niedziela, 27 października 2013

Gra Endera

Jak widać po tytule, [[SPOILER ALERT!!! SPOILER ALERT!!!]] w zasadzie nie jest niezbędny, ale przydać się może. Ot, na wszelki wypadek.

O filmach dawno nie było (ogólnie o niczym dawno nie było, najwyraźniej dopada mnie nieruchawość starcza), ale o czym tu pisać? Ostatnie produkcje jakoś tak niewybrednie lgnęły do młotów, co poniektóre nawet latały, facetów, którzy coś zeżarli z fatalnym wpływem na cerę bądź prawych mścicieli, mogących robić co chcieli ze swoimi przeciwnikami, bo tamci byli be. No żesz w morde. Owszem, trafiło się kilka pozycji, ale głównie były to ograne, stuletnie truchła - tu muszę przyznać, że nikt tak pięknie nie wygląda jak Frau Blucher (obowiązkowe rżenie spłoszonych koni) w Młodym Frankensteinie.

Zmierzyć się z dziełem klasycznym a wybitnym jest trudno. Mogą sobie puryści nosem kręcić, że Orson Scott Card pisał science fiction i żadnym wybitnym klasykiem nie jest, inni wytkną palcami homofobię. Może i nie lubi gejów, może pisał insze gnioty - ale opowieść o Enderze jest genialna, ze wskazaniem na części 2-3. Znaczy kapitan: w chwili obecnej całość liczy kilkanaście pozycji, nie ma to jak znaleźć patent na składanie złotych jaj, ale jak dla mnie seria zamyka się "Dziećmi Umysłu".

Niestety - jak to z filmami bywa - historia musi być dopasowana do wydolności mózgu przeciętnego przeżuwacza popkornu, a to oznacza dwie godziny, potem towarzystwo zaczyna gubić wątek i pytać swoją druga połowę "aleosochozi" (jedynie Jackson przeforsował dłuższe części "Władcy Pierścieni", choć jak naprawdę długie one były okazało się dopiero po wypuszczeniu wersji na DVD; a w dalszym ciągu nie pokazał się "directors cut"...). Z tegoż powodu historia jest zawężona do samego Andrew i, powiedzmy to szczerze, nieco ucierpiała. Ale tylko nieco.

Andrew "Ender" Wiggina poznajemy już w szkole, stamtąd dostaje natentychmiastową promocję na stację orbitalną, gdzie zaczyna trening antyrobalowy. Gdyż ludzie, zaatakowani przez obcą rasę, odkryli, że najbardziej bezwzględnymi zabójcami są dzieci. Odpowiednio wytrenowane dzieci. Nie obciążone rozbudowanym super-ego, hamującym co dziksze pomysły naszego prawdziwego "ja". Ich jedynym celem jest grać tak, by wygrać. I to właśnie robi Andrew. Przechodzi kolejne cykle szkolenia, bierze udział w manewrach, w międzyczasie śni przedziwny "Sen o Królowej" który miesza się mu z interaktywną grą mającą na celu uwolnienie kreatywności kosztem wyzwolenia go z ludzkich odruchów. Film przynosi ciekawe pytania na temat manipulacji, odpowiedzialności, moralności - na szczęście tego wątku nie usunięto, choć jest w zdecydowanie okrojonej wersji.

Od strony wizualnej produkcja poraża. Tak po prostu. Powinniśmy być wdzięczni, że nikt tego nie zrobił wcześniej, jak na przykład spaprana została "Diuna" Franka Herberta, którą - powiedzmy sobie to szczerze - za jasną cholerę nie rozumiem dlaczego spotkało nieszczęście w postaci najpierw ekranizacji kinowej Davida Lyncha z Kylem MacLachlanem (pomijam Stinga, ten akuratnie, wraz ze swoim psychodelicznym wujem jakoś się tam broni) a następnie niedofinansowanej i fatalnie obsadzonej produkcji HBO. Kto oglądał, ten wie o czym mówię, kto nie oglądał - niech lepiej kupi książki i przeczyta, miast narażać się na nudności i nerwowe tiki. Filmy początku naszego wieku nie mają takich ograniczeń - żadnych plastikowych modeli, żadnego kosmosu w basenie. Nie wiem, co napisać. Mam opad żuchwy.

I jeszcze o soundtracku. Z jakiegoś powodu Hanz Zimmer nie zrobił muzyki, dzięki czemu oglądając kosmos nie zastanawiamy się, gdzie są piraci i skąd wyskoczy Thor. Nie powiem, żeby muzyka Zimmera zła była, ale jak ktoś napisał 100 soundtracków... No nie ma uproś, facet jest jak Vivaldi. Całe życie pisał jeden utwór i (na szczęście w przypadku Vivaldiego) w końcu go napisał... Steve Jablonski ma nieco inne obciażenia: "Nightmare on Elm Street" oraz "The Texas Chainsaw Massacre" dają pewne wyobrażenie o klimacie; jednak jest on rozpuszczony nieco "Transformersami"... Choć w "Battle School", drugim kawałku soundtracka, pobrzmiewa mi odlegle motyw z "The Last Of The Mohicans". Ten, wiecie, gdy Chingachgook zatłukł Maguę jak psa.

Dla fanów sci-fi - obowiązek. Nawet, jeżeli drażnić ich będą skróty czy przeinaczenia. Dla pozostałych - zdecydowanie warto.

W skali jabłek to będzie wytrawny calvados, 70%, pity niespiesznie piątkowym, ciepłym popołudniem w towarzystwie dobrego interlokutora. Z obowiązkowym cygarem grubości rury kanalizacyjnej.

I jeszcze trailery, ot dla leniwych ;)





PS. O aktorach mi się zapomniało: Ford ku mojej uldze niczego nie spaprał, Ben Kingsley wręcz był lepszy - a role dziecięce zostały zagrane przez aktorów nie kojarzących mi się z niczym (choć po sprawdzeniu Asa Buterfielda, filmowego Wiggina, trzeba odnotować "Chłopca w pasiastej Pidżamie", alem go nie poznał; czas jest nieubłagany, nawet dla dzieci. A może zwłaszcza dla nich...)

sobota, 19 października 2013

Surditas surditatem invocat

Październik. Nawet nie wiadomo, skąd się wziął. W dodatku już się kończy. Mam wrażenie, że ta dziura, wyhodowana w CERNie, zeżarła nas ze szczętem i zapadamy się gdzieś pod horyzont. Zdarzeń. Skutkiem czego czas wykonuje ewolucje modo Red Arrows w czasie urodzin Królowej. Starając się zapanować nieco nad szaleństwem zakupiliśmy bilety i ruszyli do wielkiego miasta Manchester coby zobaczyć kolejnego Świętego Graala rocka lat '70. Czyli Rogera Watersa et cohortes (które to są nowe, bo stare cohortes nagrywają dalej pod nazwą Kamandy Pinka Floyda, procesując się z rzeczonym Watersem do upadłego).

Sama Manchester Arena, która ostatnio jakoś zmieniła właściciela i nazywa się teraz Phones 4 You Manchester Arena, jest - brakuje mi odpowiedniego kulturalnego słowa - sakramencko wielka. Dziesiątki wejść, tysiące - a dokładniej 23 tysiące - miejsc siedzących, jednym słowem: masakra. Na szczęście siedzieliśmy w sektorze bezpośrednio nad sceną, lornetki nie były potrzebne.

Waters, jak na siedemdziesięciolatka, zadziwia. Skacze, śpiewa i haftuje, zupełnie jak koło gospodyń, całości dopełniają efekty specjalne, wybuchające samoloty, latające świnie i inne demony made by LSD. Kto widział, ten wie, kto nie widział... Nie, niemożliwe, żeby ktoś nie widział Ściany. Jednym słowem: urzekające.

I byłoby to spełnienie snów młodzieży pokolenia '80, gdyby nie ludzka fizjologia. Z racji wieku oraz sklerozy zacytuję za Wikipedią: przeciętny zakres słyszalności to 16Hz - 20kHz, próg bólu: 110-140 dB, uszkodzenie słuchu 150dB, ubytek słuchu to 0,5 dB rocznie, po 50 rż 1 dB rocznie - w wieku 70 lat ubytek słuchu sięga jakichś 40 dB. Do tego dołożyć trzeba utratę zdolności słyszenia tonów wysokich; im jesteśmy starsi tym niżej przesuwa się nasza górna granica słuchu.

I tu dochodzimy do sedna.

Nie wiem, czy Waters jest głuchy, czy są to technicy dźwięku w Manchesterze, dość powiedzieć, że najlepiej słuchało mi się koncertu zatykając uszy. Palcyma. Wygląda to nieco kretyńsko, dodatkowo wycina najwyższą część spektrum, ale za to nic człowieka nie nap.dala w trakcie koncertu.

Powiedział bym tak: jechać warto, wręcz trzeba, ale jeżeli macie wrażliwy słuch, weźcie jakieś wytłumiacze. Wewnętrzne, zewnętrzne - nie ma znaczenia. Bo w pewnym momencie przestałem słyszeć muzykę, a docierał do mnie jedynie przesterowany, rzężący sopran wymieszany z uderzeniem basu zdolnym zabić dowolne zwierze.