poniedziałek, 8 grudnia 2008

Sasiedzka pomoc

Kiedy uslyszalem gdzie i po co jade - dostalem lekkiego napadu szalu. Piaty raz w tym miesiacu jade do tego samego pacjenta o tej samej porze. Zawsze to samo. Spiaczka hipoglikemiczna. I zawsze tak samo sie konczy - po zalekowaniu i otwarciu oczu wyraza gleboki sprzeciw przeciwko transportowi do szpitala i hospitalizacji. Tym razem pomyslalem ze bede cwanszy niz wsiowa baba. Rzucilem okiem na ksiazke wyjazdow - od jakiegos miesiaca jezdzimy do niej prawie codziennie.
Bedzie tego.

Na drodze nikt nie czekal - w sumie po co. Codziennie kolo 1 w nocy karetka jedzie na sygnalach w to samo miejsce to sie mozna nauczyc. W domu to co zwykle. Chlop ponaglajacy zeby szybciej, uposledzony syn wyjacy w nieboglosy. Lomatko.
Podklulem pacjentke, podalem pierwsza ampulke glukozy i zadysponowalem nosze. Reszte podam w karetce, a jak dojdzie do siebie to juz bedziemy w drodze. Zalatwie ten problem raz a dobrze.

Mielimy juz ruszac ale cos mi piknelo w mozgu. Jako ze kobiecina oczy otwarla i zglosial kontakt z planeta Ziemia, wrocilem sie do chlopa.
- Pokaz pan jak te zastrzyki robicie.
- To nie ja ino sasiadka.
- To ja dawac.
- O pierwszej w nocy?? sasiadke budzic??!?? - zdziwil sie niepomiernie. Wrazliwy specjalnie nie jestem, ale tym razem poczulem ze zaraz mnie szlag trafi.
- Na ten k.tychmiast mi tu ja k.prosze przyprowadzic! - udarlem sie najgrzeczniej jak potrafilem w miejscowym narzeczu. Trafilo do przekonania. Wlozyl czapke uszanke i polazl po sasiadke. Sprawdzilem jak sie tam pacjentka miewa. W miedzyczasie doszla do siebie na tyle ze zaczela sie zastanawiac czy jednak do szpitala ma ochote jechac.
- Jak wysiadziecie z karetki to wiecej nie przyjade - sklamalem, krzywiac sie wrednie. Zrezygnowala z wylazenia z karetki i popadla w przydum. Wrocilem do chalupy, gdzie przy stole siedziala pomoc sasiedzka.
- Dobry wieczor szanownej pani- rozpromienilem sie od ucha do ucha - Pani te zaszczyki* robi?
- Tak jest, panie doktorze - wypiela piers dumnie. Do przodu.
- Prosze mi pokazac jak to robicie.

Pomalutku doszedlem o co chodzi. Pacjentka byla ustawiona na jednej dawce trzech roznych insulin - lacznie okolo 50 jednostek podawanych rano. Jednakowoz skonczyla sie jej krotkodzialajaca - wiec uradzily razem ze beda mieszac Lente i Ultralente. Drugi problem wynikl ze zmiany stezenia. Otoz w dawnych czasach insulina byla sprzedawana w stezeniu 40 albo 80 jednostek na ml. Sasiadka szkolona byla na strzykawkach czterdziestojednostkowych. A ciagnela osiemdziesiatki z fiolki. Jak by tego bylo malo, tak na wszelki wypadek zapobiegliwa kobiecina dociagala Ultralente nie do przepisanej objetosci a do konca strzykawki, co lacznie dawalo jakies 100 - 120 jednostek. Ze szczytem dzialania o pierwszej w nocy. Kon by spiaczki dostal.
Ucieszony z rozwiazania zagadki, wsiadlem do karetki, wlaczylem sygnaly - niech kobiecina ma jakas atrakcje - i pognalismy do szpitala. Podrzucilem ja internistom razem z epistola dokumentujaca durnote bab wsiowych.

Na drugi dzien przechodzac kolo interny, zagladnalem z zapytaniem jak sie miewa moje odkrycie. Dowiedzialem sie ze miala przedawkowana insuline i wlasnie przestawiaja ja na tabletki. Zglupialem. Najwyrazniej nie czytali moich wypocin, a dyzurnemu umknelo conieco na raporcie. Pomyslalem ze sie nie bede pieklil - poszedlem do ordynatora i opowiedzialem cala historie raz jeszcze od poczatku. Ostatecznie lepiej jest zapobiegac nawrotom choroby niz jezdzic w nocy na sygnalach ponad 40 kilometrow...


*wymowa malopolska oryginalna

niedziela, 7 grudnia 2008

Umiera, cz.2

Skuter zawyl potepienczo i ruszylismy. Kierowca na stojaco. Ja za nim. Za mna ratownik ze sprzetem. Zaczalem sie zastanawiac, co tacy pogranicznicy jedza, dajmy na to na sniadanie. Bo jak to byla fasolka po bretonsku.. albo brukselki..

Po kilkunastu metrach silnik wszedl na najwyzsze z mozliwych obroty i pognalismy do gory. Wszelkie dietetyczne rozwazania stracily jakikolwiek sens - zaczalem walczyc o utrzymanie sie na skuterze. Ratownik za mna zaczal sie zsuwac i ryknal, ze musi sie mnie zlapac.
- Stajemy! - wrzasnalem do Zbika. - Bo mi ratownik spadnie!
- Nie da rady! - odwrzasna Zbik. - Jak tu staniemy, kaplica! Nie rozpedze gada i bedziemy musieli wrocic na dol!
Jasna zaraza. Technika podrzucania czterech liter na wertepach probowalismy sie przesunac nieco do przodu. Po bokach migajace sciany plytkich wawozow, drzewa, my zsuwajacy sie do tylu. Masakra.
- Ostro w lewo! - zazadal Zbik. Poslusznie pochylilismy sie w lewo, wzielismy lewy zakret i wdrapali na skarpe. Skuter stracil obroty i zgasl. Zlezlismy, Zbik odpalil i pojechal na mniej strome miejsce.
- Siadajcie. Jak ruszy, to ruszy. Jak nie, to was po jednym wywioze. Ponad polowa drogi za nami.
Nie ruszyl. Zostalem sobie w lesie, a Zbik z ratownikiem i sprzetem pojechali w gore. Co robic. Dobrze ze nie pastowalem wczesniej butow.

Uszedlem moze z trzysta metrow, kiedy Zbik wrocil.
- Prosze siadac, to juz niedaleko.
We dwoch jechalo sie prawie komfortowo. Miejsca duzo, mozna kierowcy pomoc balansujac na siedzeniu. I co najwazniejsze, silnik bez problemu wytrzymuje obciazenie, wiec nie musielismy gnac na pelnych obrotach. Zza kolejnego zakretu wylonila sie chalupa. Ucieszylem sie. Zbik jednakowoz przejechal przez podworko, wzial ostry zakret pod stajnia i przez furtke w plocie z tylu pognal dalej. Oz w morde - to gdzie ci ludzie mieszkaja?

Ujechalismy jeszcze 500-700 metrow i stanelismy kolo spokojnie kurzacego ratownika.
- Dalej nie da rady. W zasadzie to koniec gory. Z przodu jest jeszcze jedno male podejscie, a potem kawalek pojdziecie w dol. Moge wziac wam sprzet, ale z wami sie zakopie. Snieg za gleboki. Pojade przodem, dojdziecie po sladzie.

Co bylo robic. Zbik pojechal, a my podziwiajac gorska panorame ruszylismy dalej piechota. Po ostatnim podejsciu przed naszymi oczami rozciagnal sie niesamowity widok. Gory w zimie wygladaja po prostu niesamowicie. Strajac sie wybierac co twardsze miejsca, szlismy sobie, grzeznac od czasu do czasu po kolana.

Po kolejnych 10 minutach doszlismy do Zbika.
- Mowilem, niedaleko. - usmiechnal sie - Dalej prosto, za ta gorka po prawej jest chalupa. Gora 100 metrow.
- A pan? Nie idzie pan z nami?
Zbik popatrzyl na panorame, na mnie, znowu na panorame.
- Doktorze, mysmy wczoraj w nocy razem z antyterrorystami wygarneli z chalupy jej syna. Jak sie tam pokaze teraz to sie skonczy awantura. Na was czekaja, nie powinno byc problemow. A jak z wami pojde... To co sie nasluchalem wczoraj to szkoda gadac... Jak bedziecie miec problemy, to przez radio krzyknijcie, pomoge.

Ustawilismy radio i poszli do chalupy. Typowa, po prawej od sieni tzw. Biala Izba o wymiarach 2x3, po lewej chyba obora byla, teraz puste miejsce. W pokoju siedzi sobie kilka osob. Na lozku malowniczo umiera pacjentka.
- Dzien dobry, pogotowie, co sie dzieje - zagailem standardowo.
- A te skur... - zaczal z grubej rury dziadek z krzesla
- Cichajcie, dziadku! - zapodal mlody czlowiek. - Babka chora, ona tu teraz najwazniejsza.
No prosze. Milo ze samemu nie trzeba mordy drzec. Korzystajac z ciszy, wyciagnalem sluchawki, cisnieniomierz i usiadlem kolo pacjentki.
- Co was boli?
- A jak kaszle, to mnie w piersiach kluje.
Od slowa do slowa dowiedzialem sie wszystkiego. I o chorobie, i o okolicznosciach towarzyszacych.

W nocy cala oblawa ruszyla na siekiernika. Tak nazwali syna staruszki, co to na rynku w pobliskim miescie w samo poludnie zatlukl ciosem siekiery w leb swojego oponenta. Chcieli go zatrzymac, ale co sie policjanci pokazywali na podejsciu pod chalupe, to rzeczony siekiernik odgryzal sie kamieniami a nastepnie wial w lesne ostepy. Poniewaz nie szlo go do sadu doprowadzic, sedzia zadecydowal ze go sila antyterrorysci wezma. Ci sie nie patyczkowali. Poszly granaty dymne, hukowe chyba tez i facet w kajdankach poszedl sobie grzecznie do ciupy. A przy okazji pacjentka nawdychala sie gazu. No i dzisiaj po poludniu zaczela umierac. Oczywiscie wszyscy byli w oklicy winni zaistnialej sytuacji tylko nie syn morderca. Ktoren, jak to w zyciu bywa, mial zlote serce.

Z medycznego punktu widzenia nic takiego sie nie dzialo, zeby sie mozna bylo czepic. Poniewaz jednak pacjentka dusznosc zglaszala, a ta, jak wiadomo, zadnym pomiarom sie nie poddaje jako odczucie subiektywne, zarzadzilem transport do szpitala celem obserwacji. Ostatecznie nie wiadomo czym tak naprawde kobieta dostala ani tez co z tego pozniej wyjdzie. Jak na jeden dyzur to wystarczy mi atrakcji. Widoki widzialem, druga wycieczka nie jest mi potrzebna.

Porzucilismy kobiete, co jak na umierajaca wygladal calkiem stabilnie i wyszli na swieze powietrze. Dziadek najwyrazniej nie mial zrozumienia wsrod sluchaczy w domu, albo ich znudzil, bo szukal nowych. Chyba chcial nam opowiedziec jakie to, panie dzieju, sukinsyny sa z tych anty, ale zle trafil. Zeby go odstraszyc poszlismy sobie za winkiel. Jak dziadek Zbika zobaczyl, zagulgotal i znikl jak by go piorun strzelil.

Goprowcy pojawili sie niedlugo potem. Zapakowali kobiete w swoje ustrojstwa i poszli ta sama trasa ktora my przyszlismy ze Zbikiem. My pozegnalismy sie grzecznie z kapitanem, podziekowali za pomoc i poszli sciezka kreta poprzez las. Na ktorej niedaleko chalupy spotkalismy napastowanego.
- Wracacie?
- No jak widac.
- A babke zostawiliscie na wykonczenie w domu???

Ludzie to jednak nienormalni sa. Stoi sam, w lesie, dookola nikogusienko, a ten morde drze na dwoch ponadstukilowych chlopow. Nie rozumiem ludzi. Pokazalismy mu ktoredy musi biec, zeby babke dogonic i polezlismy w dol. Dopiero za trzecim zakretem skojarzylem fakty. Zapomnialem mu powiedziec ze za gorka goprowcy mieli skuter i pewnie juz nim w dol jada. A, niech tam chlopisko ma troche radosci w zyciu. Ostatecznie buty mial wypastowane, to na dol szybciej zjedzie niz sluzby specjalne ze sprzetem szybkiego reagowania.

Zejscie do samochodu zajelo nam ponad godzine. Nie wiem skad napastowanemu wpadlo do lba ze sie na gore za godzine zajdzie, bo na moje oko to dwoch by braklo. Zeby sobie zycie umilic, bawilismy sie radiem gadajac o wdziekach Maryny z kierowca, az sie okazalo ze lapie nas stacja przekaznikowa na pobliskiej gorze i slychac nas w calym wojewodztwie. Ktos w koncu nie wytrzymal, otrzymalismy stosowne pater noster i szlag nam trafil jedyna dostepna rozrywke. Po dojsciu do samochodu zastalismy spakowanych goprowcow, ktorym podziekowalismy ladnie za pomoc, babke na noszach w karetce i kierowce ktoremu z nudow skonczyly sie papierosy. Niektorzy to maja w zyciu szczescie.

Pacjentka zostala przewieziona bez wiekszych przeszkod do szpitala, dowiedzialem sie pozniej ze po dwoch dniach obserwacji wypisali ja z powrotem do domu.

A moral na dzisiaj?
Wzywasz pogotowie - wypastuj buty.

Zanim zadzwonisz.

sobota, 6 grudnia 2008

Umiera, cz. 1

Zima. Paniczne wezwanie, duzo krzykow, dyspozytor nieco znerwicowany dal sie poniesc wyobrazni. W efekcie wypadlismy z podstacji "na kierunek", reszte informacji otrzymamy w drodze.

Do tego wyjazdu wystartowalem z popoludniowej drzemki - fatalnie mi to podnosi cisnienie. Co prawda sygnaly i troche ekspresji werbalnej zawsze koi w jakis sposob nerwy, ale jak by nie bylo - znowu stres.

Dojezdzamy do pobliskiego miasteczka. Z przytupem wpadamy na rynek, gdzie ma czekac rodzina. Siedzimy w tej karetce, wyjemy sygnalami, ludzie na przystanku patrza na nas jak na idiotow, my na nich. Nie wytrzymalem napiecia i wylaczylem io-io pozostawiajac blyskotki na dachu. Zeby ludziska wiedzieli ze jestesmy pod para. Dla absolutnej pewnosci wystawilem leb przez okno.
- Czy ktos z panstwa na nas nie czeka?
Cisza. Hm. Zlapalem za radio i zapytalem czy my na pewno jestesmy na dobrym rynku.
Na dobrym, ale zeby byc w stu procentach pewnym, dyspozytorka raz jeszcze zadzwoni. Za chwile dostalismy wiadomosc ze rynek sie zgadza, a rodzina za chwile sie u nas zglosi. Zglupialem. Wylaczylem wszystko i polazlem do sklepu po jakas zapiekanke. Wiadomo- jak czlowiek zestresowany to sie robi glodny.

Po dwoch zapiekankach i jeszcze jednym telefonie podeszla do nas pani z dzieckiem.
- Wy do Maciejowej?
- Tak jest, droga pani. Prosze wsiadac, drzwi za-
- Nie! nie! - zakrzyknela niewiasta - maz z wami pojedzie. Ja nie moge, wnuczke na zajecia prowadze.
- A maz gdzie?
- Buty pastuje.

Pomyslalem ze bedzie tego glupienia. Toz juz dwa razy mi sie przydarzylo. Jak na jeden dzien, to stanowczo dosyc. Wzruszylem wiec wdziecznie ramionami i nie podejmujac dyskusji polazlem po trzecia zapiekanke. Minal kolejny kwadrans. Pomyslalem ze czas by byl, zeby wypastowany przylazl wreszcie bo mi te zapiekanki bokiem wyjda.

Mialem ochote chwycic za radio powtornie i oglosic ze mamy dosc kwitniecia i ze wracamy - gawiedz na rynku przestala nas podziwiac -a tu niespodzianka. Pojawil sie wypastowany. Zapytalem grzecznie czy po to sie karetke wzywa do umierajacego zeby potem ja pol godziny na rynku trzymac. Chyba nie zrozumial bo sie tak dziwnie popatrzyl, jak by mial co za zle. Po czym zaanonsowal gdzie mamy jechac. Mimo twardego postanowienia, ze sie nie dam - zaliczylem opad szczeki. Otoz bedziemy wracac z powrotem 15 kilometrow na podstacje, a potem jeszcze troche dolinka w lewo - i juz bedziemy na miejscu.
- Co do ***** ***** czy ty ***** z **** ***** ***** ***** a moze ******* was calkiem?- wydukalem wbity w siedzenie, z wrazenia przechodzac na miejscowy dialekt.
- Wy jestescie od tego, zeby jezdzic! - oswiecil mnie dumnie wypastowany. Moj prywatny gulomierz pokazal 9,5.* Zatrzymalem karetke. Wracajac do j.polskiego, wyglosilem expose na temat pogotowia ratunkowego. Nastepnie poinformowalem naszego milusinskiego pasazera ze za chwile wezmie taksowke i pojedzie przodem. Albo pobiegnie na piechote - bo my nie mamy obowiazku wozic nikogo, poza pacjentami. Wypastowany przemyslal swoja sytacje po czym wyrazil skruche. Czy szczera, to sie okaze na drugi dzien w ksiazce skarg i zazalen.

Po kolejnych dziesieciu minutach opuscilismy asfaltowa sciezke gladka i pognalismy wzdluz doliny pod gore. Im wyzej- tym wiecej sniegu. Poczulem niepokoj.
- Do domu dojedzie?
- Nie dojedzie, panie lekarzu**.
- Daleko?
- Troche pod gore wzdluz dolinki, a potem zboczem na lewo.
Oz by cie kopnal dowolny inwentarz zywy.
- Za godzine dojdzie?
- Powinno. Jak sie szybko pojdzie to tak.
W tym momencie wscieklizna mi zdechla calkiem. Paradoksalnie czlowiek powinien dostac apopleksji, albo chociaz nerwowego tiku w oku. Zaczalem sie smiac. Nie zwazajac na wystraszone spojrzenia chlopa oraz zalogi, polaczylem sie ze stacja i poprosilem o wsparcie GOPRu. Ostatecznie jakos musimy umierajaca kobielke przetransportowac, a nosze wtargac tam gdzie napastowany pokazal to zejdzie do nocy.

Dyspozytor zglosil sie przez radio z dwoma wiadomosciami. Zla - GOPR transportuje narciarza i teraz nie dadza rady nam pomoc.Dobra - pogranicznicy sie nudza i podjada do nas ze sprzetem. Zapytalem o czas dojazdu. 30-45 minut. Hm. Jezeli wystartujemy teraz, to na piechote, z walicha i sprzetem bedziemy na gorze za godzine, moze godzine pietnascie. Nie ma sensu. Poczekamy i przejedziemy sie z pogranicznikami. Zawsze to jakas atrakcja.

Do przyjazdu pogranicznikow minelo niecale 40 minut. W tym czasie napastowany probowal nas przekonac zeby isc na piechote, bo kobieta moze sie przekrecic. Jeczal, stekal, kwekal az w koncu zaczal grozic. W tym momencie wywalilem go z karetki. Wszystko zniose, nawet gdy ktos mi kaze pol godziny czekac na wypastowanie butow. Ale chamstwa i goralskiej muzyki nie toleruje organicznie.

Pogranicznicy fajne chlopy. Takie - na schwal. Zajechali z fasonem swoim 4x4 z przyczepka, wyrzucili fontanne sniegu przy nawrocie i wypadli z kabiny jak sily specjalne. Dowodca podszedl do nas.
- Kapitan Zbik! - przedstawil sie energicznie.
- Abnegat - usmiechnalem sie w odpowiedzi - Jedziemy do Maciejowej, wiecie gdzie to jest?
Chwila przytarcia mentalnego, tak jak narciarz co wjedzie na posypany zwirem snieg.
- Wiemy - energicznosc spadla mu o kilka procent. Chwile pomyslal, po czym wrocil do spraw biezacych. - Jedzie pan sam?
- Wolalbym z ratownikiem. Nie wiadomo co tam sie dzieje, a wykwalifikowane rece sa nie do zastapienia. Tobogan macie?
- My? A skad. Do tego to GOPR bedzie potrzebny.
Chwycilem za radio i zglosilem na stacje zeby goprowcow zawiadomic i ze sie z gory odezwe czy ich odwolac czy nie. Ostatecznie jak nie bedzie lacznosci to w najgorszym wypadku chlopaki sie przejada na darmo. Zawsze to latwiej flaszke na przeprosiny postawic niz z baba na plecach lezc taki kawal. W miedzyczasie podwladni Zbika wypakowali skuter sniezny. Wielki. Ale jednak dwuosobowy.
- Zmiescimy sie? - zapytalem, tracac nieco przekonanie ze ratownik jest mi potrzebny.
- Jak trzeba to sie zmiescimy. Siadajcie.
Siedlismy. Moje 115 kg dodane do 115 ratownika, do tego walizka i defibrylator... i kierowca... to bedzie razem... Hm. Podszedl wypastowany.
- A ja?
Usmiechnalem sie cieplo.
- Nie da rady. Buty ma pan za sliskie.
Czasem nie wiem jak sobie radzic z glupota ludzka.

***part one ended***part one ended***part one ended***

* - gulomierz: ( z pol. gula, gulka - spotykane na gleboko wiejskich obszarach okreslenie tzw. jablka Adama): przyrzad do mierzenia skoku guli podczas nerwowego przelykania sliny, wyskalowany w gulach.
- gul - jednostka wartosci wzglednych skoku guli; zawiera sie w przedziale 0-10; patrz tez: skoczyla komus gula;

** - wskazuje na zaawansowany stopien zorientowania w temacie sluzby zdrowia; jak wiadomo lekarz doktorem nie jest - dopiero doktorat czyni doktora z doktora.

piątek, 5 grudnia 2008

Padaczka

Od kiedy pamietam, zastanawiam sie skad przyszedl zwyczaj wsadzania czlowiekowi z padaczka lyzki do ust. Wyobrazmy sobie - trzesienie ziemi. Wszystko bezladnie lata w okolo. A my, probujac ratujac sytuacje, bierzemy wielki mlot w reke i tluczemy w glebe. Dokladnie tyle w tym sensu co z wsadzaniem lyzki pomiedzy zeby.

Nic jednak nie przebije tego co zobaczylem po przyjezdzie na miejscowy piknik. Ktory to event jak wiadomo, swomi prawami sie rzadzi. A w szczegolnosci prawem do sponiewierania sie tanim winem, mozgotrzepem zwanym.

Z daleka widac, gdzie pacjent lezy. Zbiegowisko wokolo, Ci ktorzy nie probuja zakatrupic goscia na miejscu, wskazuja droge, popijajac wino siarkowe proste z papierowych kubeczkow. Dojezdzamy. Wypadam z karetki i - odebralo mi mowe. I dech. I jakakolwiek zdolnosc poruszania. Albowiem widok jest... widok jest.. k. jest... ja ciez w morde jest...

CIAMMMMM AWRUKKK*

Z bojowym okrzykiem ruszylem w boj. Dopadlem pacjenta i z zacisnietych zebow wyrwalem butelke Coca-Coli.

Odkapslowanej.

Z plynem w srodku.

Zeby nie bylo watpliwosci - denkiem do gory.

Sprawial nieziemskie wrazenie - drgal i w rytm drgawek zasysal i wyrzucal z siebie fontanne spienionej Coli. Co prawda w trakcie drgawek sie wiele nie oddycha, ot, tyle na ile czlowiekiem padaczka szarpie. Sadzac jednak po zawartosci butelki, polowa Coli znajdowala sie w plucach.

Zwykle z padaczka nie ma wiele roboty. Ot, podkluc, podac leki, poczekac az przestanie drgac, porozmawiac, wywiad zebrac - i jezeli w ataku nie ma nic niespodziewanego, zostawic w domu pod opieka bliskich. Jednakze po pierwszej pomocy udzielonej przez aktywnie dzialajacych szamanow wiejskich, bedacych pod wplywem siarkowego rozjasniacza mysli, trzeba bylo faceta zwiotczyc, zarurowac i odessac. Najgorsze, ze w tej nieszczesnej Coli jest kwas ortofosforowy, co daje szanse na rozwoj pieknego zespolu Mendelsona.

Pacjent spedzil na Intensywnej Terapii kolejne 10 dni, respirator, wentylacja, pacyfikacja. Ot, takie tam szpitalne przyjemnosci.

Gdyby sie Wam zdarzylo widziec epileptyka na ulicy - obroccie go na bok. W ramach ekstrawagancji mozecie przypilnowac, zeby nie stukal glowa w beton. Nic wiecej.
I - na litosc boska - nie wsadzajcie mu nic do ust. Chyba ze chcecie mu z przyczyn pozamedycznych polamac zeby.

*Okrzyk bojowy robotow rycerskich. Patrz: Stanislaw Lem, "Bajki Robotow".

czwartek, 4 grudnia 2008

Swiatlosc

Dzisiaj bedzie romantycznie.

Wrocimy sie do czasu pierwszego pocalunku. Z ukochanym na cale zycie rzecz jasna, bo inne pierwsze pocalunki sie nie licza. Wyobrazmy sobie ze jestesmy w lesie, przytulamy sie do naszej drugiej polowy, nastroj staje sie coraz bardziej podniosly - odwrotnie proporcjonalnie do ubranych powierzchni cial, az wreszcie, pod starym debem dochodzi do la grande finale... i splywa na nas jasnosc... gdyz w drzewo pier.olna piorun...

Po przyjechaniu na miejsce zastalismy nieco dziwnie ubrana pare nastolatkow. Nawet buty mieli pomieszane. Widac w pomrocznosci jasnej nie zwracali specjalnie uwagi na to co, gdzie i jak. O ile mlodzian - wiadomo, gruboskorny brutal - nie wykazywal, poza trzesacymi sie rekami innych objawow, o tyle dziewuszka sprawiala koszmarne wrazenie. Siedziala sztywno, wpatrzona gdzies poza sciane domu, do ktorego w miedzyczasie doszli i trzesla sie jak mlot mimosrodowy w pozycji ON. W dodatku nie zauwazyla ze wrazilem jej venflon w zyle. Hm.

Zaczalem spokojnie, od zwyklej dawki uspokajajacej milej benzodwuazepinki o krotkim dzialaniu w zyle. Skonczylem pierwsza ampulke i z niejakim zdziwieniem zanotowalem ze pacjentka dalej sie trzesie, chociaz mozna by ja teraz porownac do zle wywazonej pralki. Z nutka niepokoju zaczalem druga. Pod koniec podawania dziewczynka mrugnela okiem i opuscila ramiona. Ha! Zanim zaladowalem trzecia, sprawdzilem, ot na wszelki wypadek, czy laryngoskop swieci, rurka jest pod reka, ambu szczelne a flumazenil sie nie stlukl. Czasem sie ampulki tluka w tansporcie a potem placz i zgrzytanie zebow.

Po podaniu trzeciej ampulki, dawki, ktora zwykle przekonuje konia do 12 godzinnej drzemki - dziewczynka nagle popatrzyla na mnie i zaczela wokalizowac swoje watpliwosci co do swiata tego. Maja racje starzy ludzie ze w szkole to jeno ruja i porobstwo. Jak ona sie nie wstydzila potem jesc tymi usteczkami? Stres jedynie w czesci ja tlumaczy.

Posluchalem chwile litanii ktora kazdego madafaka rapera wbilaby pod scene i podrapawszy sie po lbie, zapodalem jej kolejna ampuleczke. Po czym dziecko doszlo do siebie, zaczelo gadac ludzkim glosem, odpowiedzialo na wszystkie podchwytliwe pytania, dalo sie zbadac i zrobic EKG.

Na marginesie. Niech Pan Bog broni i Wszyscy Swieci kogokolwiek przed takim leczeniem bez bieglego opanowania wentylacji i intubacji pacjenta. To co pisze to nie sa sposoby leczenia a jedynie opisy nieprawdopodobnych zdarzen ktore sie przydarzyc pogotowiarzowi moga.

Nie spodziewalem sie, ze internista przejmie sie dawka uspokajacza, ktory jej podalem. Po przyjezdzie na izbe zazadalem anestezjologa, na ktorym wydusilem przyjecie na OIT. Ot, tak na wszelki wypadek, jak by sie jej zachcialo spac tydzien. I w miedzyczasie nie oddychac. Chlopiec poszedl na kardiologie celem obserwacji. Szczesliwie porazenie piorunem nie zrobilo im nic zlego, oboje bez dalszych histori zostali wypisani dwa dni pozniej.

Sycylijczycy opisujac stan zakochania uzywaja zwrotu - uderzeni przez piorun. Ciekawe, czy widzieli jak to naprawde wyglada.

środa, 3 grudnia 2008

Jezdziec bez glowy

Jedziemy poza miasto. Niedaleko, pierwsza wies. Na rogatkach minelismy fure. Niby wszystko w porzadku a jednak w powietrzu wisi nieuchwytne wrazenie ze czegos brakuje.

Kola, dyszel, ogon...
...bingo. Woznicy nie widac.

Rzucilismy okiem na fure, w srodku nikogo. Probowalismy nawet cos zrobic, co w istocie sprowadzilo sie do "prrrrr, Baska!", ale kon zlekcewazyl nas calkowicie i niespiesznie oddalil sie w kierunku pobliskiej wsi. Wsiedlismy do karetki, dali znac na stacje zeby zawiadomili policje o koniu bez jezdzca - i pojechali do pacjenta. Mijajac fure zauwazylismy ze kon grzecznie ku prawej sie usunal, i nieco zwolnil. Widac ze w jakiejs dobrej szkole jazdy pobieral nauki.

U pacejnta dlugo nie zeszlo, problem byl malo istotny, wiec po wypisaniu recept i wypisaniu rachunku za usluge wrocilismy na stacje. W drodze powrotnej spotkalismy naszego znajomego konia znacznie blizej wsi, ktory nie przejmujac sie zbytnio tuptal w celu tylko jemu wiadomym.

Niedlugo po opisanych wydarzeniach po raz wtory pojechalismy do rzeczonej wsi zycie ludzkie ratowac. W drodze zartowalismy sobie czy tez kon do domu doszedl i dlaczego go ktos w miescie porzucil. Niestety, nigdzie tuptajcego holendra nie spotkalismy. Natomiast wracajac do miasta zauwazylismy idacego srodkiem drogi, pijanego w trzy osme chlopa z batem w dloni. Ktory sladem weza szedl sobie w strone wiadomej wsi.

Wszystko stalo sie jasne. To nie byl kon bez jezdzca. To byl jezdziec bez glowy.

wtorek, 2 grudnia 2008

Zacieta plyta

Wypadek. Zbieramy sie blyskawicznie. Wzywaja swiadkowie, nie wyglada to dobrze. W trakcie dojazdu dyspozytor przekazuje informacje ze wysyla za nami dodatkowa karetke. Dwie powinny wystarczyc.

Dojezdzamy na miejsce. Strazacy juz sa. To dobrze. Jak znam zycie, co mogli to zabezpieczyli, co trzeba to reanimuja. Policji nie ma. Tez dobrze. Nikt mi nie bedzie probowal badac trzezwosci w karetce. Co mi w sumie nie przeszkadza jak pacjentowi sie nic nie dzieje ale czasem mam wrazenie ze reanimowanemu tez by zbadali.

Maluch i jakies duze osobowe auto. Niedobrze. Maluch zezlomowany, na osobowce solidne wgniecenie. Coraz gorzej. Wyskakujemy z samochodu, dowodca strazakow przekazuje raport. Naprawde lubie z nimi pracowac. Mozna sie zajac tym co wazne zamiast zaczynac od segregacji.

Dwoch lekko poszkodowanych, tych zostawie dla kumpla, juz ich slychac z daleka, dla nas kierowca, mloda dziewczyna, blada, oddycha ciezko, nie reaguje na nasze pytania. Blyskawiczna ocena systemem BTLS, tlumacze co robie w trakcie wykonywania, to zazwyczaj uspokaja pacjentow, zakladamy kolnierz, pakujemy na nosze i do karetki. Powtorne badanie, tym razem gruntowne, chyba sie wylga guzem na glowie. Mam pewne podejrzenia co do pluc, ale poki co jest OK.
- A co to sie stalo? - pyta, najwyrazniej dochodzac do siebie.
- Mieliscie wypadek.
- WYPADEK??? A szwagier z siostra??!??
- Cali.
- To dobrze... Dziekuje, panie doktorze... A co to sie stalo?
- Mieliscie wypadek.
- WYPADEK??? A szwagier z siostra??!??
- Cali.
- To dobrze... Dziekuje, panie doktorze... A co to sie stalo?
- Mieliscie wypadek.
- WYPADEK??? A szwagier ...
Dwuminutowy dzien swistaka. Potrafila opowiedziec co robila rano, co jadla na sniadanie, kiedy wyjechali z domu i tyle. Wszystko co stalo sie pozniej to jedna wielka biala plama. Z wyjatkiem ostatnich kilku minut.

Kilka dni pozniej spotkalem ja na urazowce, lezala sobie z potezna sliwa na czole i czytala ksiazke. Zapytalem, jak sie czuje. Popatrzyla zdziwiona. Przedstawilem sie, wytlumaczylem skad moje zainteresowanie. Tym razem popatrzyla z przepraszajacym usmiechem.
- Zbudzilam sie dzisiaj rano w szpitalu. Co bylo wczesniej - nic nie pamietam...

poniedziałek, 1 grudnia 2008

Astma

I znowu- przyjezdzajcie szybko bo go dusi. Czyli rozrzut od kaszelku po obrzek pluc. Jedziemy.

Dojazd dosc dlugi, przez radio dyspozytor przekazuje nam ze ponaglaja - to akurat nie jest dobry prognostyk.

Zajezdzamy na miejsce, kilka osob pokazuje gdzie jechac, wpadamy do srodka. Nie ma zartow. Facet jest granatowy i walczy o zycie. Kontakt praktycznie zaden, tyle mu woli zycia zostalo ze jeszcze oddycha. Zakladamy maske, tlen na full - nie wciaga wiecej powietrza jak 100-200 ml na oddech , ale dobre i to. Najwazniejsze w takim stanie to znalezc szybko zyle. Szczesliwie chlop jest prawdziwy, widac ze zycie w polu spedzil, zyly ma jak baty. W miedzyczasie traci przytomnosc. To jest ten moment kiedy zaczyna brakowac czasu. Musisz miec wklucie zeby dac leki - bo bez nich nie zaintubujesz. Probuje mu pomoc za pomoca maski, ale bez intubacji wentylowanie obkurczonego astmatyka to porazka. Opor w drogach oddechowych jest tak duzy ze wiekszosc powietrza wpada do zoladka. A potem wraca stamtad razem z obiadem - i oprocz astmy mamy zachlystowe zapalenie pluc czyli inaczej zespol Mendelsoha.

Pielegniarka wkluwa blyskiem venflon, dajemy szybko co w miedzyczasie przygotowal sanitariusz i nagle, z sekundy na sekunde, gosc sie poprawia, w ciagu minuty jest z nami. Rozowiutki, przytomny, nieco jeszcze dyszy - po takiej walce i tak marnej wentylacji poziom CO2 potrafi przekroczyc 2,5 raza norme - ale szczesliwy ze zyje. Rzadki, by nie rzec nieprawdopodobny, obrazek. Poprawial sie tak szybko ze nie zdazylem go zaintubowac.

Zbieram wywiad - i tu zagwozdka. Leki bierze jak mu kazali, a napady tego typu ma raz, dwa razy w roku. Czasem wcale. Przez pozostaly czas nic sie nie dzieje. Ot, czasem zaswiszczy.

Ze wzgledu na ciezkosc napadu zawiozlem go na pulmonologie. Pulmonolog, calkiem do rzeczy kobieta, zgodzila sie ze musi istniec jakis czynnik spustowy i ze chlopu sie nalezy pelna diagnostyka. Kilka dni pozniej wyslali go w tym celu na klinike do miasta.

Mialem z nim pozniej kontakt jeszcze raz. Atak byl tak samo ciezki. Ponoc pobyt na klinice niczego nie wyjasnil. Kilka lat pozniej umarl w polu. Za daleko bylo, nie zdazyli dojechac na czas.

niedziela, 30 listopada 2008

Uwaga na drodze

Jedziemy sobie naszym nowym BMW czy jakiego tam innego Malucha mamy, przestrzegamy przepisow drogowych - co w tym drugim przypadku znowu takie trudne nie jest - i myslimy ze jestesmy bezpieczni.

Nic bardziej mylnego.

Wyjazd byl do utraty przytomnosci. Po przyjezdzie na miejsce zastalismy goscia siedzacego na ziemi i kurzacego papierosa. Nikogo wokolo. Pytamy grzecznie, czy cos widzial, moze ktos lezal i sobie poszedl? Nic nie widzial, nic sie nie dzialo, on problemow nie potrzebuje - peta zgasil, wsiadl na traktor i pojechal. Poszedlem do pobliskiego skupu zlomu zapytac, moze cos wiedza.
- A, tu lezy kolo traktora!
Poczulem jak mi sie jezy nieco skora na grzbiecie.
- Ktorego?
- O, tu stal. Musial dojsc do siebie i pojechal.
Ferfluchte. Wypuscilem faceta z rak. No, ale na czole nic napisane nie mial, leczenie w tym kraju jest przymusowe tylko dla okreslonych stanow psychicznych... Hm. Nawet nie wiadomo w ktora strone pojechal. Do krzyzowki 100 m. potem szukaj wiatru w polu. Nic to, zglosilismy sprawe na stacje, przekazali policji ze takie jajo mialo miejsce - i zebralismy sie do domu. Znaczy, tego - do pogotowia.

Ledwie zdazylismy wyjsc z samochodu, nastepny wyjazd. Wypadek, traktor w rowie. Popatrzylem z ratownika - ten na mnie. Psia krew. Ten sam region.

Juz z daleka widac ze traktor jakby znajomy, chociaz tym razem kolkami do gory i w rowie. Zrobilo mi sie zimno.Polowa kierowcow wychodzi z takiego czegos bez szwanku, pozostali gina przygniecieni przez traktor. Tym razem kolo traktora zastalismy kierowce - co robil? Tak jest. Kurzyl papierocha.
- Dzien dobry - zakrzyknalem szczerze i radosnie widzac go siedzacego kolo zezlomowanego traktora w doskonalym zdrowiu - Co to sie stalo tym razem?
- Panie, ja k. nie wiem, papierosa se kurze, chyba k. wolno, nie? Zaraz traktor wezne i do domu pojade.
Podrapalem sie po potylicy.
- Ten traktor? - zapytalem, wskazujac zlomowisko z trzema dobrymi kolami.
- O k.! - zakrzyknal palacz nalogowy - A co tu sie k. stalo??!?
Taaa...
- Chodz pan do karetki.

Troche zeszlo. Do karetki nie chcial, szarpac sie zaczal. Na szczescie policjanci - z ktorych rzadko jest dla nas jakas pociecha - tym razem pojawili sie dokladnie wtedy gdy ich potrzebowalismy. Na widok niebieskich facet spokornial nieco i zaczal gadac ludzkim glosem. Okazalo sie ze ma padaczke poalkoholowa, leki sie mu skonczyly, kasy na nowe nie mial bo przepil a traktorem na pole jechal coby zarobic. Raczej na pol litra a nie na tabletki - chociaz utrzymywal cos wrecz przeciwnego.

Gdy wybieracie sie w podroz, zapnijcie pasy. Nie jedzcie szybko. I zawsze patrzcie dookola czy jakis facet z padaczka nie jedzie na pole zeby na flaszke zarobic.

sobota, 29 listopada 2008

Rawhide

Wczoraj przeszlo male tornado. Najpiew przyjechal chirurg zwany plastycznym, czego w zasadzie nie rozumiem, bo nie zajmuje sie on wycinaniem dzierganek lowickich tylko upiekszaniem biustu. Niestety, ostatnio cos mu nie wyszlo i pacjentka zglosila problem ze jej - excuses moi - biusta wjezdzaja pod pachy. Dlubal chyba z godzine, przypalal, wycinal, stare biusty wyrwal i nowe wsadzil. Ja ze wsi jestem a na plastyce zawsze mialem problemy jako ze kazde zwierze ktore narysowalem bylo podobne do samochodu z kwadratowymi kolami. Tak ze moje zdanie jest w tej materii niemiarodajne. Ale po mojemu to ona wygladala tak samo przed jak i po.

Potem wpadl zdyszany moj ulubiony chirurg, Szalony Lorenzo. Lubie go, bo jest szybki, sprawny i przewidywalny, co anestezjologowi koi nerwy nieslychanie. Szalony - bo facet potrafi zmontowac liste na ktorej ma cztery przepukliny, cztery zylaki, z czego przynajmniej jedna podkolanowa - ta musze zaintubowac bo sie to operuje w pozycji na brzuchu - a potem 6-8 drobniejszych procedur w znieczuleniu lokalnym. I wszystko robi teoretycznie w ciagu 8 godzin. Bo praktycznie to nie.

Tak to sie wczoraj pierniczylo, jak to w piatek potrafi. Wlascicielka nowego biustu wolala o ratunek, bo ja straszliwie napierdzielalo. Dziwne nie jest - pol klatki popalone to i boli. W koncu jej powiedzialem ze jak nie przestanie Marlenki straszyc to ta ja pusci do domu o polnocy. Pomoglo. Nastepnie pan starszy co sobie mial isc do domu, poszedl do przebieralni i schyliwszy sie po buty nie wydolna i pier.olna glowka w sedes tak skutecznie ze sobie ja rozbil. Siedzial potem i rozgladal sie po swiecie jakby sie dziwil. Chwala ze Rtg dobre, neurologicznie OK - dostal cud-miod miksture antyrzygowa i polazl z kilkugodzinnym opoznieniem do domu. Potem wywiozlem jakiegos mlodziana co ostatnie piec lat spedzil w armii - sily specjalne, wojna na bliskim wschodzie, spadochrony, karabiny i takie tam. Juz dawno ne widzialem zeby ktos potrzebowal podobnego poziomu narkotykow do pacyfikacji. Jak nie jest uzalezniony to ja sie nazywam Hortensja Bizantyjska. Poszedl sobie siku zrobic i - zgaduj-zgadula - pierdzielna glowka w sedes. Trzeba zamowic z gumy, bo to epidemia jakas. Na dodatek do srodka nie mozna z nim wejsc bo to patient dignity narusza co tu jest zbrodnia gdzies pomiedzy sikaniem publicznie a wystraszeniem zakonnicy. A na koniec trafila sie wrazliwa dziewczynka ktora myslala ze operacja zylakow to wyjscie na paczka do kawiarni. Po zabiegu zaczelo sie ze boli, a mialo nie, a moze by jej jednak cos dac przeciwbolowego. Wytlumaczylem bardzo grzecznie - ach - ze co mogla to dostala, wiecej nie dam bo jej wysiadzie wszystko co moze, a poza tym zycie to nie je bajka i cudow nie ma. Znaczy, z zastrzezeniem tym co kiedys juz podawalem. Chyba zrozumiala bo przestala jeczec i zaczela sie usmiechac.

---

Snulismy ostatnio ponure wizje i wymyslil sie nam hymn. Jest to hymn naszego centrum leczniczego. Pamietacie Blues Brothers? Ta scena kiedy daja koncert, grajac bluesa w knajpie Redneck Country? Pierwszy kawalek nazywal sie Rawhide. Czyli po polskiemu bykowiec - taki wielki bat do poganiania krow. Leci tak:

Rolling rolling rolling
You've gotta keep them patients flowing
You've gotta keep them numbers growing, rawhide!
At the TVC, we are licenced to mend ya
There is no finer place South of Tees
So keep them patients flowing, keep the target growing
We must get bonus at xmas if you please

Move'em on, knock'em out, wake'em up, ship'em out
Move'em on, knock'em out, wake'em up, ship'em out, rawhide!!!
Move'em on, cut it out, stitch'em up, move'em out
Move'em on, cut it out, stitch'em up, move'em out, rawhide!!!

RAWHIDE!!!

piątek, 28 listopada 2008

Mchy i porosty

Nieprzytomny, chyba nie zyje.

Sygnaly i wio. Dojazd niedaleko, lato, cieplo, tniemy na skroty deptakiem z masa ludzi, jade dumny i blady ze niby nic nie widze, wzrok w przyszlosc wbity, mozg praca wyzsza zajety...
...kobiety na niego grabiami machaja, zeby nie robota, by sie nimi zajal - hej- hej- hej...
Zajechalismy pod dom, kilkupietrowy, stary. Nikt nie wita, do srodka nie prosi. Wpadamy do biura mieszczacego sie na parterze, pracownik patrzy na nas i z niesmakiem tlumaczy ze to na drugim pietrze. W miedzyczasie ktos z sasiadow zszedl z gory droge pokazac.

Idziemy po schodach i - ciekawa sprawa. Mianowicie im wyzej jestesmy tym smrod wiekszy. Na drugim pietrze kierowca, ktory wrazliwy byl nieco, zzielenial i odmeldowal sie z bulgotem w krtani. W dalsza droge druzyna pierscienia poszla zdziesiatkowana...stop, stoop!!, nie to ujecie!!!... dzielna druzyna pogotowia poszla w skladzie ratownik+lekarz.

Otorzylismy drzwi do pomieszczenia i smrod sie zmaterializowal. Uderzyl namacalnie, fizycznie wrecz. Pokoik maly, zarosniete pajeczyna okienko typu poddaszowego, pod sciana lozko, po drugiej stronie komodka z miednica i dzbankiem na wode. Na podlodze gruba warstwa smieci, dziadostwa przeroznej masci i ludzkich ekskrementow. Rozgladamy sie wokolo - pusto. Nikt nie umiera, nikogo nie widac. Do tego smrod w obecnosci ktorego myslenie boli.

- Co do cholery, gdzie ten nieboszczyk?- starajac sie nie brac glebokiego oddechu wyrzezilem przez fartuch przycisniety do twarzy. Sanitariusz popatrzyl na mnie z wyrzutem, jakby sie upewniajac ze nie znam lepszych okolicznosci przyrody do prowadzenia konwersacji. Faktycznie, tez mi sie zachcialo. Mielismy juz wychodzic gdy nagle na podlodze poruszyl sie zielony, omszaly waz. Zdretwialem. Sanitariusz to przynajmniej ma wielka metalowa walizke ktora moze wywijac nad glowa, ale ja? Przeciez sluchawki to nie swietlny miecz. Na dodatek zgine predzej niz uzyje moje cud_miod_noweczka Littmany jako bron zaczepno-obronna.

Gdy napiecie nieco zelzalo, podszedlem do weza i skonstatowalem z niejakim zdziwieniem ze wysuwa sie spod lozka, zakonczony jest gumofilcem a przyczepiony jest do wlasciciela. Wlasciciela nogi, a nie weza bo to noga byla, cala porosnieta mchem i paprocia. Pociagnelismy nieco i spod lozka wyjechal osobnik plci i wieku niezdefiniowanego, patrzacy na nas metnym wzrokiem. Sadzac po brodzie, chlop. Srodowisko zmienilo parametry. Wokol nas zamiast smrodu w powietrzu rozeszlo sie powietrze w smrodzie.

Doszedlem do wniosku ze nic nie mozemy zrobic na miejscu. Jakakolwiek proba podklucia czy zastrzyku skonczy sie natychmiastowym zgonem pacjenta z powodu intoksykacji stworzeniami zyjacymi na skorze. Zarzadzilem natychmiastowy transport do szpitala - i dalem noge. Po zejsciu na dol zastalem inna karetke z innym kierowca. Okazalo sie ze poprzedni w miedzyczasie pognal na stacje, po drodze kupil litra wodki i wyblagal zmiane od kumpli. A mowia ze chlopy to sa niewrazliwe. Po chwili certolenia zapakowalismy pacjenta do karetki, wywiesili sie za okna i pojechali na IP. Szczesciem, daleko nie bylo.

Siedzimy sobie na izbie, wentylator pod sufitem swieze powietrze tloczy, cud miod i ultrmaryna. Ciekawe, ze mysmy juz zadnego smrodu nie czuli, natomiast personel Izby Przyjec wyszedl sobie na zewnatrz.

Po paru minutach z gory zszedl dyzurny internista. W zasadzie trudno bylo orzec kto to, bo cala twarz zaslonil.
- Co jest? - dobieglo zza zaimprowizowanego z recznika filtra antybakteryjnego.
- Pacjent przytomny, bez kontaktu - powiedzialem co wiedzialem. Nie dodalem ze gnije sobie zywcem bo recznik wskazywal ze internista zauwazyl problem.
- Jakie ma cisnienie?
A to ci dociekliwosc medyczna. Zwariowal chyba. Za chwile zapyta co na CT wyszlo i jaki jest poziom hormonow tarczycy...
- Chcesz wiedziec, zmierz sobie sam - usmiechnalem sie cieplo. Toz ja mam jeden cisnieniomierz, jak go uzyje to bede musial wyrzucic.
- Nic wiecej nie wiemy - dodalem. Nie wiem co zamierzali z nim robic, ale proces diagnostyczny musial sie zaczac od gruntownego odmoczenia kloszarda.

Jakies dwie godziny pozniej, jadac do szpitala z kolejnym pacjentem, zauwazylismy jedna z naszych karetek transportowych, ktora zachowywala sie nieco dziwnie. Otwarte okna, wiszace glowy za oknem, uchylona klapa z tylu i rzygajacy sanitariusz. Hm...

Pozniej dowiedzielismy sie ze przedsiebiorczy internista, korzystajac z braku miejsc na oddziale, wyslal pacjenta do zaprzyjaznionego szpitala. Gdzie po umyciu i ogoleniu okazalo sie ze to jednak kloszardzica byla.

Grunt to wiedziec jak sobie prace zorganizowac.

czwartek, 27 listopada 2008

Wiezienie

Tych wyjazdow nie lubi nikt. Zazwyczaj wiezienia maja swojego lekarza i swoje szpitale. Czemu mysmy zaopatrywali pacjentow z okolicznego pudla - nie mam pojecia. Bylem tam kilka razy. Zawsze mi sie skora na grzbiecie marszczyla, gdy przechodzilem przez kolejne bramy, bramki, przedsionki, wszedzie klodki i zamki. Brrr...

Powodem wezwania byly bole brzucha. Rozwazajac ponuro czy nie lepiej by bylo sraczki dostac, lazlem do karetki. Chyba jednak nie. Co, k. ja nie skocze?

Zawsze to samo. Samochod zostal na zewnatrz, a my weszlismy do srodka, przelazac przez kolejne zabezpieczenia, bramki kontrolne, wyciagajac klucze i oddajac w depozyt pilniczki do paznokci.

Przed wejsciem do Izby Chorych stal jeden ze straznikow, zlapal mnie za reke i poprosil o chwile rozmowy. A to ci dopiero. Jak dla mnie - cos nowego. Poszlismy do pokoiku obok, facet sie przedstawil jako szef nocnej zmiany i pokazuje mi papiery goscia. Czytam i wlosy mi sie jeza na glowie. Dozywocie, morderstwa na koncie, trenowany przez specnaz, ze zabic moze uszami to nawet pisac nie trzeba, potrafi symulowac w sposob nieodroznialny od stanu faktycznego astme, padaczke, zawal, udar i kilkanascie innych stanow chorobowych, potrafi wygenerowac sobie cisnienie 250/150 i na zawolanie stracic przytomnosc. Czytam to wszystko raz jeszcze i mam wrazenie ze ktos mi nowa ksiazke Ludluma podrzucil. Jakim cudem on jeszcze w wiezieniu jest? Z takimi zdolnosciami powinien sie rozplynac w powietrzu jak kamfora. Gdy skonczylem, szef zmiany popatrzyl na mnie i rzekl:
- Prosze to wszystko wziac pod uwage, panie doktorze. Bo jezeli bede go musial przetransportowac do naszego szpitala, to musze wezwac antyterrorystow, woz pancerny i wyslac polowe moich ludzi z nimi.

Weszlismy do izolatki. Na srodku stoi krzeselko, na krzeselku siedzi 180 kilogramowa kupa miesni. Przedramie ma grubsze niz moja noga. Dookola, pod scianami, stoja klawisze w liczbie 15. Moj ratownik gdzies w najdalszym koncu rozlozyl walizke, z ktorej wczesniej wyjeto nozyczki, skalpele, polowe duzych ampulek i inne ostro wygladajace przedmioty.

W morde. Przeciez jak on mi bedzie chcial leb urwac to nawet sie nie zorientuje kiedy to sie stalo. To sami go beda transportowac w wozie pancernym z antyterrorystami uzbrojonymi po zeby, a mnie tu wypychaja z golymi rekami? Wrocielm na korytarz i zapytalem naczelnego:
- Bron jaks macie?
- Wykluczone. Moglby uzyc przeciwko nam.
Zwariowal chlop calkiem. Facet wyglada jak maszyna do zabijania a ten mi tu o bezpieczenstwie. Toz gdyby go chciec rozbroic to trzeba by mu odciac rece i nogi. I chyba jeszcze wyrwac zeby.

Wlazlem z powrotem do ambulatorium.
- Gdzie boli? - zapytalem z trzech metrow.
- Tu - pokazal pacjent.
- Trojca - zadysponowalem. - Odslonic posladek.
Wbilem igle, podalem lekarstwo i dalismy noge. Doslownie. Naczelny zostal poinformowany ze jak bol przejdzie - to przejdzie. A jak nie, to niech go od razu wioza do swojego szpitala, bo ja drugi raz dzisiaj nie przyjade.

Wykrakalem. Pojechalem jeszcze raz tej samej nocy do bolacych zebow. Ale to zupelnie inna historia.

środa, 26 listopada 2008

Dark Zone Black Warior

Witajcie :)

Dzisiaj nie bedzie opowiesci w stylu Jaki_To_Jestem_Genialny_Czyli_Z_Pamietnika_Doktora_Upiora.

Dzisiaj bedzie o AB . Czyli Czarnej Annie.Temat podjal Agregat, pozwole sobie go kontynuowac.

Poznalem ja poprzez jej blog 2 miesiace temu. Zafascynowal mnie styl wypowiedzi - twardy i autoironiczny, mimo problemow jakie przynioslo jej zdrowie.

Walczy z paskudnym schorzeniem, Sclerosis Multiplex , ktore degradujac mozliwosci poruszania, pozostawia czlowieka zamknietego w srodku.

SM przebiega roznie. W przypadku AB zadna z dotychczasowych terapii nie przyniosla skutku.

Jej szansa jest TYSABRI, lek drogi lecz dajacy nadzieje na powstrzymanie, a nawet odwrocenie procesu chorobowego.

Kazdy z nas moze przeznaczyc 1% swojego podatku na dowolny cel. Dzieki Polskiemu Towarzystwu Stwardnienia Rozsianego mozemy ten 1% podarowac Annie, zamiast przeznaczac je na bilety lotnicze dla naszych milusinskich politykow.

Jezeli chcesz wspomoc Anne dowolna wplata - mozesz to zrobic rowniez, uzywajac ponizszych danych.


Dane subkonta Anny znajduja sie tutaj.

Wystarczy kilka minut poswieconych na wpisanie tych danych do formularza podatkowego.

W zyciu trzeba czasem bezinteresownie zrobic cos dobrego. To stanowi o naszej przynaleznosci do homo sapiens.

PS. Chcialbym podziekowac Morfeuszowi za umieszczenie linku do tej wiadomosci na jego blogu. Dzieki Twojej popularnosci nasza skromna agregatowo-abnegatowa akcja ma szanse na dotarcie do szerokiej rzeszy ludzi.

wtorek, 25 listopada 2008

Dusi go

Przyjezdzajcie szybko bo go strasznie dusi.
To dopiero jest wezwanie - zagadka. Mozna sie spodziwac wszystkiego.

Dojazd moze pieciominutowy, blokowisko, na parterze.
Jest taki moment po wejsciu do domu kiedy wewnetrzny przelozony wydaje rozkaz "Rozladuj". Widzisz ze nic groznego sie nie dzieje, pacjena trzeba zbadac i zaopatrzyc, czasem przewiezc na IP, ale bezposredniego zagrozenia zycia nie widac. Tak bylo tym razem.

Na lozku siedzi wielki chlop kolo 40 lat, klata ustawiona w pozycji wdechowej i zipi. Czerstwy i rumiany. Przylozylem sluchawki - wszystkie rzezenia produkuje na wydechu z krtani. Znaczy - dobrze jest. Wykluczywszy stany patologiczne krtani - symulant albo zluzowana piata klepka. Przechodzimy do fazy drugiej procesu diagnostycznego.

- Od kiedy duszno?
- A bedzie juz 6 miesiac - odpowiedzial plynnie i dzwiecznie jednym zdaniem co zdecydowanie wyklucza prawdziwa dusznosc krtaniowa w stopniu zaprezentowanym poprzednio.
- Caly czas tak samo?
- Czasem to nawet gorzej.
- A kiedy najgorzej?
- Jak spie na plecach.
- I co pomaga?
- Nic. Leki jem jak mi przepisali, fukawki fukam, ale to niewiele mi robi. Musze wstac i na balkon wyjsc, to wtedy mi lepiej.

Faza trzecia: apteczka domowa. W worku z lekami znajdowalo sie wszystko co na astme pomoc moze. Inhalatory roznej masci, ktore lud zwie wziewkami albo fukawkami. Niektore z nich dublujace zawartosc. Tabletki, w tym trzy rozne preparaty teofiliny, sterydy i jeden beta- bloker. To ze ktos chcial otruc goscia teofilina to jeszcze przelknalem, ale zeby odrazu zabijac?? Beta- bloker przy astmie???
- Panie, a kto to panu zapisal?
- Te mam od osrodkowego, te z Izby, te z pogotowia a te - tu wskazal na b-bloker - od kolegi - podzielil szybko caly dobytek na kupki.
Ulzylo mi. Moje podejrzenie, ze ktos ze sluzby zdrowia chcial wyslac upierdliwego pacjenta na tamten swiat, okazaly sie calkowicie chybione.

Faza czwarta - diagnoza.
- Masz pan nerwice.
- Co pan k. czuba chcesz ze mnie zrobic?
- Nie. Problem nie tyle jest grozny ile paskudny, ale wyleczalny. Manifestacja somatyczna nerwicy bla bla bla - najwazniejsze w tym momencie to pelny profesjonalizm, przekonanie wewnetrzne o pelnionej misji i szczere spojrzenie w oczy. Zadnych unikow i omijania tematu.
- Tak pan mowisz? I co, do wariatow pojade?
- Nie. Dostanie pan zastrzyk, a jutro pojdzie pan do PZP z moja karta informacyjna i poprosi o spotkanie z psychiatra.
Szczesliwy moze nie byl ale udalo mi sie go przekonanc. Czasem odnosze wrazenie ze ludzie wola sie dowiedziec ze maja raka niz ze sie im w glowie cos popierniczylo.

Faza piata - leczenie. Tutaj wykorzystuje pewna wlasciwosc Relanium - podane domiesniowo wchlania sie baardzo wolno co gwarantuje brak jakichkolwiek problemow spowodowanych jego wysokim poziomem we krwi. O dziwo, zastrzyk zniosl nad podziw dobrze. Troche aaaaa przez zacisniete zeby - co raczej brzmi jak ghryyyy - i po krzyku.

Faza szosta - ewakuacja. Trzeba napisac papiery, karte informacyjna, skierowanie do PZP i wykorzystujac zmieszanie pacjenta ostatnia porada, stlenic sie z wdziekiem. Kazalem mu pooddychac swiezym powietrzem przed zasnieciem podczas krotkiego spacerku wokol bloku i dalismy noge.

Na drugi dzien zbudzila mnie dyspozytorka z informacja ze ktos z wczorajszych pacjentow czeka na mnie. Hm. Nikogo nie odsylalem na rano - co do cholery. Obsobaczyc mnie ktos chce o 6.30? Chyba mu zycie niemile... Na dole siedzial moj znerwicowany pacjent z najszerszym z mozliwych usmiechow i flaszka w reklamowce. Przyszedl podziekowac za pierwsza od szesciu miesiecy noc przespana bez dusznosci.

poniedziałek, 24 listopada 2008

Poeta

Kolejne wezwanie z gatunku groznych to bol w klatce. Czesto okazuje sie ze nie boli tylko kluje, ot krzywo sie ktos przespal albo go nerwica gnebi. Jednak duza czesc tych wezwan to stany paskudne, zagrazajace zyciu.

Wchodzimy do srodka, pacjent lezy na lozku i widac ze fajny nie jest. Blady, spocony, w klacie go sciska, raczka dretwieje - obrazek klasyczny. Tlen, morfina, polopiryna, wklucie, EKG, cisnienie, nitro, monitor i zaczynamy sie zbierac do wyjazdu. Ratownik pakuje graty, kierowca juz poszedl grzac samochod - o chyba kable sie odkleily bo tak nierowno pika - patrze na pacjenta - ten na mnie - "doktorze, jakos mi tak slabo" - w sumie malo dziwne, bo ci sece nie bije - ladowanie 200J - stracil przytomnosc - piiiii - strzal - zatokowy - jest tetno - daj rure - pacjent otwiera oczy.
- K. nic nie widze! - zglosil kontakt z planeta Ziemia.
Uspokajajaco klepie go po ramieniu.
- Spokojnie - mowie - zaraz widzenie wroci.
- O, k. teraz widze do gory nogami - kleczalem za jego glowa, gotowy do intubacji. Odwrocilem sie.
- A teraz?
- Teraz dobrze. A co sie stalo?
- Stracil pan przytomnosc, ale juz jest OK - na monitorze pik pik pik jak Pan Bog przykazal wiec poprosilem ratownika, zeby pospieszyli sie z noszami. Pol minuty po ich wyjsciu z monitora znowu zaczynaja dobiegac dziwne piski, pacjent patrzy na mnie podejrzliwie - ja na niego - moze kable tym razem? - jak sie pan czuje - a znowu mi slabo - laduj - zza okna okrzyk ratownika: oz.k. znowu sie zatrzymal - lomot, chyba rzucili nosze - przykladam pacjentowi lyzki do klatki - ten patrzy na mnie - toz k. migocze czy nie??? - sprawdzam odczyt z lyzek, ewidentne migotanie komor - pacjentowi rozjezdza sie ostrosc - mysle, nie ma na co czekac - bedzie nieprzyjemnie, ostrzegam; ostatecznie strzal pradem to uczucie jak by cie kon w klate kopnal - pacjent bierze gleboki wdech - pik pik pik - zatokowy - utrata przytomnosci.
Rozladuj.
No, tego medycyna nie opisuje. Czasem sprezenie powietrza w klatce moze pomoc przy czestoskurczu nadkomorowym. Tak zwana proba Valsalvy. Ale nikt mi nie wmowi ze to dziala przy migotaniu komor. To moze jednak nie migotal? Zaraza. Pomagam mu z wentylacja, po kilku glebszych wraca do siebie, odkladam ambu.
- Co sie stalo?
- To co przed chwila. Stracil pan przytomnosc.
- Umre? - no masz ci los. Wrozka jestem?
- Nie teraz - grunt to pozytywne podejscie.
Pakujemy wszystko na nosze i idziemy do karetki. Na monitorze pol kardiologii. Ekstry pojedyncze i w seriach, z gory, z dolu, z aberracja i bez. Mjut.
Jedyne co bylo w walizce z lekow antyarytmicznych to lidokaina. 100 do zyly, sygnaly, defibrylator w gotowosci i jedziemy.

Jakies 25 minut pozniej, gdy dojezdzalismy do szpitala, lidokaina rozwinela w pelni swoje dzialanie i pacjentowi wszystko przeszlo. Wszysciusienko. Na monitorze zlamanego zaburzenia rytmu, piekne pik pik z zatoki. No i dobrze. Wchodzimy na IP, a internista z pretensjami. Ze jak nie umiem rozpoznac NZK to zebym przemyslal co ja tu robie, ze mu zdrowych pacjentow przywoze, po nocy budze, dupe zawracam-

---

Tym razem przewijamy 10 minut do przodu.

---

-nastepnie pacjent zostal przyjety na obserwacje na oddzial wewnetrzny. Wyszedl ze szpitala z rozpoznaniem zawalu 2 tygodnie pozniej.

Do dzisiaj nie wiem czy ten drugi raz to bylo migotanie komor czy odklejone elektrody. Za migotaniem przemawia nastepowa utrata przytomnosci. Za odklejonymi elektrodami fakt, ze sie obylo bez defibrylacji.

Badz czlowieku madry i pisz wiersze.

niedziela, 23 listopada 2008

Hu hu ha



No i nadeszly czasy mrozow i zawiei. Wiatry dopiero zapowiadaja, mrozy okrutne - conajmniej minus siedemset. Nikt z domu nie wychodzi, ulica samochodami zastawiona- jednym slowem: katastrofa.

W dodatku mozna zauwazyc slady sil odpowiedzialnych za uszczesliwianie dzieci i rujnowanie portfeli rodzicow.


Jako ze mlodsza chluba i duma popelnila, jak co roku, list do Swietego Mikolaja, poczulem sie dziwnie. Nie dlatego ze w tym wieku sie w Mikolaja raczej nie wierzy, ile prosba o lustrzanke D90 wyglada mi na probe oblupania sympatycznego staruszka ze skory. Z bolem serca postanowilem przeprowadzic rozmowe.
- Dziecko drogie, czy ty wiesz ze Mikolaja nie ma?
- Tato, nie denerwuj sie, wiem od dawna.
- Teraz to sie naprawde denerwuje. Czy ja wygladam jak wor bez dna???
Ustalilismy ze zamiast lustrzanki staniemy na jakims normalnym kompakcie. Dobre i to.

Starszy listy do Mikolaja wysyla emilem na moj email. Zalacza linek do interesujacej go zabawki - i zaznacza ze nie takie tylko podobne. Coby sie tatus inwencja tworcza mogl popisac. Kochane dziecko. Na koncu zamieszcza informacje zeby mu to wrzucic pod lozko w nocy, bo chociaz w Mikolaja nie wierzy to jednak bardzo mu go brakuje.

W oklicy coraz wiecej lampek, mikolajkow, 50%discount'ow i tylko Coca Cola.

Wesolych Szalenstw Mikolajowo Przedswiatecznych.

sobota, 22 listopada 2008

Komputer

Snujac rozwazania nad sensem swiata tego rzadko zastanawiamy sie jak nasz duch i intelekt jest zalezny od tego co sie w czaszce dzieje.

Powodem wyjazdu bylo "bo mu zimno i nie idzie sie dogadac".
Zaklalem ponuro i skonstatowalem ze moze wystarczy kocyk i krotka drzemka. Dyspozytor byl jednak nieublagany. Co robic.

...pedzimy przez polska dzicz, wertepy, chaszcze, blota...
Z tego co wiem JK nigdy na pogotowiu nie pracowal... A moze mam braki w edukacji??!?


Przyjezdzamy na miejsce. Wies gleboka, dechami zabita, lud prosty do kultury nie przyuczony chlebem i sola wita... Znaczy, witalby moze chlebem i sola gdyby to ksiadz z ostatnim namaszczeniem przyjechal. Jako ze poki co ostatniej posludze zapobiec trzeba, uslyszelismy gromkie
- Coscie k. sie tak p.ili??!?
Z chalupy dobiegl ryk.
- ZIMNOOOO!!!
-------
Przewijamy 5 minut
-------
- ...bo, Panie Doktorze, on tak od rana ze zimno i zimno, no nie idzie wyrobic.
-ZIMNOOO!!!
Hm. Ewidentnie w glowie sie kabelki na krotko spiely, pytanie tylko czy to stare czy nowe. Jak stare, da sie cos na spanko i dziadzia zostawi. Ale jak to cos nowego...
- Wczoraj tez zimno mu bylo?
- ZIMNOOO!!!
- Wczoraj nie. On tak slabuje odkad udaru dostal...
- ZIMNOOO!!!
- ...ale zimno mu nigdy nie bylo.
- A odgadac sie szlo?
- ZIMNOOO!!!
- Szlo. Powoli ale szlo. Karmic trza bylo, pieluchy zmieniac, ale tak to nie robil...
- ZIMNOOO!!!
- ...klopotu. A od rana tylko zimno i...
- ZIMNOOO!!!
- ...i zimno.
Zaraza. Trzeba dziadzia neurologom podrzucic. Moze cos nowego sie mu w mozgu zatkalo. A jak nie pomoga, to psychiatrzy moze zaradza. Bo od tego wrzasku to sie faktycznie w kosciach robi..
- ZIMNOOO!!!
Dzieki za podpowiedz.

Dziadzio zostal zaopatrzony, opatulony i wsadzony do karetki. W zamknietej przestrzeni Poloneza kombi jego wrzask przybieral postac fizyczna. Pod koniec jazdy przed oczami migotaly mi czerwone plamy, oddychalem gleboko i staralem sie nie myslec o ostrych narzedziach.

Klusem wbieglismy na Izbe Przyjec. Pielegniarki zaintrygowane czemu mrozimy biednego dziadka rzucily sie na pomoc. Korzystajac z zamiesznia podbilem skierowanie "Ictus susp" - Pan litosciwy jest, moze mi wybaczy - i dalismy noge.

Grzebie po kieszeniach trzesacymi sie rekoma za papierosami - skonczyly sie. Sanitariusz nie pali, kierowca sprawdza - pusta paczka. Idziemy do kiosku, wchodzimy do srodka.
- Dzien dobry.
- Dzien dobry - usmiechnal sie szeroko znajomy Pan Z Kiosku - Jak tam dzisiaj, panowie?
Popatrzylismy sie na siebie, na niego i jednym glosem ile sil w plucach ryknelismy:
- ZIMNOOO!!!

piątek, 21 listopada 2008

Nawilzony

Nieprzytomny. Chyba umiera.

Doszedlem do takiej wprawy w ubieraniu sie w nocy ze zespol najpierw sie zbiera a potem mnie budza - zeby doktor na reszte nie czekal. Wytresowali mnie w stopniu znakomitym. Po 30 sekundach od kopniecia w drzwi jestem w karetce w pelnym rynsztunku bojowym.

Sygnaly i poszly konie po betonie. Dojazd ponad 20 minut. Jezeli zyje to zyje- jezeli umarl - nic juz mu nie pomoze. Reanimacja po takim czasie od zatrzymania to profanacja zwlok. Cudow na tym swiecie - poza ustalonymi przez przedstwicielstwa ziemskie odpowiednich sil niebieskich - nie ma.

Nocne wyjazdy sa troche inne. Ruchu nie ma, io-io niepotrzebne, za oknem z boku swiat pojawia sie i znika w stroboskopowych blyskach niebieskiego swiatla.

Przyjezdzamy na miejsce, domek letniskowy oswietlony, ktos czeka na drodze, inny kierunek na pieterko wskazuje, jeszcze inny drzwi trzyma. Organizacja prawie wojskowa. Wpadamy klusem do pokoju, kilkanascie osob w srodku, stol na srodku zastawiony po brzegi dobrami wszelakimi. Za stolem lezy wielki, potezny wrecz facet rozgladajacy sie nieco nieprzytomnym wzrokiem. Trudno tak na pierwszy rzut oka orzec czy sruba, czy wlasnie wraca z zaswiatow.

A nad nim kleczy kobieta, trzyma w reku scierke do podlogi i mechanicznymi ruchami wycierajc mu twarz, powtarza w kolko mantre: "Tato, nie denrwuj sie, lez spokojnie, jestes nawilzony"

Wiem, ze sytuacja powazna, czlowiek umiera, lekarz powinien byc powazny, ale abstrakcja widoku powalila mnie na kolana. Zeby nie ryczec smiechem przy ludziach wywalilem cale towarzystwo z pomieszczenia, zabezpieczylismy pacjenta, tlen, monitor, nosze i zawiezli spokojnie na IP.

Faktycznie, nawilzony byl konkretnie. 1,7 promila

czwartek, 20 listopada 2008

Roznice

Nic to. Staje dzielnie przy tablicy. Zawsze staralem sie w takich przypadkach robic dobre wrazenie, nawet gdy na horyzoncie majaczyla katastrofa. Teraz tez majaczy.

Ad rem.

Wyjezdzamy z Polski i zabieramy ze soba przeswiadczenie o uniwersalnosci naszej kultury, wzorcow zachowan, kuchni i czego tam jeszcze. Nic bardziej blednego. Nasza kultura jest co prawda w jakis sposob wpisana w kulture Europy wiec trudno popelnic duze faux pas przemieszczajc sie w jej obrebie. Przynajmniej dopoki nie sciagamy butow idac w gosci. Ogolnie jednak nasze bezstresowe wpasowanie sie w kulture brytyjska nalezy przypisac ciezkiej zaprawie gospodarzy, ktora przeszli na przestrzeni dziejow. Czym bowiem moze ich zadziwic Polak w porownaniu z mieszkancami Indii, Jamajki czy Pakistanu.

Mozna by duzo pisac o wychowywaniu dzieci, kulturze osobistej, przywiazaniu do kominkow i braku kiszonych ogorkow. Roznic jest multum a zyjac tutaj dochodzimy do wniosku, rownie falszywego co pierwszy, ze praktycznie wszystko nas rozni. Bez wywazania otwartych drzwi drzwi chcialbym wskazac na dwa problemy ktore moga w jakis sposob okreslic zarowno samych gospodarzy jak i nasze wzajemne relacje.

Problem pierwszy to ich uprzejmosc. Jestemy wrecz oszolomieni otaczajcym nas usmiechem, wszechobecnym "How are you" i "Are you happy". To drugie jest szczegolnie zwalajace z nog, dopoki nie zrozumiemy ze to pytanie o nasz komfort a nie stan ducha. Do tego bardzo rzadko ktokolwiek podnosi glos. Calosc sklada sie w obraz kultury i szczesliwosci. Nic bardziej mylnego.

W czasie mojej pracy mialem okazje spotkac sie z mniejszoscia Romow polskich. Odbieramy ich jako gwaltownych, wulgarnych, czesto chamskich. I tu dochodzimy do teorii nr jeden.

Uwazam ze mamy podobny zakres reakcji co Brytyjczycy czy Romowie, jednak jestesmy ustawieni na nieco innej wysokosci skali emocjonalnej. Niezaleznie czy sa oni mili czy nie - odbieramy ich opacznie, poniewaz jestesmy wyskalowani inaczej. Rom nawet gdy jest mily, w naszych uszach brzmi napastliwie. Niemily Brytyjczyk wyglada jak uosobienie Matki Teresy.

Potrafia byc rubaszni, cyniczni a czesto niegrzeczni - ale to dla polskiego ucha jest bardzo trudne do wychwycenia. Brzydza sie rasizmem czy przemoca? Ha.

Probka brytyjskiego dowcipu.
W knajpie siedzi Pakistanczyk, Polak i Brytyjczyk.
Polak wypil piwo, podrzucil kufel, wyciagnal bron i rozwalil ja w drobny mak. Popatrzyl beznamietnie i powiedzial: "Jestesmy tak bogaci ze stac na nowe kufle zeby kazde piwo pic z innego". Na to Pakistanczyk podrzucil swoj kufel, wyciagnal AK47 i rozwaliwszy go na drobne czesci, rzekl: "Nas tez stac na nowe kufle i kazde piwo mozemy pic z inego". Na to wszystko Brytyjczyk dopil swoje piwo, wyciagnal pump-gan'a i zastrzeliwszy obu przedmowcow, stwierdzil: "Jest was tu tyle ze kazde piwo mozemy pic z innym".

I kolejny. Co ma wspolnego Cygan (ale ten dowcip krazy tez w wersji o Polakach) z paczka papierosow? Zawsze jest ich 10 w grupie, smierdza i nie wpuszcza sie ich do cywilizowanych pubow w Irlandii.


Druga ciekawostka to dialekt. Wydaje sie nam ze istnieje cos takiego jak jezyk angielski. Kolejny mit. Tak sie dziwnie zlozylo ze zawadzilem o regiony w ktorych problem nalecialosci regionalnych jest najbardziej widoczny. I do krwi ostatniej bede bronil tezy ze kazdy z tych obszarow posluguje sie jezykiem angielskopodobnym.

Stajac przy barze bylem swiadkiem rozmowy przedstawicielki plci pieknej z Polnocnej Irlandii i przedstawiciela rodzaju drugiego z Kanady. Dla mnie oboje byli zrozumiali. Natomiast co drugie zdanie ich rozmowy brzmialo "Could you repeat, please?" Ludzie, dla ktorych j.angielski jest jezykiem natywnym, mieli problem komunikacyjny.

Nie trzeba tu straszyc cockney'em czy geordie - wystarczy sprobowac porozumiec sie z osobnikiem rodzaju County Fermanagh czy Tyrone. W obu tych miejscach do prawidlowej wymowy konieczne sa zupelnie inne miesnie twarzy. A odleglosc pomiedzy nimi to tylko 30 mil. Dolozmy regionalny zestaw idiomow - mala czesc jest uniwersalna, ale wiekszosc ma umocowania lokalne - i dochodzimy do paskudnego wniosku. Nigdy nie nauczymy sie jezyka angielskiego na poziomie kolokwialnym.

Tak na marginesie. Nie moglem sobie przypomniec jak sie pisze nazwe dialektu z Tyneside, poprosilem wiec tubylca o spelling. Zamiast geordie - co jest okresleniem zarowno mieszkanca jak i dialektu - przespelowal ti dablju ej ti. Swir. Robia sobie jaja ze wszystkiego i wszystkich.

Do tego dochodzi duma z flagi i Krolowej, totalna niechec do dokumentow, niemieckie przestrzeganie przepisow drogowych, koszenie trawniczka co piatek, dzien sztucznych ogni upamietniajacy akt terroztyzmu, 90% promocje w supermarketach, samoloty tansze od kolei, ruch lewostronny, czeki jako srodki platnicze, pakistanskie taksowki, zakaz picia alkoholu do 21 roku zycia, szkolnictwo wywrocone do gory nogami, baked beans i tak dalej i tak dalej...

środa, 19 listopada 2008

Tajny agent

Wczoraj przyszedl nowy stomatolog. Dzien dobry - dzien dobry - doctor - doctor, takie tam merdania powitalne. No i oczywiscie po uslyszeniu mojego wrazego akcentu pytanie skad jestem. Zazwyczaj w takiej sytuacji staram sie nie odpowiadac wprost, pozwalajac pytajacemu zgadywac. I tu zagwozdka. Okolo polowa bierze mnie za Niemca (?), pozostali w wiekszosci za Czecha, a reszta odpowiedzi jest zupelnie nie z tej ziemi. Trafil sie jeden co twierdzil zem Holender. Moze ten niemiecki akcent jest wynikiem nalecialosci podhalanskich? Pojecia nie mam. Goral ze mnie zaden, ale akcent poludniowy posiadam, zaprzeczyc sie nie da.

Siedzimy sobie milo, pijemy herbatke, rozmowa rozwija sie leniwie. No i po chwili facet zszedl na temat jak to w latach siedemdziesiatych pracowal z Czechem co do ktorego ma podejrzenia ze byl agentem sluzb wiadomych. Tu lypnal na mnie podejrzliwie i zapytal co ja o tym sadze. Dobre pytanie. I co ja niby mam tlumaczyc? Jako ze pora dnia nie nastrajala do wysilku umyslowego, powiedzialem ze kazdy kto chce dostac paszport we wschodnich krajach musi zapisac sie do sluzb specjalnych, zostaje przeszkolony na agenta, dostaje bron i licencje 00. Przelknal herbatke ze slyszalnym chrupnieciem grdyki, wytrzeszczyl sie nieco i zapytal czy ja tez jestem agent. Jaaaa? Nieee...

Jestesmy dla nich odleglym, wschodnim krajem, gdzies na wschod od Francji ale napewno na zachod od Japonii. Troche tak jak dla nas Kazachstan czy Armenia. I wiedza o nas dokladnie tyle samo ile my wiemy o Kazachach. Czyli - przecietnie - nic.

Dziki kraj gdzies na wschodzie.