poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Relacja 4

Santo Domingo. Kilka milionów ludzi, stare miasto, nowe miasto - grzech nie pojechać. Co prawda 290 km nieco zwala z nóg - ale co robić. Hektor potwierdził wyjazd 7.00 sharp i polazł robić biznesy.

7.00 sharp - gdzieś kwadrans przed ósma pomyślałem że nawet jak na strefę maniana to trochę za bardzo fuzzy jest dzisiejsze sharp i polazłem do recepcji zapytać jak najtaniej można w tym kraju zadzwonić na hektorowy komórek.



Recepcjonista ucieszył się - że nas próbuje wydzwonić od 6.45 bo wycieczka jest przełożona na środę. Rzuciłem okiem na guziki telefonu - Brailla nie miał, to jak dzwonił? Nic nie rozumiem. Jakoś mu umknął fakt że czworo ludzi siedzi mu pod nosem od godziny. Sharp.

Wczasy nie są od denerwowania. Palnąłem starym zwyczajem doblo run i zarządziłem spacerek po plaży. W duchu ucieszyłem się nieco. Odpadł mi problem co mam ze sobą zrobić przez 8 godzin w autobusie. A w środę to ja będę w Manchesterze...















Plaża odbiera dech. Ja wiem że jak kto ma palmy na co dzień to oddaje bezwiednie mocz oraz stolec na widok jodeł na gór szczycie, no ale. Jodły to ja mam pod domem, więc mnie to raczej nie bierze. Za to palmy... Ciekawe co ja zrobię z 4GB zdjęć palm na gór szczycie? Znaczy, tego - na plaży?

- Hałaja, Hektor - ucieszyłem się od ucha do ucha na widok naszego lupieżcy. - Dżuma w Santo Domingo?
- Sorymajfriend - wyrzucił z siebie na przydechu - jedziemy w środę. Dzisiaj nie dało rady. Dzwoniłem od rana ale was nie było.

Z koniem wadził się nie będę. Toż nie trzeba mieć 180 IQ żeby wykoncypować że jak kto czeka na busa pod recepcją to go w pokoju nie ma. Zapowiedziałem że sam nie jadę a zaliczka pójdzie na wyjazd naszych znajomych. Hektor złapał za komórek i zaczął dzwonić - nastąpił kolejny przepiękny koncert przewracania oczami, wymachiwania rękami, uspokajających gestów w naszą stronę, hiszpańskich przekleństw - summa summarum przełożył wyjazd na wtorek. No, niedoczekanie. 8 godzin w autobusie dzień przed 9 godzinami w samolocie. Może jestem nienormalny, ale jak pragnę rodzić - bez przesady mi tu. Na wszelki wypadek poprawiłem kolejnym podwójnym i zająłem się lekturą.








Wieczór. Cisza, spokój, wiaterek sobie bryza - czy też bryza sobie wieje, zza płotu odchodzą dźwięki dzikiej zwierzyny - głównie kaczek, ale też flamingi i czaple. Co prawda był też żółw, ale te raczej dźwięku nie dają.









I w tej ciszy nagle rozległ się łomot - na ścieżkę którą chodzimy na plażę spadł orzeszek kokosowy. Trzeba będzie zmienić marszrutę...



Do Santo Domingo w końcu nie pojechaliśmy - i chwała Najwyższemu. Pokazali im groty, całkiem śliczne i muzeum. Starówkę zobaczyli z okien autobusu, a o nowym mieście przewodnik powiedział że jest "tam". Chyba bym zagryzł.

Żeby nie być sklasyfikowanym jako deckchair totalus, wygrzebałem z torby kąpiuter, plastiki i polazłem do budki z dumnie powiewająca flagą "Sport Center".
- Holaaaaa - ucieszył się ponuro facet na wieść że chcę nurkować. Zrzucił torbę z pleców i otwarł z powrotem drzwi do biura. -Ile dni?
Ten numer przerabiałem w Egipcie. Od tej pory jak nie znam bazy - nie kupuje żadnych pakietów. - Jeden.
- Uprawnienia?
- DM.
- Emilian. 8.30 sharp.
- Abnegat. Do jutra. - I polazłem - co tu bede tak sam siedział.

Rano przywitałem się miło ze współnurem z Kanady - chyba była to Zuzanna, ale imienia powtórzyć nie potrafię. Zawsze po takich wczasach obiecuje sobie że się choć podstawowych słów nauczę w danym języku. Z francuskim to będzie razem... ze siedem chyba na dzisiaj. Taa..
Emilian wygrzebał sprzęt, skręcił wszystko do kupy - jak pragnę rodzić, toż wiem jak - i wrzucił nas do łódki.
- Jedziemy do następnego hotelu. 10 minut. Zabieramy grupę na basen i podrzucamy do kolejnego hotelu - 10 minut. A potem płyniemy sami na dwa nury na rafę. 10 minut. Oki?
- Oki - kiwnęliśmy głową radośnie na myśl o zobaczeniu pięknego koral-garden, który jako ta syrenka kusił wdziękami swemi ze zdjęcia.

Jak potrafi zapierniczać płaskodenka po spokojnej wodzie z 200 konnym silnikiem - to się nie da opisać. Kto płynął - wie. Ja też już wiem. Jak by mi kto opowiadał, i tak bym nie uwierzył.

- Konicziuaaa! - zakrzyknał dziarsko kandydat na nurka z Kraju Kwitnącej Wiśni.
- Koniciła - niech se nie mysli że jak człowiek wygląda na kmiota to się przywitać nie umie. Ostatecznie filmy się ogląda - a Taxi 2 to nawet ze trzy razy. Ruszyliśmy do kolejnego hotelu.

- Carramba - zaklął z gracją Emilian. -Ktoś mnie zaraz zabije.
- Taak? - zapytałem z grzeczności - A czemu?
- Muszę zrobić z wami dwa nury. A w tym samym czasie mam zrobić sześć intro z Japończykami. Ktoś mnie i tak zabije - wolę zrobić z wami te nury niż siedzieć na basenie.
Po czym wsiadł do łódki i popłynęliśmy - ale nie na Coral-Garden tylko na Outer-Reef, bo bliżej. A poza tym Emilianowi nikt nie podrzucił butli i musiał się wrócić do bazy. Kmać, do ruskich, włoskich, francuskich i polskich baz trzeba będzie dopisać hiszpańskie - coby unikać jak ostatniej zarazy.

Minęliśmy Inner-Reef.
Łódeczka zaczęła podskakiwać na malutkiej fali, wiaterek wieje, bryza morska chlasta po twarzy... Ach, nie ma to jak urlop.
Minęliśmy Outer-Reef.
Pisałem już że mam chorobę morską? No właśnie. Po pięciu minutach zacząłem wchodzić w letarg. Serce zwolniło mi do 25/minutę, rączki ślicznie zdrętwiały. Łomatko. Dobrze że nic nie jadłem. Bo zanurkuje, choćbym miał pawia strzelić przez automat.

Graty zakładałem niejako na chybił-trafił bo mi krew do mózgu dopływała w śladowych ilościach. W ostatniej chwili zawrzasnąłem na sternika, żeby mi butlę sprawdził - faktycznie, zakręcona była. Automat w dziób, maska do twarzy i plum - byle głębiej. Poniżej 10 nie powinno huśtać.

Huśtało. W te - i wewte. Do przodu i do tyłu. Do góry i na dół. No, niedoczekanie. Nindża twarda ma być, a poza tym co ja niby mam zrobić - wrócić na łódkę na 6 metrowej fali?? Toż umrę tam niechybnie.

Nurek superek - wrak, porośnięty rafą, niewielka głębokość, góra 12 metrów, kilka przejść w wąskich tunelach, co przy prądzie i strzemiączku typu YOKE daje delikatny szmerek adrenaliny - a co będzie jak stuknie i odpadnie? Bulbulbul z butli, a ty przykryty w tunelu. No dobra - nic groźnego, ale myśleć trzeba.

Z pawiem na zębach zakończyłem pierwszego nura, wsiadłem do łódki i zanim zdjąłem sprzęt, dostałem powtórnie napadu morskiego paskudztwa. A Emilian zarządził wypłynięcie dalej na kolejnego nura. Tu zamachała nerwowo Kanadyjka. Dołączyłem się. Może ja i jestem Dive Master - z polska zwany nie wiedzieć czemu dziwką majstra - ale do cholery przerwa powierzchniowa po godzinie na 12 metrach by się przydała. Azot mnie grzeje, ale ten pieprzony błędnik mnie zaraz zabije.

Emilian się ucieszył i poleciał do Japońców robić intro. Ma być za godzinę. Jajarz. Rozumiem, że kasę wziął to się przejmuje, ale żeby takie bzdury opowiadać... Sześć intro w godzinę z dopłynięciem w te i wewte - to tam z niego Japończyki zrobią sushi używając tępych narzędzi.

Faktycznie, nie wrócił. Zostawił mi jedynie wiadomość że mogę drugiego nura zrobić jutro. Niech mu będzie. Rozumiem ciężki los jedynego w okolicy instruktora.

Na drugi dzień gdy zobaczyłem że Emilian znowu zarządził Outer-Reef, paw poprosił o przepustkę na miasto zanim wsiadłem do łódki.
- A może masz coś bliżej brzegu? Gdzie mniej buja? - zmiękła mi rura.
- A pewnie - ucieszył się mój przewodnik - tylko że to strasznie płytko.
- Znaczy?
- A do 8 max.
Wszystko mi jedno. Rybki idę pooglądać a nie bić rekordy.

Drugie nurkowanie było mniam. Masa korali z wewnętrznymi kanałami, cisza, spokój, rybki... Wylazłem jak nowo narodzony. Przy okazji nauczył mnie puszczać kółka pod wodą - niesamowite. Po zrobieniu, kółko robi się coraz większe i osiąga rozmiary metr-półtora zanim dojdzie do powierzchni. Cieniutka, srebrzyście lśniąca obręcz. Następnym razem wezmę aparat pod wodę.
Ogólnie fajnie - ale ciesze się że nie kupiłem pakietu, bo by mnie przy tej organizacji szlag trafił.



Wyjazd zawsze jest dziwny. Trochę żal że to już koniec - trochę radochy że się wraca. Do tego trochę żal że się wraca - i trochę radochy że to już koniec. Ambiwalencja sześcienna.

Żeby smutno nie było, sprawdziliśmy jaki jest ostatni drink w karcie zleceń - no proszę, Krwawa Mery. Po całym tygodniu picia słodkości wracamy do normalności.



Ale pomału, żeby we wstrząs jaki nie wpaść.





Czas kończyć te wczasy bo wierszem zaczynam gadać...


niedziela, 19 kwietnia 2009

Relacja 3

Lenistwo miłe jest, ale bez przesady. Poza tym trzeba gdzieś się ruszyć bo ile można palmy fotografować. Ponieważ lekcje "Dominikana" odrobiliśmy przed wyjazdem, słysząc "Saona" decydujemy się na wycieczke. Ach, bezludna wyspa, rezerwat przyrody, dzikie zwierzęta duże i małe a do tego rejs katamaranem. 100$. Od głowy. Darmocha.

- How are you, my friend? - zaleciało z hiszpańskim akcentem. Jakoś po Egiptach mam zwyczaj odpowiadać tonem nie znoszącym sprzeciwu LA! - co rozwiązuje sprawę. Nie tym razem. Gość popatrzył na mnie przenikliwie.
- Zdrastwujtie, tawariszczi! Atkuda wy prijechali?
Tum nie wydzierżył i lenguidżem wyraziłem swój protest. To że leżę sobie na plaży okryty od stóp do głów i sączę rum to jeszcze nie znaczy żem Rosjanin. Chyba.


Hektor okazał się być przedstawicielem tutejszej klasy łupieżców - czyli pracownikiem sektora rozrywkowego. Za pół ceny zaproponował wyjazd do rzeczonego rezerwatu. Ponieważ nikt rozsądny nie jest mając we krwi kilka doblo run'ów, szczególnie w słońcu tropików - zapłaciłem zaliczkę i wziąłem ticket. Czyli ręcznie pisaną karteczkę z tajemniczym nadrukiem w narzeczu habla.

- Abnegetto? - dobiegło z słuchawki telefonu.
- Si, comprende - powiedziałem co umiem.
Okazało się że na dzień następny przewidziane jest trzęsienie ziemi połączone z gradobiciem - i wycieczka zostaje przesunięta.

Na plaży upał praży... - gdzie do cholery to gradobicie? Przylazł Hektor.
- Mamma mia! - zawrzasnął na nasz widok. - A co wy tu robicie??!?
- Jak to co - dzwoniłeś że nie jedziemy - to nie jedziemy. Tak a'propos, kiedy to trzęsienie ziemi ma być?
Miejscowy biznesmen który ma za zadanie zrobić wrażenie zafrasowanego - to jest mistrzostwo świata. Dzwonił, rękami machał, sapał, oczami przewracał - aż w końcu przełożył termin na następny dzień. Niech i ta bedzie.

Na wszelki wypadek wyłączyłem telefon.

Rano wszyscy się do swoich busików pakują, a naszego Hektor Saona Tour nie widać. Ani nie słychać. Mało tego - w ogóle nikt o nim nie słyszał. Już myślałem że sobie spokojnie poleze do baru palnąć doblo run - a tu nagle przyszedł hiszpańskojęzyczny kierowca, bilet sprawdził, por favore powiedział i do auta zabrał. I resztę kasy też. Co robić.

Katamaran śliczny - okazało się że tylko w jedna stronę. W drugą płyniemy motorówką. Z losowania wynikło że katamaranem będziemy wracać. No to - do łodzi.
Na środku karaibskiego łódki stanęły i rozpoczęła się część artystyczna - czyli pływanie w wodzie po pas wśród rozgwiazd i innych żyjątek.



Rozgwiazdy przyniósł tubylec, łącznie trzy. Inne żyjątka zlazły z łódek i z braku lepszego zajęcia zaczęły wlewać w siebie darmową kolę z rumem. Albo rum bez koli.

Na Saonie najdzikszym zwierzęciem okazał się biały abnegat.


Pozostałe zwierzęta dały nogę. Miejscowi przygotowali paśnik - i zapakowali nas z powrotem na łódki.


Tym razem trafił się katamaran, więc zaległem sobie snem sprawiedliwego wśród szumu fal i śpiewów pijanych Niemców próbujących opanować tajemną sztukę merenge.

Rozcierając zdrętwiałą część tylną pod hotelem z niejakim niepokojem pomyślało mi się o jutrzejszej wycieczce do Santo Domingo. Jak oni nam mają pokazać stolice tak samo jak te dzikie zwierzęta - to ja idę do baru. (cdn)

sobota, 18 kwietnia 2009

Relacja 2

Jako że różnica czasu pomiędzy UK a Dominikaną wynosi 5 godzin, kolację zjedliśmy o 2 w nocy i poszliśmy spać. Nad ranem doświadczyłem pierwszego w życiu jet-laga. Wstałem o 4 miejscowego czasu i zacząłem się przewracać z boku na bok. W końcu koło 5.30 zaproponowałem nieśmiało spacerek ku wschodowi słońca. Tak na marginesie - ciekawe jak sobie dają radę ludzie w takiej Sri Lance na ten przykład. Albo innych Malediwach.

Wschód słońca zawsze jest magiczny. Niebo zaczyna różowieć, człowiek zastanawia się w którym dokładnie miejscu wyskoczy magiczna kulka - i nagle pojawia się taki mały rąbek czerwieni.









Na szczęście nie trwa to długo - i już po kilku minutach przychodzi taki konkretny abnegat coby zaproponować Tequila Sunrise. Czyli - jak by to rzec - drink stosowny do pory dnia. Tak na marginesie, zupełnie nie czuje nomenklatury drinków. W zasadzie wszystkie są takie same - mało alkoholu, dużo cukru i farbka - była nawet seledynowa. Jako że jestem zdecydowanym przeciwnikiem dostarczania do organizmu zbędnych - a najczęściej i szkodliwych - materiałów, już po pierwszym wschodzie słońca przeszedłem na tubylczy doblo run. Treściwe i nie trzeba latać 63 razy do czarodziejskiej budki.

Ludzie dzielą się na dwie grupy. Jedna z nich pojmuje urlop jako okazje do zaje.żdżenia siebie - i wszystkich swoich bliskich - na śmierć. Plan wycieczek dopracowany do ostatniego szczegółu gotowy był miesiąc przed wyjazdem, szesnaście godzin dziennie spędzonych na eskapadach, które pamięta się do życia końca - głównie z powodu odbitych nóg, dziesiątki godzin w autobusach i setki kilometrów cudownych widoków które przeciążony mózg próbuje rozpaczliwie - choć bez większych szans na sukces - skatalogować.
Druga grupa - to potępiane przez pierwszą alkoholowe leżaki. Dupy się im ruszyć nie chce. Z wyjazdu pamiętają jedynie drogę do magicznej budki - magicznej, bo ile by z niej wódy nie wynieśli - alkohol dalej w niej jest. Całość zlewa im się w przeciążonym alkoholem mózgu w jedną kolorową plamę. Czasem ta plama ma nawet taki mały, maluśki ogóreczek na samym szczycie. A po powrocie do kraju gnają z przerażeniem w oczach do najbliższego solarium.

Nie dajmy się zwariować.

Od tego są wakacje, żeby sobie wypić drineczka, poleżeć na słonku i posłuchać szumu fal... Co prawda w poradnikach jakieś bajoki pisały że w tropikach słońce praży, bladość ciał zanika - ale to są rady dla takich leszczy co to pierwszy raz pojechali na wycieczkę dalej niż do Lądka Zdroju. Wytrawny turysta wie co dla niego dobre i ile może. I czego.

Na drugi dzień odpadła mi skóra z twarzy i połowy pleców. (cdn)

piątek, 17 kwietnia 2009

Relacja 1

Wakacje. Słowo - wytrych. Na nic postanowienie poprawy, na nic chytre plany odgruzowania kredytówek. Przychodzi pora na Telesfora - i szlag trafił bombki. Wpisujemy magiczne CCV2, potwierdzamy, akceptujemy - i hurra!!! Jedziemy na wakacje!!! Fakt zrujnowania misternych knowań mających na celu restaurację finansową zgrabnie pomijamy.
Tutaj następuje ciekawe zjawisko. Mianowicie milczymy jak grobowiec faraona - a i tak wszyscy, rzuciwszy okiem na naszą uchachana facjatę, wiedzą że zbliża się URLOP.

Etap pierwszy - lot. Na lotnisku zwroty credit crunch, regres, kryzys i inne tego typu bzdury podkreślają jedynie absurd całej sytuacji. Tysiące ludzi kłębiacych się w kolejkach do odpraw, Malediwy, Seszele, Phuket, Abu Dhabi - a gdzie Punta Cana? A, jest. Przed okienkiem oznaczonym wytwornie VIP tłoczy się kilkudziesięciu ludzi. Cholera, było zapłacić dodatkowe 180 funtów to by sobie człowiek mógł teraz dumny jak paw patrzeć na biedotę, która w liczbie dziesięciu obywateli odprawia się na pozostałych czterech stanowiskach.

- Do you accept credit cards?
Biedny steward. Się matoł trafi - nie ma przebacz. Ale jakoś straszliwie nie lubię sytuacji gdy trzeba zamówionego drineczka oddać bo akurat terminal zdechł. Szybka kontrola kanałów - matko jedyna. Najciekawszy program nadają na kanale SkyMap. Można sobie na własne oczy zobaczyć jak długo jeszcze człowiekowi drętwieć będzie część tylnia oraz że najkrótsza droga z Manchesteru na Dominikanę przechodzi koło Nowej Funlandii.
Siedziała baba na słupku, na lewym półdupku
A prawy półdupek zwisał jej za słupek...
zawyłem ponuro, nie bacząc na zdziwione spojrzenia współtowarzyszy niedoli. Następnym razem trzeba będzie przemyśleć odległość. Dobrze, że drinków nie reglamentują. A poza tym - nawet jak człowiek narozrabia to gdzie go niby wysadzą - na środku Atlantyku?
- May I have another bushcoke, please?
Karta, karteczka, długopisik, thank you - thank you. Kulturnyj narod.

Pierdut. Pilot chyba miał za zadanie sprawdzić zawieszenie - albo się mu przysneło tak samo jak pasażerom. W każdym bądź razie 767 sprostał wyzwaniu - miast rozpłaszczyć się na pasie, odbił się kilkakrotnie i w końcu stanął.

Przy karuzeli pomyślało mi się o zwyczajach lęgowych homo erectus. Toż te cholerne bagaże wyjadą choćby człowiek nie chciał. I żeby nawet wlazł na te pierniczona taśmę - nie wyjadą ani później - ani wcześniej. Jako że przewidująco walizki mamy w kolorach ochronnych - różowo turkusowy i żarówa-pomarańczowy - strachu nie ma. Poznam po narastającej jasności nawet z zamkniętymi oczami że się zbliżają.

Ktos to fajnie z lotniskami wymyślił. Choćby sie dało imigration kwitek na bagaż a bagażowemu paszport - i tak człowiek w końcu wyląduje we własciwym busie. No, chyba że się da komuś portfel. Ale jak to mówią, nobody's pefect. Wszystkie problemy rozwiązuje uniwersalne zdjęcie Waszyngtona.

Boy zdjęcie zabrał, walizki postawił - jak pragnę rodzić, 14 godzin. Najlepsza pozycja to chyba zwis luźny a'la Batman... Tu jednakowoż zgrały Obowiązki Urlopowicza. Żadne tam spanie - trzeba zobaczyć plażę. Zużywając ostatnie rezerwy docieramy do celu... Mniammm... Morze, biały piasek i drinki z palemką... (cdn).





czwartek, 16 kwietnia 2009

Dominikana

Dawno, dawno temu, kiedy tubylcy (przez kosmiczną pomyłkę zwani Indianami) zamieszkujący Espaniolę (która jeszcze nie była Espaniolą) zobaczyli białych ludzi - pod postacią Kolumba i jego drużyny - przywitali ich grzecznie a nawet radośnie. Nie wiedzieli, biedaki, że zasadniczo biały człowiek jest bardziej skuteczny niż dżuma z czarną ospą do kupy - jako że po przejściu tych ostatnich zawsze ostawały się niedobitki zdolne do podźwignięcia cywilizacji. A po przejściu fali nawracających na prawdziwą wiarę kolonizatorów, pierwotni mieszkańcy, zwani Tainami, zostali hurtem przetransportowani do krainy wiecznych łowów. Co prawda do najnowszych osiągnięć cywilizacyjnych znanych z II Wojny Światowej było im daleko, ale gdy uzmysłowimy sobie że za pomocą szabli i prymitywnej broni palnej wybili 500 tysięcy tubylców - skóra się jeży.

Jako że na plantacjach robić nie było komu - a kolonizator nie jest przecież od łopaty tylko od bata - Hiszpanie na potęgę zaczęli zwozić rdzennych obywateli afryki zwanych Murzynami. Rzecz jasna - do czarnej roboty. Była to polityka bardzo krótkowzroczna, gdyż po przekroczeniu odpowiedniego progu czarni niewolnicy wykopali resztki białych na zbity pysk i zaprowadzili na wyspie własne rządy.

Zanim do tego doszło, Espaniola podobna była do kochanego misia - kochanego rzecz jasna przez wszystkie dzieci. Które wyrywają go sobie nie bacząc na wydłubywane oczka i urwane kończyny. Zachodnią część wyspy przejęli Francuzi, wschodnią Hiszpanie, następnie wyspę chcieli przejąć Anglicy ale nie wzięli pod uwagę żółtej febry. W tym wszystkim kotłowały się ruchy wyzwoleńcze Mulatów, Murzynów i Białej Biedoty. Każdy walczył pod hasłami rewolucji - Wolność, Równość i Braterstwo. Wolność dla nas, równość z bogatymi (Robin Hood??) i będzie tego - braterstwo to można sobie kultywować w domu. Z bratem.

W całym tym zamieszaniu nieprawdopodobnym cwaniactwem - zwanym polityką - wykazał się przywódca niewolników, niejaki Toussaint. Wygrywając jednych przeciwko drugim, podpisując i zrywając umowy, doprowadził do przejęcia zachodniej części wyspy. Hiszpanów ułagodził, Anglikom nakopał. Jego rządy obalił co prawda Napoleon - przy drobnej pomocy polskich legionistów - ale nie trwało to długo. Tubylcy wraz z żółtą febrą wybili towarzystwo do nogi i stworzyli pierwszą czarną republikę na świecie. Czyli Haiti.

Następnie wyspa przeszła przez etap wojen, nienawiści rasowej, dyktatorów, ludobójstw, rzezi, prześladowań aż wreszcie z całej zawieruchy wyłoniły się dwa państwa - Haiti na zachodzie i Republika Dominikany na wschodzie.

Dominikana jakoś potrafiła przestawić się na pokojowe łupienie zachodniego świata. Wykorzystali piękne plaże, ciepłe, turkusowe morze i tanią siłę roboczą. Wieść głosi że Haiti się nie udało. Większość kraju to spalona słońcem pustynia, a ludzie szukający raju na ziemi uciekają masowo kajakami na pobliską Florydę. Albo do swoich zamożniejszych sąsiadów na wschodzie.

Piękna wyspa. Ze straszną historią.

środa, 15 kwietnia 2009

Po Świętach

Wróciwszy z wczasów człowiek jest nieco splątany. Trzeba wysiąść z samolotu, paszport znaleźć, walizkę rozpoznać. Tak po mojemu to karuzelę z walizkami wymyślił Związek Wnerwionych Stewardess jako zemstę za latanie w te i wewte z drinkami dla zabawiających się pasażerów. Potem stoją takie skacowane biedaki przy taśmociągu i dostają oczopląsu.
Następnie trzeba zadzwonić na parking i zrozumieć instrukcje pt. "Jak łatwo i przyjemnie znaleźć naszą zakamuflowaną bazę". Rzeczona instrukcja jest podawana przez specjalnie przeszkolonego pracownika który został wyłoniony w czasie konkursu "Szeptlawić każdy może, ale nie każdy umie się w tym samym czasie jąkać".
I wreszcie wykonujemy ostatnią czynność która przywraca nam status pełnoprawnego członka naszej cywilizacji, czyli włączamy komórkę. Mija kilka sekund i "Nokia connecting people" oznajmia radośnie że dostaliśmy eSeMeSa. Rzut oka na ekran wywołuje ciężkie wyrzuty sumienia - cholera, oni pamiętali o nas, trudzili się żeby choć parę słów od serca naskrobać, a my im nic...

Pierwszy nie był jeszcze taki najgorszy. Kiełbachy po pachy i szczęścia beczka - świąteczne jajeczka. Jak się zęby zagryzie to da się przeżyć. Kolejny wzbudził we mnie niejasne uczucia że nadawca nie tyle trudził się ze znalezieniem właściwych słów ile nacisnął guzik "wyślij do wszystkich" - bo od serdecznego przyjaciela dostałem życzenia podpisane Kornelia Majewska. Czyli że nie dość że wysyła co popadnie to jeszcze w dodatku tego co sam dostaje - nie czyta. Chyba że zmienił płeć. Oraz imię i nazwisko.

Jednak najlepszy przyszedł kilka minut później:
Przyjmijcie proszę najszczersze życzenia wszystkiego najlepszego.
Niech Dzień Narodzenia Pańskiego rozjaśni mrok Waszego Życia, a Jego Łaska Uświęcająca niech towarzyszy Wam w całym nadchodzącym Nowym Roku.


I to mi się podoba. Nie jakiś debilny wierszyk ale szczere do bólu, spersonalizowane życzenia, osadzone głęboko w naszej chrześcijańskiej tradycji.

Do Siego Roku!

piątek, 10 kwietnia 2009

6 rano






Może własnie dlatego warto czasem zwlec się o 6 z łóżeczka ;)
Pozdrowienia
Do usłyszenia już wkrótce
abnegat.ltd
PS. Dzięki za życzenia. Spełniają się :)

środa, 1 kwietnia 2009

Urlop

Kochani.

Nawet abnegat może jechać na urlop. Więc jadę.

Przypominam o wielkiej akcji Dark Zone Black Warrior Retrieval Campaigne.
Zaglądnijcie do Ani i jeżeli nie macie innych priorytetowych celów - przekażcie 1% swojego podatku na jej walkę z chorobą.

Ze statystyk wynika że moje wypociny czyta około 100 osób. Jeżeli zareklamujemy wśród naszych znajomych problem być może uda się zabrać kilka biletów lotniczych na Hel z budżetu państwa polskiego i przekazać je na coś wartościowego. Na przykład zdrowie Ani.


Jeżeli będę miał dostęp do netu, obiecuje wrzucić kilka zdjęć w trakcie.

Do usłyszenia za dwa tygodnie.

Pozdrawiam ciepło

abnegat.ltd