Kryzys jest wszędzie. O tym nie da sie zapomnieć - trąbią o tym w prasie, telewizji, gazetach. Nawet co poniektóre reklamy zaczynają się od „Have you heard about credit crunch???” Co jest ciekawe - w polskiej prasie odwrotnie trąbią mimo wzrastającego z miesiąca na miesiąc bezrobocia. No, ale na gospodarce to ja się kompletnie nie wyznaje. Truskawki jem z cukrem.*

W ramach ukulturalniania ogólnego pojechalismy wczoraj nabyć dzieła X Muzy. Problem w tym że urbaniści w Jukeju korzystają z bardzo zaawansowanego programu do projektowania - jest to SimCity 4. Miasteczko tu, sypialnia dla Simów tam - a pomiędzy nimi wepchany Shopping Centre coby Sim jadąc do pracy mógł kupić sandłicza. Albo kurczaka KFC w drodze do domu. I wszystko działa.

Dopóki ktoś nie ogłosi wyprzedaży.

Polski customer zwany dla zmyły kupującym w ciemię bity nie jest. Z daleka wypatrzy pułapki współczesnej menadżerki handlowej - jak na ten przykład dopisane (a z Księżyca wzięte) ceny, które skreślone czerwonym długopisem maja nam unaocznić jakąż promocję tu mamy. Słowo promocja odmienione przez przypadki i wypadki. Nie mówiąc o gumie do żucia położonej wdzięcznie na kasie. Angole są inni. Na słowo Sale, Clearance czy Discount reaguja jak byk na muletę. Mam niejasne podejrzenie że nie jest to spowodowane magią słów a redukcją ceny o 75% na co poniektóre ciuchy w Next’cie na ten przykład.

Po złożeniu SimCity’owej urbanistyki i wyprzedaży do kupy czas potrzebny na pietnastominutowe zakupy wydłużył się nam wczoraj do 2 godzin. Z czego ponad godzinę spędziliśmy w samochodzie czekając na wyjazd z parkingu.

Jeżeli ktos mi wytłumaczy w jaki sposób kryzys w Jukeju generuje dwugodzinne kolejki pod sklepami w Retail Center - a ludzie latają objuczeni torbami, popychając z buta wózki naładowane kopiato - będę wdzięczny. Miałem co prawda teorię że te kolejki tworzy znudzona a bezrobotna ludzka masa - ale skąd w takim razie biorą środki na takie zakupy?

Mimo wszystko pozostanę przy truskawkach z cukrem.

-----------------------------
Z zakratowanego okna Szpitala Psychiatrycznego ktoś woła do faceta na polu truskawek:
- Szanowny Panie, przepraszam że przeszkadzam, ale co pan robi?
- Nawożę truskawki żeby były lepsze.
- Czyli że co pan robi?
- No, podlewam nawozem.
- Znaczy - czym pan łaskawy je podlewa?
- No - tu zirytował sie nieco interlokutor - gównem podlewam!
- Przedziwne - odrzekł pacjent - Wie Pan, ja - żeby truskawki były lepsze - to je słodzę. No, ale ja jednak jestem wariat.

wtorek, 29 grudnia 2009

iPhone Genie

Jako że Święta się skończyły i kac poszedł sobie gdzieś indziej - zacząłem szukać rozrywki. Po dostaniu piany w Luxorze (nie tym prawdziwym tylko wirtualnym - strzela się kulkami w kulki, wyjątkowo odmóżdżające - i obiciu wszystkich przeciwników w Civilization (włącznie z poziomem Deity) nastała nuda.

Od czego jest marketing. Toż stoi jak byk: zapisz się do programu Genie a my na podstawie używanych przez ciebie programów zaproponujemy zakup kolejnych. Zapisałem, udzieliłem zgody na zbieranie danych o moich preferencjach (tak jak by nikt ich do tej pory nie zbierał), potwierdziłem że przeczytałem, potwierdziłem że potwierdzam i w końcu - bingo. System Genie został zaktywowany na twoim koncie.

Z niejaką ostrożnością luknąłem na propozycje. Ostatecznie gier mam raptem dwie na krzyż, więc cudów się nie ma co spodziewać. Opierając się na mojej Cywilizacji - która to gra z dość rozbudowanej strategi pecetowej została przycięta do możliwości, a głównie ekranu aJfona - Geniusz zaproponował Tetris i Assasin Creed. A to ci dopiero. Z przyzwoitości oglądnąłem, z obrzydzeniem wyrzuciłem. Następnie poszły kwiatki polskie jak na ten przykład nauka japońskich hiragan (bom zakupił kiedyś słownik polsko-angielski) czy kalendarzyk menstruacyjny (to z kolei na podstawie przypominajki medycznej - czasem trzeba szybko sprawdzić interakcje leków). Jakoś Geniusz przegapił moją dwujęzyczność polsko-angielską (czy raczej półtorajęzyczność) oraz fakt że posiadam dzwonek - i kalendarzyk menstruacyjny jest mi zasadniczo zbędny.

Ale hiciorem jest programik który zakupiłem przed wycieczką do Egitpowa. Zwie się on Arabica, i zawiera przydatne zwroty pt. "Dzień dobry", "Do widzenia" oraz "Którędy do najbliższej toalety". Na podstawie Arabica Genie zaproponował mi iFly - rozkład lotów z brytyjskich lotnisk do USA, iTube - updatowny na bieżąco aplet pozwalający poruszać się bezproblemowo w metrze, oraz iBus.

Dobrze że nie skojarzyło żadnego programu o cyklistach.

Przynajmniej rowery pozostały.

czwartek, 24 grudnia 2009

Wszystkiego Najlepszego




Kochani :)


Życzę Wam by te Święta pozwoliły zapomnieć o codziennościach, pozwoliły cieszyć się bliskimi, rodzinną atmosferą i grzybkami z kapustą :)







Z całego serca - Abnegat nieco Limitowany.



środa, 23 grudnia 2009

Chłop w biurze - atrament do lodówki

Jukejskie metody handlowe zupełnie odbiegają od naszych. Pomijam fakt bezpardonowego obchodzenia się z ciuchami w sklepie, gdzie połowa przymierzonych rzeczy leży na podłodze, czy milusińską obsługę starająca się człowiekowi ułatwić żywot.

Największe jaja dotyczą prawidłowego ubierania się. Mianowicie, nie wiedzieć czemu, Brytole mają dziwny zwyczaj oceniania człowieka po wyglądzie. Odkryłem to jeszcze w Północnej Irlandii gdy świtem porannym wpadłem po pieniądze do jedynego superstora mającego bankomat w środku. Mając na sobie płaszczyk czarny a wełniany, garniturek nienachalny, koszulę jak śnieg białą na dechę odprasowaną ukłoniłem się w drzwiach przechodzącemu mimo ochroniarzowi. Mało się nie zabił bo jego mózg wysłał kilka nieco kolidujących ze sobą wiadomości oflagowanych condition red do podrzędnych mu centrów: facet w tej samej chwili próbował nawrócić, ukłonić się w pas, zdjąć czapkę i powiedzieć gudmyrning. Wyszedł mu z tego podwójny rittberger z przytupem i hałajem.

Drugą wskazówką była obsługa sklepu z ciuchami do której AS Ptyś wparował w świeżo przywiezionym z Polski futrze. Mianowicie wszystkie sprzedawczynie jakie w sklepie były olały równo resztę klientów i na wyprzódki zaczęły się dopytywać jaw-dropping Agentki Specjalnej w czym mogą jej służyć. Od tej pory gdy idę coś załatwiać, wyciągam z szafy zbroje i odpierdzielony jak stróż w Boże Ciało walę do urzędów. Choćbym nie wiem jak się starał, nie ukryję się - zawsze ktoś mnie wypatrzy i na pomoc rzuci.

-----------------------

Od jakiegoś czasu dziwnie się czuję gdyż z wzorca 2+2 - czyli dwoje dorosłych - dwoje pyskatych - przekształciliśmy się w rodzinę 3+1 czyli dwoje dorosłych podstarzałych, jeden wypiek świeży i jeden młodzian w skórę odzian. Z racji celebracji odświętnej zamarzyło mi się kupić coś pociechowi co by miał na długo i mógł z wdzięcznością o swoim ancestorze myśleć. I tu niestety nie byłem w stanie wyrwać się poza schemat. Bo co do jasnej cholery dać dziedzicowi? Klejnotów rodowych nie mamy - to znaczy - mam - ale się z nimi za cholerę nie rozstanę - więc podarowanie mu sygnetu z herbem raczej odpadło. Tym bardziej że musiałbym mu wygrawerować dwa cepy na pustym rżysku skrzyżowane. Biżuterii mu nie kupię bom jest ortodoks - jak widzę chłopa z kolczykiem to we mnie wzbiera śmiech szczery. Zresztą, sygnety też jakoś mi się nie widzą - przeżyję 14 Marines Corps czy Szarżę Niezwykłą - na ten przykład Księcia Potockiego - ale żeby zwykły śmiertelnik się tak stroił to jakoś nie. Nie czuję. No i w końcu w moim skołatanym mózgu wyszło że kupię dzidzi zegarek. Niech ta ma - jak będzie stary, stareńki to se na niego popatrzy i przypomni że go dostał od swojego starego. Chyba że mu Alzheimer mózg zeżre.

Zrobiliśmy wywiad, przeglądnęliśmy oferty, ustawili za i przeciw, sprawdzili winien/ma - w końcu stanęło na Citizenie Skyhawku. Co to jest tytanowy, antywstrząsowy, unbrekable, Eco-Drive - żeby mu do tej jego starości chodził - a w dodatku radiem sterowany.* Optowałem co prawda za Rolexem ale mi AS Ptyś wytłumaczył że jak się kradnie Citizeny to się odpina bransoletkę a jak się kradnie Rolexa to ucina rękę - żeby bransoletki nie popsuć w trakcie rozpinania. Coś w tym jest.

Polazłem do sklepu i po krótkich targach nabyłem rzeczony sikor, zapłaciłem kartą - bo ponoć człowiek wtedy ma mniejsze obrzydzenie do siebie niż gdy trwoni gotówkę - i polazłem do domu.

Gdy dzidzia tydzień później wyjęła zegarek z pudełka, okazało się że stanął.

A to ci.

Pewnie długo w tych ciemnościach siedział to się rozładował. Przeczytałem instrukcję, ustawiłem zegarek pod lampą i na rano cóś drgnęło. Co prawda wskazóweczka nadal pokazywała poziom naładowania krytycznie niski ale przynajmniej nie wyszło żem kupił wstępnemu zstępnemu atrapę.

Po dwóch tygodniach coś mi zapikało w mózgu.
- Synek, a ty ładowałeś ten swój cud techniki?
- Codziennie! - odrzekł z duma synek.
Codziennie? Toż pełna bateryjka ma trzymać pół roku... Okazało się że mimo wielogodzinnego opalania na słońcu zegareczek jest anemiczny jak Pakistańczyk w Londynie i mimo wysiłków wszelkich naładować się go na full nie da.

Nic to - zakrzyknąłem dziarsko. Toż w Jukeju jesteśmy, nie w Polsce. Nikt tu dziadostwa nie robi, do sklepu się pojedzie i zegareczek dadzą nowy. Na wszelki wypadek sprawdziłem datę sprzedaży - mieszczę się ustawowych 4 tygodniach.

I tum się niestety nie wykazał czujnością. Bo gdybym się ubrał tak jak powinienem - gajerek, płaszcz, matowe spinki z oksydowanej stali, Breitling na wierzchu, diamentowa spinka do nosa - to bym to załatwił w sekund dziewięć i 3/4. Ale zimno było a że kurteczkę narciarską mam z jakiegoś techcośtam 15 000 co daje ciepełko i ogólny komforcik, więc zamiast w płaszczyku poszedłem ubrany jak pracownik pobliskiego Sainsbury.

Uśmiechnąłem się po same trzonowce i poprosiłem miłą panią o nowy zegarek. Jak to - nowy? No, nowy, bo stary sprzedaliście mi zepsuty. Bateryjka jest popsuta, a jak ona jest popsuta to cały zegarek jest do wiadomo czego. Ale oni maja szop polisy i nie wymieniają.

Zagrały trąby. Takie - miedziane, duże, co to trembling & shaking niosą przez trzewia. O mało żem się do nieboraczki nie uśmiechnął - to że ja mówię z polskim akcentem droga pani to jeszcze nie znaczy że nie potrafię prawidłowo wymówić Office of Fair Trading czy Trading Standards Office. Utwardziłem nieco głosik swój niebiańsko misiowy - co u tubylców jest równoznaczne z ciężką awanturą - i zażądałem wymiany strupa na coś co działa. Dziewczynka pisnęła niezrozumiale i znikła. Gucio. Jak się pieklić - to do tych którym za to płacą.

Nasza wymiana zdań z panem szefem niestety nie była miła. Zaczął od tego że zegarek ma rysę na bransolecie i z tego powodu on mi zegarka wymienić nie może - a jedyne co może to wysłać go gwarancyjnie do Citizena i tam mi go naprawią. Jak pragnę rodzić - mogę udawać że nie rozumiem angielskich złośliwości, ale żeby mnie traktować jak ostatniego morona? Dawnom takiej radości nie miał. Czując jak mi wkurwienie mózg mroczy, skupiłem sie na płynnym, prawidłowo akcentowanym wymawianiu słów immediately, ridiculous, customers’ rights, slightly disappointed, perplexed (to kupiłem od jednego takiego com mu pacjenta wysłał na konsultację, wyraził w ten sposób swoja fachowa opinię na temat jego stanu) astonished i innych biczy słownych tutejszego lengłidża. Wic w tym żeby nie zrobić awantury po Polsku - należy się cały czas uśmiechać lekko i patrzeć rozmówcy w oczy, mieć delikatnie znudzona minę konwersacji pogodowej i Broń Panie nie podnosić głosu . Widząc że pani stojąca obok, a przymierzająca się do kupienia Omegi, przygląda się nam badawczo, pan szef gnąc się w ukłonach obiecał solennie że na rano zegareczek będzie cacy funkiel nówka i poprosił o pozostawienie starego wraz z danymi kontaktowymi. Tum go chlasnął na odlew bom poprosił o napisanie pokwitowania że mu ów techniki cud zostawiam. Na którym skreśliłem Mr i własnoręcznie dopisałem Dr. A co. Ostatecznie jestem i wcale się tego nie wstydzę.

Efekt? Rano AS Ptyś wszedł do sklepu gdzie obsługa w pas się gnąc stała z zegareczkiem do odbioru gotowym. Nowym. I nawet bransoletkę dał świeżynkę, nie bacząc że stara porysowana... Dziwny jakiś.

Na to ich miłe please/thank you trzeba uważać. Bo nam się wydaje że oni mili są. Oni nie są mili. Oni po prostu maja inną, bardziej miękką mowę ciała. Milszy ton głosu. Nie używają przekleństw. Ale są dokładnie tacy sami jak my.

A następnym razem przy zakupie zegarka trzeba pamiętać żeby włożyć płaszczyk i garniturek. Zaoszczędzi to jeżdżenia do sklepu w celach reklamacyjnych a obsłudze niemiłego rozczarowania że jednak Polak potrafi pyskować w lengłidżu. Bo że mi chcieli wtrynić tego paścia świadomie, nie mam żadnych wątpliwości.

--------------------------
*Falczak kupił Falczakowej zegarek. Który był wodoodporny, antymagnetyczny, przeciwwstrząsowy, nierdzewny i nietłukący. Falczakowa nic mu nie mogła zrobić to go zgubiła.

wtorek, 22 grudnia 2009

Hula gula

Polska, wiadomo - w Europie jest. Zjednoczonej zresztą. Ale przeciętny Bryt wie tylko tyle że to gdzieś na wschodzie. Tak Bogiem a prawdą to z tej perspektywy na zachód od Jukeja leży jednie Irlandia, Portugalia i kawałek Hiszpanii.

Wschód wiadomo - kraina dzika, niebezpieczna, niedźwiedź może człowieka zeżreć o zwykłym dostaniu po pysku nie wspominając. Co ciekawe, jakoś w czasie roku nikt mnie o naszą knieję namiętnie nie wypytywał, a odkąd spadło kilka centymetrów śniegu uwaga moich współpracowników zwróciła się ku rubieżom.

A czy to prawda że temperatury spadają nawet do -20 C? Prawda. Nawet raz pamiętam że spadła poniżej czterdziestu. Tu Brytole popatrzyły po sobie, kiwnęły grzecznie głową i powiedział że - no coś takiego, patrz Pan. Czyli w swobodnym tłumaczeniu z ichniego na nasze wychodzi coś w stylu: facet, nie p.itol, toż w tej temperaturze tlen się skrapla...

Zaraz po przyjeździe człowiek ma wrażenie że jego droga słuszna, nawyki prawidłowe, a ziemniaki na obiad powinno się jeść ubite z masełkiem. Teraz już taki nie jestem pewien. Jakoś w trakcie moich opowieści o mrozach zimowych coraz mniej jestem przekonany do tego co mówię. Znaczy - ja wiem że nasza zima potrafi zamrozić plastikowe podeszwy adidasa na łamliwy betonik, ale jakoś tego nie czuję. Toż na zewnątrz -3 a człowiek ma wrażenie że zamarznie... To co my tu o jakichś -43?

To jest we mnie - godzinny odcinek czerwonego szlaku na narciarski wciąg, który szedłem prawie 3 godziny, sam, w zawiei, przy 25 stopniowym mrozie. I to niesamowite uczucie odmarzania w dyżurce na szczycie, z maluśkim kubkiem grzańca w rękach.

Wyjście z Obidowej na Stare, w 30 osobowej grupie - śnieg był taki że pierwsze cztery osoby musiały iść bez gratów - ich plecaki niosły cztery ostatnie osoby w szeregu. Zeszło ze 4 godziny nim doszliśmy do schroniska.

Zjazd z Turbacza do Rabki w zimie - trasa pięciogodzinna zrobiona - w godzine może? Z uczuciem że skóra na twarzy zamienia się lód.

Wiem że tak było.

Ale jakoś tego nie czuję.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Avatar

Amerykanie to wielki naród. Ich osiągnięcia w krzewieniu postępu wśród Indian, promocja zdrowego trybu życia wraz z darmową wizą dla dziesiątek tysięcy Afrykaninów czy apartheidowa próba uchronienia zdrowej Czarnej Ludności Ameryki przed zgnilizną białego człowieka - od której ci wielcy wyswobodziciele i obrońcy demokracji odstąpili już niestety gdzieś w latach 60 XX wieku - może budzić podziw. Jeżeli do tego dodamy prawdziwe wzorce moralne*, wiarę w silną pięść i amerykańską odmianę fair play** - nie można mieć żadnych wątpliwości.

Heroes.

I nawet maja prezydenta noblistę... Co prawda na miejscu Lecha bym się zdeczka wkurwił, bo co innego utrzymywanie pokoju na świecie jak się ma do dyspozycji 10 lotniskowców klasy Nimitz a co innego obalanie systemu za pomocą skoków wzwyż. No, ale.

Patrząc na dokonania naszego Wielkiego Brata trudno się dziwić Cameronowi co do jego poglądów na ludzka rasę: cyniczne hieny dla których pieniądz jest wartością najwyższą. I nie ma tu znaczenia postęp cywilizacyjny ludzi gdyż nasze morale zakorzenione jest w staromózgowiu, a to jak wiadomo chce tylko dupczyć, pić wódkę i pierdzieć w czasie nieograniczonego niczym spania.

Na Pandorę przylatują ludzie żeby wydobywać najdroższy z możliwych minerałów. Działania korporacji która się tym zajmuje są ochraniane przez (Baczność!)Amerykańskich Marines (Spocznij!). A (Baczność!) Marines (Spocznij!) chronią korporacje przed banda dzikich, którzy jak nic rozłożyli sobie wioskę nad najbogatszym złożem. Gdyby to komuś nie przypominało gorączki złota i rzezi Indian, Cameron zobrazował fizis tubylców wyjątkowo apaczowato.

Korzystając z najnowszej technologii bioinżynieryjnej, ludzie produkują ciała tubylców które następnie są kontrolowane przez ludzi. Do akcji wkraczają ludziobcy czyli rzeczone Avatary.

Główny bohater jest paraplegikiem, jednak los uśmiechnął się do niego w sposób bardzo dla losu charakterystyczny - zabijając jego brata bliźniaka, naukowca, który miał sterować jednym z avatarów. Jako że sprzężenie mózgów człowiek-avatar jest specyficzne genetycznie - czy jak by to tam nie nazwać - by uchronić drogiego ludziobca, armia proponuje paraplegicznemu marines by zajął miejsce brata w projekcie.

Film jest kapitalnym połączeniem twardego SF z fantasy, trochę tu Lema, trochę Matrixa, widać ślady Scotta, szczególnie Mówcę Umarłych. Co prawda akcja jest do bólu przewidywalna, ale mimo wszystko nie zepsuło mi to widowiska.

Genialne.

Ale tylko dla wielbicieli gatunku.



----------------
*Zawsze mam problem czy większym jest guma do żucia - czy Coca Cola.
**Jak wygrywamy to jest fair, a jak nie to h.w.d zasadom.

niedziela, 20 grudnia 2009

Polska zima

W Północnej Anglii spadł śnieg. Nie było by w tym nic dziwnego - ostatecznie nazwa "Północna" do czegoś zobowiązuje - ale spadł teraz i w ilości nieco przekraczającej zwyczajowe pół cala. Rzeczone pół cala jest zjawiskiem postrzeganym zupełnie paranormalnie, z katastrofami, spóźnionymi samolotami, korkach na autostradach i zaaferowanymi komentatorami pochodzenia pakistańskiego czytającymi coś z kartki w BBC.

Zamknięte szkoły, wypadki, apele w telewizji o pozostanie w domu i inne dziwne rzeczy nagłaśniane przez media - a w tle zupełnie bez zmian. Brytole mianowicie mają w sobie nieprawdopodobny pokład stoickiego spokoju. Ot, spadło, to leży. A czemu nie macie tych pieprzonych opon na zimę? A po co- przecież i tak to stopnieje, to wtedy letnie będą jak znalazł.

Za oknem zrobiło się tak jakoś znajomo.



There is no place like home.






sobota, 19 grudnia 2009

.

Śmierć na anestezjologu robi raczej przeciętne wrażenie. Ilość ludzi jaką odprowadzamy na tamten świat w zasadzie przekracza dokonania jakiegokolwiek innego zawodu, wliczając w to płatnych kilerów.

Dobry Pan Bóg w swojej łaskawości wbudował nas całą kupę mechanizmów które nas zabijają. Psychiczne też. Pewnie żeby nudno nie było.

Śmierć osoby młodej, z powodu depresji, zawsze rodzi pytanie czy na pewno wszystko zostało zrobione. Czy leczenie, wsparcie, kontrola nie mogły by być lepsze. Ale nikt mi prawa nie dał żeby się pytać o takie rzeczy w przypadku Dotty.

Polubiłem ja z tych nielicznych komentów które zamieściła u mnie. I szkoda że już nic więcej nie napisze.

Na moje wczorajsze pytanie - czy można było coś zrobić więcej, odpowiedzieli Greg i Emilka - pozwalam sobie wkleić ich odpowiedzi.

Greg:
Abi, było i wołanie i była pomoc. niektórych, tych co czuli, wiedzieli, mogli. Na blogach się nie zdradziła ale znikła nagle miesiące temu z komentarzy i to było znaczące, czuć było, że coś się dzieje. Było szukanie kontaktu z nią, odnowienie kontaktu. Wydawało się, że jest na dobrej drodze. Może miała znowu zawahanie. Niestety ja jej nie pomogłem, nie zorientowałem się w skali, kontakt był za rzadki, za słaby, nie naciskałem na większy. Biję się w piersi w poczuciu winy.

Emilka:
Prawda jest bardziej niż brutalna.
My nie mogliśmy nic.
Nic.
Najgorzej było w lipcu i sierpniu.
Ja teraz nie miałam jak się odezwać.
Tu nikt nie jest winny.
Ani ja, ani Wy.
To była depresja.

Lęk przed ludźmi.
Z tego co pisała bała się ludzi.
Nie chciała do mnie zadzwonić.
Izolowała się.
Zmyliła nawet swoją Rodzinę.
To nie było tak, że Dotty odebrała sobie życie.
To było tak, że depresja ją zabiła.
I neurologia.

Wiecie, że ona się czuła niepotrzebnym balastem?

Wiecie, że pisaliśmy jej że jest nam wszystkim potrzebna i to było ważne...
Wiecie, że brat przy niej dyżurował dzień i noc?
Żeby nie zrobiła sobie krzywdy.

Bo ja to wiem od niej.
Ona chciała żyć- to też wiem od niej.
Ale zżarła ją depresja.
Depresja się maskuje.

Wszyscy czujemy się przegrani.
Ja czuję się bardzo przegrana...bo tak sobie czytam jej ostatni komentarz u mnie z przed dwóch tygodni i wszystko we mnie wyje.
Tu by nie pomógł żaden mail i telefon.

To była druga próba, ale tym razem udana.
Docik nie został dopilnowana w szpitalu.

Wniosek na przyszłość, dbajmy o siebie w Dark Zone i zacieśniajmy więzi, żeby to było nasze ostatnie epitafium dla kogoś.

JESTEŚCIE NAJWSPANIALSZYMI LUDŹMI POD SŁOŃCEM I NIKT TU NIE JEST WINNY.
NIKT.

Jesteśmy Rodziną Dark Zone - i dbajmy teraz o tych co zostali.

Wolelibyście nie wiedzieć w jakim byłam stanie zanim Morpheusz namówił mnie na wizytę u lekarza.

Może to dziwne, ale z perspektywy czasu myślę sobie, że czyjeś tłumaczenia via gg być może uratowały mi życie.
To mogłam być ja.

A teraz Kochani rozejrzyjmy się dookoła nawet tutaj i popytajmy tych co zostali o to czy wszystko u nich ok.

Jak wiecie choruje nie tylko Black.

To może banał, ale net nas do siebie zbliżył i tyle jesteśmy warci ile możemy zrobić dla innych.
To co się stało z Dotty powinno nam otworzyć oczy.

I otworzyło.

Mam dla Was więcej szacunku niż możecie sobie wyobrazić.

piątek, 18 grudnia 2009

Seven pounds

Czyli "Siedem dusz". Kolejne ty-też-terefere.

Smitha lubię. Potrafi być uroczy i bezczelny, cwany i inteligentny, uroczy i romantyczny. Choć to ostatnie chyba najmniej.

Will zamierza popełnić samobójstwo. Bo żyć nie chce. Film jest opowieścią o szukaniu drogi, win odkupieniu, o tym co ważne i co nieważne.

Nie jest to arcydzieło - jednak ani ckliwowatośc ogólna, kilka nieścisłości malutkich czy próba upodobnienia się Smitha do Cage'a nie zepsuły mi całości.

Więcej napisać się nie da, nie zdradzając szczegółów.

Spokojny film po którym pozostaje w głowie kilka dziwnych pytań.

Polecam