sobota, 14 września 2013

I po wakacjach

Nie, nie trwały tyle, żeby usprawiedliwić ponad miesiąc obiboctwa blogowego. Ale jak by nie było - zdecydowanie jest po, nawet tubylcy są zgodni. Planów znów było kilka, wygrała koncepcja leniwego leżenia na plaży i drinków z palemką. Była to koncepcja słuszna, jedyna, prawdziwa - do której trzy grosze dorzucił Hertz i pogoda. Co robić.

Prawdziwy abnegat tłumu się brzydzi a organizowane wycieczki ma sobie za nic - nie ma to jak strugać z siebie bohatera... Prawda jest nieco inna: z powodów coraz częstszych upadłości biur podróży wolę kupić sobie wszystko samemu. W tym roku padło na Charco del Palo.

Malutka wioska leży na wschodnim wybrzeżu Lanzarote, na północ od Arrecife. Została założona przez dwóch Niemców gdzieś w latach siedemdziesiątych i z założenia miała być miejscem wypoczynku naturystów. Nagość na plażach Wysp Kanaryjskich jest w zasadzie dozwolona wszędzie, Charco del Palo rozszerzyło nieco tą strefę. Zgodnie z niepisaną etykietą ubrać się należy wchodząc jedynie do sklepu i restauracji. Z drugiej strony latanie na golasa obowiązkowe nie jest - tekstylni chodzą sobie między nagusami po, nazwijmy to eufemistycznie, plaży. Wolność rządzi.

Wybrzeże jest skaliste, nie zachęcające do wskakiwania do Atlantyku, w dodatku miejscowi ostrzegali o prądach wodnych, które łatwo mogą śmiałka wyrzucić na otwarty ocean. Co prawda do Afryki daleko bardzo nie jest, ale wody ciepłe, rekin też człowiek i by co pewnie zjadł... By zapewnić możliwość wejścia do wody zestresowanej części turystów, wykuto w skale basen, którego poziom wody zależy od przypływu. I wtedy jest po szyję.

Dookoła stoją szańce, znane również z innych części Wysp Kanaryjskich, pozwalające odgrodzić się od wiatru i bez żadnych przeszkód nabywać raka skóry.

I prażylibyśmy się tak jako frytki w piekarniku, gdyby nie pogoda. I Hertz. Ta pierwsza była wredna - ten drugi w dupę uprzejmy. Pod postacią mówiącej z hiszpańskim akcentem pani oznajmił, że nie musimy się już martwić o nalewanie benzyny w drodze powrotnej! Wcale a wcale: z naszej karty uprzejma pani właśnie zdarła 68 euro i benzyna w baku jest nasza. Caluśka. Pełniuśkie 47 litrów! Jak spalić taką ilość paliwa za pomocą Punciaka na wyspie, która ma 60 kilometrów po długiej osi, hiszpańskoakcentowa nie wytłumaczyła. ASP zobaczywszy pogodę zarządził wymarsz wojsk. Ostatecznie nie samym opalaniem żyje człowiek, można poświęcić jeden dzień - pochmurny - na podziwianie widoków. I pojechaliśmy.

Atrakcji na wyspie jest 6. Najbliższ, Jardin de Cactus, to kilka tysięcy gatunków kaktusów posadzonych w ogrodzie zaprojektowanym przez Cesara Manrique.


To białe to nie kaktus, poprosiłem ASP żeby mi zrobiła jedno ceperskie zdjęcie na bloga - i oto wynik (oklaski!).
(proszę się nie pytać o durny wyraz twarzy, primo to nieładnie śmiać się z normalnych inaczej, secundo trza być nie lada artystą-profesjonalistą, żeby wyglądać dobrze podczas pięciominutowego wciągania brzucha...)

Kolejna atrakcja, jadąc na północ, to tunel wydrążony przez lawę, w której zbudowano restaurację, basen i salę koncertową - wszystko zaprojektowane przez Cesara Manrique. Czyli Cueva de los Verdes i Jameos del Agua. Do restauracji poszedłem, nawet jak głodny nie jestem to wchodzę żeby nie wyjść z wprawy, a jaskinie jakoś nas nie przekonały - jak kto widział Demianowskie to i wystarczy. Co za dużo to nie zdrowo.


Zrobiwszy wszystko, czego się oczekuje od turysty - czyli "ooo", "aaa", zdjęcia i zakup pamiątek - pojechaliśmy dalej. Ostatecznie jeszcze kilka atrakcyj zostało. Kolejna to stary fort, przerobiony na punkt widokowy przez Cesara Manrique. Droga do niego prowadzi przez picturesque miasteczko Orzola(picturesque było najczęściej używanym słowem przewodnika Eyewitness w odniesieniu do Lanzarote; rozumiem, że autorzy popadli w stupor wywołany monotonią pustynno-pogorzeliskowo-kaktusową), do którego zajechaliśmy, "aaa", "ooo" i wyjechaliśmy. Pamiątek nie było.
Fort zajmował szczyt 400 metrowego wzniesienia z którego widać doskonale małą towarzyszkę Lanzarote, Isla la Graciosa i jej jedyne miasteczko, Caleta de Sebo.


O, a, pamiątki - i zachciało mi się drinka z palemką. ASP zaoponował - toż jak zalegnę, kijem mnie nie ruszy, więc jedziemy jeszcze zobaczyć największą z atrakcyj, czyli wulkan, co to spopielił wyspę dwa wieki temu. Do imentu. Casus Pompei się nie powtórzył, bo ich nie mieli, ale wulkan wybił prawie-że-do-nogi życie na wyspie i przegonił osadników. Ponieważ mamy prawdziwą demokrację, wykonaliśmy głosowanie. Jeden głos na drinki z palemką przegrał sromotnie z pozostałymi głosami na Timanfaya i ruszyliśmy na wyprawę (pół wyspy, nie w kij dmuchał - bedzie dobre 25 kilometrów!). Symbolem Parku Narodowego jest mały diabełek siedzący na ogonie, gdzieś miałem nawet zdjęcie, ale się zapodziało. Diabełek został zaprojektowany przez - nie do pomyślenia - Cesara Manrique... Mam wrażenie, że gdyby nie on, wyspa była by jednym wielkim pogorzeliskiem...


Na szczyt wulkanu przyjechaliśmy w sam raz, by wsiąść do autobusu obwożącego tłuszczę spragnioną wrażeń po marsjańskich wręcz okolicach. Nie do opisania. Gdyby ktoś chciał sobie wyobrazić, jak wyglądać będzie Ziemia za miliard lat, gdy Słońce spopieli ją doszczętnie, wystarczy, że zobaczy Lanzarote. Druga część wycieczki to wlewanie wody przez pracownika parku do metalowych rur wbitych kilka metrów pod powierzchnię gruntu - trzy sekundy później para wodna strzela w niebo ku uciesze gawiedzi. I chyba najsłynniejszy grill zasilany geotermalnie - z groty poniżej wali słup gorącego powietrza o temperaturze dochodzącej do kilkudziesięciu stopni (ponoć głębiej jest kilkaset, nie sprawdzałem). Niestetyż, zdjęcie zeżarło, ale w sieci jest tego od metra, ot choćby i tu.

Wśród księżycowego krajobrazu naglem zobaczył znajomy widok - nawet dzwoniłem do Zakopanego, czy Giewont dalej stoi - na szczęście okazało się, że to podróba.


W pozostałe dni pogoda sprzyjała opalaniu, które ASP zdecydowanie przedkłada nad zwiedzanie (ja przedkładam opalanie nad zwiedzanie również w dni deszczowe), co pozwoliło spędzić resztę urlopu leniwie i bez napinania. W zasadzie ruszaliśmy się z plaży jedynie na zakupy i do pobliskich knajpek. Jako że najbliższa była niemiecka, a chcieliśmy spróbować oryginalnej paelli, pojechaliśmy do pobliskiego Mala. Restauracja Don Kichote - o, to tu, to tu, to tu! Mówiłem, że znajdę! - zasiedliśmy przy stoliku. Przemiła pani podała nam karty, pytając o język (do wyboru angielski, niemiecki i hiszpański) po czym słysząc naszą rozmowę ucieszyła się z przyjazdu rodaków. Pozdrowienia dla Pani Renaty - paella była doskonała, a naleweczka którą dostaliśmy później jako bonus - palce lizać. Gdybyście kiedykolwiek jechali z Guatizy w kierunku na Cactus de Jardin, podjedźcie później jeszcze ze dwa kilometry do Male, jej restauracja stoi na skrzyżowaniu do Charco del Palo. A jedzenie - poezja.

Jedynym minusiczkiem całej wyprawy był samolot powrotny o 7 rano. Co oznaczało wyjazd z naszej Casa Austria w cholernym środku nocy. Nic to - małpa nie głupia i sobie poradzi - gdzie wrzątek ciecze, tam palec wsadzi. Zajechaliśmy na lotnisko - i tum zgłupiał, bo po piętnastu minutach kręcenia się w kółko nie byłem w stanie znaleźć cholernego Hertza. Z uczuciem narastającej paniki porzuciliśmy Punciaka pod tablicą Hertz na jakimś bocznym parkingu i z buta - dobre 10 minut - polecieliśmy na terminal. Gdzie się okazało, że do wylotu mamy ponad godzinę, parking jest w podziemiach a dojazd banalny, jeżeli mózg ma się niezakitowany sangrią. Z buta - kolejne 10 minut - pognałem po Punciaka, przewiozłem go na właściwy parking i z uczuciem dobrze wykonanego obowiązku oraz potu wlewającego się do butów stanęliśmy w kolejce do jednego(!) stanowiska kontroli osobistej.

Miły czas. Chyba wrócimy - skoro nawet ASP, zwykle przeciwny odwiedzaniu tych samych miejsc, jest za.


Może w grudniu? Ostatecznie w zimie jest tylko 5 stopni zimniej...