niedziela, 19 stycznia 2014

Miastowo

Nawet najbardziej zatwardziały wsiok musi - choćby nie chciał - pojechać czasem do miasta. Okazją było zimowe spotkanie AAGBI, co to za pieniądze tłoczy doktorom do zaczadziałych mózgów nowinki i nie tylko. Największym objawieniem tegorocznego zjazdu było krwiodawstwo. Mianowicie doktory w Jukeju od kilku lat przyzwyczajają się do myśli, że podczas masywnego krwawienia należy uzupełniać składniki krzepnięcia wraz z płytkami. Nie wiem jak gdzie indziej, ale w moim wiejskim szpitalu w srodku niczego wiejskie anestezjologi lały standardowo FFP i dolewały płytki nie czekając na rozwinięcie pełnoobjawowej koagulopatii ze zużycia. Brytole kapły się w Afganistanie, że żołnierze z pourywanymi nogami umierali, gdy dostawali płyny zgodnie z protokołem, a nie chcieli tego robić, gdy im soli zabrakło. Jeszcze z dziesięć lat i gajdlansa się zmienią. Miejscowi muszą to jakoś podskórnie wyczuwać, bo wszyscy grzeczniutko tu jeżdżą, szaleństw nie uprawiając. Myślałem, głupi, że to wpływ mandatów. Poza tym dużo o bezpieczeństwie, które dziwnie spada, gdy nie ma w okolicy konsultanta i pacjentem muszą się zajmować stażyści, o konieczności obcinania właściwej nogi pacjentowi, którego nie mamy zamiaru ukatrupić w dalszym procesie leczenia - bo to koszty są straszliwe, sądy ostatnio oszalały i zasadzają kwoty, jakby kuternodze była do szczęścia potrzebna złota proteza naćwiekowaną diamentami. Było też o wpływie ciśnienia na samopoczucie pacjenta po zabiegu, alem nie dotarł z racji pomyłki w planie - zamiast tego wysłuchałem ciekawego wykłady pt. "Jak uczynić sedację serwowaną przez nie-anestezjologa (czyt.: stomatologa oraz skopistę -gastro i -endo) bezpieczną". Chciałem wstać po wykładzie i zapytać, kogo w zasadzie pojebło? Ja tam nikomu, z wyjątkiem bardzo dramatycznych okoliczności, zębów nie wyrywam ni w dupach nie grzebie - więc uprzejmie proszę się odpierniczyć od anestetyków. Na szczęście byłem z Szamanem, któren to, jako człowiek obyły a cywilizowany, owąż głupotę mi odradził.

Nie samą anestezją żyje człowiek - ASP zgłosił akces kulturalny, więc cichaczem zakupiłem bilety kulturalne. Co było robić. Pierwsze do ROHa, czyli Royal Opera House. Ponieważ była to pierwsza nasza wizyta w owymż (podkreślmy trzeci raz) kultury przybytku, obejrzeliśmy "Dziadka do orzechów". No normalnie - już rozumiem dlaczego stare chłopy tak chętnie ganiają oglądać balet: wszystkie dziewoje wywijały odnóżami szczupłymi, by nie rzec chudymi, a dla kochających inaczej latali faceci wiecie, z tymi getrami co to jaja maja na wierzchu. I tak naszła mnie myśl ponura, że jest to grubizm w czystej postaci! Jakże to tak? Nikt mi nie wmówi, że tylko chude chcą być w balecie - ale żadnej grubej tam nie ma! Toż śnieżynki stuczterdziestokilowe też mogłyby wyglądać ponętnie, kręcąc wdziękami ponadnormatywnymi, od czasu do czasu łamiąc kulasy pod własnym ciężarem. Druga część kultury była "Not for nancies": Szostakowicz, Leningrad - kto słyszał, ten wie, kto nie słyszał, niech się zastanowi. Trza lubić rytmy nierytmiczne i tonikę atonalną. Ogólnie łapiące za trzewia, ale się przyznam, że lubię.

Odnośnie wielkiego miasta dwie rzeczy zadziwiły mnie niepomiernie. Pierwsza, że w hotelu kazali mi dopłacić za wi-fi. Na litość, toż mamy XXI wiek, a Londyn nie Kinszasa... Natomiast druga to francuska kuchnia. W życiu nie jadłem takiej mniamuśnej kaczuszki w sosie pomarańczowym. U nas to tylko jak nie steki to fiszenczipy.

Dobrze czasem ze wsi wyjechać - ale też i dobrze jest wracać. Szczególnie, gdy pociech własną karą (odparkowaną z kornera) zajeżdża po starych na stację. Dwadzieścia lat inwestowania zaczyna w końcu przynosić odczuwalne efekty.

----

Odnośnie problemów wiejsko-miejskich taki mi się dowcip zasłyszany przypomniał:
Franek w mieście będąc, poszedł do przybytku z latarenką. W którym to miał problem z erekcją. Na który pomogła mu fachowo nałożona bita śmietana ( z cukrem pudrem) i pudelek kurtyzany uzależniony od zlizywania owej.
Jakiś czas później Frankowi uwiąd zdarzył się we własnej, wiejskiej alkowie. Popatrzył dumnie na Helę i rzekł - Nic cię nie martw, kochanie, sposób na to mam miastowy!
Po czym śmietanę ubił z cukrem, nałożył z naddatkiem gdzie trzeba i zagwizdał na Burka. Któren to wpadł do chałupy i jednym gryzem użarł wszystko co było do użarcia. Franek popatrzył na rozmiar zniszczeń, ręce zwiesił, westchnął, na Helę popatrzył z rezygnacją i rzekł: No wiocha, k..wa, normalnie wiocha!

sobota, 11 stycznia 2014

Bacik

Idąc przez GO Outdora pokazało mi się niebacznie - nie ma to jak się pokrygować krzynę - palcem na Suunto. Któren to tętno mierzy i zalecenia daje. Szczęściem nie ludzkim głosem, jeno pipkając jak ArtooDitoo. Czy R2D2 - jak kto woli.


Niebaczność polegała na bliskości zarówno ASP, jak i świąt. Rachu-ciachu i spod choinki wyciągnął mi się piękny M5 czyli Koło Gospodyń Wiejskich na nadgarstek. Po pierwszej euforii okazało się, że w zestawie nie ma takiego maluśkiego dingla USB, co to łączy ówże M5 ze światem. I jakże ja będę się chwalił swoimi kaloriami spalonymi??!? Tu zaprezentowała się największa różnica pomiędzy naszym krajem a Ukejem, jako że u nas klient przychodząc z takim problemem do sklepu dostaje kopa w dupę, a tutaj pan siądzie, pan spocznie, pan się nie denerwuje, pieniążki już na kartę przelane. Najsss...

Po powrocie do domu ASP zasiadł do kompa, coby nowy zamówić i tu wykorzystałem sytuację, pokazując palcem na tylko-nieco-droższy za to zdecydowanie-bardziej-zajebiaszczszy komputerek, co to nawet Koła Gospodyń ma pod sobą. Figuratively speaking.

No i dzisiaj nadszedł czas, żeby powiedzieć Beee... Wstaliśmy z Dzidziem Młodszym o 6:30 (Tatuś!!! - Tak synek? - Słabo mi...*) i pojechaliśmy grać. Dzięki uzbrojeniu się w pół-biustonosz, co to tętno sprawdza, wiem, że 1:40 wymachiwania rakietą (bo mi się przez 20 minut wydawało, że mój szwajcarski zegarek rejestruje, gdy tenże był w stanie podwyższonej gotowości jeno) daje 1320 spalonych kalorii. Ażem zaniemówił - matko jedyna, uschnę tu na wiór jaki... Na nieszczęście okazało się, że do kompletu brakuje mi dingla, który sprawdza, jak wymachuję odnóżami, więc przebiegłem zero przecinek zero kilometrów. Może to i lepiej, żem się nie dowiedział, po wstrząsie kalorycznym kilometrowy mógłby mnie zabić.

I teraz najśmieszniejsze - ASP dostał talon na balon, w nagrodę, że się zrujnował na swojego gorszego połowa, w dodatku dingiel nożny jest i tak tańszy niż w zestawie - i proszsz: dycha do przodu. Zaoszczędzone, można iść na piwo.

Jutro jadę na bieżnię, zobaczę co też toto mi pokaże. Póki co znam swój EPOC, VO2, Energy Consumption (to i tak wiedziałem, że mam duże, poniżej litra rzadko schodzę) i z pięć dziwnych wykresów, których póki co ni w ząb. Zupa zębowa.

Trzymajcie kciuki. Eksperymenta na własnym zdrowiu to jednak nie w kij dmuchał.

------
*z "Testosteronu" się mi cytacik przypomniał...

sobota, 4 stycznia 2014

Poprawność

Pisałem już kiedyś - pierwszy kontakt z tubylcami jest wstrząsający. Takież toto miłe, przyjacielskie wręcz... Nic bardziej mylnego. Nadajemy po prostu na innej długości fali: to, co dla nich jest chamstwem wręcz, dla nas dalej brzmi jak ciumcianie cioć przy herbatce. Z drugiej strony nasza polska rozmowa jest odbierana jako wstęp do zbiorowego mordu. Dowiedziałem się tego od znajomego francuza, który przysłuchiwał się przyjacielskiej pogawędce kilku polskich anestezjologów w trakcie przerwy kanapkowej. Zauważyłem, że z jakimś takimś wewnętrznym napięciem się przysłuchuje i celem zadierżenia razgawora zapytałem grzecznie, czy rozumie po polsku. Odparł, że nie, czeka kto pierwszy wyciągnie nóż. Co robić. Po prawie ośmiu latach - czas jest nieubłagany - naszą polską, zdrową artykulację też zaczynam odbierać jako ciutek nad-ekspresyjną.

Bycie miłym przyjemne jest, i to nie tylko dla otoczenia, również dla otaczanego. Można spróbować, gdyby się komuś nudziło. Ma jednakowoż jedną nieprzyjemną wadę; mianowicie będąc miłym, trudno jest być niemiłym. Stąd w języku polskim nie ma odpowiednika dla asertywności, musieliśmy zaadoptować kolejny anglikanizm. Żeby sztukę uczynić trudniejszą, Wyspiarze wymyślili, że owszem - chcą umieć mówić coś niemiłego, ale tak, żeby odbiorca nie poczuł się niemiło.

Każdy naród ma swoje dziwactwa. Japończycy kabuko i haiku, Amerykanie Schwarzenneggera , demokrację i pokojową nagrodę Nobla dla Baraka, Francuzi spleśniałe sery, Polacy zespół mesjasza a Anglicy asertywność - czyli miłe bycie niemiłym. Żaden powód do wstydu.

I byłaby ta asertywność trwała do końca Świata, gdyby nie zderzenie kultur. Czyli zniesienie ograniczenia przemieszczania Rumunów i Bułgarów w Europie. Biedne Bryty zadrżały. Toż polska szarańcza zeżarła co było do zeżarcia, zepsuła system podatkowy, bankowy, świadczeń socjalnych, świadczeń zdrowotnych i co tam jeszcze ślina na język przyniesie panu Nigelowi. Zresztą, ja się chłopu nie dziwię. Trudno się żyje, mając świadomość, że wokoło mnożą się bez ograniczeń inne nacje, podczas gdy Bryci podwiązują nasieniowody. Bhrrr... Za retoryką UKIPu poszła rządząca partia, histerycznie wrzeszcząc, jak to Bułgarzy zaraz odbiorą pracę i zasiłki a Rumuni żebrząc zasrają doszczętnie londyńskie wycieraczki.

Paranoja doszła do takiego poziomu, że po nowym roku na lotnisko, w otoczeniu prasy, udali się co bardziej prawicowi przedstawiciele, by "powitać" dzikie hordy, które na obraz egipskiej szarańczy zostawią za sobą puste hale przylotów z obgryzionymi z dermy siedzeniami. Pech polegał na tym, że z samolot z Bukaresztu był obłożony mniej więcej w połowie, przy czym pierwszorazowych emigrantów przybyło dwóch. Obaj ładną angielszczyzną wytłumaczyli dlaczego przyjechali. Jeden miał załatwioną pracę w myjni, a drugi w pobliskim NHSie jako gastroenterolog bodajże. Pozostali pasażerowie wrócili po Świętach do roboty.

Brytole nie zdają sobie sprawy, że przyjechali do nich ludzie których już nie trzeba utrzymywać, nie trzeba uczyć - przyjechał obywatel gotowy do pracy. Który zap.dala, odprowadza podatki i nie pyskuje, bo mu z tym dobrze. Który tak naprawdę utrzymuje starzejące się społeczeństwo wyspiarzy. Może teraz płacą nieco za to, bo jednak cześć dochodów Polaków wędruje do kraju nad w Wisłą, wspomagając rodzimy handel, podatki, gsopodarkę... Ale na tym świecie za darmo nie ma nic - Polska zapłaci za to z nawiązką w przyszłości. Chociaż może do tego czasu będziemy tak bogaci, że sami sobie zaaplikujemy transfuzję młodej krwi ze wschodu?

Powinniśmy natychmiast wprowadzić do szkół język chiński. Za 20 lat będzie jak znalazł.

piątek, 3 stycznia 2014

Bu Dubel

Będzie o superprodukcji z Sandrą Bullock w dwóch podejściach, czyli "Grawitacji" i "Strasznie głośno, niesamowicie blisko".

Spoiler alert. Spoiler alert. Spoiler alert.
You've been warned.

Najpierw zmieszamy z błotem "Grawitację", jako, że debilizm ów wstrząsnął mną do głębi. Zacznijmy od początku.

Bulloczka siedzi sobie w skafandrze na orbicie, próbując naprawić coś zepsutego. Dookoła niej lata w te i wewte Clooney, jak nie przymierzając dziecko z ADHD. Bulloczka walczy, coby się ze strachu nie obudzić, Clooney puszcza jej kowbojskie kawałki - czyli tak zwane country - i jest cool. Nagle następuje pizd, wokoło naszych bohaterów latają przedmioty większe i mniejsze z prędkością przekraczającą ludzkie wyobrażenie. Tum podrapał się po łbie - toz obiekty na orbicie poruszają się zasadniczo w ta samą stronę, wynika to nie z ustaleń mieżdunarodnych, bo znając Ruskich jak by tylko mogli to wysłali by swoje satelity pod prąd (a Chińczycy w poprzek), tylko z faktu, że Ziemia się obraca. Stąd wszystkie platformy startowe są tak blisko równika jak to tylko możliwe, a start następuje w stronę obrotu Ziemi.

...wiem, że wszyscy to wiedzą, ale przypomnijmy dla przypomnienia...
Bycie na orbicie oznacza nie "bycie" w jakiejś odległości od Ziemi, tylko poruszanie się w określonej odległości z określona prędkością. Nasza planeta akuratnie wymaga prędkości 7,91 km/s. Ponieważ ruch obrotowy Ziemi przy równiku wynosi niecałe pół kilometra na sekundę, to startując zgodnie z obrotem Ziemi musimy dołożyć 7,4 km/s, a przeciwnie 8,4 km/s. Tym razem to nie polityka, tylko fizyka z ekonomią wymogła na wszystkich latanie w tą samą stronę - ergo, prędkości względne obiektów na orbicie są niewielkie. Skąd w takim razie nagle po orbicie kołowej zaczyna zapierdzielać coś z prędkością kuli karabinowej??? A w zasadzie to więcej - biorąc pod uwagę, że są na niskiej orbicie, a kawałki doganiają ich w 90 minut, prędkość względna powinna być koło... pierwszej prędkości kosmicznej... nic nie panimaju... No, ale. Niech będzie, że to możliwe, zwalić zawsze wszystko można jak nie na straszny meteor, to jeszcze straszniejszych kosmitów.


Ponieważ reszta aktorów jest z trzeciej półki, więc w spotkaniu z meteorami/resztami/czy co to ta kupa była giną jak muchy. Trzeba mieć HP powyżej 10 tysięcy - a to dopiero od poziomu aktorów posiadających Oscara - żeby takie jaja przeżyć bez szwanku. Bulloczka wylatuje jak z procy w kierunku nie do końca określonym i wirując jak bąk walczy z pawiem. Na jej ratunek - przypomnijmy, w czarny kosmos, w niewiadomym kierunku - rusza Clooney i ją, co najciekawsze, znajduje! Jest to najdobitniejsze potwierdzenie pierwszego paradoksu fizyki, że dupa nie motor, a ciągnie.

Potem jest już tylko gorzej. Bulloczka, w kolejności pojawiania się na ekranie, rozwija:
-metabolizm beztlenowy;
-siłę silnika Pratt@Whitney w prawej ręce;
-siłę dwóch silników w lewej;
-ale za późno, by uratować Clooneya, którego jakaś tajemnicza siła (WTF? CO go tak, kwa ciągnęło w przestrzeń???) chce na chama od niej oderwać, i co gorsza, odrywa;
-siłę czterech silników Pratt@Whittnej wraz z osłoną termiczną przy wchodzeniu w atmosferę;
-zdolność czytania cyrlicy;
-zdolność rozszyfrowania języka chińskiego;
-zdolność neutralizacji ruchu obrotowego kapsuły siłą woli;
-siłę 3g w kolanie;
-oporność na zgniatanie czachy siłą 5g;
-zdolność oddychania ogniem i dymem;
-zdolność utrzymania pływalności z kombinezonem o masie 120 kg;
-i - UWAGA UWAGA - zdolność AUTOMATYCZNEJ DEPILACJI NÓG W PRÓŻNI! Laska wyszła po kilkudniowym pobycie na orbicie ze skafandra jako ta Afrodyta z cypryjskiej piany.

To ostatnie widziałem na własne oczy, bo poszliśmy na wersję 3D. A-ni je-dne-go kudła.

Po wszystkich nieprawdopodobieństwach brakowało mi tylko, żeby z wody wyszedł lubieżnie nastawiony rekin, którego Bulloczka zatłukłaby ciosem z-czachy-go.

"Strasznie głośno, niesamowicie blisko" jest inny. Powiedziałbym, że w zasadzie doskonały. Chłopak z Aspargerem próbuje dokonać rytualnego win-auto-odpuszczenia, rozwiązując ostatnią zagadkę ojca. Ostatnią, bo zginął w zamachu terrorystycznym 9/11 czy jak chcą niektórzy, planowej destrukcji budynku przez nieznane siły. I muszę się przyznać, że byłbyż to film omal-że-genialny, gdyby nie drugi z grzechów głównych produkcji filmowych. Ponieważ nie ma tu "nadludzkiej-siły-woli", końcówka jest tak - dramatycznie, rzekłbym - przelukrowana, że się rzygać chce.

Przez trzy czwarte filmu oglądamy kliniczne rozrywanie ran, dokonywane zimno, z masochistycznym okrucieństwem, by w końcówce wdepnąć w mentalne gówno. Wszyscy się ściskają, obejmują, ryczą, wzdychają, z-wojny-do-domu-wracają-by-nakarmić-psa, a film poszedł w pizdu.

Nie chcę powiedzieć, że jej nie lubię, ale jakoś Bullock ostatnio szczęścia nie ma.

Pierwszy film dostaje tackę ogryzków.

Drugi to w zasadzie tona zasmażki.

czwartek, 2 stycznia 2014

Dziedzictwo

Oglądnęło mi się dzisiaj z rana Naked and Porzucony na Pastwę Losu co jednoznacznie wskazuje, że ASP poszedł do pracy a mi się mózg zlasował po dojściu do 527 kanału. Na ekranie latały pałające żądzą przeżycia nagie laski w towarzystwie mięśniaków wojskowych - niestety albo i stety, zależnie od preferencji - też nagich, bo jakoś tak się producentowi wymyśliło, że widownię przyciągnie golizna. Zamiast brom-brania (bo jednak uczestnicy sami sobie preparowali zupy z karaluchów, więc dosypać trudno by było) sparowali młódki ze staruchami; ostatecznie chłopy są najbardziej napalone na sex gdzieś koło dwudziestki a kobiety raczej przymenopauzalnie, więc zestaw wydawał się być hedenszołderowaty. Nagi i bezpieczny. Gdyby ktoś oczekiwał Big Brothera w Pustyni i Puszczy, uprzejmie informuję, że kobietom zasłonięto elektronicznie to i owo, a mężczyznom owo.

I tak mi się smutno zrobiło, że mnie nikt do takiego programu nie zaprosił: toż na golasa latać lubię, krokodyla zachucham sevofluranowymi resztkami, a za robaki płacę 3,25 funta za 225 gramów na promocji w Tesco. Czy to moja wina, że nie wyglądam jak post-marinesowy seals z trzydziestopakiem? Paka mam, a i owszem, śmiem twierdzić, że dużo większego niż większość - a w zasadzie to wszyscy - w programie; i nie moja jest wina, że jest to jednopak z gatunku beczkowatych. Nie każdy pochodzi od małpy - ja zdecydowanie mam geny niedźwiedzia: na zimę lubię się nażreć i spać. Szczerze powiedziawszy, to wyżerkę z wydrzemką lubię przez cały rok, na zimę mi się jedynie nieco nasila.

Z ponurego nastroju wyrwał mnie Phil, który zaproponował, żebym duszył rupę i przylazł na trening. Duszyłem. Pierwsze piętnaście minut niosło mnie na adrenalinie wkurwieniowo-misiowej, nie będzie mi tu marines w twarz plował. Nawet się kołcz zadziwił, że mi tak ładnie cross-courty wchodzą. Potem jednakowoż było dużo gorzej, nie wiem tylko czy bardziej przeszkadzał mi permanentny deficyt tlenowy czy zaparowane patrzałki.

Jutro nie ruszę kończynami. Czterema. A ASP znowu do roboty idzie... Zdechnę z nudów. Chyba, że znowu puszczą jakiś rozwojowy program. Z punktu widzenia zwiększonej oglądalności mam pomysł dla Discovery: niech to tym razem będzie Lesbian Naked and Porzucony(e) Na Pastwę Losu.

Co mnie będą marinesowymi bułami denerwować.

środa, 1 stycznia 2014

Ale to już było

Noworoczna impreza była całkiem, całkiem. Co prawda Karen w ramach zemsty za śliwowicę poczęstowała mnie Naga Chili Vodka, ale na szczęście zaburzenia rytmu mam dopiero dzisiaj. W sumie nie mogę tych zaburzeń zwalić całkowicie na jedną, odbierającą dech, banię - toż później była i Żubróweczka i Whisky i Bóg-wi-jeszcze-co, ale zawsze dobrze mieć pod ręka marynowanego grzybka, na którego można wszystko zwalić.

Teoria grzybka marynowanego jest stara jak świat, ale na wszelki wypadek zacytujmy przepis: na początku imprezy szukamy salaterki z rzeczonymi grzybkami i nim zjemy - a w szczególności wypijemy - coś trującego, wtranżalamy jeden. A dla pewności poprawiamy dwoma. Rzecz jasna nie po to, by rzeczony grzybek miał w czymkolwiek pomóc - ale gdy nad ranem straszymy żaby w łazience, możemy w przerwie ze spokojem wytłumaczyć zaniepokojonej małżonce, że broń Panie nie przesadziliśmy z alkoholem, tylko zeżarliśmy jakiegoś cholernego trujaka (jak wiadomo, każda małżonka woli usłyszeć, że chłop ma torsje po Amanita Muscaria niż po Rye Vodka).

Brytole są dziwnie upośledzeni na punkcie imprez noworocznych, ponoć kiedyś popularne było szlajanie się po pubach do białego rana, ale tradycja umarła z powodu krewkich i do noża skorych wypełniaczy dolnego percentyla IQ, jako, że pozostała część społeczeństwa wybiera siedzenie w łóżku raczej niż radość z pinty Guinnessa zaprawionej dreszczykiem zagrożenia tamponadą osierdzia. Trend ten nie pozostawił biednym barmanom wiele do wyboru, toż lepiej zamknąć knajpę przed północą i iść do domu niż tłumaczyć się na komisariacie. Na szczęście od 2000 roku w Londynie (to za granicą jest) zaczęli eliminować nadwyżkę z budżetowej kasy miasta dostarczając zebranej gawiedzi masy wrażeń audiowizualnych, więc przynajmniej sztucznych ogni nie brak.

W tym roku Brytole stanęli na głowie - walili z przynajmniej kilkunastu - jak nie kilkudziesięciu - stanowisk rozmieszczonych na tymczasowo zbudowanym (w 1999 roku...) wielkim Londyńskim Oku oraz dookoła niego. Byłoż to w ogóle największe oko swojego czasu, ale ostatecznie pobili go Singaporianie. Znaczy - zbudowali większe. Pod tym względem Wschód - zarówno Bliski jak i Daleki - próbuje pokryć kompleksy jakieś, cy cóś? Najwyższy budynek, największe Oko, a w tym roku - Największe Fajerwerki. Ponoć (w Emiratach chyba?) wywali w powietrze 400 tysięcy (!) ładunków, bijąc poprzedni, należący do Kuwejtu, rekord o ponad trzysta tysięcy. Jak kochać - to księżniczki, a jak pić - to z cysterny.

Na szczęście w domu mam magnez, potas, lanzoprazol i masę płynów - a cholernej chili-ówki wypiłem tylko jedną banię - bo bym eksperymentu nie przeżył.

A grzybków nie mieli.

...barbariany jedne...