piątek, 29 marca 2013

W zasadzie o niczym

Depresja chyba mi sięgnęła dna. Znaczy nie żebym miał się chlastać polsilverem po odnóżach, zawszeć jakoś poręczniej było banię strzelić - ale chce mi się nic. Literalnie. Cud boski, że młodzian młodszy zagonił całą rodzinę do roboty - wstajemy o szóstej i gnamy na dżima. Się tak zastanawiam, czy w Jukeju istnieje jakaś Parent Protection Agency. W tej nijakości marcowej napadła mnie manago z torcikiem. Torcik - jak się z dumą przyznała - sama kupiła w eM'n'eSie. Wzruszyłem się. Myślałem, że zapomniała, ale nie! Dostałem dyplom, odznakę "pięcioletni pracownik", talon na balon za 75 funciszy i dodatkowy dzień urlopu. Dzięki temu w końcu mam tyle, com go miał w Polsce.

Talon musi być jakoś związany z zapobieganiem alkoholizmowi, czy inszej patologii, bo nie można go tak sobie zrealizować w banku, tylko trzeba wysłać do wałczer-szopa i wskazać, co też chcielibyśmy dostać. Jako, że flachacha jest najtańsza w ASDA-ździe (muszę do profesora Miodka napisać, jak się pisze "aździe" - bo tak się to czyta po polskiemu, z nowotarskim akcentem... choć aż się prosi, żeby odpowiedzieć aźtam...), bez większych deliberacyj zakreśliłem odpowiedni krzyżyk i na pohybel zapobieganiu.

Odnośnie tej mojej hypodepresyjno-melankolijnej zarazy jednego nie rozumiem za chińskiego Boga. Mianowicie wszystkie depresyjne tabloidowe biedaczki popadają w przynajmniej bulimię, jak nie w porządny, śmiertelny breatharianizm czy inszą anoreksję - a ja łapie kalorie z czystej wody. Znaczy kapitan - nikomu wmawiał nie będę, że o wodzie i wódzie jedynie, toż wielbłąd by nie strzymał, ale jednak! Dziesięć kilo w przód - i szlag trafił łabędzia sylwetkę. A teraz latam za małą, żółtą, wk... - denerwującą do bólu piłeczką i dyszę. Stoi i sapie - dyszy i dmucha. Aż się biedny Patryk, co to mówi wszystkim za pieniądze, że nikt tak dobrze nie gra jak my, się biedny przejął i zapytał, czy czego nie potrzebuję. Tlenu! - zawrzasnąłem, dodając natychmiast, że to był dowcip jeno, bo pomimo osławionego brytyjskiego humoru, na żartach to się tu znają jak taki były premier z PISu na wartościach chrześcijańskich. Który to na widok dwudziestoletnich pośladków zadarł kitę i tyle go rodzina widziała.

Breatharianizm nawet mi się przez chwilę obijał po łbie, bo jak nie prościej urwać łeb hydrze? I dusić centaury... Wiadomo nie od dzisiaj, że stopniowe rzucania palenia są nic nie warte, toż nie da rady być częściowo w ciąży; albo się pali - albo nie. Tertium non datur. Przechodząc na breatharianizm można by od jednego strzału zlikwidować tłuszcz, obniżyć cholesterol, spowodować wszelkie możliwe do wymyślenia choroby niedoborowe, na pospolitej kacheksji kończąc - ale jakoś mi się to łapanie energii z powietrza wydało tak depresyjnie nudne, żem zrezygnował. Poza tym: jak wbić w średnio krwiste powietrze zęby tak, żeby pociekło po brodzie??? Na to żaden - żaden! - guru powietrzonizmu się nawet nie zająknął. Może mają sztuczne?

Na szczęście dzień robi się dłuższy, poranki, jasne, wieczory słoneczne - jest szansa.

Której wszystkim życzę.

sobota, 2 marca 2013

La Mizeria

W ramach ukulturalniania ASP zabrał mnie do kina. Znaczy - rzecz tu nie w tym, kto prowadził samochód, tylko o siłę. Sprawczą. Optowałem co prawda nieśmiało za Dżangą spuszczonym z łańcucha, ostatecznie nie ma to jak solidna krwawa jatka - a po filmach Tarantino raczej ciężko spodziewać się komedii romantycznej. Choć, gdyby się tak zastanowić, to po głębszym namyśle... w sumie Kill Bill... Ale - ad rem. Optowanie optowaniem, dostałem wolną rękę - albo idziemy na Les Miserables razem, albo lezę na Dżangę sam.

Tu na wszelki wypadek umieszczę ostrzeżenie o spojlerze - ostatecznie, mimo 150 lat od stworzenia tegóż sercasczipatielnyjego arcydzieła, mamy dzieci komputerów, on-line, telewizję i inne zarazy zabijające słowo pisane.

Akcja jest potraktowana nieco po łebkach, co jest o tyle dziwne, że całość trwa prawie trzy godziny. Jak wszem wiadomo, historia zaczyna się od odmienienia serca zatwardziałego nikczemnika przez księdza. Widać tacy też są, mimo tego, co próbują nam wmówić media. Księża, nie nikczemnicy. Jean Valjean, czyli jakby bardziej z polska Żauwalżin, nagle, po kilkudziesięciu latach, dostrzega, że jest zwykłym... wiadmomoco czym jest, si? I odmienia się diametralnie. Do tego stopnia, że zaczyna walczyć o biednych i dla biednych.

Żeby zrozumieć, skąd wzięła się w filmie Anna Hathaway, trzeba przeczytać książkę. Lub, na bidę, skrót w Wikipedii. Bo w filmie a-ni-du-du! Nic o jej luźnym związku z ojcem jej córki, nic o konieczności pozostawienia jej w opiece koszmarnej dwójce oberżystów - w tych rolach genialni Helena Bonham Carter (czyli dobra znajoma wielbicieli niedorobionego czarodzieja - zagrała tam Bellatrix Lestrange) oraz Sasha Baron Cohen. W zasadzie, jak by się tak dokładnie przyjrzeć, to z całej historii "Nędzników" wyrwano ochłapy jeno, pozostawiając wyjątkowo nędzne resztki.

Wróćmy na chwilę do fabuły: Żauwalżin jako mer miasteczka Montreuil-sur-Mer pomaga biednym, ale poznajemy go jedynie jako właściciela fabryki, z której - za posiadanie nieślubnego dziecka, no co za czasy omszałe... - wywalono na zbity pysk nieszczęsna Hathaway. Ta, zmuszona płacić coraz większe pieniądze sympatycznej parze opiekującej się jej dzieckiem, najpierw sprzedaje włosy, następnie zęby by wreszcie zacząć uprawiać najstarszy zawód świata. Co jest typowym przypadkiem braku rozsądku, gdyż odwrócenie procesu zachowało by jej zęby. Pal diabli włosy, odrastają. Tu robi się węzeł gordyjski pierwszy: Javert (dla zgodności pronuncjacyjnej zwany Żawertem) odkrywa prawdziwą tożsamość Żauwalżina, ten ratuje skurwiałą Hathaway od niesłusznego posądzenia o rozoranie gęby bogatego bully'aja i obiecuje jej, ze zaopiekuje się córką, po czym ta umiera.

Proszę nie pytać, nic k.wa z tego bym nie zrozumiał, gdybym historii nie znał skądinąd. Brakuje takich dość konkretnych zworników, jak powód, dla którego Javert ściga Jean Valjeana, skąd wzięła się córka Hathaway - czyli filmowej Fantine'y - i dlaczegoż ona umiera ( a umarła ze wstrząsu, że mer miasta okazał się być skazańcem-galernikiem - w świetle moralności naszych polityków jest to robienie sobie jaj z prostych ludzi!!!). Nie wspominając o takich drobnostkach, jak powtórne złapanie Valjeana i zakucie go w galery. Bo po co. Powiedzmy to otwarcie - do tej pory reżyser trzymał się dość wiernie powieści... W jakichś... pozwólmy sobie na dobroczynność... - 10%. To co następuje później, w ogóle nędzników nie przypomina. Nie podejmuję się dalszego opisu.

Ogólnie rzekłbym tak: film zrobił z książką to co z porządny rzeźnik ze zgrabna krową. Parę smacznych befsztyczków i flaczki wołowe.

Czy warto? Warto. Co prawda jak mi się przyśni Hugh Jackman śpiewający, to się zesram na rzadko - co i tak jest dobrym wyborem, bo śpiewający Russel Crowe poraża członki na wiotko - ale Hathaway, Barks (dorosła Eponina, nie mam zdrowia... odsyłam do skryptów bądź książki) i para Cohen-Carter warta jest trzech godzin chaosu narracyjnego. O pięknych scenach z epoki nie wspominając.



Mam nadzieję, że pójdzie. Massakra.