środa, 31 lipca 2013

Cepersko

No i tak. Plany były rozmaite i padały jak muchy. Nie wiem czemu muchy padają, ale te nasze plany właśnie tak jakoś pac pac - po kolei. Egipt: rewolucja. Ibiza: pijaki. Majorka: rzygająca młódź wszeteczna. Francja: żabojady. Kanary: zęby. Nie, nie kanaryjskie tylko nasze. Włączyły się bezpardonowo do cholernego planowania i miast wygrzewać gdzieś gołe dupsko polecieliśmy leczyć zęby do kraju gdzie wierzby płaczące i żytnia w zamrażalce. Ancestor się ucieszył. Ostatecznie nic tak nie smakuje jak Glen Garioch w słusznej ilości jednego el. Przejął się do tego stopnia, że wyciągnął ze starych-nowych zapasów Bushmila. Który tez poległ. Mam teraz twarde postanowienie czystosercości jednomiesięcznej. Stopień wstrząsu można pojąć dopiero, gdy się wie, ze to było ponad tydzień temu a dalej mnie trzęsie na widok czegokolwiek co zawiera promile.

Postanowiliśmy, że się nie damy. Ostatecznie zęby zębami, a żyć trzeba. Bezstresowo. Plan był okrutnie napięty, ale realizacja - wzorcowa. ASP się nie przyznaje, ale też ją cósik ciągnie gdzie panieńskie rumieńce i dzięcioły na palach. Do tego stopnia nas wzięło, ze prócz obowiązkowych Starych Wierchów wymyśliliśmy Tatry. Stare, wiadomo. Wypad ze stacji benzynowej na Rdzawce, godzinka do schroniska, bigos i piwo, pół godzinki na Maciejową (ruskie z cebulka i piwo) po czym spacerkiem koło Czarnego Domu (który z niewiadomych do końca przyczyn jest teraz biały) doszliśmy do parku. Gdzie wyskoczył mi Becker i całe łażenie po Tatrach stanęło pod znakiem zapytania.

Pomyślałem, że się nie dam tak łatwo. Ostatecznie to tylko parę plomb w zębach i cholerna cysta pod kolanem - a Bóg raczy wiedzieć, kiedy znowu do Polski zawita taka pogoda. Na dzień drugi nie zważając na nic zapakowaliśmy się do auta i ruszyli na wyprawę. Plan minimum był dość trudny: samochodem pod Kozienice, stamtąd kolejką na Kasprowy, następnie, nie bacząc na trudności, uderzamy z buta na Beskid, godzina odpoczynku, powrót, Carlsberg za 13 zeta na górnej stacji i zjazd na dół. Popatrzyłem na Mammothowo - Marmotowego ASP, na Scarpowego Dzidzia, moje Brashery - i nieśmiało wysunąłem propozycje samobójstwa: robimy Kasprowego z buta. Ku mojemu przerażeniu Marmotowo-Scarpowe towarzystwo przytaknęło z zapałem i rozpoczęła się walka z materią.

Tu trzeba dodać, że do planu samobójczego dołożył się mój brat rodzony, z którym to może wygrywam we wzroście ale za to przegrywam w obwodzie - więc pomyślałem, że pierwszy do zjedzenia nie będę. O ja naiwny.

Kalatówki wzięliśmy z rozpędu, Kondratowa zaproponowała siku i pieńki do siedzenia więc skorzystaliśmy po czym zaczęło się prawdziwe podejście na przełęcz. Które potraktowałem jak klasyczny trening na dżimie - włączyłem trzeci bieg i - sapie a rzęzi, dyszy a dmucha - ruszyłem na podbój Tater. Na górę nie wylazłem ostatni jedynie z powodu owegoż wspomnianego powyżej stosunku wzrostowo-obwodowego, ale na tyle mnie było. Późniejsze podejście na Kopę i dalsze truptanie czerwonym w kierunku Carlsberga uskuteczniłem tempem dostojnym a wręcz golgotowym.

Znaczy tak na prawdę to w kierunku Kasprowego nie Carlsberga, ale wtedy Kasprowy mogliby sobie wziąć za darmo, natomiast gdyby ktoś mi powiedział, że zabierają Carlsberga, to bym zagryzł niezaplombowanymi zębami.

Dodatkowo Becker usztywnił mi nózię w kolanie, więc kulasząc w nowych Braszerach obdarłem sobie nogę mniej więcej na pięć złotych. Na pięcie. Na wszelki wypadek but zdjąłem dopiero w domu by ocenić zniszczenia - po co to ludzie się mają śmiać z człowieka jak boso zapierdziela po Tatrach. Bo obdartej nogi do buta za cholere się nie włoży. Iść można - ale po wyjęciu nagle but robi się trzy numery za mały i dupa blada. A raczej zimna.

Jak smakuje Carlsberg - nie trzeba nic mówić. Zapłacił bym i cholerne 25 zeta za Żywca, gdyby mieli. Ale nie mieli. Zdrada, panowie - jesteśmy w dupie!!! - zawrzasnąłem, ale z ust wyrwał mi się bulgot jeno, gdyż ryczałem prosto w kufel. Piwa nie lubię jakoś nadzwyczajnie - ale po pięciu godzinach łażenia (a woda skończyła mi się gdzieś zaraz za Kopą) za kufelek dałbym się wycudzołożyć.

W trakcie powrotu dotarło do mnie, com już wcześniej podejrzewał: ktoś chce caluśkie Podhale zasłonić. Masakra. Reklamy są piętrowe, stoją w rzędach i pionach, kierpce, kiełbasy, noclegi, wyciągi, rury, kanalizacje, oscypki i ch.ak wie jeszcze co. To jest jak rak: zaczęło się od jednej komórki a teraz przekroczyło zdolności kompensacyjne. Gdybym tam nadal mieszkał, zostałbym reklamowym Janosikiem - ani jedna by się nie ostała... No ale.

Jak już jesteśmy przy reklamach, jeszcze jedna sprawa: czy ktokolwiek z szanownych czytaczy wsłuchiwał się ostatnio w reklamy w dowolnym polskim radio? No, Mościpaństwo - to już są kurwa rzewne jaja. Na dwadzieścia (sic! liczyłem;) reklam, dziewiętnaście było na temat piguł. Zatkało mnie. Podczas mojej niepobytności kraj zmienił się w jakiś azyl lekomanów... Liczymy: na paznokcie, na włosy lśniące, na wypadające, na ugryzienie komara, erectus (myślałem że to na bonera, ale okazało się że na zajebiaszczą imprezę - bede musiał pojechać jeszcze raz, bom się zgubił), na prostatę, na żylaki, Biovital (wiadomo - hercklekoty), na libido, na potencję, żeń-szeń, już w porządku mój żołądku, na zgagę, na sraczkę, na bolące nogi, rutinoscorbin na grypę ( w lipcu??)... A dobiły mnie dwie dziewuszki, które bez nikakich oporów rozmawiały sobie na antenie o moczu. Na szczęście specjaliści od reklamy nie potrafią jeszcze obejść guzika "off".

Jako, że kolega po znajomości i z dobrego serca luknął w mojego Beckera któren okazał się naciągniętym mięśniem, a urlop w sierpniu czeka - nie jest powiedziane, że nie zaatakujemy Czerwonych Wierchów jeszcze raz. Tym razem od zachodu. Bo na moje pytanie "Wpuścił by pan cepra w Brasherach na Świnicę?" sprzedający kierpce młody człowiek uśmiechnął się od ucha do ucha i rzekł: "Pierwszy normalny ceper dzisiaj".




sobota, 13 lipca 2013

Lato, prochy, Kate i jeże

Gdzieś tak ze dwa - a może to było jeszcze wcześniej - lata temu zagadnął mnie chirurg, Lorenzem zwany, co myślę o szansach Anglików w starciu z Australią. Wychowany na gruncie socrealizmu bez mrugnięcia okiem stwierdziłem, że futbol angielski do australijskiego ma się nijak. Lorenzo wybałuszył się nieco i zapytał, czy słyszałem o Ashes. Tum spojrzał na niego podejrzliwie, ostatecznie raz już się zatopiłem kompletnie, myląc pimpa z pimplesem i na wszelki wypadek - a takoż i zgodnie z prawdą - powiedziałem, że nie. Ostatecznie prochy są nielegalne, nawet te po ancestorach. Tu rozwiódł się Lorenzo nad innigsami, bowlerami, slipami i oversami, na szczęście czas nas naglił, bo zawiłości krykieta zniszczyły moje dobre samo-mniemanie doszczętnie. Jakoś potem Angole wygrali, mecz przeszedł do historii i Lorenzo z dalszych wywodów zrezygnował. Ale zadrę pozostawił.

Trochę mi zeszło.

Problem w tym, że krykiet krykietowi nierówny, mamy mecze krótsze, dłuższe, reguły nieco się różnią, seria T20 w ogóle ma z założenia nieco inną taktykę gry - The Ashes jednakowoż jest pod wieloma względami wyjątkowe. Po pierwsze, odbywa się co dwa lata, naprzemiennie w Anglii i Australii, co daje 18 bądź 30 miesięcy przerwy. Bo gra się tylko w lecie. Po drugie, składa się z pięciu meczy. Każdy z nich jest dwu-innigsowy, czyli jakby to po polskiemu najprościej powiedzieć - ma cztery połowy... taak. Po trzecie wreszcie i ostatnie: w The Ashes biorą udział tylko i wyłącznie Anglia i Australia, co może tłumaczyć znikome zainteresowanie całym zamieszaniem w pozostałych krajach.

O co w krykiecie chodzi? Gra składa się z idei zawartych w grach "w zbijanego" oraz "w berka ganianego". Najpierw jedna drużyna rzuca, żeby zbić, druga wali pałką w piłkę - zdecydowanie różniącą się od bejsbolowej - żeby jak najwięcej punktów zdobyć, a pierwsza gania za piłką, coby ją jak najszybciej złapać. Po wybiciu 10 pałkarzy następuje koniec inningsu i zmiana ról. Jeżeli nic z tego zrozumieć nie można to dobrze, bo sam nie rozumiem za cholerę co napisałem. Jeden Test Match, składający się z czterech inningsów, zazwyczaj trwa pięć dni - a Ashes składa się z takich meczy pięciu. Póki co uprawiam RFM*, oglądam sobie mecze, czytam komentarze, i zastanawiam się, jakim cudem cały stadion pijanych młodzieńców wznosi okrzyki i śpiewa od czasu do czasu, miast wyrwać ławki i wziąć się do rzeczy.

Jakieś dzikie wzorce tu maja.

Może na to wszystko ma wpływ nieprawdopodobna wręcz pogoda, która nawiedziła Wyspę? Wiadomo, że upały dochodzące do 30 stopni, przy wilgotności prawie-że-stuprocentowej, potrafią zlasować mózg... W ogóle całe lato jest Brytom przychylne. Najpierw Murray zakończył 3/4 wieku oczekiwania na wimbledońskiego mistrza rodem z Wielkiej Brytanii, dzięki czemu duch Freda Perryego przestanie być wywoływany z zaświatów w każdym czerwcu, a teraz krykieciści (krykieciarze???) mają szansę wtłuc Australii czwarty raz pod rząd, co ponoć będzie kolejnym rekordem. I wreszcie Korona doczeka Dziedzica - jako, że piękna Kate jest na terminie, a do nerwówki włączyło się ostatnio nawet BBC, w poważnym tonie informując, że dadi-in-spe pognał był na sygnale do przyszłej żony Króla. Skomplikowane to prawie, jak cholerny krykiet. Informacja spowodowała ponoć zajęcie ostatnich metrów kwadratowych chodnika pod domniemanym szpitalem, co budzić zaczyna poważne obawy, czy szanowna małżonka do szpitala w ogóle dojedzie.

Do tych wszystkich cudów angielskich dołączyły jeże, które przyłażą w nocy do miski kota i wyżerają mu paszę. I nawet nie miałbym nic na przeciwko - gdyby tylko mogły srywać gdzie indziej.

------
*skrót od angielskiego wyrażenia: "Proszę uprzejmie przeczytać instrukcję obsługi".