sobota, 29 marca 2014

Zamówienia

Zebrało się kilka zamówień. Łatwiejsze dotyczy Pompona, w związku z powyższym zostanie zrealizowane teraz. Pompona mam w dwóch wersjach, obie są już nie najświeższe, ale biorąc pod uwagę wiek w który ów zwierz wkroczył, trudno mu zrobić coś poza "Pompon je" oraz "Pompon śpi". Nie znaczy to, że nie robi nic innego, ale jakoś czuję się niezręcznie myśląc o uwiecznieniu "Pompona obsrywającego ogródek sąsiada", tym bardziej że nie wiem którego. I, szczerze powiedziawszy, nie bardzo chce się dowiedzieć. Szczególnie od owegoż sąsiada.


Tu, jak widać, Pomponek zainteresował się jazda figurowa na lodzie. Próbował pomagać faworytom, z różnym skutkiem. Trzeba nadmienić, że nie jest to jego ulubiona dyscyplina, dużo bardziej lubi zielono-żółtą piłeczkę tenisową na niebieskim tle (czyli twarde korty w Stanach i Australii; Wimbledon ma za nic, takoż Roland Garros).


Ponieważ wychowujemy kota w duchu zaufania międzygatunkowego, nie kontrolujemy mu czasu spędzonego przed ekranem; wierzymy, że sam sobie potrafi ustalać rozsądne granice. Gdy jednak spojrzeć mu głęboko w oczy, można zacząć podejrzewać, że on tych cholernych łyżwiarzy oglądał non stop przez bity miesiąc...

Drugie zamówienie jest dziwne, mianowicie dotyczy Kovalika. Nie miałem z typem kontaktu odkąd utknął na małej planecie orbitującej czerwonego karła klasy L... Spróbuję się wywiedzieć i popełnić małą grafomanię. Może jutro. Albo za tydzień. Chyba że zapomnę. Albo wrócę inną drogą.

niedziela, 9 marca 2014

Dworzec na wzorzec

Gdy powiemy, że piździ, na usta cisną się słowa: jak w Kielcach na dworcu. W zasadzie Kielce nigdy i nigdzie z niczym innym mi się nie kojarzyły, jak z koszmarną zawieruchą urywającą łby, deszczem i temperaturą minus siedemset. Był to wzorzec równoważny zeru skali Kelvina - poniżej już nic.

"Panie, ja nie chcę mieszkać w tej obskurnej Pile(...)"

Na starość człowiekowi odbija. Literalnie. Nie wystarcza mu już sztuka mięsa i kultura o smaku waniliowym - zaczynają targać nim uczucia najbardziej pokrewne sraczce. Nie będę owijał w bawełnę, zakochałem się w operze. Póki co męczę Pucciniego, w moim popkornowym mózgu Toscę zasiał ostatni Bond, James Bond, ale na aJfonie zaczyna się również panoszyć Verdi czy inny Bizet. Nie, nie, mam jeszcze Scrillex'a (na wściekliznę) i Jarreta (na uspokojenie) ale trend jest wyraźny. Co najgorsze, zaczynają mnie ścigać chęci, żeby zobaczyć cuda owe na żywo. Najgorsze, bo zorganizować wizytę w Royal Opera House mieszkając na zapyziałej wschodniej północy jest wyzwaniem całkiem przyzwoitym. W tygodniu nie da rady - bo czasu braknie by dojechać. Nie mówiąc o powrocie. W grę wchodzi tylko sobota. Do kosztów biletów trzeba doliczyć hotel - bo wrócić o 10 wieczór nie ma czym. Chyba, że ktoś tęskni za "Strzałą Południa" Chabówka - Nowy Sącz, 75 kilomterów w 3,5 godziny, to można. Wyjazd o 11 w nocy z King Crossa, przyjazd o 5 rano do Middlesboroła, 4 przesiadki. I chciało by się zobaczyć oweż cuda ery pre-popkornowej, ale jak?

Tu z pomocą przychodzi technologia. Co jakiś czas, we wszystkich przyzwoitych kinach nie tylko Królestwa ale w zasadzie całego świata, jedno z przedstawień jest transmitowane na żywo. Octofonia, pentapiksele i hak wie jeszcze co. Nie trzeba tłuc dupska przez pół Anglii - czy w przypadku wycieczki z Polski przez pół Europy - wystarczy kupić bilet za 10 euro i można chłonąć oraz się-napawać*. I nie tylko są to przedstawienia z ROHa, także Metropolitan Opera House, La Scala, wielkie koncerty rockowe, pokazy sportowe i co tam jeszcze komu wpadnie do łba. W Mildelsboroł mamy takie kina cztery. W Paryżu jest ich jedenaście. w Niemczech dziesiątki. Na Słowacji - sześc, wliczając w to Żylinę i Trnavę. A w Polsce?

Jedno. Kieleckie Centrum Kultury. Nic w stolycy nominalnej, nic w pretendującej do miana stolicy kultury Krakowie... Zgodnie z zasadą, że uczyć muszą się debile a myć brudasy, osiągnęliśmy la grande finale naszego wywodu: Kielce to wiocha.

QED

*zbieżność z zespołem ostrej intoksykacji etanolem przypadkowa

sobota, 8 marca 2014

Anatomia anestezjologa

Praca w prywatnej firmie ma swoje niezaprzeczalne uroki. Porównał to kiedyś - bardzo kiedyś - jeden z konsultantów, z którymi pracowałem: to trochę tak, jak jazda konna; tyle że zmieniasz starą, nieszkodliwą szkapę na czystej krwi araba. Podrapałem się po potylicy. Znaczy Kapitan, to źle ma być? Ostatecznie nic tak nie kusi jak piękne konie i szybkie kobiety... Ze szkapy bardzo trudno spaść tak żeby sobie skręcić kark, wyjaśnił mój rozmówca.

Po sześciu latach doświadczeń - "My tu buchacha, a tempus fugit!", jak mawiał mój przyjaciel - muszę przyznać, że faktycznie, jest nieco inaczej. Mamy więcej pracy niż przerw. Potrafimy zoperować 6 zabiegów w 4 godziny. Ale przede wszystkim jesteśmy milsi dla pacjenta. Tu wkraczamy w rejony imidźów, pi-arów i innych zaklęć marketingu stosowanego; te w niniejszym poście potraktujemy jak zarazę. Największą różnicą są jednakowoż pacjenci prywatni, których w NHS nie uświadczy. Przynajmniej oficjalnie. Natomiast u nas są oni sola ziemi czarnej... Manadżment dostaje sraczki i pierdziaczki gdy prywatny przychodzi(!), wszyscy grupowo i na wyprzódki myją zęby i pomadują usteczka, do całowania dupy w szeregu zbiórka! Nie ma uproś. A jak już się trafi lista na której jest pięciu takowych delikwentów, następuje sądny dzień. Gdyż najważniejszy jest imidź - a ten nie jest aż tak ważny w przypadku pacjentów NHSu, bo ten i tak ich przyśle, natomiast prywata może się zrazić... Nie ma tu znaczenia, że gros przychodu pochodzi z roboty państwowej, prywaciarz jest bogiem z aksjomatu.

I nagle następuje wstrząs. Nie jakiś tam byle jaki, tylko prawdziwy, z tsunami, Fukuszimą, Czarnobylem i tortem weselnym na głowie pana hrabiego. Pacjent powiedział, że go traktują gorej niż bydło! Że miał kilka operacji i nigdy, nigdy!!! nie czuł się tak sponiewierany. Pielęgniarka próbowała coś wyjaśniać, ale ponieważ nie widziała co, dowiedziała się, że jest beznadziejna i nie nadaje się nawet na podkuchenną. Na wszelki wypadek przyszła pomoc kucharza dała nogę, przecinając ze świstem powietrze i wezwała na pomoc wykwalifikowana pomoc w postaci manago. Ta w ukłonach, głosem temperowanym, patrząc głeboko w oczy, zapewniała o oddaniu naszej maluśkiej jednostki na usługi. Wzmogło to jedynie szloch mentalnie sponiewieranego boga komercjalnej służby zdrowia, który w spazmach zaczął się skarżyć małżonkowi, który siedział obok. Kolejny w kolejce był chirurg. Ten profesjonalnie zapytał jak tez się pacjent czuje - ten obrzucił go wzrokiem wskazującym jednoznacznie na miażdżącą ocenę inteligencji pytającego; toż widzisz, debilu, że mnie tu jako tą krowę! na pastwisku! a nawet gorzej!!! Spierdoliłeś, głąbie jeden operację, wszystko mnie napierdala, muszę leżeć w fotelu, mam igłę w nodze!!! - zaniósł się szlochem bóg. Na co akuratnie wlazłem. W ośrodkach podkorowych anestezjologicznego mózgu zaczęły mi się zapalać kolejne wartości zmiennych: typ zabiegu, ilość środków przeciwbólowych, anestetyki, czas recovery, wiek, masa, odległość od okna, całka krzywej labia inferior. Po czym ruchem szybkim jak myśl zapodałem słuszną dawkę benzodwuazepin. Znaczy, fenactil owszem, byłby lepszy, ale nie mam. Piętnaście sekund później pacjent przestał szlochać, po kolejnych dziesięciu ziewnął - i zasnął. Wpatrywaliśmy się w napięciu. Reszta nie mam bladego pojęcia po co, ja oczekiwałem na pierwszy wdech spowodowany narastającym poziomem CO2 w mózgu. O, ambu nie będzie potrzebne. Założyłem saturację, dołożyłem ciuttekk tlenu i zarządziłem cisze nocną. Godzinę później bóg-imperator otworzył oczy, stwierdził, że pielęgniarki są kochane, anestezjolog boski (sic!) a chirurg zrobił dobra robotę.

No comments.

niedziela, 2 marca 2014

Łorkszop


Jak kochać - to księżniczki. Jak Cadaver Workshop - to w Insbrucku. Jak się nie chciało uczyć anatomii za młodu... Innsbruck jest śliczny - przynajmniej dla emigranta żyjącego na dzikim północnym wschodzie. Bo Brytom trzeba oddać sprawiedliwość: nie umieją budować miast i wszystkie, co do jednego, wyglądają jak psia kupa. Owszem, próbują coś zmieniać, nadbrzeże w Newcastle, doki w Liverpool, ale jak się ruszy cztery litery poza odnowiony obszar - zgroza. Architektura rodem ze slamsów Południowej Ameryki.

Toteż chodziliśmy sobie po staróweczce, zauroczeni faktem, że po tym właśnie - o tutaj! - bruku chodził Mozart gdy z tatą wpadli do Innsbrucka na wycieczkę. Dodatkowego smaczku dodają góry, które są wszędzie dookoła, strudle z jabłkiem czyli apfelstrudel, z obowiązkowym budyniem waniliowym i 60% Stroh. Ten ostatni samodzielnie nijak się nie da wypić*, ale zdradzę przepis: 2/3 szklanki gorącego mleka, dwie łyżki czekolady, łyżeczka kawy, kieliszek Baileysa, mały kieliszeczek Stroha, na to bita śmietana i wiórki z czekolady. Palce lizać, nazywa się to bombardino i w Austrii tego nie znają.

Organizacja - wojskowa. Codziennie spod hotelu- każdego- jedzie sobie darmowy autobus w kierunku pobliskich gór. Czy się wam zamarzy Stubai, Kuhtai czy inny Patscherkofel, nie ma znaczenia. Zawiozą za darmo i nawet poczekają. Zwykle do 16:30, choć czasem do 16:32. Dłużej kajzerowski wychów nie pozwala.

Kurs - też wojskowy. Wkłady przeplatane sesjami hands-on na trupach- bo na USG już nie, od tego jest kolejny dwudniowy kursik za kolejne 700 euro- i śliczne studentki trzeciego roku (proszę pamiętać, że po prawie 8 latach na wyspie mam wykoślawione wzorce). Aż żem się w końcu nieśmiało zapytał czy oni by nam mogli tą cholerna anatomię pokazywać na czymś co jest chociaż odlegle zbliżone do rozmiarów standardowego wyspiarskiego pacjenta. Toż konia z rzędem temu, kto na Brytyjce szukając głowicą 5 MHz mięśni brzucha znajdzie aortę. Bardzo śmieszne.

Gdyby ktoś się zastanawiał: koszt wynajęcia sprzętu to 27 euro za dzień albo 150 za 6 dni. Do tego karnet za 44 euro dniówka (190 za 6 dni), bilet lotniczy do Innsbrucka, hotel bądź gasthof (od 300 za dobę do 300 za tydzień) i można sobie spokojnie sączyć piwo na 3 tysiącach metrów. 4 euro.

Ciężko jest lekko żyć.

Tu się należy wyjaśnienie: jak tylko zobaczyłem zabezpieczenie kamery, od razu mi się pomyślało, że nasi tu byli.


*nie dotyczy Polaków i Rosjan