poniedziałek, 6 października 2014

Barwy śniegu II

Zdecydowała, że odbije na południe. Przed słońcem nie ucieknie, z każdym dniem robiło się jaśniej, ale w odległości około dwudziestu kilometrów zaczynało się wypiętrzenie Maurice'a. W tej okolicy było wystarczająco dużo nierówności terenu by ukryć namiot. Nie ma co się rozmieniać na drobne, pomyślała. Jedna rzecz na raz. Skonfrontowała kompas, zegarek, komputerek i układ gwiad. Jeszcze jakieś sześć godzin, zdecydowała. W sumie połowa trasy za nią. Utrzymując równe tempo powinna być przy Maurice'u za jakieś pięć godzin. To dawało nadzieję na przyzwoity wypoczynek a może nawet na jakąś ciepłą kolację? Wsunęła kolejny kawałek tabliczki glukozy do ust i ruszyła, szara sylwetka na szarym sniegu w przedświcie dnia.

- Dzień dobry! - tubalny głos powiatał ja na progu. Niewielki, chudy, starszy pan pochylił się w jej stronę i wyciągnął rękę.
- Jestem Kamiko, a ty to pewnie Zuzanna?
- Zuzanna McNeal - delikatnie dygnęła nóżką.
- Chodź, wszyscy już są, czekaliśmy tylko na ciebie! Zostaw walizki tutaj, zaniesiemy je później do twojego pokoju.
Kopuła wejściowa była olbrzymia. Zmiesciło by sie tu pewnie z pięć naszych igloo, pomyslała. Iód na podłodze był idealnie gładki, maty tworzyły barwną mozaikę ścieżek odchodzących od głównego wejścia do trzech tuneli.
Po prawej są pokoje uczniów, stołówka, świetlica i biblioteka. Zajęcia będziecie mieć w szkole, prosto. Lewy korytarz wiedzie do centrum sportowego i pokoi nauczycieli, gdybyś potrzebowała pomocy to tam ich znajdziesz. Ja zawsze - no,prawie zawsze - jestem tutaj, gdybym był nieobecny to na kontuarze znajdziesz dzwonek.
Kamiko pochylił sie nad nią i zaśmiał cicho. Brzmiało to jak pomrukiwanie niedźwiedzia, który zabładził kiedyś w okolice ich domu. Tata odpędził go później na południe w stronę zatoki, mówił, że tam znajdzie dość pożywienia, by przeżyć. Musiał się później tłumaczyć szeryfowi, ponoć niedźwiedź narozrabiał straszliwie, wyjadając rybakom ryby z sieci. Tata bronił się, że to nie jego wina, że rybacy powinni zabierać wszystko do przetwórni, wyszła z tego karczemna awantura.
- Nie denerwuj się, przywykniesz. Tak naprawdę to jesteśmy małą szkołą, nie zabłądzisz! - zaśmiał się jeszcze raz, jego hu-hu-hu rozeszło się echem po sali i wskazał Zuzi drogę.
- Chodź za mną. To niedaleko.

Albo policzyła coś niedokładnie albo szła szybciej niż jej się wydawało, dość, że po około czterech godzinach była na miejscu. Teren wznosił sie i opadał, ku południowemu zachodowi ciągnał się wyrastający na ponad kilometr grzbiet Maurice'a. Ruszyła wzdłuż jego wschodniego brzegu wyszukując dobrego miejsca na kryjówkę. Jakies pół godziny poźniej znalazła czego szukała. Lód wypiętrzył się tutaj, mniejsze i większe płyty nachodziły na siebie tworząc prawdziwy labirynt przejść i komór. Wybrała dobrze osłonięte miejsce, zrzuciła plecak i sprawdziła okolicę. Po piętnastu minutach wróciła zadowolona i zaczęła stawiać bazę. Tym razem żadnej prowizorki, pełna wysokość, dwa pomieszczenia, nawet podłaczy defroster, zdecydowała. Mróz mrozem, a kąpać się trzeba. Nigdy nie rozumiała traperów którzy potrafili nie myć się podczas wypraw. Bhrr... - zatrzęsło ją z obrzydzenia. Wracając po kilku miesiącach śmierdzieli tak straszliwie, że człowiek mógł zapomnieć o przykazaniu gościnności. Pół godziny później wszystko było gotowe. Alarmy ustawiła na wszystkich trzech wyjściach na równinę, prócz defrostera zdecydowała sie na uruchomienie kuchenki, od smaku glukozy zaczynało ją mdlić. Sprawdziła jeszcze śnieg, ale w dalszym ciągu była to zbita, lodowa masa, żadnych płatków, nic, co mogłaby użyć. Z filozoficznym uczuciem, że nie można mieć wszystkiego, weszła do śluzy i włączyła grzanie.

Spotkanie było dziwne. Zuzanna oczekiwała wrzeszczącego tłumu ludzi a w sali znajdowało się raptem kilkanaście osób. Dzieci siedziały za kolorowymi ławkami, przed nimi, pod wielkim monitorem, stało czworo dorosłych w błękitnych uniformach. Usiadła przy najblizszym stoliku.
- Dzień dobry. Skoro jesteśmy wszyscy, czas się przedstawić. Ja, jak wiecie, nazywam się Korgen i jestem dyrektorem. Prócz tego nauczam przedmiotów ścisłych. Pani Kriegsdotter - dyrektor wskazał dłonia na stojącą na końcu szeregu wysoką blondynkę - zajmuje się wychowaniem fizycznym , survivalem i technikami medytacji. Pan Zacharov - wskazał na wielkiego, brodatego mężczyznę - jest trenerm śniegu. Pan Shalke wykłada biologię, nauki humanistyczne, prócz tego będziecie z nim mieli zajęcia samoobrony. A pana Kamiko już poznaliście, jest waszym opiekunem, będziecie się do niego zgłaszać w przypadku jakichkolwiek problemów. Uczniowie wyższych lat przyjadą jutro, również ich opiekunowie się tu zjawią, więc prosze się nie dziwic widząc kogoś obcego. Uniformy szkolne znajdziecie u siebie w szafkach, teraz proszę się rozpakować, za pół godziny mamy kolację a potem czas wolny. Pan Kamiko pomoże wam dzisiaj poznać układ pomieszczeń oraz plan zajęć, prosze to zrobic po kolacji - zwrócił się w stronę ich opiekuna. - Dziękuję, to wszystko.
- Chodźmy - Kamiko wydawał się być naładowany uśmiechem - pokażę wam gdzie będziecie mieszkać.
Wyszedł pierwszy. Dzieci siedzące za pulpitami rozejrzały się dookoła, po czym zaczęły wychodzić do tunelu. Zuzanna wyszła ostatnia, tak samo onieśmielona jak jej współtowarzysze.

Siedziała na macie w pozycji lotosu, czuła jak jej serce zaczyna zwalniać, pierwsze fale transu prostowały świadomość gdy zabrzmiał alarm. Kontrolka południowego wyjścia zgłosiła ruchomy obiekt. Klnąc w żywy kamień wbijała się szybko w kobinezon, mechaniczne ruchy, wyuczona sekwencja, przypominało to nieco tai-chi w przyspieszeniu. Dwie minuty później biegła w stronę południową z noktowizorem w ręku. Łudziła się, że może to jakiś w gorącej wodzie kąpany traper ruszył przed wschodem, ale w głębi czuła, że to pingwiny. Ciekawe, czy ja namierzyły, czy to tylko zwiad. Wbiegła na mały pagórek, na którym ukryła sensor i zaczęła lustrowac okolicę. Tam są, zaraz ich nieopierzona mać. Podświetlone na zielono postaci przemieszczały się na południowy zachód, oddalając sie od niej. Liczyła szybko, grupa miała ze trzydzieści osobników, na zwiad za duża, na migrację za mała... Poczuła jak stres sciska jej żołdek. Polują, ciekawe czy na nią, czy jest tu w okolicy jeszcze ktoś. Pozostała na posterunku dobre pół godziny, w tym czasie cała grupa weszła na przełęcz i znikneła po zachodniej stronie. A srały was mewy i małe mewki też. Do czternastki daleko już nie było, bez obciążenia mogła robić 8 kilometrów na godzinę, przez chwilę nawet bawiła się myślą, żeby porzucić ekwipunek ale stare odruchy sprzeciwiły się z całą mocą. A co jak nie trafi? Albo czternastka została przejęta? Sznase, jakkolwiek małe, istniały, a bez sprzetu zdechnie najpóźniej po 48 godzinach. Nie, trzeba się trzymac planu, pomyslała. Na wszelki wypadek zdublowała sensory w połowie każdej możliwej drogi podejścia po czym wróciła do namiotu. Wejście w trans zajęło jej prawie godzinnę, nieproszone myśli przeszkadzały jak mogły, adrenalina szalała jej w żyłach, ale w końcu wzięła się w karby. Wykonała pełną relaksację i z uczuciem, której pozazdrościć by jej mogła góra lodowa, zapadła w sen.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Achhhhh :-)
Jesce, jesce, jesce!
nika

Anonimowy pisze...

Super! Już się wciągnęłam w historię i z utęsknieniem czekam na ciąg dalszy! :D
Madźka

Anonimowy pisze...

no właśnie! jeszcze!!!!!!

Anek

Anonimowy pisze...

I co dalej? ;>
Kretka