Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Abnegat.ltd present:. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Abnegat.ltd present:. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 3 lutego 2011

Czas Cyganów

Post zawiera czesciowy opis filmu.

Dawno o filmach nie było, ale jak się spojrzy na menu, troche ręce opadają. Miłość psowatych do krwiopijnych zaczyna pomału wyłazić bokiem, produkcje amerykańskie, starając się dostosować do przeciętnego odbiorcy niedługo przejdą na system prelekcyjny z piktogramami w roli głównej - a europejskiego kina nie uświadczy. Zaraza.

Jednak czasem, zupełnym przypadkiem, naciskając guziki pilota, można wpaść w nielichą pułapke - i, miast spać grzecznie, człowiek potem siedzi do drugiej w nocy, wslipiając się w telewizor. Ale było warto. Bo trafiliśmy na „Dom za vesanje”. Czyli, przetłumaczony zgodnie z konwencją „terefere”, „Czas Cyganów”.

Ciekaw jestem okrutnie, co na to przedstawiciele naszej mniejszości - toż okreslenie to zostało uznane za pejoratywne, obraźliwe i ogólnie be... Gdyby, na skutek protestów różnych, miało dojść do zmiany tytułu, to może wrócić do bezpośredniego „Powieszony Dom”?

Historia cygańskiego chłopca, Perhana, wychowywanego przez babkę - szamankę. Co to urok rzuci albo i odczyni. Perhan kocha sie nieprzytomnie w Azrze, jednak szans na zażonpójście raczej nie ma. Nie dość, że młody i bezrobotny, to dodatkowo nie jest uznawany za prawdziwego Cygana, jako że jego ojciec był żołnierzem Słoweńskim. Perhan jest chłopcem miłym, uczciwym i normalnym - na ile tylko można takim być, mieszkając w jednym domu z babką - szamanką, bratem autystyczno-alkoholiczno-hazardowo-artystycznym i ułomną siostrą.

Los wyciąga ku niemu rękę pod postacią poważnego Cygańskiego biznesmena, który za pomoc udzieloną przez babkę Perhana jego umierającemu synowi, obiecuje zawieźć siostrę Perhana, Danirę, na operację do Lubljany,a jego samego zabrać do pracy. Początkowo wszytko idzie jak powinno - ale wyjazd podszyty jest złośliwym chichotem losu. Rodzeństwo zostaje rozdzielone, siotra zostaje w szpitalu a Perhan jedzie do pracy we Włoszech.

Jak wiadomo, zadna praca nie hańbi. Perhan zajmuje się żebractwem, stręczycielstwem i złodziejstwem. Dość szybko pozbywa się oporów moralnych - w czym skutecznie pomaga mu Ahmed, jego pracodawca, terroryzujący całą grupę. W końcu nasz bohater zostanie jego prawą ręką, a jego podróż to the dark side of the force has been completed. Niestety, pracownicy się wykruszają, część ucieka, część zostaje deportowana, więc Perhan jedzie do Czarnogóry po nowych: ma zakupić kobietę w ciąży kilkoro dzieci i parę kalek. Czyli wykonać dokładnie to samo, co wcześniej zrobił Ahmed w jego wiosce.

Wbrew ustaleniom Perhan wraca w rodzinne strony, gdzie Ahmed buduje mu dom, gdzie czeka na niego jego ukochana - i tu zycie okazuje się nie być bajką. Domu ani śladu, siostra nie wróciła ze szpitala i nikt nie wie gdzie jest, a Azra jest w ciąży.

Film nie ma żadnego przesłania moralnego, nie podaje przepisu na życie, nie ocenia. Jest nieco magicznym opisem cygańskiego świata nędzy, brudu i brzydoty, miłości i beznadziei. I pomimo swojego bajkowego opisu jest prawdziwy do bólu.

Najcięższy z filmów Kusturicy, jaki oglądałem.

Jeszcze słowo o muzyce. Jego filmy bez Bregovica były by jak pomidorek bez bazylii. Da się zjeść, ale...

Gdy naga Azra, obserwowana z ukrycia przez Perhana, podczas rytualnego, cygańskiego tańca na cześć Świętego Grzegorza, w wodach rzeki tatuuje sobie skórę, a w tle narasta a capella spiewane Ederlezi - w ćwierćtonach, odbieranych przez europejskie ucho jak kontrolowany fałsz - kudły stają na rękach.

czwartek, 16 grudnia 2010

abnegat.ltd presents

Uwaga. Post zawiera częściowe opisy dwóch filmów: „Solista” i „Miasto Boga”

W zalewie szmelc-tandety, która przewija się przez ekrany kin i telewizorni, trafiły się ostatnio dwie ciekawe pozycje. Pierwsza z nich to „Solista” z Robertem Downey’em Juniorem i Jamie Foxx’em. Ten pierwszy zagra dziennikarza, poszukującego na gwałt tematu na swój artykuł. Ten drugi odworzy role schizofrenicznego wiolonczelisty, utalentowanego czarnoskórego muzyka, który w trakcie studiów choroba wyrzuciła na ulicę.

Historia jest dość ponura. Nathaniel Ayers od dzieciństwa wiedział, ze chce grać. Jego talent zbiegł sie z dwoma cechami, bez których nikt by o nim nie słyszał: zdolności do tytanicznej wręcz pracy i pożądaniu sławy. Niestety, w trakcie studiów Ayers zapada na schizofrenię. Prześladujące go głosy, zaburzenia afektu, wreszcie własna wybuchowość czynią go niezdolnym do życia zarówno w domu jak i na uczelni. Ląduje na ulicy.

Steve Lopez jest dziennikarzem. Poszukuje tematu - rozbija się po ulicach Los Angeles rozmawiając z cudakami wierzącymi w latający makaron czy zbawiający żółwie. Rzecz jasna, trafiają na siebie. I tu zacznie się historia ich - przyjaźni, z braku lepszego słowa. Lopez z dziennikarskiej hieny wyewoluje w zaangażowanego uczuciowo człowieka starającego się za wszelką cenę wyrwać Ayersa z jego chodnikowego piekła bezdomnych.

Można by wiele napisać - że świetne kreacje, że prawdziwa historia, że rewelacyjny Foxx w zasadzie przyćmił Downeya, że zwycięstwo humanizmu, że piękno muzyki, że Ayersa zostawiono samemu sobie, bez opieki medycznej - ale w tym filmie chodzi o coś zupełnie innego. O szcunek dla innych. Bo dopiero na koniec tej historii Lopez zrozumie, że jego próby pomocy Ayersowi to w rzeczywistości brutalna ingerencja w świat innego człowieka. Który według naszej oceny jest chory - ale na swój sposób jest szczęśliwy. I którego cała historia przytłacza, niszcząc poczucie bezpieczeństwa.

Jeżeli do tego dołoży się 3 symfonię Beethovena*, w zasadzie nie ma się czego czepić. Może niepotrzebnie Downey pod koniec filmu staje się uczuciowo roztrzęsiony - tak to do niego, jak i kreowanej przez niego roli, pasuje jak pięść do nosa. No, ale. Ogólnie ćwiartka Szarej Renety, bez skórki.

----------------

Drugi z filmów to „Cidade de Deus”. „Miasto Boga”. Opowieść o najbiedniejszej dzielnicy Rio de Janeiro. Narrację prowadzi Kapiszon, któremu jakoś nie po drodze robić karierę w swojej dzielnicy. Która to utożsamiana jest li tylko z bandytyzmem. Napady, wymuszenia i handel narkotykami to jedyna droga wybicia się z nędzy. Zobaczymy nastoletnich morderców, kilkuletnich rozbójników - to nie z powodu podobieństwa do Cypiska, tylko od napadania na ludzi z bronią palną w dłoni - i wszechobecną śmierć. Na którą tak na prawdę nikt już nie zwraca uwagi.

Osobiście nie znoszę filmów epatujących brutalnością. Reżyserów dzieł krwawych zamykał bym w domu bez klamek, z dożywotnim nakazem oglądania spłodzonego przez nich mentalnego gówna. Ale ten film jest inny. Jest - kompletnie pozbawiony uczuć. Obserwujemy egzekucję dzieci i dziecięcych egzekutorów, wszechobecną przemoc i gwałt, a w tym wszystkim ludzi, którzy - przywykli. Którzy otaczające ich piekło traktują jak swoje naturalne środowisko. Jak skazańcy, którzy nie potrafią żyć poza więzieniem. Z jakąś ponurą, przerażającą fascynacją śledzimy narrację Kapiszona, który opisując eskalację nienawiści i wszechobecnej zemsty zmierza do nieuchronnie tragicznego finału.

Film jest absolutnie, niewiarygodnie wręcz prawdziwy w swojej pozbawionej afektu brutalności. Bo tu nawet nienawiść trwa sekundy, od konfrontacji do naciśnięcia spustu. Polecam. Na skali jabłuszkowej jest to litrowa flaszka 70% Calvadosu.

------------
PS. Tak zupełnie bez związku - aJfon w inteligiencji swojej ustawił mi symfonie wedle numerków. Dzięki czemu po 3 Beethovena mam 3 Dvorzaka. I ze zdziwieniem odkryłem, że mi do siebie pasują. Jak by kto miał czas, polecam, właśnie w tej kolejności ;)

wtorek, 9 listopada 2010

Green zone

Matt Damon twardy jest. Miętkiemu by się za cholerę nie udało nakręcić Jasona Bourna. Co prawda Ludlum się w grobie przewracać musi wielokrotnie, widząc co z jego idee fix zrobiło Holy Woodoo, ale jednakowoż Bourne twardzielem był, niezależnie czy papierowym czy celuloidowym.

No i się chłopak przejął. Damon, nie Bourne. Choć być może chłop sam ma problemy z who is who?

Tym razem BACZNOŚĆ! Dzielny Żołnierz Amerykański Spocznij! jedzie do Iraku, coby światło demokracji nieść w ciemny lud, a przy okazji odebrać onym WMD czyli broń masowego rażenia. Co prawda BACZNOŚĆ! D-Ż-A Spocznij! nie przejmuje się tonami rakiet z ładunkami nuklearnymi zalegającymi Północną Amerykę - ale ma rację. Ta jest bowiem pod władzą demokracji, co oznacza Sprawiedliwość, Równość i Braterstwo. Oraz pewność, że nie zostanie niewłaściwie użyta. Co w przypadku Broni Masowego Rażenia oznacza użycie na nas.

Sen z powiek spędzają mu natomiast informacje o wągliku, co to na polskich krowach wywiad Saddama produkował w Klewkach. Jeździ więc po Bagdadzie od jednego miejsca do drugiego i zgodnie z informacjami dostarczonymi przez Najlepszą Agencję Wywiadowczą (bo demokratyczną) odnajduje a to pusty skład, a to starą fabrykę sedesów. Górnopłuków.

Ostatecznie przejrzy na oczy i po brawurowej akcji uda mu się odkryć prawdę i oświecić durny, demokratyczny lud. Który do tej pory naprawdę (!) myślał, że w Iraku walczą o demokrację i chronią świat przed wąglikiem.

Ciekawe, czemu nikogo z najdzielniejszych Żołnierzy na Świcie nie ma w Darfurze. Pewnikiem nie ma tam wąglika.

Jeżeli lubimy oglądać wypowiadane ad hoc butne rozkazy - z których i tak guzik można zrozumieć bo połowa to militarne skróty - szybkie akcje, tony elektroniki która czyni cuda, broń, pościgi, to film się spodoba. Ale logiki w nim za grosz. Ani w warstwie narracyjnej - ani w całej historii.

------------

PS. Fakt, że Ameryka jest - póki co - najpotężniejszym krajem na świecie, stanowi dla mnie bezpośredni dowód na istnienie obcych i ich ingerencję w ludzki ród.

poniedziałek, 25 października 2010

Idzie nowe

W zasadzie powinno być o filmie. Ale filmu nie widziałem. Za to przeczytałem książkę. A dokładnie trzy: trylogia Stiega Larssona, opisująca trudne dzieciństwo Lisbeth Salander i jej relacje z dziennikarzem Kalle Blumkwistem, co to podążał tam gdzie mu jego żyroskop sztywniał.

Muszę przyznać, żem na tą książkę czekał - dostawszy kiedyś pdf'a (thx G), nie mogłem dać sobie rady z maluśśśkimi literkami na ekranie. Szczęściem doczekałem wersji papierowej.

Tu się muszę przyznać, żem upośledzony. Nie potrafię mianowicie oderwać się od książki czy filmu. Wylazłem z kina raz jedyny, z "Utalentowanego Pana Ripley'a", ale to było prawdziwie oodles of noodles*.

I tak sobie myślę, że największym problemem powieściopisarza, tworzącego cegły siedmiuset stronicowe jest utrzymanie prawidłowego napięcia. Jeżeli piszemy o samotnym wojowniku, co to rozwiązuje wszystko własnymi rękami, nie wprowadzamy nagle budki telefonicznej i ostatniej dziesięciocentówki. A jeżeli nasz bohater jest dziennikarzem, który to dziennikarz jest praworządnym obywatel śledzącym zabójcę, nie każemy mu udawać, że nic się nie stało w akapicie następującym po oddaniu kliku strzałów w jego wyuzdany łeb.

Muszę przyznać, żem jest rozczarowany. Przede wszystkim powyższym - jeżeli ciągniemy tygrysa za ogon i doprowadziliśmy zwierzę do wkurwielizny ostatecznej, następną sceną jest ukatrupienie biednego czworonoga lub oddanie ducha. A nie podziwianie jego prężących się mięśni, czy rozmowa z przebywającą w sąsiedniej klatce lamą syberyjską.

Po drugie, scena, która kończy tom drugi, przypomina mi stary dowcip o zwolnionym z pracy dziennikarzu-powieściopisarzu, który pisał kryminał w odcinkach. Gdy dowiedział się, że ma napisać ostatni tekst i spadać, wsadził swojego bohatera do zaspawanego sejfu i zrzucił go z nisko lecącego samolotu wprost do Rowu Mariańskiego. Po tygodniu nieudolnych prób rozwiązania problemu, naczelny przywrócił go do pracy. Kolejny odcinek rozpoczynał się słowami: "Nadludzkim wysiłkiem woli major Smith wydostał się z sejfu i wypłynął na powierzchnię."

Kolejne wpadki nie są niestety tak wesołe. Kwiatki pt. "Jeżeli w tym kraju (Szwecji) można robić takie rzeczy, to nie jesteśmy lepsi od dyktatorskich krajów Afryki" wywołuje litościwy uśmiech; grupa hakerów - pięćdziesięciu! - z których kużden jeden jest światłym anarchistą i żadnemu w głowie nie postoi chęć szczera zawładnięcia światem - a przynajmniej zawartością najbliższego banku; konfrontowani złoczyńcy na widok dziennikarza, wyciągającego ich brudy w prywatnej, póki co, rozmowie, łamią się i szlochają. Bo cnota przeraża i poraża tak potwornie, że żaden nie łapie za widły.

Napiszmy to jeszcze raz: oficer kontrwywiadu - operacyjny, mający broń, która zabija i środki wszelkie by zniknąć ciało - płacze i szlocha po czym idzie na współpracę, by tylko ujść karze. To już nie jest żałosne. To jest po prostu nieprawdziwe.

Ale nie to jest najgorsze. By opisywać brudy - tortury kobiet, ukryte lochy z sadystycznym wyposażeniem, zabójstwa - trzeba je mieć w głowie. I o ile jeszcze zrozumiem, że człowiek szuka sposobu, by się ich pozbyć, o tyle za cholerę nie pojmuje sensu pisania książek inspiracyjno-instruktażowych.

Musiał chłop mieć ciężkie dzieciństwo.

Dobrze, żem miał w domu rum. Co prawda o piątej rano spadła mi nieco prędkość czytania, ale za to żem się nie zrzygał.

Wracam do Kubusia Puchatka.

------------
*Kupa kluch. A przy okazji nazwa sieci sprzedająca kluski.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Inception

Lem postawił kiedyś tezę: jeżeli kiedykolwiek zdecydujemy sie na wejście do rzeczywistości wirtualnej*, nieodróżnialnej od realnej, do końca życia nie będziemy pewni czy z niej wróciliśmy. I to jest problem absolutnie i całkowicie nierozwiązywalny. Zawsze pozostanie cień wątpliwości czy to co wokoło nas sie dzieje nie jest przypadkiem dalszym ciągiem fantasmagorii komputerowo wyprodukowanej.

Jeżeli kiedykolwiek będziemy w stanie wyprodukowac taką fikcję, stworzymy za jednym zamachem bandę frustratów przekonanych o mierności świata tego, popełniających morderstwa oraz samobójstwa na ulicach, oraz wzrost popytu na psychoanalityków. Nie wspominając o umierających z głodu ludzi podpiętych zbyt długo do VR. Bo jednakowoż, cokolwiek byśmy w VR nie zeżarli, oszukamy mózg, ale ciała juz raczej nie.

Inception bardzo ciekawie drenuje ten temat. Wprowadza relatywizację czasu poszczególnych poziomów fikcji wyśnionej - tu troche trąca to „Perfekcyjną Niedoskonałością” Dukaja - dzięki czemu sekundy w warstwie realnej rozciągaja się do setek i tysięcy w warstwach głębszych. Mamy światy w światach, zniekształconą fizykę, wpływ warstw górnych na dolne, dolnych na górne i grasujące wszem i wobec wytwory podświadomości.

Najbardziej podobał mi się pociąg tnący jak przecinak wzdłuż zakorkowanej samochodami ulicy.

Do tego aktorzy - poza Di Caprio mamy Levitta (musiałem sprawdzić skąd znam ta twarz, przyznaje się bez bicia - grał w... „Trzeciej Planecie od słońca...” Jakoś tak horrorowaty mi się wydawał), Marion Cotiliard (chyba zawsze mi się będzie kojarzyć z „Taxi” ale miała ostatnio bardzo ładną rolę w „Wrogu publicznym”), Tom Berenger (się chłopu postarzało, jednak życie nie sen), Michael Caine (ten jest niezniszczalny...), Cilian Murphy (bodajże szwarc charakter ze „Spidermana” ale nie kumam) i śliczniutką Ellen Page - tej nie przypominam sobie za cholerę.

Film broni sie ogólnie i szczegółowo. Jest śliczny zarówno w warstwie obrazu jak i spójny w narracji - do tego ostatnie salto-mortadele, choć przewidywalne do bólu, stawia bardzo ciekawe pytania rodem z Monty Pythona - ale niestetyż zaczynam mieć jedno „ale”. Mianowicie Di Caprio, który uwolnił sie z mozołem od postaci misia do przytulania z „Tytanica”, zaczyna mi popadać w stan przeciwstawny. Już w „Aviatorze” jakoś tak wiało od niego tragizmem wewnętrznym, podpartym skrętem kiszek, ale w Inception facet dostaje regularnego zatwardzenia.

Co widać po twarzy - człowiek ma takie - wytrzeszczone, to dobre słowo - wytrzeszczone oczy. I napięcie nieścieralne na twarzy.

Nazwijmy to facies bi-exoculus sufferis...

Poniekąd taką postać zbudowali mu scenarzyści, ale jednakowoż, jak już to kiedyś zauważył nasz wieszcz, poeta musi od czasu do czasu rozpiąć rozporek i wysikać się, by dalej móc cierpieć za miliony. A ten nic - chyba że do toalety latał w przerwach pomiędzy klipsami. Jeżeli DiCaprio nikt w łeb nie strzeli, bedziemy mieć kolejnego Nikosia Kejdża, tyle że w wersji nie patriotycznej a dramatycznej.

Ja to się muszę Janka Hoffandera zapytać o te wszystkie aktorki...

piątek, 9 lipca 2010

Rightous kill

Czyli „Zawodowcy”

Do Ala Pacino mam słabość. Ulubieniec dzieci i kobiet, śliczna chrypka, tumiwisizm totalny wsparty zlewizmem szczegółowym plus błysk w oku na widok pieknych osobniczek płci odmiennej - to wszystko każe go oglądać, nawet gdyby film okazał się zdobną chałą. De Niro z kolei łapie mnie swoim czerstwym podejściem do życia. Ma to samo co Nicholson czy Brando - jego osobowość dominuje odtwarzany charakter, w zasadzie oglądamy kolejne jego wcielenie.

Panowie spotkali się na planie, by opowiedzieć o pościgu pary podstarzałych policjantów za seryjnym mordercą. Morderca jest szczególny, mianowicie morduje złych ludzi. Sutenerów, gwałcicieli dilerów narkotyków i innych panów przestrzegających prawa inaczej. Film stawia tezę śmiało - i stanowczo - którą można skrócić do misiowych parówkowych skrytożerców. Którym mówimy nie.

Kuszące.

Jakieś pięćdziesiąt mil na północ ode mnie został wypuszczony z wiezienia osobnik płci meskiej w wieku średnim. Pan, w swoim głębokim przeświadczeniu, został wrobiony przez policjanta, który okazał sie być cichym absztyfikantem jedynej i prawdziwej miłości naszego bohatera. Więc zapałał gniewem szczerym i słusznym do bólu - dwa dni po wyjściu z pudła zastrzelił jak psa bieżącego chłopaka swojej dziewczyny oraz nią samą na dokładkę. Tyle że przy dziewczynie ręka mu drgnęła i jak się potem okazało, zastrzelił ja nieskutecznie. Być może jest w tym jakis głębszy motyw, którego nie czuję. Może on ją tak bardzo kocha że chce ją zastrzelić dwa razy? Bo tak w liście napisał. Że ja kocha. I ją zastrzelił. Zadziwiające są meandry życia uczuciowego homo monopenis duopedes. Następnie poczuł, ze mu tego wszystkiego mało i odstrzelił sobie dla sportu - oraz podreperowania własnego ego - Bogu ducha winnego policjanta, siedzącego w swoim radiowozie na ulicy. I zapowiedział że będzie strzelał aż do skutku, czyli do wybicia całego stanu policyjnego. O tym że chłopak dziewczyny był trenerem karate i z policją nie miał nic wspólnego, dowiedział się z mediów. Był wstrząśnięty. Ponoc tak wynika z jego siedemnastostronicowego listu wyjaśniającego jego postępowanie.

-----------

Zastanawiam się nad odpowiedzialnością twórców za kreacje postaw patologicznych. Tu nie tylko chodzi o rightous kill.

Ten temat zresztą podlega Percepcyjnej Transformacji Kalego - bo o ile MY mamy prawo zatłuc jak burą sukę nieprawych świata tego, o tyle inni już nie. Szczególnie gdybyśmy to my mieli byc tą burą suką.

Chodzi również o pokazywanie przemocy, przestępstw seksualnych, postaw get rich or die trying i innych odzwierzęcych przymiotów naszej humanitarnej i pokojowej natury. Mam upatrzonych kilka takich produkcji, za które producenta wysłał bym do natychmiastowej likwidacji razem z całym zespołem.

Muszę przyznać że odkąd obejrzałem Nikosia „ale-jestem-zajebisty-aktor-no-bo-bardziej-zajebistego-to-już-nie-ma-wcale” Kejdża w 8mm, przestałem go trawić. Regularnie - rzygać mi sie chce na jego widok. I pomału - pomaluśku - zaczyna mnie odrzucać od Pacino. Najpier gniot pt. 88 minut (tak na marginesie - może nie należy chodzić do kina na filmy które maja „osiem” w tytule, czy co?), a teraz to gówno.

Niestety, nie ma takiego jabłka, które by mi pasowało do oceny.

Psia sraczka po obierkach.

wtorek, 29 czerwca 2010

Duchy Goi

Im dłużej zyje, tym mniej złudzeń mam. Jako rasa jesteśmy beznadziejni. Co prawda ktoś tam próbuje nas ucywilizować, te wszystkie technologie informatyczne, które wręcz eksplodowały w drugiej połowie XX wieku nie wzięły się znikąd - ale mam dziwne wrażenie, że to jest nasza ostatnia szansa. I że następnym krokiem naszych nadzorców będzie naciśnięcie guzika delete.

Postrzegać się chcemy jako natchnione, eteryczne twory, którym to szlachetność z oczu patrzy, a wrażliwością i empatią promieniują na świat cały. Jednak tu pewien problem zgrzyta. Mianowicie człowiek chce szczęśliwym być. Dążenie do szczęśliwości jest wpisane w nasze jestestwo - a przy okazji i w Konstytucję Najwaspanialszego Kraju Na Świecie; co prawda nie znam jakby wszystkich, ale jak dla mnie to najwspanialszy jest - i każda jednostka do tegoż szcześcia dąży uparcie. Czyli za wszelka cene chce zapokoić swoje cztery podstawowe ośrodki dobrego samopoczucia. Głodu, pragnienia, seksu i snu. Osobnik który sie nażarł, napił, za...spokoił pożądanie i przespał - osiągnął stan Homo Ineptus Felicitas i w zasadzie nie ma żadnego napędu żeby świecić eterycznie czy co tam innego wyprawiać z empatia własną.

Gdyby ktoś chciał polemizować, uprzejmie donoszę że treszczenie konstrukcji sam widzę - toż jeszcze do pełni szczęścia potrzeba nam by Kowalskiego szlag jasny trafił, razem z tą jego cholerną willą, żoną, psem i samochodem.

-----------

Jako że nic ciekawego w Tesco na półce po piątce nie było, sprawdziliśmy tubylczą telewizję. Duchy Goi. Forman. Hm. Może się zmusić? Co prawda zaczyna się o 23, ale za to Natalie Portman, Javier Bardem (ten od Barcelony i Miłości w czasach cholery) oraz Stellan Skarsgard (Bootstrap Turner) kusili okrutnie.

Historia zaczyna sie niewinnie, Ines (Natalia) pozuje Goi (Skarsgard), brat Lorenzo (Barden) szkoli prawdziwych katolików jak wypatrzeć Żyda w tłumie - i wszyscy sa zadowoleni. Pech Ines polega na jej niecheci do wieprzowiny. Zostaje zadenuncjowana i staje przed Świętym Officium. Tam rzecz jasna określa sie jako prawdziwa katoliczka, braciszkowie jednak chcą to sprawdzić i zadaja jej kilka krzyżowych pytań. Znaczy - ona wisi pod sufitem z powyłamywanymi ręcyma i wyje z bólu, a oni dają jej do podpisania dokument potwierdzjący jej kryptożydowość.

Jest w tym jakiś diaboliczny chichot losu.

Portman jak zawsze perfekcyjna, swoja postacią przykuwa wzrok. Tak w rzeczy samej postaciami dwoma - bo zagra również Alicję, córkę Ines. Skarskgard w roli Goi jest - przekonywujący. Jest w nim pasja, tłumione lęki, empatia. Ale postać Bardem’a, brat Lorenzo, zwala z nóg. Uśmiechnięty socjopata, kat o gołębim sercu. A w rzeczy samej zwykła owłosiona małpa - bo łatwo glosić ideały za które maja ginać inni, gorzej, gdy ktos przy stole nas sprawdzi. Głupio sie wygląda z pustą ręką, w której najwyższą kartą jest żołędny dupek.

Szara reneta.

sobota, 5 czerwca 2010

33 sceny z życia



Rozbiegówka powyżej jest najlepszym dowodem że specjalistów od marketingu trzeba wsadzić w rakietę i wysłać w kosmos. A przed wysłaniem strzelić czymś twardym w czerep.

Film jest - przedziwny. Studium rodziny artystów dotkniętej śmiertelnym procesem jednego z jej członków. Znaczy, każdy z jej członków jest dotknięty tymże - zgodnie z definicją życia które to jest chorobą śmiertelną, przenoszoną drogą płciową - ale nagle okazuje się, że fakt posiadania procesu nowotworowego burzy nasz światopogląd oparty na przedziwnym przeświadczeniu, że jesteśmy nieśmiertelni, a za zejście z tego świata odpowiadają lekarze.

Ona jest artysta - fotografikiem. On - kompozytorem. Ich uczucie jest głębokie, oparte na obopólnym zrozumieniu i miłości. I nagle w ich życie wkracza śmierć. Ot, tak. Matka zaczyna - boleśnie, pomału - umierać. Nagle w rodzinie, która do tej pory była skałą i opoka, pojawiają się rysy. Dekompensacja stresu jest w swojej grotesce przerażająca. Ból członków rodziny zaczyna się przejawiać w przedziwnych konstelacjach. Bo - wszyscy jesteśmy śmiertelni. Bo przecież każdy w końcu umrze. Ale do kurwy nędzy - dlaczego akurat my - teraz - w ten sposób. Łatwo jest zaaprobować śmiertelność rasy ludzkiej - ale zupełnie czym innym jest zaaprobowanie śmierci własnej matki.

Każdy chce iść do nieba - ale nikt nie chce umierać.

Doskonały film. Pokazujący degenerację, ale również siłę i restaurację ludzkiej osobowości w obliczu śmierci bliskich. Wszytko bez jakichkolwiek fajerwerków uczuciowych, sentymentalizmu, czy zadęcia edukacyjnego.

Ciekawostką jest wystąpienie dwojga aktorów, którzy w filmie nie używali języka polskiego. To Julia Jentsch i Peter Gantzler. Zostali zdubingowani dla potrzeb polskiej produkcji. Co do Julii, coś mi od początku nie grało - ale Petera wypatrzyłem dopiero od koniec.

Może się spodobać - może się nie spodobać. Ale chyba nikt nie przejdzie koło niego obojętnie.

100 ml 70% calvadosu.

niedziela, 23 maja 2010

My blueberry nights

.



Przedziwny film. Który można opowiedzieć na kilka różnych sposobów. Film o miłości - o tym czym jest i czym nie jest. O tym że, by wrócić - trzeba wyjechać. O tym że nie na wszystko jest czas w życiu.

Norah Jones, Natalie Portman, Rachel Weisz - dla męskiego oka poezja. By panie nie poczuły się zaniedbane, Jude Law zagrał głównego heartbreakera - w stosunku do postaci Watsona wygląda tu 10 lat młodziej i 20 razy przystojniej...

Warto zobaczyć - choć tak naprawdę nie wiadomo o czym jest. Najlepiej na świecie nakręcony film bez akcji, bez myśli przewodniej nawet. Ale pozostaje po nim kilka kilka ciekawych pytań i kilka obrazów, które potem obijają się o czaszkę.

Pink Lady

poniedziałek, 10 maja 2010

9 songs

Słowem wstępu - film i notka jest tylko dla ludzi którzy obchodzili już swoje 18 urodziny...

Film - przedziwny.
Historia miłości dwojga ludzi, ich rocznego związku, opowiedziana 9 scenami seksu, przeplecionymi 9 kawałkami rockowymi. I w zasadzie nic więcej opowiedzieć się nie da. Pokazane piękno zbliżeń dwojga ludzi, bez szacunku dla jakiegokolwiek tabu, ale też i bez wulgarności. Choć tu jednostki pruderyjne mogą mieć odmienne zdanie.
Zdecydowanie - na późny wieczór z partnerem...

niedziela, 9 maja 2010

Kite runner

Zawsze się boję takich filmów. Po pierwsze, nie lubię czegoś, co chwalą krytycy. Zazwyczaj mój prostacki gust ma zupełnie nie po drodze z wyrafinowanymi smakami koneserów. Secundo, nie lubię filmów, które kręci się pod publikę w Europie. Co to żre chipsy, pije coca-cole i użala się nad losem biednego społeczeństwa jęczącego pod jarzmem. Jest w tym jakaś perwersyjna hipokryzja, tym wredniejsza, że sam jestem po stronie hipokrytów. Reżyser nakręcił, nagrodę dostał, aktorzy zagrali siercoszypatielno i gażę wzięli, oblewając szampanem z kawiorem swój sukces, publika się przejęła i nagrodziła brawami - choć tak na prawdę nie wiadomo co. Tragedie prawdziwą, co stanowi tło dla opowieści, czy sama historię na ekranie pokazaną.

Film przedstawia relacje nam obcą. Jest to historia przyjaźni dwóch chłopców z których jeden jest synem bardzo bogatego człowieka, a drugi synem jego sługi. Jako że socjalistyczny pomiot wymiótł rasę panów z obszaru pomiędzy Odra a Bugiem, już chyba mało kto może doświadczać tego typu zdrowych stosunków międzyludzkich.

Film jest historia kurewstwa. Takiego prawdziwego, zdrowego, rzetelnego, które wyłazi spod naszej cywilizowanej skóry przy najmniejszej sposobności, jak gówno wypływające na powierzchnię Morskiego Oka. I to zarówno w warstwie narracyjnej, pierwszoosobowej, jak i w tle. Jedno świństwo goni drugie, skurwysyństwa bija się o lepsze, a my w tym wszystkim żremy chipsy i współczujemy ile wlezie.

Nie opowiem treści. Film jest warty zobaczenia z przyczyn podanych powyżej. Jakoś tak - bezlitośnie, choć bez epatowania okrucieństwem - obdziera nas z jakiekolwiek złudzenia co do tego jaką rasą jesteśmy. W zasadzie, gdyby hieny mogły mówić, obelga "Ty człowieku" była by niewybaczalna. Jest tam jeden moment, który piękny - jedyny - autoironicznie prawdziwy - odbiera mowę. Spójrzmy.

Do domu dziecka - a w zasadzie jakowejś jego parodii ponurej - przyjeżdża emigrant z USA, coby swego bratanka odnaleźć żeby ku szczęśliwości w kraju wolnym wywieźć. I próbuje wydobyć informację z kierownika owego przybytku, który w końcu przyznaje się, że od czasu do czasu jeden z wysoko postawionych urzędników przyjeżdża do niego, by kupić sobie nową zabawkę do gwałcenia. Tu nasz bohater wrze gniewem słusznym a prawdziwym i wyrzuca owemu kierownikowi że gnidą jest i wypierdkiem ludzkości. Clue programu następuje w jego odpowiedzi.
- Jeżeli mu nie sprzedam - weźmie na siłę dziesięciu. Jeżeli mu nie sprzedam - nie wyżywię pozostałych. Nie mam już nic swojego. Też mam rodzinę za granica i mógłbym wyjechać. Ale jestem tu dla tych dzieci. Spójrz na nich. Głodni, bez nadziei, bez przyszłości. Myślisz że jak uratujesz swojego bratanka, będziesz jakimś hero? A reszta - co?

Ludzkie współczucie jest najśmieszniejszym z uczuć.

---------------
PS. Wyjątkowo dzisiaj bez trailera. Jakiś debil nic nie zrozumiał.

niedziela, 18 kwietnia 2010

M.A.S.H



Historię chyba znają wszyscy. Amerykański szpital wojskowy w Korei. Sokole Oko oraz jego dwóch kolegów po fachu, chirurdzy, rozpoczynają swoją służbę. Historie z sali operacyjnej są przeplatane historiami szaleństw którym po pracy oddaje się cały personel.

Dość ciekawe studium postaw psychopatologicznych lekarzy. Mieszanka zaangażowania w pracę, nieustającego stresu, wiary we własne możliwości i płynące stąd poczucie niejakiej bezkarności, próba ochrony przed wypaleniem zawodowym. Interesujące. Jednak jako komedia się nie sprawdza. Chyba odzwyczaiłem się od od tego typu narracji.

Mimo wszystko, z podanych wyżej przyczyn, polecam.

Tak na marginesie: serial był chyba bardziej komediowy. Choć już bez Donalda Sutherlanda w roli Sokolego Oka...

środa, 7 kwietnia 2010

I po Świętach

Kultywowanie życia rodzinnego w czasach internetu podłączonego literalnie do wszystkiego jest trudne. Wszystkie te iPody, X-boxy, Freesaty i PeCety bez większego wysiłku wygrywają z układaniem puzzli czy malowaniem jajek. Kurzych.

Ostatnim hitem jest program na iPoda, który to ma nam umilić czas przebywania w Świątyni Dumania. Czy jak tam inaczej nazwać sracz. Mianowicie po odpaleniu programiku wchodzimy na czat, gdzie tysiące podobnych nam nieszczęśników wymienia się poglądami w trakcie defekacji.

Ta cywilizacja musi upaść.


Jednak w Święta należy podjąć Wysiłek. Który odpłacił nam za poniesiony Trud - zasiedliśmy w końcu przed telewizornią coby wspólnie ponapawać się 10 muzą.

Na pierwszy ogień poszedł "The Prestige".



Doskonałe role Hugh Jackman'a i Christiana Bale (jakoś tak nieprzeciętnie go lubię od czasu Equilibrium), którzy, opętani obsesją udowodnienia który z nich jest lepszym magikiem, posuwają swoją wojnę o jeden most za daleko. Jeżeli do tego doda się Scarlett Johanson - która na mnie działa subpercepcyjnie, bo sam nie wiem czemu, a podoba mi się okrutnie - oraz Michael'a Caine'a, wyjdzie nam mieszanka doskonała. Dodatkowym smaczkiem jest rola Davida Bowie jako profesora Tesla. Panowie magicy będą coraz bardziej dożarci w swojej walce o prymat, piękna Scarlett kusić będzie wdziękami swemi, a my z niepokojem odkrywać zaczniemy coraz bardziej zakręcona historię.

Podbudowani miłymi wrażeniami, po obowiązkowej trzydziestominutowej przerwie, zasiedliśmy do "New moon" czyli drugiej części tasiemca o pijawkach.



Musze przyznać że czegoś takiego w życiu nie widziałem. Produkcja pobiła Harrego Pottera głębokością wielowymiarowej analizy charakterów głównych bohaterów, "Trędowatą" realistycznym podejściem do życia a "Skarb Narodów" z Kejdżem jest tandetą w porównaniu z wartościami demokracji zaprezentowanej w jednej z ostatnich scen filmu.
W skrócie można by streścić rzecz następująco: wampir ma wyrzuty bo panienka chce być nieśmiertelna - a on wie co to za ból. Ostatecznie w przeszłości jego też ktoś tam użarł. Miotany miłością i konfliktem serologicznym, nie wiedząc co z nieszczęśnica począć - czy ją zeżreć czy raczej spłodzić małe pijawki - idzie w dal sina. Żeby było romantycznie, zamieszkuje w pokoju z widokiem na pomnik Cristo Redentor, któren to, jak ogólnie wiadomo, króluje nad Rio de Janeiro. Muszę przyznać że słyszałem o zapotrzebowaniu na trumny, olejki do opalania z PDF 100 i filtry tłumiące skutecznie wszelkie zapachy - ze szczególnym uwzględnieniem baraniny z czosneczkiem - ale żeby wampiry miały jakoweś inklinacje w kierunku Chrześcijanizmu... Odebrało mi mowę. Porzucona panienka, będąc na ciężkim głodzie endorfinowym, zaczyna mieszać we łbie biednemu mięśniakowi z rezerwatu, który - zupełnie nieprawdopodobne - jest wilkołakiem. Najwyraźniej nasza milusińska musiała mieć coś z pudla, bo uczucie wybucha nam tu gwałtownie choć wyraźnie jednostronnie. Znak to widomy że krwiopijca jaja sobie jeno robił i do nieszczęsnej przekąski powróci. Panienka, jak to każda istota ludzka mająca ciężki niedobór środków uzależniających, zamienia sobie uzależnienie endorfinowe na adrenalinowe. Jeździ motorem, rozwalając sobie pusty łeb i skacze z klifów coby swe ciało młode a dziewicze nieco ochłodzić. W końcu dochodzimy do grande finale który jest tak głupi, że nawet mój czternastoletni młodzian nie zdzierżył i poszedł robić kanapki. Zaczyna mi się podobać jego gust. Ostatecznie krwiopijca (to po śmierci w Harrym Potterze tak mu się porobiło?) wraca a psowaty dostaje kosza i ze skowytem uchodzi w dal sina. Czego nie rozumiem, tego skowytu, bo ostatecznie zawsze ma możliwość przygruchania sobie jakiejś miłej jamniczki i doczekania miotu które będzie przynajmniej miało w czaszce coś ponad sznurek do przytrzymywania uszu.
Gdyby ktoś tego nie widział, to mu serdecznie gratuluję i zachęcam do pozostania w tym stanie. Unikać jak ostatniej zarazy.

Jako że młodzież polazła sobie w cholerę, zdruzgotana filozoficzną głębią produkcji z Hoolyy-Woodoo, po krótkiej naradzie odpaliliśmy stare kino z Catherine Deneuve. "Belle de jour" czyli "Piękność dnia".
W skrócie jest to historia całkowicie chybionego małżeństwa. Panienka wydaje się za chłopa chyba dla pieniędzy, bo sypiać z nim nie może. Trzęsie ją obrzydzenie i ogólna niemoc. Z tej niemocy - a po części z nudów - targana pożądaniem mrocznym, miast powiedzieć chłopu że do seksu potrzebuje bata i przyjemnego w dotyku lateksu, lezie do burdelu gdzie odnajduje swoje prawdziwe ja. Co doprowadzi do seksu z facetem ze złotymi zębami i sparaliżowania jej męża po strzelaninie ze wspomnianym złotozębym. Fine.

Do tej pory mam opad szczęki.

Nie mam bladego pojęcia dlaczego film ten wzbudza u krytyków oraz widzów zachwyt szczery. Jest płaski jak naleśnik i nudny jak flaki z olejem. Wszelkie pienia nad Bunelem, któren to niby odkrywać ma mroczne tajemnice ludzkiej duszy, są dla mnie pianiem kastratów - jak ktoś nie wie co ludziom po łbie chodzi i co potrafi im się z seksem skojarzyć, niech sięgnie po Markiza de Sade. "Justyna, czyli historia cnoty uciśnionej" na ten przykład. Facet w XVIII wieku opisywał sodomię z gomorią, a tu nagle Catherine pokazała nagie pośladki i wielkie halo. Bo niby ta jej mroczna natura to wizja jak ją stangreci chędożą w parku, po wcześniejszym solidnym wybatożeniu. Mamusiu... Do tego ten nieszczęsny kochanek ze złotymi zębami i dziurawą skarpetką. Też mi metafora.



Jedyne pytanie które w zasadzie mi się kołacze po głowie po oglądnięciu tej ramotki to czemu reżyser postrzelił i sparaliżował Bogu ducha winnego chirurga. Kryptoanestezjolog?

---------
PS. Dziękuję za wszystkie życzenia :)

niedziela, 28 marca 2010

Przerwane objęcia



Almodovar jest dziwny. Dziwność mianowicie polega na opisywaniu historii. Nie ma tu patetycznego rozpoczęcia - rozwinięcia - zakończenia rodem z Hoolywoodoo, nie ma prawd objawionych czy morałów o stylu życia związanego z Coca Cola i gumą do zucia, wspartych nadętą gębą Nikosia Kejdża. Widać wyraźnie że facet w Europie tworzy.

Film opowiada historię miłości - prawdziwej, wielkiej, jedynej. Historię cudu metabolicznego mózgu - gdzie widok drugiej osoby nagle uwalnia w nas kilogramy endorfin, zwalając nas z nóg. Świat się chwieje, w głowie mamy popcorn a w brzuchu motyle. Opisał to bardzo ładnie Mario Puzzo, bodajże w I części "Ojca Chrzestnego": uderzenie pioruna. Niech i tak będzie.

Rolę kochanki gra Penelopa Cruz, ulubiona, jak sam przyznał, aktorka Almodovara. Przyznam się że ma facet gust. Dla obowiązku odnotujmy że jej partnerem jest Lluis Homar. On jest reżyserem, ona kochanką multimilionera, której zamarzyło się zagrać w filmie. Po pierwszym spotkaniu nie maja wątpliwości, są dla siebie stworzeni. Jej kochanek stary sfinansuje jej film. Kochanek nowy da szczęście. Jak łatwo przewidzieć, tarcia i konflikty doprowadzą do la grande finale, którego nie opowiem.

Żeby było śmieszniej, filmem który w filmie Almodovara kręci reżyser-kochanek jest - film Almodovara... Motywy są wyjęte z "Kobiet na skraju załamania nerwowego". Musze przyznać że na trop naprowadziło mnie gazpacho zaprawione tabletkami nasennymi. Ot, jeden ze smaczków filmu.

Więcej nie napiszę - bo się niestety akcja wyda, a szkoda psuć misterną konstrukcję. Lepiej ją zobaczyć.

Zdecydowanie polecam.
Szarlotka z lodami waniliowymi.

poniedziałek, 22 marca 2010

Artificial Intelligence



Spielberg popełnił ten film w 2001, w roli głównej obsadzając Halley Joel Osment'a (ten od "I see dead people" z filmu "The sixth sense"). Dość ciekawa opowieść o pierwszym robocie, którego zaprogramowano tak by posiadał uczucia. Warstwa narracyjna jest dość konwencjonalna. Para, której dziecko zostało zamrożone by doczekać czasów w których jego choroba będzie uleczalna, dostaje robota, który ma być surogatem obiektu rodzicielskich uczuć. Piekielny cyrograf jest prosty - matka ma sama się zdecydować czy zainicjować program symulujący uczucia, jednak gdy to nastąpi, jedynym sposobem wyłączenia go jest destrukcja robota. Zobaczymy nieludzkie uczucia i ludzi bez uczuć. Wymieszane dość tendencyjnie i przewidywalnie. Ostatecznie to właśnie robot wyjdzie z emocjonalnego magla bez skazy.

Akcji nie opowiem, jeżeli ktoś jest ciekaw, polecam FilmWeb .

Najciekawsze rzeczy jednakowoż dzieją się w warstwie - nazwijmy to - pozanarracyjnej. Film mianowicie stawia dość paskudne pytania o naszą odpowiedzialność za granie uczuciami innych. Co tak naprawdę wolno - a co nie. Gdzie kończy się zabawa, a zaczyna zwykłe, humanitarne okrucieństwo.

Polecam.

Pełna Pink Lady.

niedziela, 7 marca 2010

Najszybszy Indianin



Jako że znajomy tubylec w ramach wymiany podrzucił mi "The World's Fastest Indian", nie mając nic lepszego do roboty wieczorem zasiedliśmy do telewizora. Opowieść w zasadzie dość wiernie rekonstruuje podróż Burt'a Munro z Nowej Zelandii do USA w celu pobicia rekordu szybkości na swoim, przerobionym do granic możliwości, motorze 1920 Indian Scout.

W zasadzie historia jak każda, która opowiada o pasji, marzeniu, drodze i osiągnięciu celu. Tyle że współczesne filmy przyzwyczaiły nas do oglądania - a może wręcz ją wykreowały - postaci bohatera-twardziela, co to za każdy złamany ząb wybija cztery a zasadę "Shoot first, ask question later" wyssał z mlekiem matki. Burt Munro - w tej roli rewelacyjny (oklaski!) Anthony Hopkins - pokonuje wszystkie przeciwności losu z usmiechem na ustach i tym wewnętrznym przekonaniem że skoro on nie widzi problemu - to znaczy że go nie ma.

Film jest pewnym uproszczeniem. W rzeczywistości Burt Munroe jeżdził do Boneville w Utah kilkukrotnie, nigdy nie ustanowił oficjalnego rekordu powyżej 200 mil na godzinę, choć ma taka prędkośc zmierzoną w nieklasyfikowanym przejeździe - i nigdy nie sikał pod swoje cytrynowe drzewko - ale to są szczegóły technicze które w żaden sposób nie wpływaja na wymowę filmu.

Miła, ciepła opowieść o człowieku który parł do celu, nie zważając na przeciwności losu.

I go osiagnał.

Pełna antonówka.

Dla ciekawych:
Burt Munro w Wikipedii
The World's Fastest Indian
Burt Munro w Motorcycle Hall Of Fame


piątek, 19 lutego 2010

Wrogowie publiczni

Deep jest zjawiskiem wyjątkowym. Co prawda ostatnio mam wrażenie że mu Jack Sparrow wyłazi niechcąco zza ramienia w trakcie odtwarzania innych ról, ale tu prawdopodobnie problem siedzi w mojej głowie - bo Piratów puszczam sobie odstresowywawczo i nasennie. A czasem zupełnie bez powodu.

Na ten film ostrzylismy sobie zęby od dłuższego czasu. Stało toto na półce za 13 funtów i wnerwiało ludzi. Jako że DVD purchase policy jest ściśle określone dopiero teraz kupiliśmy „Wrogów publicznych”. A w zasadzie AS Ptyś wypatrzył go na półce z salami i discountami.

Produkcji o postaciach zajmujących sie trzecim obiegiem pieniadza było wiele. Lepsze i gorsze. Charakterystycznym rysem wszystkich tych filmów była mniej lub bardziej skrywana gloryfikacja bandytów. Rzecz jasna że rabowali i mordowali, ale po pierwsze, ci co gineli to jacys tam mało ważni gliniarze byli, po drugie bandyci mieli motyw szlachetny bo ich matka była ciężko chora albo kasa z rabunku szła na dom dziecka aż wreszcie każdy z nich kochał miłościa jedyną w swoim rodzaju swoją ukochana która to cierpiała niewymownie i dogłebnie z powodu ukatrupienia obiektu westchnień.

Jeżeli mam być szczery to ja dokładnie tego oczekuje od wymiaru sprawiedliwości - że ukatrupi każde bandyckie ścierwo zanim toto ukatrupi mnie. W związku z powyższym filmy wielbiące bandziorów uważam za zwykłe kurewstwo a reżyserów za kolaborantów.

I tu dochodzimy do sedna „Wrogów publicznych”: Dillinger jest mroczny i janosikowato szalony, używa przemocy i morduje ludzi, jest szczodry dla biednych, wierny w przyjaźni, brawurowy w działaniach i w dodatku kocha całym sercem swego Black Bird’a, czyli Marion Cotillard (to ta śliczna córeczka generała z Taxi...) ale... Sceny w filmie sa kliniczne. Żaden bias emocjonalny nie wpływa na naszą ocenę postępowania Dillingera. Bez jakichkolwiek złudzeń czy przekłamań jest on pokazany jako bezwzględny bandyta mordujący ludzi w trakcie zarabiania pieniędzy na życie.

Jeszcze słówko o obsadzie. Dillingera ściga agent FBI, Purvis, grany przez Christian’a Bale. Widzielismy go w ostatniej części Terminatora (John Connor) czy 3:10 do Yumy. Ale najbardziej zapadł mi w pamięć w Equilibrium jako Preston, pozbawiony chemicznie uczuć mnich-policjant-egzekutor. Stephen Lang gra jednego z policjantów-łowców wezwany do pomocy przez Purvisa - ten sam który w Avatarze zagrał pułkownika Quaritch’a. Nieco jednowymiarowy, trudno go sobie wyobrazić w komedii romantycznej - ale rolę twardzieli powinien dostawać przez aklamację. Plus kilka mniej „używanych” choć znanych twarzy.

Równa połówka makintosza.
Alkohol nie jest konieczny.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Beethoven



Jakoś tak się utarło że dobry film biograficzny ma się zacząć w momencie śmierci. Historia Beethovena, głuchego kompozytora, jednego z nieśmiertelnych rozpoczyna się w momencie odczytania jego enigmatycznego testamentu.

"Wszystko co miałem przekazuję swojej wiecznej miłości."

I tu następuje maluśki zgrzycik - bo jak wytypować tę jedyną gdy kandydatek krocie? Zadania podejmuje się Anton Schindler, jego przyjaciel i wieloletni sekretarz a także pierwszy biograf. Odpowiedzialny ponoć za całą masę przekłamań - ale to już jest chyba wpisane na stałe w pojecie historii.

Największą niespodzianką jest rola Gary Oldman'a. Jakoś do tej pory bardziej mi pasował do psychola z "Leona" czy ultrapsychola z "5 Elementu". Zagrał - rewelacyjnie. Odtworzył postać stopniowo tracącego słuch kompozytora z pasją i takim rzekłbym- drapieżnym wręcz zaangażowaniem. Film jest nieco mroczniejszy niż Mozart Formana, ale też Ludwik jakoby dymił w życiu nieco bardziej niż Amadeusz.

Choć Beethoven miał kobiet wiele, nigdy sie nie ożenił. Stąd historycy tak usilnie próbowali dociec kto jest jego "Immortal Beloved". Jednak tę akurat tajemnicę mistrz zabrał ze sobą.

Kapitalne.
I do tego muzyka. Ciekawe kto skomponował ścieżkę dźwiękową. Szczególnie to tatataaaaaam...

niedziela, 14 lutego 2010

Max Payne

Dawno o filmach nie było. W zasadzie kłębią mi się pomysły pod czaszką nt. Horrorobulansu alem ostatnio otrzymał bardzo ciepły komentarz nt. mojej skromnej produkcji - stąd dzisiejsza notka.

Grom ekranizacja zazwyczaj rzadko wychodzi na dobre. Powiedzmy sobie szczerze, dorabianie ideologii do shoot'era jest zajęciem trudnym, żmudnym i najczęściej przypomina próbę uratowania smaku przypalonego bigosu. Zombie-seria z Milą Jovovicz jest bardzo mniam dopóki się na to patrzy przez pryzmat grubo rżniętego szkła z czymś wysokoprocentowym w środku. Do Maksa Pajna zasiadłem sobie więc bez większych złudzeń na wzruszenia godne Atonementu za to z czipsami w dłoni. Ostatecznie jak się ukulturalniać - to na całego.

Bohaterem jest Policjant Maks. Pejn. Nazwisko nieprzypadkowo brzmi jak ból - Maks cierpi z powodu utraty rodziny wymordowanej przez bandytów. Z racji tego prócz policyjnej roboty stara się znaleźć winnych zbrodni. Film jest przewidywalny jak komiks z Kaczorem Donaldem i takimż samym skomplikowaniem akcji się wykazuje. To dlaczego piszę?

Zdjęcia. Sceny bardzo często są monochromatyczne, śnieg w nocy rozpięty jest od bieli do czerni poprzez wszystkie odcienie niebieskiego, w innych scenach dominuje beż czy szarość. Muszę przyznać że oglądało mi się widoczki z prawdziwą przyjemnością.

Sam film w zasadzie jest komiksem utrzymanym w nastroju noir - czy raczej, korzystając z pisowni polskiej nuła. Nie mylić z ała. Choć to też. Posuwając się od jednej intrygi do drugiej, walcząc samotnie ze wszystkimi i wszystkim,  Maksio będzie musiał stawić czoła coraz groźniejszym przeciwnościom losu by w końcu odkryć przerażająca prawdę - i przy okazji jakby zatłuc winnego.

Doskonałe na piątkowy wieczór z flaszką.
Dałbym - cwiartkę.
Jabłuszka, rzecz jasna.

sobota, 16 stycznia 2010

Siedmiu Samurai



Tak mi się ostatnio przeglądało półki w HMV - co ponoć się tłumaczy na Her Majesty Voice, ale nie wiem czy se ze mnie pociech młodszy jaj nie robi - i na mojej ulubionej, co to można upolować dziwne rzeczy z kina europejskiego, wypatrzyłem Kurosawę. Znaczy, ja wiem że Japonia nie Europa, ale w dalszym ciągu jest to gdzieś na wschód od Królestwa. Żeby nie zełgać, film jest starszy niż ja i to zdrowo - premiera w 1954 roku... Niesamowite.



Chłop samurajem. Co dowodzi że jak się chce - to się da. Nawet upadającą filię firmy wziąć w ajencję...

Ja też chce być samurajem! Proszę!! Proszę!!

Ni hu hu - najpierw będziesz trenował kijem. Hai.

No nie róbcie z nas pederastów...

Patrz ojciec, jest nadzieja. Są jeszcze korkociągi na tym świecie.

Pójdę - byle bym mógł zabić tak wielu ile zdołam. Hai.

Niee, nie będziemy zabijać. Dostaniemy ryż.

Samuraje we wiosce??!? A ja taka rozczochrana!!!

Piknik na skale.


Wioska w górach, wieśniacy co to ryż sadzą i ogólnie źle im nie jest - a po drugiej stronie barykady zbójcy niedobrzy co to ryż zabiorą, ale nie za darmo oczywiście. W ramach zapłaty zwyczajowej pozostawią w wiosce kilka ciąż. Jak mąż a głównie nie mąż. Wieśniacy dochodzą do wniosku że im zbrzydło i wyruszają do miasteczka w poszukiwaniu siedmiu nawiedzonych którzy za miskę ryżu - ale trzy razy dziennie - podejmą się walki ze złem i występkiem.


No, teraz mogę wyjść do ludzi.

...a ja sobie poćwiczę "wybijanie oka na wylot"...

Siedzimy tu już tydzień - i nic...

O, to różowe bardzo dobre. Pięć - a nawet sześć.

AAAVANTIII!!!

Najważniejsze żeby te plusy nie przysłoniły wam minusów.

Co tak patrzycie siostry? Przytyłam dwa kilo...

Na szczęście jest z nami Koko, cały i zdrowy.

W zawodzie Wikinga najbardzie sobie cenię gwałcenie. (copyright Mleczko).

Zeżarli nasze święte jabłka!

I co najdziwniejsze znajdują.

Albowiem akcja dzieje się w Japonii czterysta lat temu - znaczy w 54' było czterysta to teraz już jest 455. A nie zawsze rządziła mamona. Okazuje się że etos rycerski samurajów jest jak samurajski rycerzy. Czyli biednych jednak należy bronić, dziewic nie gwałcić - chyba że się o to namolnie proszą - i cudzego nie kraść.

Grupka siedmiu nawiedzonych pod wodzą dzielnego Kambei Shimada rozpoczyna swój cunning plan...



Chłopcze mój mlody - zanuci cicho dziewica

Już wyłażę ze Świtezi - chodź błądzę przy świetle księżyca

Byłeś w tej wiosce 2 lata temu, cny rycerzu.

No to - nieźleście nas urządziły - siostry!

Kobieta mnie bije!

Nnie. Tam jednak też same baby.

No żeby chłop nie mógł z gołą babą w windzie...

Pani tu jest zdajesie jakąś szychą?

To ja się przedstawię.


Co ciekawe Holywoodoo przeniosło historię na dziki zachód po całości, z dialogami i puentą włącznie. Jako rzecz jasna, Siedmiu Wspaniałych. Tak nieśmiało mi chodzi po głowie czy zapłacili Kurosawie za plagiat licencję...

Zupełnie nieistotne czy to się komuś podoba czy nie - wstyd nie znać.