niedziela, 24 lutego 2013

Talon na balon, part I

Natarczywe pukanie zbudziło Kovalika. Było to o tyle dziwne, że do najbliższych zabudowań było przynajmniej z pół kilometra, tyleż samo do bitej drogi, a jego sąsiad przestał go odwiedzać. Zbiegło się to dziwnie z nocą, podczas której ganiał po lesie, starając się na zmianę zabić Arwenę i jej wesołych kompanów oraz uwolnić spod wpływu Trevora. I nawet mleko sąsiada jakby takie - mniej zero procent było od tego czasu... Hm.
-Taa? - zagaił pokojowo do stojącego za drzwiami starszego jegomościa. Toć na walenie po łbie zawsze jest czas.
-Czy pan doktor Kovalik?
-W czym mogę pomóc? - ubłocone do kolan półbuciki obcego jednoznacznie wskazywały na miastowego.
-Bo ja jestem z Warszawy...
-...na to, obawiam się, niewiele mogę pomóc...
Ubłocony spojrzał na niego nieprzytomnie.
-Mamy problem. I zastanawiam się czy pan, doktorze, mógłby nam pomóc?
-Problem natury...? - Kovalik zawiesił głos, zaczynało do niego docierać, że właśnie dotarł do granicy podjęcia decyzji. Albo spławi ubłoconego, albo będzie musiał zaprosić go do środka.
-Wnuk - ubłocony przełknął ślinę aż chrupnęło mu w krztoniu, co na prywatnym gulomierzu Kovalika oznaczało 8/10 -Opętało go.
-Proszę go zawieźć do poradni psychiatrycznej, albo zadzwonić na pogotowie... - Kovalik jednoznacznie dał do zrozumienia, że rozmowę uważa za zakończoną i zaczął zamykać drzwi.
-Nie, bardzo proszę! - ubłocony wstawił stopę w szparę drzwi. Kovalik złapał za bejsbola. -Ludzie we wsi mówią, że jak kto może pomóc, to tylko pan! Jeżeli się pan zgodzi zająć przypadkiem, zapłacę ile pan zażąda, niezależnie czy to pomoże czy nie!
Kovalik puścił drzwi. Ubłocony cofnał stopę. Kovalik puścił bejsbola.
-Mogę?
-Proszę...

Siedzieli przy kominku, stół nie nadawał się do użytku po ostatnich zajęciach z Trevorem. Pomijając dziwny swąd siarki, wszędzie walały się ogryzki marchewek. Negocjacje, trwały krótko, pan Tomasz - tak przedstawił się ubłocony - przystał na wszystkie warunki Kovalika.
-Od dawna tak ma? - Kovalik pociągnął spory łyk z grubo rżniętego kryształu. Ostatecznie nie godzi się pić whisky z musztardówek, nawet jeżeli odbywa się to w środku lasu.
-Wie pan, to się zaczęło jak my mu podłączyli światłowód. Na początku siedział kilka godzin dziennie, teraz w ogóle z pokoju nie wychodzi.
-A sprawdzaliście czy żyje? - Kovalikowi nawet powieka nie drgnęła. -Toż trzeba pić, jeść... Do toalety wyjść...
-Je. Talerze co mu przynosimy to potem puste są. Choć faktycznie nie widziałem ostatnio jak je... - pan Tomasz spojrzał przenikliwie na Kovalika. -Wie pan co, myślę, że lepiej by było, gdyby pan spojrzał na to własnymi oczami...
Jak się powiedziało a, trzeba brnąć dalej. Kovalika zawsze przerażał fakt, że następne było b. Dziwnie kojarzyło mu się to z dźwiękami baranów sąsiada. Ubrał się stosownie do pory, walonki do kolan, płaszcz przeciwdeszczowy. Do drogi doszli w milczeniu, dopiero tam Kovalikowi wymsknęło się coś na kształt "ąż w mordęż" na widok pojazdu pana Tomasza.

-Co pana skłoniło, doktorze, do zbudowania sobie daczy na tym... miejscu? - pan Tomasz starał się ze wszech miar nie zauważać uświnionych błotem dywaników w swoim Hummerze.
-Och, wie pan... Tu akurat... Cisza, natura... - Kovalik starał się wywrzeć wrażenie, że nie jest to jego jedyna "dacza". Nie mówiąc o posiadłości z sześcioma basenami w Mikołajkach. Rzecz jasna, wszystkie podgrzewane. Po raz pierwszy w życiu poczuł się wręcz namacalnie przytłoczony bogactwem. Pomijając nieco wiejskiego w swojej ostentacyjności Hummera, pan Tomasz błyskał Patek-Philippem, którego złoty kolor sugerował cenę siedmiocyfrową, przypalał zapalniczką - złotą - cygaro grubości krakowskiej podsuszanej i ogólnie roztaczał aurę sugerującą, że cokolwiek posiada - jest ze złota.
Kowalik przywarł do szyby i wciągnął świeże powietrze. Sam lubił zapalić, ale cygaro w samochodzie przywodziło na myśl trzyzdrowaśmaryjne eksperymenta piekarnikowe na dzieciach z czasów Siłaczki.
-Proszę wybaczyć! - pan Tomasz zręcznie strzelił z palców dzięki czemu roczne utrzymanie wioski w Kambodży zatoczyło imponujący łuk w powietrzu i zniknęło w rowie. -To przez ten stres! Normalnie nie palę w samochodzie, a już na pewno nie w obecności niepalących!
-Nie, nie... - wykaszlał Kovalik. -Sam lubię, wie pan, chyba infekcja...
-Ha! Medice, cura te ipsum! - Kovalikowi niejasno przemknęła myśl, że kolejnym do badania powinien być jego gospodarz. Audiologicznego. -Na czym to myśmy! A! No więc dlaczego tutaj?
Kovalik zadumał się. Nigdy wcześniej się na tym nie zastanawiał, ale prawdopodobnie cała jego "dacza" wraz z przyległościami była warta ze dwa metry kwadratowe mieszkania w Krakowie. Albo pół metra w Warszawie... -Czy ja wiem. Moja rodzina pochodzi z tych stron, sentyment chyba... - odparł, starając się nie zacierać wrażenia sześciobasenowego a równocześnie nie skłamać. -A skąd pan tutaj? Wczasy?
-Nie, widzi pan, dziecko ma astmę, musieliśmy się wyprowadzić ze smogu i stąd pomysł na góry. Ja i tak większość czasu spędzam w stolycy, ale na prowincji czasem robimy mitingi, wie pan, dla odmiany. No i stąd jak dziecko dostało astmy to przeprowadziliśmy się tutaj. W Krakowie dużo zdrowsze powietrze jest.
Pan Tomasz skręcił w nieoznakowaną szutrową drogę. -Przepraszam za warunki, ale asfalt położą dopiero gdy żona wywiezie dziecko na wczasy. Wie pan, opary. Strasznie drażnią drogi oddechowe.
Hummer miękko mruczał pod górę, pięć litrów diesla pchało bezwysiłkowo kilka ton żelastwa. Kilka minut później podjechali pod dom.

-Dzień dobry, doktorze! - po raz pierwszy w życiu Kovalik usłyszał w tym jakże pięknym stwierdzeniu zarówno ę jak i ą.
-Dzień dobry - uścisnął podaną mu prawicę. -Gdzie dziecko?
-Och, Cypruś? Siedzi u siebie, w pokoju. Jak zwykle. Reflektuje pan może na małe conieco? Nasza gosposia robi tres bien barana na zimno... - Kovalik dałby sobie łeb uciąć, że baran dostał akcent na ostanie a.
-Antonino, nie zawracaj głowy panu doktorowi. Coś do picia? - to ostatnie było już do Kovalika.
-Wolał bym zobaczyć pacjenta...
-W takim razie... - pan Tomasz gestem dokończył zaproszenie. Szerokimi schodami, kojarzącymi się nieco z Bilem Cristalem i otwarciem Oskarów, poszli na górę. Im byli wyżej, tym Kovalik czuł narastający niepokój. Coś tu było... zdecydowanie...
-Proszę.
W pokoju na fotelu rodem ze Star Trek Enterprise siedziało chłopisko, tak na oko, studwudziestokilowe. Panel ośmiu monitorów błyskał wybuchami statków kosmicznych, boczne monitory wyświetlały szereg danych.
-Confirmed. Mission accepted - wychrypiało chłopisko i strzeliło kilkoma guzikami na szerokim padzie zwisającym z sufitu.
-A gdzie wnusio? - rozejrzał się Kovalik.
-Wie pan, dla nas to on jest cały czas mały - z zakłopotaniem malującym się na twarzy pan Tomasz podszedł do szarpiącego joystick chłopa i poklepało go po ramieniu.
-Cholera!!! - rozdarł się Cypruś - Nawet człowiek nie może się zrelaksować po pracy!!! I teraz cała misja w pizdu!!!
-Cypruś, zachowuj się. Pan doktor przyszedł, chcielibyśmy, żeby cię zbadał.
-A na h... Cypruś użarł się w język tak mocno, że aż zapomniał o wykrzyknikach. -Nic mi nie jest, zdrowy jestem.
-Synuś, prawie nie wychodzisz z pokoju. Nic tylko grasz...
-...bo ty zawsze musisz wleźć jak gram!!! A jak pracuję, to cię nie ma!!! A ja się muszę zrelaksować!!!
-Słuchaj, no...
-Panie Tomaszu - Kovalik delikatnym gestem powstrzymał wybuch gospodarza. -Pozwoli Pan, że zostanę z Cyprianem, dobrze?
-Oczywiście - pan Tomasz wziął głęboki wdech po czym wykonał zwrot przez sztag.
-War of Galaxies? - Kovalik przysiadł się do Cyprusia.
-Zajebiaszcze. Kosior.
-Gdzie jesteś?
-Vessi. Czwarty level.
-Moge popatrzeć?
-Pewnie! Tylko nie gadaj. Strasznie rozprasza - Cypruś praktycznie rzekł ostatnie słowa bez udziału mózgu, jego palce przerzucały przełączniki, lewe monitory wyświetliły ciąg specyfikacji, na prawych pojawiły się okna komunikacyjne, środkowe rozjarzyły się miliardami gwiazd galaktyki. Vessi, o ile dobrze zapamiętał Kovalik.

-Cyprian, długo już latasz po galaktyce? - Kovalik doszedł do wniosku, że cztery whisky i dwie godziny spełniają kryteria dogłębnej analizy. -Cyprian?
Kovalik oderwał wzrok od ekranu. Jego interlokutor - czy raczej niedoszły interlokutor - siedział ze wzrokiem ufiksowanym na centralnych panelach, palce migały na klawiszach pada. -Cyprian? Kovalik przysłonił ekran dłonią. Zero reakcji. Hm... Delikatnie nacisnął guzik centralnego monitora i nie stało się literalnie nic. To znaczy, owszem - monitor zgasł - ale nie zmieniło to nic w zachowaniu Cypriana.
-Rozumie pan teraz, o czym mówię, doktorze? - cichy głos pana Tomasza uruchomił kilka dodatkowych skurczów serca Kovalika. Głównie nadkomorowych.
-Długo tak może?
-Pierwszy raz zorientowałem się kilka tygodni temu. Wróciliśmy z... nazwijmy to towarzyskiego spotkania. Nie było nas trzy dni - w tym czasie na pewno nic nie jadł, nic nie pił... Podejrzewam, że po prostu stąd nie wychodził...
Kovalik odwrócił się od ekranów. -Wie pan, nie zapytałem... Dlaczego przyjechał pan po mnie?
-...ja na prawdę szukałem pomocy, gdzie tylko mogłem. Świr, nerd... Ale to nie jest normalne... Ludzie we wsi powiedzieli, że pan... no... że pan może pomóc - widząc coraz większy wysiłek pana Tomasza, Kovali kodpuścił.
-A próbował pan wyłączyć internet? Albo prąd?
-Jeżeli pan chce, możemy spróbować. Tylko najpierw radzę usunąć wszystkie ostre przedmioty. A jeszcze lepiej się schować. W piwnicy mam całkiem dobrze wyposażony schron.
-O - aż tak?
-Nie ma pan pojęcia...

Tym razem stanął za monitorami. Mimo, iż były wyłączone, w oczach Cypriana nadal odbijały się ognie walk, wybuchały supernowe, jego dłonie zdradzały zawieranie kolejnych sojuszy i odpalanie kolejnych rakiet. Co ty do cholery masz w tym swoim łbie? Ciekawostka...
W pierwszej chwili nie poczuł nic, słabe mrowienie palców w miejscach gdzie przyłożył je do głowy Cypriana. Widział ciemne monitory, czuł palce tańczące na padzie...
...z prawej strony nadlatywała rakieta, Tellen'Ka - użył dopalacza osiowego i przełączył napęd rzeszotnicy. Nie było czasu na zabawy, to ścierwo potrafiło urwać łeb razem z płucami. Porównał czasy - zdąży. Miał przynajmniej 37 milisekund marginesu. Skok - wylądował za plecami napastników. Myśleli, że będzie uciekał, nie wiedzieli, że w tej chwili pomiary kanter płynęły szerokim strumieniem do oczekującej floty. Teraz! Fluktuacja pól dawała realną szansę na przejście, przełączył cała moc na impuls elektromagnetyczny. Wiązka zalśniła śmiertelnym błękitem... Skrzydłowi odeszli po wznoszących, sam zajął pozycję w w trzecim wierzchołku, dodatkowo chroniła go skała cesonitu, tym razem upieką dziada... W oddali wybuchały atomowe zabawki Netelian, wręcz uśmiechnął się przy odpaleniu współbieżnych generatorów... Fala ciemnej materii zagięła czas - wyszedł z pętli przed skokiem i zmienił wektory mionów zgodnie z ładunkami - zagięcie dawało gwarancję anihilacji mimo przekroczonego czasu rozpadu...
...Mr. Kovalik, za zasługi w obronie galaktyki otrzymuje pan medal za udział i talon na balon...
...nowe rozkazy...
...podstępnie...
...w natarciu...
...sytuacja beznadziejna... prosimy o pomoc... tylko pan jeden mo-----------------

Odpięcie od sieci poczuł jak najbardziej fizycznie - trzymając się za głowę padł jak kłoda.
Gdzieś daleko, w innej galaktyce, rozległ się dziki, nagle ucięty wrzask.
Przy routerze siedział sobie Trevor i z zamyśleniem żuł izolację kabla.
Koło niego na podłodze leżał Cyprian z paznokciami wbitymi w parkiet.
Tuż koło łba Trevora.
-A co ty tu...
-Czyś ty na rozum upadł... Toż ten świński duet zeżarł co najmniej kilka setek podobnych tobie. Maja wyroki w trzech czwartych możliwych komutacji.
-E?...
Kovalik poczuł dumę z inteligentnie podtrzymanej konwersacji.
-Tak jest - jesteś e. Elementarny tłumok.
-Dzięki, żeś przyszedł... Nie wiem, czy bym przetrwał do rana...
-Do rana to ty kochanieńki dotrwałeś. Łącznie jakieś jedenaście razy. Dziękuj losowi, że mi się marchewka skończyła. I jak bym mógł coś zasugerować - weź ty się zapytaj następnym razem, czy możesz wyjść z domu.

Trevor łypnął okiem, tym co to się łypie na psa i zniknął. Pozostawiając za sobą zupełnie miły, dla kontrastu z otoczeniem, zapach siarkowodoru.

7 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Czasami jak na dochtora te gazy, co on nimi społeczeństwo zadymia, się rzucą to klękać narody.... A taki Witkiewicz to się musiał zaćpać. Choć chyba Pratchett pisał, że użycie czterech kropek świadczy o szaleństwie Może i na mnie przyszło.
:) Miłe szaleństwo o poranku.
p.

Anonimowy pisze...

KAPITALNE, po prostu BOMBA!!!! Miałam zapytać, co u Kovalika i Trevora, alem się cosik krygowała ;-P
I te eksperymenty trzyzdrowaśkowe w piekarniku z czasów Siłaczki, hahaha, padłam!
nika

abnegat.ltd pisze...

To sa skutki urlopu i pol butelki whisky... ;)

Unknown pisze...

Czytałem Dukaja, czytałem Przybyłka, czytałem Lema, ale to przebija ich wszystkich ;).

Unknown pisze...

No i co, i co dalej ???
Ella

abnegat.ltd pisze...

Krzysiek, witaj :)
Ja tam lykne kazdy komplement - jak rekin mlody - ale plizzz mi tu...

Taki dowcip stary mi sie przypomnial:
Do Warszawy przyleciec mial Brezniew. Na lotnisko wyslano ekipe, buzka, niedzwiedz, wreszcie Brezniew wsiadl do Czajki i pojechali do KC PZPR. Po drodze Brezniew ni z gruchy, ni z pietruchy, zapytal tlumacza, mlodego, ambitnego aparatczyka:
- No, piekne to wasze miasto. A ten plac, jak go nazywacie?
Aparatczyk nieco sie zgarbil, toz tu sam szef Zwiazku Republik Radzieckich (spocznij), co on ma powiedziec? Jak powie prawde, ze to Plac Trzech Krzyzy, to go jeszcze z partii wyrzuca!
-To plac... -To ulica Przywodcy Komunizmu L. Brezniewa, towarzyszu!
-Ooo, milo, milo... A ta ulica?
Toz nie powiem ze jedziemy ulica NMP! Jeszcze z partii wyrzuca!
-To ulica Obroncy Wolnosci Leonida Brezniewa! Towarzyszu!
-Ladnie, ladnie... A teraz gdzie jestesmy?
Oz w morde, toz nie moge tak lgac! Wyda sie! Z partii wyrzuca!
-To ulica Zbawiciela...
-No, tu troche przesadziliscie, towarzysze...

abnegat.ltd pisze...

Ella, zagladnij/zajrzyj (prosze wybrac geographica typica) jutro ;)