niedziela, 10 maja 2009

Barykada

- Panie, otwórz pan bo będę musiał wezwać policję! - zawrzasnęło mi się bezsilnie przez zamknięte drzwi. Choćbym się wściekł, za cholerę tego się nie wyłamie.
Wezwanie było miłe - ot, zaostrzenie w przebiegu schizofrenii. Zazwyczaj nie ma problema - pacjent jest troszeczkę bardziej odpadnięty od rzeczywistości niż zazwyczaj. Trzeba grzecznie przekonać żeby wsiał do karetki i tyle. Ale co zrobić z takim co się zabarykadował w łazience i za cholere nie chce wyjść?

- Doktor, wołać policję?
- A na ką kichę - przecież ja go nie chcę zastrzelić tylko odwieźć do psychiatryka.
- Ale groził że skoczy...
- To dzwoń po czerwonych. Powiedz żeby materacyk wzięli.

Czerwoni przyjechali, materacyk rozłożyli - a moje negocjacje utknęły w martwym punkcie.
- Może pomożemy? - zapytał strażakowy team leader.
- Chce pan pogadać? - odparłem zrezygnowany. -Za cholerę stamtąd nie wylezie. Macie toporki? Bo trzeba będzie te (...) drzwi porąbać...
- Drabinę mamy.
Jak on te drzwi drabiną rąbać będzie - przemknęło mi przez głowę.
- A co, weszli byście na górę? - wyartykułowałem.
- Co by nie. Mamy zgodę?
- Pewnie. Otwórzcie tylko drzwi. I jakby się dało to nie dajcie mu skoczyć - skrzyżowałem palce.
- Sie wie - uśmiechnął się biały hełm.

Rach-ciach. Wleźli, drzwi otwarli i pacjent był nasz.
- Dzień dobry, Abnegat, pogotowie ratunkowe - prezentacja rzecz konieczna. Czasem próbuje tłumaczyć i przekonywać, ale w tym przypadku kontakt był bliski zeru. Usiadłem sobie na wannie i mimo braku reakcji wytłumaczyłem co będziemy robić.

Wyprowadziliśmy go jak szmaciana lalkę. Nie wiem co mu w duszy grało. Ale to była melodia zupełnie z innej sfery.

Nie wiem czemu te wyjazdy zostawiają wrażenie przykre - tak jak widok zegarka rozjechanego przez pociąg.

Zaraza.

sobota, 9 maja 2009

Nuda...

Jak wygląda dzień jak co dzień na pogotowiu?

Przychodzimy na trzecią żeby zmienić dziennego. Kultura i dobry zwyczaj nakazuje przyjść kwadrans wcześniej – toż biedak też gdzieś leci z wywieszonym ozorem a poza tym jak Kuba Bogu tak i zmiennik przylezie zmienić nas rano

Jeżeli zespół nas lubi i o nas pamiętał, uiszczamy składkowe za obiad i szamamy co nam w kuchni zostawili. Jeżeli nas nie lubią – lecimy do pobliskiego sklepu zakupić śledzia w śmietanie albo inny szmalceson. Od tej pory zaczyna się Radosne Oczekiwanie. Jest to okres ambiwalencji stosowanej. Z jednej strony człowiek by dupsko ruszył a z drugiej stres go zżera okrutny że będzie musiał faktycznie gdzieś pojechać. Więc siedzi się w dyżurce starając się zabić czas.
Mój sposób był prosty. Jedzonko, gazetka – Chip albo PC World – i po piętnastu minutach wykonywałem z oddaniem obowiązki pogotowiarza. Czyli spałem. Gdyż wiadomym jest że nie znasz dnia ani godziny, więc jak się da, trzeba spać. Bo o piątej nad ranem też się wyjazdy zdarzają.

Jeżeli z jakowychś powodów nie da się spać, można zakuknąć co w telewizji zapodaje satelita albo wypić herbatkę z dyspozytorem. Dlaczego nie kawę? A jak by ten nieszczęśnik wyglądał po dwunastu godzinach picia kawy? Nadmiar adrenaliny wywołany obsługą telefonów i walkie-talkie zamienił niejednego poczciwca we wrak psychiczny. Strach się bać co by z nich zostało po koktajlu stresowo-kawowym.

Zestaw standardowych wyjazdów zespołu R obejmuje szeroki wachlarz zgłoszeń i objawów.

Najczęstszy to „nieprzytomny” z kilkoma odmianami. Wydawać by się mogło że tak konkretne wezwanie jednoznacznie określa stan pacjenta. Nic bardziej mylnego.
Na miejscu można zastać wszytko, od kilkudniowej babci nieboszczki z rękami ładnie obwiązanymi różańcem (urwaliśmy wtedy zderzak na przejeździe kolejowym), poprzez zatrzymanie krążenia, stan padaczkowy, udar mózgu, śpiączkę hipoglikemiczną aż do pijanych i normalnych inaczej.
W świetle tego co powyżej, nieco łatwiej zrozumieć dyspozytorskie „jak pojedziecie to zobaczycie”.

Kolejne zgłoszenie to wspominana już „biała gorączka”. To dopiero jest ciekawostka. Na miejscu można zobaczyć zarówno piękne delirium tremens z objawami wytwórczymi wszelkiego autoramentu po zwykły wkurw poalkoholowo-siekierowy. Zdarzyło mi się odmawiać delikwentowi zatrzymania pod pobliskim barem bo „doktorku, bym se tak pierdolną browara to by mi przeszło” jak i wzywać policję na pomoc przeciwko siekiernikom. Po kilku takich przypadkach człowiek prewencyjnie prosi niebieskich o wsparcie.

„Bóle w klatce piersiowej” – zawsze się pytałem ile tych buli w klatce jest – bo jak to są dwie bule a pacjent jest kobietą, to wszystko jakby się zgadza. Rzecz jasna podejrzenie zawału jest raczej „strasse diagnozen” ale przy okazji można zobaczyć półpaśca, zgagę, przepuklinę rozworu przełykowego, zapalenie trzustki, kolkę nerkową, kolkę wątrobową – z wcześniej rozpoznaną kamicą pęcherzyka lub nie, dyskopatie, nerwobóle a nawet raz okazało się że faceta traktor przygniótł. Dzień wcześnie co prawda, ale jednak.

„Dusi się”. To są już kompletne jaja. Owszem, zdarzyło mi się wieźć człowieka co pogryzł własną protezę – choć za cholere nie rozumiem jak, bo albo się gryzie protezę albo protezą – jak i odwieźć w całkiem dobrym stanie dziadka po reanimacji domowej po zakrztuszeniu się wołowinką; trafiają się astmy wredne i półwredne – ale najczęściej powyższe wezwanie oznacza kaszelek grypkowy.

Początkowo, młodym będąc, pomstowałem na czym świat stoi, uczyłem, wykładałem, tłumaczyłem i straszyłem – aż mi przeszło. Tego się zmienić nie da. 80% społeczeństwa na prawdę jest normalne, pogotowie wzywa w stanach najwyższej konieczności albo paniki. Co, nawiasem mówiąc, też rozumiem. Tutaj pogadanki nie są potrzebne – bo i co tu tłumaczyć. Wezwali bo trzeba było. Pozostałe 20% (ach, ta zasada Pareto) zapewnia 80% wyjazdów pogotowia do pierdół wszelkiej maści a jakiekolwiek próby tłumaczenia niestosowności wzywania zespołu R do biegunki u dzieciaka czy grypy u babci kończą się zawsze oświadczeniem że „ja KRUS płace to mi się należy”, „proszę leczyć a nie dyskutować” a raz nawet usłyszałem że jestem od jeżdżenia jak dupa od srania. Ta paralela wzbudziła we mnie szczególnie szczery zachwyt.

Myślicie że pogotowiarz jest miły? Nie. Jak ktoś jest niemiły - pogotowiarz też jest niemiły. O ile pamiętam dziadzio od KRUS-u dostał recepty na 1,5 tysiąca złotych, „proszę leczyć a nie dyskutować” został zgłoszony do SANEPID-u za 30 osobową kolonię bez opieki lekarskiej a „dupa od srania” wracała z miasta na wieś taksówką o 3 nad ranem. A wystarczyło by powiedzieć przepraszam i proszę. Ludzie to jednak czasem dziwni są.

Po załatwieniu wszystkich ciężkich stanów i wypisaniu zaświadczeń o zgonie można się wziąć za buchalterię. Czyli wypełnianie kart wyjazdowych. To dopiero jest droga przez mękę... Wszystko dobrze jak ktoś jest systematyczny i moralnie schludny. Karty opisane po wyjeździe, wszystkie krateczki zakrateczkowane – za wyjątkiem tych których nie trzeba, podpis, pieczątka. Ale co zrobić jak się miało 14 wyjazdów w ciągu 16 godzin dyżuru, jest 7 rano, człowiek musi jechać na oddział bo mu za spóźnienie szef urywa coponiebądź a z nocy pamięta się góra trzech pacjentów? Kto to miał, wie o czym piszę.

W końcu po oddaniu ostatniej karty nadchodzi Czas Wyglądania na Zmiennika – który po 7 zmienia się w Czas Kurwowań a w przypadku pojawienia się spóźnialskiego Czas Z(censored)ki Stosowanej. Z(censored)any zmiennik albo wchodzi w tryb sorry co umożliwia nam oddalenie się kłusem do zaparkowanego samochodu, lub zaczyna odszczekiwać i zmienia się w Wytarmoszonego i Potulnego Zmiennika.

Ostatnia faza dyżuru to powrót na oddział macierzysty. Miastowi nie wiedzą o czym piszę bo albo przebijają się przez poranny ruch tramwajem albo stoją w korkach, ale wsiowe dochtory znają ten szmer adrenaliny w mózgu gdy wyrywając ostatnie strzępy z silnika, siejąc Grozę i Przerażenie, przelicza się ostatnie odcinki wiejskich dróg na czas pozostały do grobowego „Trudno, zaczynamy bez niego...”

piątek, 8 maja 2009

Team

Nie ma to jak praca w zespole. Niby czterech różnych ludzi, różny poziom wykształcenia, różne zakresy obowiązków – a działają jak dobrze wytresowany koń. Wiśta – i cały wóz skręca w lewo.

Zajechaliśmy z fasonem na stare, zapuszczone podwórko. Matrony siabadabada piją sobie kawę – znaczy, nikt kubków nie sprawdzał, ale one tą kawę piją zawsze i wszędzie – dzieciska się drą, pijane oreore wałęsają się bez celu szukając ulubionego dania*. Ot, lato w pełni, sielanka, wakacje. Szlag trafił, nauczycielem było zostać. Wiem że praca trudna, odpowiedzialna, 18 godzin tygodniowo trzeba znosić te cholerne bachory – ale za to dwa i pół miesiąca wakacji. Dzizzzzz... Może jak bym nikogo nie zabił w pierwszym roku pracy to potem od jednego zwolnienia do drugiego, jakiś urlopik na poratowanie zdrowia... Ciekawe że nauczyciel ratować zdrowie może – a pogotowiarz nie. Nie ma na tym świecie szczęścia ni sprawiedliwości.

Zapytałem grzecznie w tubylczym gdzie iść i po uzyskaniu odpowiedzi ruszyliśmy niespiesznie na 3 piętro. Do białej gorączki nie ma się co spieszyć. Jak jest nie bardzo biała to poczeka, a jak bardzo to lepiej żeby z siekiery zaciął komu innemu. Skąd wziął się pomysł żeby do awanturników pogotowie wzywać? Nie mam pojęcia. Toż policja gościa ma skuć – a ja go wtedy łaskawie zbadam i orzeknę.

Wchodzimy do mieszkania. Rachatłukum, pandemonium i co tam jeszcze. Sprzęty porozbijane, gary potłuczone, jakaś pożywna substancja ściele się po ziemi... Taak.
- Abnegat, dzień dobry. Co to się złego stało? – zagaiłem pokojowo rozebranego do pasa zawodnika sumo klasy piórkowej** warzącego coś w wielkim garze przy kuchence.
- A pączki se smażę – odpowiedział równie pokojowo półnagi, odwracając się do mnie z wielkim nożem w ręce. Dzięki Ci Panie żem nie jest sam w tej ciężkiej godzinie – pomyślało mi się z wdzięcznością i pokorą.
- Doktor, to ja lece po kaftan – zakrzyknął sanitariusz.
- O kurcysyny – wrzasnął kierowca – zaraz mi karetkę rozbiorą na części!
Tupot butów na schodach jednoznacznie wskazał na fakt że sanitariusz pojął znaczenie skrótu BHP a kierowca wyrażenia „wartości dobra powierzonego”. Poczułem jak adrenalina nakręciła mi sprężynkę.
- Połóż nóż i siad na fotel – wycharczało mi się nieco bezwiednie. Ku mojemu niejakiemu zdziwieniu półgoły grzecznie wykonał moją prośbę. Żesz w mordę. Organizm nastawiony na walkę o życie nieco głupieje jak się okazuje że z rzeczonej walki nici. Podszedłem do kuchenki i wyłączyłem gaz. Para zaczęła mi nieco schodzić uszami. Gar ze smalcem i tą pierońską maczetę mam za plecami, jakoś dotrwam do powrotu mojego zespołu.

Po kilku minutach ciszy zza framugi bezszelestnie zakukało oko mojego dzielnego sanitariusza.
- Doooktor! – ucieszył się szczerze. –Kaftan przyniosłem.
- No to go pakuj... – mruknąłem pod nosem. Trzeba ludziom dostarczać godziwej, bezalkoholowej rozrywki.

Pacjent pojechał do psychiatryka spakowany jak baleron. Potwierdziło się zaostrzenie jakiegoś paranoidalnego paskudztwa. Pobita rodzina wylądowała na izbie i po zaopatrzeniu niegroźnych urazów wrócili do domu. A ja z ulgą zasiadłem przed telewizorkiem w dyżurce.

Nie ma to jak praca zespołowa.

_______________________
*Gdyby ktoś miał wątpliwości – ulubionym daniem oreore jest danie po pysku.
**Mięśnie już ma ale na tłuszczycho musi jeszcze zapracować.

czwartek, 7 maja 2009

To nas tu mało nie wykastrowali...

Straszliwie spiąłem się z rana. Tak straszliwie, że już od 4 zastanawiałem się – iść na tą cholerną siłownię czy przestawić budzik? W końcu koło 5.30 wygrał budzik. Przestawiłem go grzecznie z 6.00 na 7.00 i o 6.20 gnębiony wyrzutami sumienia (ciekaw jestem jak się to ma do dermatologicznej klasyfikacji wykwitów) polazłem walczyć z Easter’em i Dominikaną.

Jako że zawsze sobie obiecuję spokojny początek ćwiczeń, łagodne wejście na obroty, ot bardziej delikatna rozgrzeweczka niż trening – więc zziajany jak bura suka wpadłem kwadrans przed ósmą do naszego TC. Tylko po to żeby zobaczyć szczęśliwych ludzi i zero pacjentów – bo się coś naszej pierwszej pokićkało i przestawiła godzinę przyjścia na 8.00. Zerr gut – jak mówią w kręgach zbliżonych do Faterlandu – wbiłem się w służbowe wdzianko i zrobiłem zieloną herbatkę. Zdrowie najważniejsze.

Kobiet nie rozumiem. Ale nie żeby jakoś tak niespecyficznie – ja ich kompletnie, całkowicie zupełnie i do spodu nie jestem w stanie pojąć. Ot, przyszła w końcu bidulka coby sobie wsadzić silikony. Człowiek się spodziewa jakowychś disaster’ów dyndających w okolicy pasa – albo malowniczo zarzuconych przez szyję – a tu wkracza atrakcyjna czterdziecha, śliczny biust... No żesz w morde – ja się pytam oosooochoziii?? Toż trzeba znaleźć amatora małych biustów a nie narażać się na kupę paskudnych powikłań i dość konkretne sznity. Co prawda czytałem ostatnio – w Cosmo – że najnowsza technologia wszczepiania implantów wykorzystuje laparoskopowe zdobycze - z dojścia pod pachą wsuwa się sprzęta pod skórę, robi miejsce a następnie tą samą drogą podąża proteza - ale pod strzechy angielskich klinik jeszcze toto nie wkroczyło.

Każde(j)mu się w dodatku wydaje że augmentacja biustu to zeżarcie pączka z dżemem. Ot wejde z cyckiem małym a wyleze z dużym hej hej hej. Jakoś nie dociera że pół klaty jest przypalone – pod skórą rzecz jasna, ale to nie powód żeby miało nie boleć – i że przez następne dwa tygodnie oddychanie będzie prawdziwym testem na twardziela. Jako że sadystą nie jestem, zapodałem 10 MF na koniec operacji – niech chociaż pobudkę ma przyjemną.

Po cyckowcu wpadł na dwa zabiegi mój ulubiony chirurg – szybki, miły, a w dodatku pracuje jakoś tak mimochodem. Nawet nie wiadomo kiedy swoje robi. Wstawił rach ciach siatkę w przepuklinę, założył blok i już się miał brać do drugiego – a tu kiszkulec niestety. Kobiecina wjechała do admission z cisnieniem przekracającym nasze normy więc poszła sobie grzecznie do domu. Popełniłem lista do Dżipa w którym więcej było may, could, would i sincerely niż treści – no ale. Jak się weszło między wrony to trza się wyrażać.

Kolejny dochtór jest szczękowcem. Zasadniczo rzadko korzysta z moich usług, ale jak się trafi dental clearance zwane z polska deszrotyzacją paszczy albo jakowaś wrażliwa dziewica co to mdleje na widok stomatologa, dzielny anestezjolog dłoń pomocną wyciąga i lęki koi. W sumie dwie były do uratowania, dobre i to. Jako rasowy samiec co to się krzywdą ludzką brzydzi – szczególnie gdy ten ludź jest płci rodzaju pierwszego w wieku rzeźnym – chętnie na ratunek ruszam życie własne narażając.

W międzyczasie pocztą przyszło zaproszenie z ościennego szpitala – będzie jakieś 120 mil – na następną sobotę. Ha. Nie ma to jak dodatkowe wpływy do budżetu. A przy okazji się coś nowego zobaczy.

W końcu z wieczora zaszedł był młodzian dobrze wytrenowany coby sobie szósteczkę wyrwać. Lałem w niego trucizny pod ciśnieniem a ten gadał i gadał... Układy mikrosomalne komórek wątroby można by pewnie gołym okiem podziwiać. W końcu padł - dawno takiego bucket therapy nie stosowałem.

Ach, nie ma to jak po skończonej pracy iść do domu na żeberka świńskie w kapuście z jabłuszkiem na wierzchu - chwila, zaraz, a co te historie tu robią???
No i mnie nurs poinformował że mamy wieczorną listę - znaczy anestezjolog jest potrzebny jakby chirurg zasłabł, bo poza tym to wszystko w miejscowym idzie - ale żeberka zeżarłem o ósmej. Za to podwójne. Będę miał motywację żeby się na ten dżim powlec z rana.

środa, 6 maja 2009

Bar pod Kogutkiem II

Dania na wynos.

Przy bigosie obiecałem że zdradzę przepis na ultraszybkie szamanko. Wiadomo, jak człowiek siedzi na pogotowiu to cudów nie ma co oczekiwać. Zgodnie z prawem Murphiego wyjazd jest tym pilniejszy im więcej boczku i cebulki mieliśmy pod świeżo wbitymi jajami. Z drugiej strony ile można wtranżalać kanapki z salcesonem?

Paróweczki a’la ID.
Pomysł nie jest mój – za czasów akademikowych żarliśmy takie cos namiętnie. Warunkiem wstępnym jest tolerancja parówkowa. Jeżeli ktoś tego mięsnopodobnego wyrobu nie lubi, nic tu po nim.
Paróweczki muszą byc konspolowskie. Maja doskonałą proporcje smalcu, rogów, wymion, kopyt i papieru który czyni je rajem dla smakosza.
Paróweczki kroimy w plastereczki. Gotujemy do pierwszego wrzenia.
Michę nagrzewamy wrzątkiem, wylewamy. Na ciepłą miskę wrzucamy pół na pół musztardę i keczup. Mieszamy. W to co uzyskamy wrzucamy poplasterkowane paróweczki. Wtranżalać z chlebkiem. Plus jest taki że nawet w zimie, w górach, możemy zabrac toto do karetki i dojeść ciepłe w trakcie jazdy. Poza tym same minusy.

Rybka dietetyczna a’la A (to będzie skrót od jednego takiego a.ltd)
Macie ochotę na dietę? A jeść trzeba. Oto pasza odchudzająca, która u ludzi z niedoborem laktazy dodatkowo wspomaga proces utylizacji odpadów.
Cebulkę białą porąbać drobno w kosteczkę, posolić. Makrelę z puszki dodać. Następnie wrzucić do tego kostke serka i pudełeczko smietany. Bardzo dobre danie w przypadku 1/ wszystkich karetek na miejscu i 2/ pilnego wyjazdu do porodu. Można spokojnie zgłosić niedyspozycyjność z toalety.

Śledzik a’la A. Niestety, wykonanie i zjedzenie wymaga dwóch dni dyżuru w jednym miejscu. Matiasy (konieczne Lisnera, żadne inne mi nie pasują... Uprzedzając pytania o krypto i reklamę informuję że niestety nikt mi za to nie płaci. A mógłby...) - dwie paczuszki śledzi pokroić na drobne. Broń Panie nie wylewać oleju. Białą cebulkę pokroić w drobną kosteczkę, NIE solić, zalać olejem w słoiku razem ze śledziami i śmietaną. Dobrze wymieszać, wsadzić do lodówki. Na drugi dzień człowiek się zastanawia czemu nie pokroił czterech paczek i dwóch cebulek.

Ogóreczek zcacikowany. (a’la A)
Jeden duży ogórek świeży plus kilka kiszonych – tak mw. coby było pół na pół. Należy toto zetrzeć i odstawić na chwilę a następnie odcisnąć. Wrzucić jedną torebkę przyprawy tzatziki (czy caciki – jak zwał tak zwał. Dostępne w każdym sklepie.). Jeżeli tego się kupić nie da, należy ogóreczki popieprzyć (pieprz powinien być biały), posolić, wrzucić trochę ziółek dla smaku (tylko nie oregano, bo się pies nie chwyci) i kilka ząbków pogniecionego czosnku. Następnie całą tą mamałygę wrzucić do serka homogenizowanego. Można wtranżalać samo, z chlebkiem albo jako dodatek do wszystkiego. Z wyłączeniem sernika.

Kefirek biegunkowy z witaminami: jeden kefirek o smaku brzoskwiniowym otworzyć, pół odlać. Do pozostałej części wkroić co się dostało w warzywniaku: banan, mandarynki, jabłka, gruszki czy inne winogronka. Jeść tak długo jak się da. Można powtórzyć.

Poza tym: kiszeczka na cebulce, kiełbasa z cebulką, i kanapka z szmalcesonem.

I ja na takiej diecie przeżyłem ponad dziesięć lat... Matko jedyna...

Następnym razem będzie o tym co jedzą abnegaci jak dojadą do domu* i mają wenę na kucharzenie.

______________
* A tak tak – czasem mi się udawało porzucić intensywne terapie, pogotowia, bloki operacyjne oraz inne nieszczęścia i wrócić do domu. Dzieci nazywały to „Dniem dziecka” a szczęśliwa małżonka „Całkowitą ruiną planu dydaktycznego”...

wtorek, 5 maja 2009

Craig. Daniel Craig.

Niby staram się nie czytać recenzji, ale czasem przypadkiem wpadnie coś w oko. I niestety trafiłem na krytyka co to pastwiąc sie okrutnie wyraził swe oburzenie przeciwko chale zdobnej zwanej „Quantum of Solace”*. Pomyślałem że skoro tak, sesję odłoży się na czas osiągnięcia przez agenta 007 poziomu kilku funtów. No i w końcu udało mi sie to dzieło dorwać.

W zasadzie film jest drugą częścia Cassino Royale. Bond ścigając morderców ślicznej Eva Green będzie zabijał, mordował, wyrywał członki wcześniej połamane, rozbijał łby i w ogóle wykonywał zawód agenta z przekonaniem i zaangażowaniem. Nieco irytująca staje się maniera reżysera który po raz kolejny każe Bondowi udowadniać swoją lojalność Koronie i Królowej. No, ale.

Muszę przyznać że nie bardzo mogłem zrozumiec jak można było zastąpić Pierce Brosnan’a, genialnego, błękitnookiego luzaka i dandysa na ponurego Craiga. Pierwsza częśc utwierdziła mnie w przekonaniu że to była pomyłka. Buzia w ciup, zero wyrafinowania – jakiś taki – może nie conanowaty, to juz by była przesada – ale bournowaty się zrobił. Tak na marginesie - nic do Bourna nie mam, przyjemnie się ten teledysk ogląda, ale Bond do Bond. James Bond.

Nie do uwierzenia jest że ten zwrot w filmie nie pada...

Po oglądnięciu Quantum of Solace już tej pewności nie mam. Craig przestał chodzić z zachmurzonymi szczękami co dawało obraz dośc komicznie nastroszonej pańci z wydętymi usteczkami, przestał się dawać lać po jajach, rusza się jak robot i dobrze mu z tym. Twardziel. Chyba mnie przekonał.

Co do fabuły – jeżeli ktokolwiek wymaga od filmu rzetelnej narracji i logicznego ciągu wydarzeń, powinien oglądnąć sobie Nad Niemnem. Bond rusza – chciało by się rzec „jak chart”, ale odpowiedniejszym słowem wydaje się być „buldożer” – za mordercami jego poprzedniej miłości. Jako że znowu musi udowodnić że niewinny jest jako ta lelija, prosi o pomoc Mathis’a (Giancarlo Gianini), któren to został aresztowany za zdradę w poprzednim odcinku. Tu spadła mi szczęka. Toż wiem że służby specjalne przemocą się brzydzą jak ostatnią zarazą a słowo „zabić” wymawiają z niejakim zażenowaniem, ale wskrzeszać zdrajcę? Bo wierzyć mi sie nie chce że MI6 wysłało sprzedajnego agenta na emeryturę. Chyba że jest to emerytura w Rowie Mariańskim. Dalsza część jest jeszcze śmieszniejsza – wygląda że scenarzysta sam się złapał za głowę i koniec końców Mathis’a ukatrupił w sposób tyle śmieszny co niesmaczny. Mianowicie Bond się nim zasłonił w trakcie strzelaniny... A potem do piersi przytulił – do serca przytul psaaaa – i Mathis szczezł. Nic nie rozumiem.

Druga rzecz co do której mam wątpliwości to tak zwane kobiełki Bonda. Wiadomo – piękne muszą być i dupy dać bezwarunkowo. Gdyż Bond zwierzęciem dzikim jest i basta. Tu kolejna zagwozdka. Jedną wydudkał mimochodem, a drugą (dzieki ci scenarzysto) – wcale. Jeżeli w duchu poprawności politycznej Bond w kolejnym filmie okaże się gejem to ja wrócę do „Życia Na Gorąco”. „Albo Siedemnastu Mgnień Wiosny”.

Craig mnie kupił. Przestał grać agenta, zaczął się ruszać jak Craig – i postaci wyszło to na dobre. Scenarzysta mimo kilku śmiesznostek zrezygnował ze sceny pt. „będąc w beznadziejnej sytuacji Bond nadludzkim wysiłkiem woli uwolnił się z więzów, rozbroił swoich strażników a następnie zrównał posesję z wodami gruntowymi”. Oglądało mi się tą częśc lepiej niż pierwszą. Z niejaką ekscytacja czekam na kolejnego Craiga. Daniela Craiga.

*Użył był nawet trawestacji „Quantum of Shitace”. No normalnie. Jak on się potem nie brzydził jesć ręką co takie świństwa pisze...

niedziela, 3 maja 2009

Linek

Zaglądnijcie do Black

Spróbujcie zrozumieć

Spróbujcie się przejąć.

A przynajmniej spróbujcie przeczytać.

Dzisiaj strajkuję.

abnegat.ltd

Fountains Abbey

Fountains Abbey jest uważane za najładniejsze opactwo w UK. I nie bez powodu. Niezależnie czy zachwycą Was ruiny potężnej katedry czy wielki park - miejsce jest niesamowite.

Gdyby zdarzyło się Wam planować wycieczkę - na Fountains Abbey należy mieć przynajmniej 4-5 godzin. Jeżeli nie cały dzień...
















PS. Paniena, dzięki za pomysł ;)

sobota, 2 maja 2009

Dochodzenia

TAJNE. NIE CZYTAĆ.
komunikat specjalny/agent abnegat.ltd/tajna baza NorthEast

Łącznik "Puciut" milczy jak grób. Choć prawdopodobieństwo uszkodzenie mózgu spowodowane "wudu" z "grul'a" jest wysokie, przed przyjęciem tej teorii należy wykluczyć inne możliwości. Podjęto czynności wyjaśniające. Zmiękczanie idzie opornie. Przystępujemy do fazy "wudu go" jako ostatniej deski ratunku. Wiadomo, tonący brzydko się chwyta.

TAJNE BARDZO. WCALE NIE SZYTAĆ.
komunikat specjalny/agent abnegat.ltd/tajna baza NorthEast

Największy problem budzi przesyłka. Łąsznik twierdzi że nie wziął. Centrala - że i owszem. A TW nawet się nie zająknął. Zwiększamy dawkę.

TAJNE. CZYTANIE GROZI SMIERCIĄ.
komunikat specjalny/agent abnegat.ltd/tajna baza NorthEast

Wkłaczamy w obszarowaść gruszkowatą 70 volumenprocentów. Tam nie! To mogą być phłomile!!! Aż pałówczki? Więć pijmy zdrooowie szfoleszerowieeee niech smutech błyźnie w hrozbitym rzkle!!! Orełoooorrreeeee wudumiwy żżżżar łokoooreee...

***END***END***END***END***END***

Baza retransmisji NE14/74
Transmisja nieczytelna. Utrata pasma UHF.
Powyższa wiadomość odczytana ze wstęgi bocznej.
Współczynnik pewności 41%.


***END***END***END***END***END***

CENTRALA:

ZALECENIA:
1.Natychmiast wycofać z użycia środek "wudu" o mocy powyżej 40%
2.Sprawdzić los agentów oraz łącznika.
3.W razie możliwości odzyskać przesyłkę.
4.Dalsza łączność jedynie na poziome 14 stopnia tajności - kolejny komunikat o 6.00 czasu lokalnego.


***END***END***END***END***END***

piątek, 1 maja 2009

Ściśle tajne

Tajne służby podjęły zdecydowane działania. Najbliższym lotem z Krakowa przylatuje tajny łącznik "Puciut". Cel: przejąć na lotnisku, zapakować do samochodu i dowieźć do bezpiecznej kryjówki.

Ponieważ najgłówniejszy tajny agent został oddelegowany do zadań specjalnych, przejęcie łącznika "Puciut" zostało zlecone specjalnej agentce dablouseven ps. "Ptyś". Kontrola satelitarna potwierdziła nieznaczne opóźnienie w transferze celu - marszruta agenta została dostosowana do zmieniających się z sekundy na sekundę warunków. Żeby uniknąć nadmiernych kosztów operacyjnych, synchronizacja działań perfekcyjnie umieściła agenta "Ptyś" w punkcie zero +10 min po wylądowaniu samolotu, -3 min przed oczekiwanym przechwyceniem celu.

Niestety, w trakcie transferu łącznika "Puciut" doszło do nieoczekiwanego kontaktu z siłami niewiadomego pochodzenia próbujących wyeliminować ww. łącznika z dalszej gry. Niefortunnie, łącznik "Puciut" nie podejrzewając pułapki wpadł w chytrze zastawione sidła. Jak doniósł TW "Oficer Porządkowy" nieprzytomnego agenta znaleziono na siedzeniu samolotu. W międzyczasie TA "Ptyś" rozwinął zasłonę dymną i pod pozorem szukania znajomego próbował włamać się do tajnej bazy danych by sprawdzić obecność łącznika "Puciut" na pokładzie. Akcja nie powiodła się.

Szczęśliwie dla agencji, łącznik został przejęty przez TW "Oficera Porządkowego" i przekazany agentowi "Ptyś". W trakcie transportu zostało wykonane organoleptyczne badanie stężenia toksyn we krwi łącznika "Puciut" które jednoznacznie potwierdziło śmiertelny poziom związku "wudu", trucizny wytwarzanej z rośliny "grul" przez dzikie plemiona wschodnich rubieży.

Melduję, że mimo 3 godzinnego opóźnienia akcja zakończyła się pełnym sukcesem. Łącznik "Puciut"został bezpiecznie dostarczony do bazy i poddany detoksykacji.

Starszy Tajny Agent
abnegat.ltd

czwartek, 30 kwietnia 2009

Służba zdrowia

Wszyscy wiedzą jak powinna wyglądać. Uśmiechnięci i kompetentni doktorzy. Uśmiechnięte i zaangażowane pielęgniarki. Radosny dyrektor wypracowujący nadwyżki. Radosne kadry wręczające wszystkim 13, 14 a od czasu do czasu nawet 15 pensje. Włącznie z radosnym woźnym.

Jak mówił Kazimierz Górski: skoro jest tak dobrze to dlaczego jest tak źle?

Nie ma żadnej możliwości by służba zdrowia działała jak Akademia Pana Kleksa. Trzy grupy zainteresowanych mają bowiem całkowicie odmienne priorytety. Pacjent chce mieć wszystko, najlepsze i natychmiast. Zarząd chce dawać jak najmniej i po jak najniższych kosztach. A pracownicy chcą dostawać dużo a dawać mało. Na styku ścierających się oczekiwań, z bólami wyrzynanych ząbków kompromisu wylęgają się sytuacje rodem z horroru.

Żeby zarobić, trzeba leczyć. Nie ma żadnych wątpliwości. W związku z powyższym w dzikim szale przyjmowania wszystkiego co jeszcze jest w stanie doczołgać się do naszych drzwi, do zabiegu został zakwalifikowany pacjent który o Matuzalemie mógłby rzec „młodzik”. Lat 79, zużycie biologiczne137,4 %... Łomatko. Homeostaza człowieka w tym wieku przypomina nieco sześciometrową wieżę z papierowych tacek z KFC. Póki stoi – to stoi. Ale jak się palcem trąci...

Wydaje się że zaglądnąć do przewodu pokarmowego oddolnie to sprawa żadna. Ot, 64 metry szlaucha wpychanego softly and gently aż do osiągnięcia sukcesu. Czyli rzeczonego 64 metra. Problem w tym że nie da się tego zrobić człowiekowi nieprzygotowanemu z przyczyn wiadomych. A przygotowanie przypomina skrzyżowanie trzęsienia ziemi ze startem rosyjskiej rakiety nośnej Buran. Żeby dookreślić sytuację – to pacjent jest ową rakietą startującą z kosmodromu toilet w kierunku rozgwieżdżonego nieba.

Jeżeli złożymy do kupy wiek słuszny, niedokrwistość spowodowaną krwawieniem z dolnego odcinka przewodu pokarmowego i wyżej opisany proces dla niepoznaki zwanym bowel preparation łatwo sobie wyobrazić stan ducha i ciała rurowanego nieszczęśnika.

I teraz nadchodzi moment kluczowy – wbijamy w pacjenta igłę i z dźwiękiem schodzącego z opony powietrza dziadzio odmeldowuje się tymczasowo w zaświaty. Ponieważ bardzo tego nie lubię więc igły wbijam na kozetce. I tu mnie dziadzia przechytrzyła – zemdlał pięć minut później.

Dochodzimy do ciekawostki niesłychanej – z jednej strony gastroenteroskopista chce zrobić zabieg – z drugiej chce mieć dupochron w postaci anestezjologa. Ale. Dopóki sam w dziadzia dupie dłubie, odpowiedzialność jest jego. Jeżeli jednak chce ją podeprzeć anestetycznym dupochronem to tu niestety osiągamy stan kupy z dżemem bo ja dziadzia do zabiegu nie dopuszczę i tyle.

Curiosity killed the cat.

W przypadku ciekawości gastrologicznej można by to przetransponować na „diagnostyka zatłukła dziadzia”. Bo może i on krwawi z przewodu – ale w tym wieku albo się ma hemoroida – co to sobie pokrwawi i przestania, albo się ma raczysko – które w wieku 80 lat zabija przez kolejne 10... A zawał w trakcie duposkopii zatłucze go raz a dobrze.

Nawet gdy dziadzio przeżyje diagnostykę, a w sumie zazwyczaj przeżywają, to nadziewamy się na kolejny, dużo gorszy problem. Mianowicie gastroskopia odpowie (lub nie, ale częściej jednak tak) na pytanie czy dziadzio jest do zabiegu czy nie. I tu kolejne pytanie – czy w wieku 80 lat operować się czy nie... Kilka lat z nowotworem – czy ryzyko dużego zabiegu na jamie brzusznej. Trzeba rozpatrzeć wszytko: czy dziadzio zabieg przeżyje, jakie jest ryzyko powikłań związanych z zakażeniem, czy rana się zagoi (bo w tym wieku proces gojenia jest – nazwijmy to eufemistycznie – nieco upośledzony), jakie jest ryzyko nawrotu, jaka będzie jego jakość życia po zabiegu, powikłania późne z rodzaju niedrożności, przetok...

Każdy chce żyć wiecznie. Ale zanim podejmie się taką próbę, warto odpowiedzieć na pytanie czy warto.

Post scriptum jest nastepujące: Dziadzio miał kupę kupy w zadzie więc z zabiegu wyszła kupa. Z dżemem. Skasowany osobiście przez gastroskopistkę z adnotacją never more. Rozsądna kobieta. Wypisany do domu w stanie ogólnym zadowolonym.

środa, 29 kwietnia 2009

Urzędnicy wszystkich krajów...

Niby nic a jednak. Zupełnie po cichu i podstępnie zaczęliśmy się zbliżać do 3 lat na obczyźnie. Dzięki internetowi, darmowym telefonom i tanim lotom człowiek co prawda czuje się jakby wyjechał do innego województwa, ale... Zadzwoniłem dzisiaj do Polski żeby potwierdzić zgłoszenie na kursie. Cały czas byłem pierońsko skoncentrowany - bo wiadomo, rozmowa przez telefon wymaga niejakiej koncentracji. I poniewczasie konkluzja - toż po ludzku gadają. I nie trzeba się zmóżdżać...

Jako praworządny obywatel co to się łamaniem prawa brzydzi ponad wszystko poszedłem sobie do DVLA* żeby prawo jazdy zamienić na angielskie. Ponieważ niespodzianek w urzędach nie lubię więc booklecik przeczytałem od początku do końca. Stoi jak byk - co gdzie napisać, jakie dokumenta przynieść i ile to będzie kosztowało. Nacisnąłem guziczek i usiadłem w poczekalni.
- Nuber 181 to the stand number 2, please - powiedział miło głośniczek. Sprawdziłem kwitek - 189. To zaraz ja...

Jak to mówił Dreptak, zaraz to tak duża bakteria. Minutki sobie mijały, a numerki nie. Grrr.... Sprawdziłem co słychać na zaprzyjaźnionych blogach, zaglądnąłem do poczty. W końcu usłyszałem magiczne 189 i polazłem do miłej pani w okienku. Mimo odbytych kilku wizyt w tutejszych urzędach nadal mam wrażenie nierealności sytuacji spowodowane brakiem wyrażeń "siada" i "po co przyszedł". Dziwny naród.

Pani miło mnie przywitała, wnioski wzięła, sprawdziła wszystko dwa razy i z przepraszającym uśmiechem zaczęła wyjaśniać że muszę jeszcze kogoś poprosić kto mnie zna co najmniej dwa lata żeby podpisał moje zdjęcia na odwrocie. E tam. Uśmiechnąłem się równie przepraszająco co ona - ostatecznie należy przejmować pozytywne wzorce, mimo że obce - i wyjaśniłem grzecznie, że plastik który trzyma w ręce to moja Identity Card jest.

I tu się zaczęło. Uśmiechnięty dziad swoje - a baba - uśmiechnięta - swoje. W końcu polazłem do stojaka, wyjąłem książeczkę i pokazałem palcem że stoi jak byk: "Ktoś kto zna cię dwa lata musi podpisać że to Twoje zdjęcie chyba że do potwierdzenia tożsamości użyłeś paszportu lub EC Citizen Identity Card..." Babka przeczytała com pokazał i mówi że przecież nie dałem jej paszportu. Ja na to że i owszem, ale za to dałem EC Citizen... i tak w kółko Macieju. W końcu poszła do swojej szefowej i zaczęły wczytywać się w książeczkę. Minęło kolejne dziesięć minut. W końcu przełożona złapała za telefon i zadzwoniła. Kolejne dziesięć minut. Widać w centrali też książeczki nie przeczytali. To skąd to się wzięło, Mikołaj przyniósł?

- Miał pan racje. Dowód wystarczy - powiedziała pani z rozbrajającym uśmiechem. I zaczęliśmy się zbliżać powoli do końca. Po kolejnych piętnastu minutach wszystko zostało ostęplowane, podpisane, potrójne kopie wpięte gdzie trzeba, rachunek zapłacony. Poczułem się dziwnie. Pozbyłem się mojego pierwszego poważnego dokumentu - bo trudno takim nazwać Książeczkę Zucha czy kartę rowerową. Cholera, kurs robiłem mając lat piętnaście, egzamin zdałem dwa dni po moich 16 urodzinach. A teraz dopłaciłem żeby mi go zabrali.

Chyba po raz pierwszy odczułem co to znaczy słowo emigrant..

Driving Vehicle Licensing Agency

wtorek, 28 kwietnia 2009

Speed

Wezwanie jest konkretne - powieszony, chyba nie żyje. To "chyba" jest najgorszym z możliwych. W zasadzie tego typu zlecenie wyklucza możliwość uratowania delikwenta, a "chyba" jest wyrazem nadziei rodziny, że cuda się zdążają. Z drugiej strony - nigdy nie wiadomo - może faktycznie jest coś do zrobienia.

Zaklęcie "Jak pojedziecie, zobaczycie" zostało dodane do standardowych informacji nt. dojazdu, wsiedliśmy do karetki, ryknęli czym się dało i poszli w długą. Jako że akurat była trzecia piętnaście i ruch na ulicy wzmógł się niemożebnie, doszedłem do jeszcze jednego wniosku. Zanim się zachoruje oprócz sprawdzenia czy na stacji jest karetka, jaki dochtór przyjedzie pomocy nam udzielać i czy drogi przejezdne - należy koniecznie rzucić okiem na zegarek. I w miarę możliwości przesunąć nieco czas zatrzymania krążenia. Toż wiadomo - trzy minuty później z mózgu zostaje szarlotka, więc nie wymagajmy cudów o 3 po południu kiedy na drogi wyjeżdżają kierowcy wszelkiego autoramentu. W tym głusi i, co może się wydać dziwne, pokaźna liczba ślepych. Ja rozumiem - jak człowiek kupił sobie 200W subwoofer który potrafi spowodować zaburzenia rytmu serca u ludzi w wyprzedzanym autobusie to się go umpf-umpfuje do granic możliwości. Ale to nie znaczy że nie należy patrzeć w lusterko.

Z daleka widać gdzie jedziemy. Na poboczu stoi chłopina i macha zamaszyście.
- Gdzie to jest?
- A trza troche podejść.
- Długo?
- No, z 10 minut.
Niedobrze. Pół godziny jak nic. Wypakowaliśmy graty i rączym kurcgalopkiem pognaliśmy w chaszcze. Pierwsze 300 metrów było cool - torbę zostawiłem w ambulansie (z niewiadomych przyczyn pavulansem zwanym), więc z wolnymi rączkami darłem jak opętany. Po czym zalane smołą płucka pokiwały ostrzegawczo paluszkiem. Szlag trafił, rzucę to pierońskie kurzenie, przysięgam. Rzężąc jak potępieniec starałem się nadążyć za resztą zespołu - na szczęście okazało się ze mój początkowy kłus potraktowali ambicjonalnie i też weszli w strefę beztlenową. Wyrównaliśmy nieco tempo i zajęli się walką z własnymi słabościami.

Ponieważ miałem handicap w postaci braku obciążenia, po początkowym kryzysie narzuciłem słuszne tempo i do chałup doszedłem pierwszy. Sprawdziłem czas - 25 minut. "Bedzie z dziesięć minut" równa się czas zadany razy dwa plus pięć. Trzeba poprawki do wzoru wprowadzić.

- ...gdzi-e?? - wyrzęziłem. Chłopak bez słowa pokazał drogę wiodącą za stodołę. Hm. Plamy opadowe, sztywność pośmiertna - musiał trochę wisieć zanim go znaleźli. Dla nas niestety nic do roboty. Bardziej dla ludzi niż z rzeczywistej potrzeby przeprowadziłem kompletne badanie - zgon to zgon. Jak słusznie zauważył Stanisław Lem: pewność stuprocentową daje jedynie nieboszczyk. Tę mianowicie że nie wstanie.

Pozostawiłem zmarłego w spokoju i poszedłem rodzinę sprawdzić. Toż żadne zawały ani kolejne próby samobójcze mi są niepotrzebne. I tu ciekawostka - małżonka w spazmach mi powiedziała jak to chłopu na piwo nie dała bo dzieciom na chleb brakowało - więc ten doszedł do wniosku że ma w dupie taki biznes i rzucił się na sznurek. Jak rodzić pragnę, ciekawszego powodu do odebrania sobie życia nie znam.

W dodatku sąsiedzi co się zaraz zlecieli jak muchy do... miodu, życzliwie opowiedzieli jak to moczymorda rodzinę terroryzował, wszystko przepijał i w sumie to czego ta baba tak ryczy - nie rozumieją. Nie ma to jak empatia, współczucie i życzliwość ludzka.

Napisaliśmy papiery, namówili kobietę na malutką magiczną pigułkę, wezwali księdza i na koniec wzięli do obrobienia sąsiadów - że pomóc mają bo Pan Jezus patrzy. Przejęli się. Dobre i to.

Wracałem potem z tym dziwnym uczuciem przeładowanych akumulatorów, które można jedynie porównać do jazdy 200 km/h po autostradzie. Gnamy jak szaleńcy, wyprzedzamy, za nic mając policję i bezpieczeństwo własne oraz cudze, po czym trafiamy na korek. Adrenalina jeszcze buzuje w żyłach a na liczniku 5 na godzinę.

Taak.

Właśnie tak się człowiek wtedy czuje.

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Motylku, nie tuptaj...

Jako że sobota z zasady jest dniem ciężkim, a w dodatku mieliśmy kolację z konwersacją w języku lenguidż więc wystąpienie przeciążenia mózgu jest sprawą zrozumiała.

Cała historia zaczęła się od niewinnego zaproszenia miesiące temu - następnie jak to w Anglii - certolenie, dopasowywanie, ustalanie - i bęc. Udało się. Siedliśmy wieczorem i z niejakim niepokojem obserwowaliśmy naszego gościa w trakcie konsumpcji. Zaczęło się niewinnie, przystaweczka z pierożków świeżo dostarczonych przez młódź wszeteczną z Polski - ruskie z cebulką i kapusta z grzybami. Nieco odetchnąłem gdy nasz przyjaciel sięgnął po kolejnego kapucho-grzybowego pierożka - znaczy że nie jest źle.

Żeby nie spowodować jakowegoś wstrząsu zupka była prawie-że-modo-inglisz, potem poszedł nieśmiertelny schaboszczak. Tu mieliśmy zgrzyt na linii tradycja-savoir vivre - na wszelki wypadek na stole wylądowała sałatka z winegretem, ale z boku nieśmiało czaiły się ogóreczki kiszone.

Mimo moich wątpliwości nasz znajomy pewnie przeszedł wszystkie testy, a na koniec zakąsił ogóreczkiem i stwierdził że całkiem miły smak mają. Tu spadła mi nieco szczęka - toż pamiętam popłoch w oczach naszych znajomków z Północnej Irlandii na widok polskich wynalazków - a tu taki twardziel? Przy serniczku z yummy cabernet-shiraz sprawa się rypła. Otóż nie był to test na typowym przedstawicielu klasy Inglisz która je jaja na boczku, tosty z indykiem i fisza z czipsem. Znajomy nasz okazał się bywać w Niemczech - stąd kiszone ogórki - Kanadzie, Stanach, Francji i Grecji. Co tłumaczy niejako spektrum kulinarne.

Żeby odpocząć po trudach i znojach dnia wczorajszego potrzebne było miejsce ciche, spokojne, zielone, a co najważniejsze - ze zwierzyną która nie tupie. Okazało się że mamy taką tuż za rogiem - stąd i zdjęcia.

Przy okazji prośba - proszę o wytypowanie jednego zdjęcia z MOTYLKIEM - reszta nie gra roli. Sprawa jest gardłowa... :[].














niedziela, 26 kwietnia 2009

Yorkshire

Gdy się pomyśli o North East - przed oczami stają kominy, dymy i ogólnie księżycowy krajobraz. A wystarczy duszyć rupkę kilka mil od autostrad - i proszę...