sobota, 29 grudnia 2012

Uwolnić orka

Atak był podstępny, wręcz wysublimowany. Zamaskowane commando przeniknęło przez linie obronne wykorzystując do tego szkolny autobus i stan podgorączkowy. To co nastąpiło później było wręcz książkowym przykładem doskonałej transmisji. Na hasło "Boli cię gardło" wstrzyknięte neurotoksyny uruchomiły spust zsynchronizowanego skurczu przepony i mięśni klatki piersiowej. AaaaAAAPSIKKKkkkk.... - prychnął młodzian i doborowe grupy rzuciły się w ciemność - a raczej w jasność - bez cienia wahania.

Kolejna noc była naprawdę pracochłonna. Komandosi zajęli się tym, co najbardziej pociąga w zawodzie Wikinga - rozmnażaniem. Przez podział. Mitotyczny. Ranek zaświecił ponuro, wbił się pod powieki bolesnym nożem.
- Owchmchordeee... - wyrzęziłem - Coś ty, młodzian, przywlókł z tej cholernej budy? Mieliście wizytatora z Klewek?
Młodzian odkrztusił coś afonicznie i pognał do toalety. No tak. Trza się bronić... Sprawdziłem podręczną apteczkę. Taak. Zinnat przedatowany o półtora roku... Augmentin o dwa... Klacid? O - Klacid całkiem świeży.
- Bedziesz żył! - ucieszyłem się chrypliwie. - Jedna rano - jedna z wieczora. Tylko nie zagraj się na śmierć, prócz xBoxa jeszcze jakieś książki, okej?
- A ty?
- A ja - odrzekłem jak prawdziwy hiroł - idę do pracy!

Następny tydzień był raz w górę - raz w dół. Po herbatce się poprawiało, po tenisie raczej jakby na odwrót, aż przyszło Waterloo. W tym czasie maczugowce - czy co to mnie tam zżerało od środka - dolazło do oskrzelików. Przedłużony wydech skojarzony z uporczywym czterogodzinnym pokaszliwaniem północnym obudził Agenta Specjalnego P. Jak łatwo obliczyć - gdzieś tak o czwartej nad ranem.
- Weź ten antybiotyk, bo umrzesz!
- Nic mi nie jest, dam radę...
- Weź ten antybiotyk - dookreślił ASP - bo cię własnoręcznie uduszę...

I nastały dni szczęśliwości. Kaszelek zdechł jak śnieg po pochodzie pierwszomajowym, duszności ustąpiły. Dwa dni później poczułem ból gardła. Okazało się, że oberkommando przywleczone przez dzidzia to była tylko ekipa mająca za zadanie uwolnienie broni biologicznej, czającej się w zatokach. Litościwie nie napiszę jak wyglądało to co wylazło. Pochód zatokowo-gardłowo-krtaniowo-tchawiczo-oskrzelowo-płucy zaczął się od nowa.

Nawet stary Zinnat nie pomógł. Dopiero mix z Ciprofloksacyną zadziałał.

I tak sobie myślę, że muszę wrócić do nurkowania. Bo jeżeli nie pozbędę się moich szczepów, wielokrotnie repasażowanych, nabytych na najbardziej zaplutych intensywnych terapiach małopolskich szpitali, to mnie te kurwadziady następnym razem zeżrą żywcem.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Swiatecznie


Kazdemu wedle zyczen.

abnegat.ltd

środa, 19 grudnia 2012

Następny w kolejce

Ach - jak to dawniej pięknie było...

Praktykę wakacyjną po drugim roku, którą odbyłem sobie na internie, pamiętam jakby to było dzisiaj. Samotny szpital na peryferiach, kilkanaście sal, w tym jedna z intensywnym nadzorem. Który sprowadzał się do wielkiego, świecącego zielonymi liniami monitora EKG, z którym zresztą mam skojarzone swoje pierwsze obsrane gacie.

- Cyluje!!! A lew 100 metrów ode mnie!!!
- No i co Hrabio, no i co?
- A ja cyluje, Hrabino!!! A lew 50 metrów ode mnie!!!
- No i co Hrabio, no i co??!?
- A ja cyluje - a lew 20 metrów ode mnie!!!!!
- No i co Hrabio!???!???
- No i zesrałem się, Hrabino, zesrałem się!!!
- ...no, to każdemu się mogło przydarzyć...
- Ale ja się teraz zesrałem!!!

Mianowicie gdzieś tak w środku nocy poszedłem zobaczyć jak się miewa nasz krytyczny pacjent. Ciemność, płaskie zielone linie niebijącego serca na monitorze, czerwona lampka cichego alarmu... i krytyczny pacjent który poklepał mnie w ramię, wracając właśnie z nocnego sikania.

- ...no, to każdemu się mogło przydarzyć...

Ale ja nie o tym.

Jedną z najważniejszych umiejętności jaką miałem wtedy nabyć było wykonywanie zastrzyków. Domięśniowych i dożylnych. Zacząłem rzecz jasna od domięśniowych jako tych łatwiejszych. Procedura przypominała nieco odprawę statku klasy Apollo skrzyżowaną z egzorcyzmem modo Omen. Najpierw trzeba było wyciągnąć pojemnik z autoklawu. Ale nie jakoś tak byle jak tylko specjalną pęsetą, odpakowaną ze sterylnego worka. Następnie trzeba było otworzyć wieczko pudełeczka z igłami, wybrać taką z najmniejszym zadziorem (chyba, że pacjent był upierdliwy) i założyć ją na strzykawkę. Wielorazową, wyciągniętą z kolejnego sterylnego pudełeczka, wyjętego z autoklawu. Wszystko za pomocą pęsety.

Proszę otrzeć pot z czoła, zbliżamy się do końca.

Następnie nabieranie leku, przeżegnanie dupy dwa razy na krzyż, dziarski zamach zza głowy i chruppp - aaAAaaA! Kto widział Travoltę w Pulp Fiction ratującego Umę Thurman ten wie. Reszta tak samo jak obecnie, z wyjątkiem wyciągania igły, która przy dużym zadziorze potrafiła rozorać ćwierć dupska.

To żegnanie wzięło się z braku wyobraźni przestrzennej. Przepis nakazywał - i dalej nakazuje - podawanie iniekcji domięśniowych w gluteus maximus, górny zewnętrzny kwadrant górnego zewnętrznego kwadrantu. No i moja dzielna koleżanka rysowała sobie palcem na pośladku pacjenta owe ćwiartki, co pewnego razu skończyło się pytaniem pacjentki, czy ona to przypadkiem po tym zastrzyku nie umrze - skoro doktorka dupę dwa razy krzyżem naznaczyła.

Jakoś tak nieco później, w trakcie kolejnego nocnego czuwania, wyszlifowałem te wszystkie cholerne zadziory na parapecie typu lastriko, ale okazało się, że stal - czy co to było - rozhartowała się kompletnie po kilkuset sterylizacjach i bliżej jej było do plasteliny niż metalu, bo przed zastrzykiem igły były jak nowe - a po zastrzyku z zadziorami.

Pamiętam pierwszy szok, który przeżyliśmy na widok strzykawek jednorazowych. Jakże to tak - wziąć i wyrzucić po jednym użyciu? Nawet się wtedy Mann z Materna śmiali, że te jednorazowe strzykawki są kompletnie - nomen omen - do dupy: rozpadają się już po dwudziestej sterylizacji. Potem przyszły kolejne ciężkie wstrząsy. Na przykład zabroniono nam re-sterylizować rurki intubacyjne. I nie piszę tu o latach 60 XVIII wieku, bo pracę zacząłem w 1994. Mój szpital i tak był bardzo postępowy, bo rurki po pacjentach którzy zeszli wyrzucaliśmy nie bacząc, że były wyciągnięte prosto z worka.

Gdzie teraz jesteśmy? Mamy jednorazowe strzykawki i igły, obłożenia stołu operacyjnego i pacjenta, maski twarzowe i ambu, laryngoskopy (włącznie z rączką), igły do szycia, nici (tak, tak - przedtem były w szpulce!), skalpele, nawet staplery - czego mój kolega chirurg przeżyć nie mógł i poprosił, żeby mu po operacji takie coś dali. Umyje i wyśle do Polski. Żeby nie skłamać, było to w 2006, u nas z jednej nici zakładało się wtedy 40 szwów na skórę. Powiało zgrozą, został uruchomiony ciąg zdarzeń który zawadzając o kontrolę zakażeń mało go nie pozbawił pracy. Historia skończyła się dobrze, do Polski pojechał funkiel-nówka stapler, kolega w pracy pozostał, ale od tej pory nigdy mu nie pozwolono zostać z kubłem na odpady sam na sam.

I gdy już myślałem, że wszystko, co się da, mamy jednorazowe, zrobiliśmy, jako ten Związek Radziecki nad przepaścią, zdecydowany krok naprzód.

Najciekawszym problemem tutejszej anestezjologii jest nadmiar masek krtaniowych, zwanych pieszczotliwie eLeMejAmi (od laryngeal mask airway, jak by kto pytał). Problem owej maski polega na tym, że jest łatwa w użyciu i stosowana do 90% zabiegów w znieczuleniu ogólnym. Gdzie problem? Pozostałe 10% pacjentów wymagających intubacji jest obsługiwane przez anestezjologów, którzy w 90% używają LMA.

Jak zobaczę tutejszego anestezjologa zbliżającego się do mnie przed wyrostkiem, to Hrabina znowuż powie, że każdemu się zdarzyć może...

Od elemeja do słabej techniki intubacji - a od tej do masy nieprawdopodobnych przeszkadzajek, służących głównie w sali sądowej do obrony przed prokuratorem. Kto jeździ po zachodnich kongresach ten wie, kto nie, niech zaglądnie tu po ESA Annual Meeting Barcelona 2013. Postaram się zrobić parę zdjęć. Kilkadziesiąt parę zdjęć.

Jednym z wymogów bezpieczeństwa jest posiadanie fiberoskopu. Który to jakaś torba cukierków kwaśnych ułamała ze szczętem i teraz można go używać do drapania się po plecach. Na czuja, bo tor wizyjny zdechł. Powiało grozą - nowy kosztuje jednak ładnych parę tysięcy funciszów. I tu właśnie wkroczyliśmy na obszar dotychczas nieznany - przyjechał do nas rep, który za nędzne 999 funtów zaopatrzył nas w śliczny telewizorek, zasilacz do niego i pięć (!) fiberoskopów.

Jednorazowych.

Które to, jak wszystko, co jednorazowe, nie wolno sterylizować, tylko po trzech latach wyrzucić i nabyć kolejne pięć...

I zaczynam się bać.

Bo niedużo już zostało. Jeszcze tylko maszynka anestezjologiczna i wszystko, wszyściusieńko, będzie jednorazowe.

...bo anestezjolog to chyba musi być wielokrotnego użytku...?...

czwartek, 6 grudnia 2012

Kill'em'all

Dawno o filmach nie było. Znaczy - o wszystkim dawno nie było, to sumie czemu nie.

Z racji wprowadzenia do kin kolejnego odcinka narodowego bohatera brytyjskiego poczuliśmy się w obowiązku. Po odczekaniu przepisowych dwóch tygodni zakupiliśmy bilety i zasiedli przed ekranem.

To odczekiwanie stało się naszą rodzinną tradycją z czasów Pasji Mela Gibsona - w trakcie filmu mieliśmy darmowego lektora, jako że dwie babcie staruszki na wyprzódki czytały głośno swojej matuzalemowej koleżance napisy, a gdzieś tak po połowie młodzian za nami tłumaczył zaniepokojonej rodzicielce przez komórkę, że jeszcze trochę mu zejdzie, bo "dopiero go biczują", koniec cytatu. Chrzęszczenie popcornu, wysiorbywanie resztek coli spomiędzy topniejącego lodu, wychodzenie grupowe do toalety, kanapki z jajkiem na twardo oraz pikanie wprowadzanych esemesów pomijam jako oczywiste.

Dzielny buzia-w-ciup Craig zatłukł w końcu rozchwierutanego emocjonalnie Bardama i choć nie uratował M, to korona jednak przetrwała. Dzięki czemu znowuż za jakieś dwa lata oglądniemy (dla Wielkopolan: obejrzymy) kolejnego złego człowieka który nie słyszał o dabl'ou'seven.

Bo jakby słyszał, to by głupot nie robił - ostatecznie każdy jeden wie jak się kończy zadzieranie z Bondem.

W czasie pomiędzy oglądnęło mi się kilka nieco starszych pozycji: na TCM trafiłem "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie", a bodajże przedwczoraj Film4 odgrzał "Karmazynowy przypływ". I tak mi się pomyślało, jak nieprawdopodobnie zmienia się sposób opowiadania ludziom historii.

"Pewnego razu" było proste: honor kontra pieniądze, Claudia Cardinale robiła co mogła, by uratować majątek swojego męża nieboszczyka, piękny i młody Charles Bronson grał na harmonijce, Cheyenne był bandytą szlachetnym a Henry Fonda nie. I już. Napięcie rosło, na palcach malało, Morricone rozwalał swoim zawodzeniem a Claudia szczerzyła się do każdego, niepomna swoich koszmarnie krzywych zębów. Co jest ciekawe, śmierć była zemstą okrutną i ostateczną, była okropieństwem, którego musiał się dopuścić główny bohater by widz poczuł prawdziwe katharsis - panowie wyciągnęli broń, dobry zabił złego a za karę wsadził mu w zęby - tym razem proste - harmonijkę. I już. Żadnego okładania ołowianymi rurami po łbach, żadnego odbijania kul kevlarową kamizelką czy wdziękiem osobistym.

"Karmazynowy przypływ" jest nieco inny - pomijamy rzecz jasna technologiczne cudeńka łodzi podwodnej i to co rajcuje wszystkich techno-sub-maniaków czyli wyszczekiwane, głosem nie znoszącym sprzeciwu, komendy rzucające atomowym boomerem jak gumową kaczuszką. Ale tak naprawdę cała akcja rozgrywa się na styku osobowości, gdy dwóch dożartych kurwadziadów próbuje złamać się nawzajem. Obaj mają swoje racje - i obaj jej nie mają. Taka - partia szachów skrzyżowana z wolną amerykanką z majaczącym konfliktem nuklearnym w tle.

I wreszcie "Skyfall". Film, który kokietując pięćdziesiąt lat swoich poprzedników wchodzi bezceremonialnie w erę "Spidermana", "Batmana" i reszty supergównianej produkcji ostatnich lat. Gdzie akcja w zasadzie sprowadza się do zabicia wszystkich bossów pośredniego levelu nim dostaniemy szansę na zmierzenie się z super-bossem - z wszystkimi tego konsekwencjami.

Ten trend zaczął się bodajże od Rambo Stallone i Johna Matrixa Schwarzeneggera - ktoś, posługując się komunistycznym podejściem do gospodarki zauważył, że film z jednym trupem łatwo pobić produkcją, która zawiera dwa i stąd już prosta droga do genocydów klasy "Commando" i "Rambo 3".

I tak sobie myślę - pewnie tamte stare filmy trącają myszką. Są prymitywne. Może mają dłużyzny. Ale wyzwalają adrenalinę - a nie chęć chrzęszczenia i siorbania.

środa, 5 grudnia 2012

Nie ma jutra

Nie, nie. Nie będzie o kalendarzu Majów. Ostatecznie mamy jeszcze Czerwców,Lipców aż do Grudniów - nikt z obecnie żyjących tego nie doczeka. Tytuł wziął się z rymu częstochowskiego na temat komputrów.

Blog schizofreniczno-anestezjologiczny - z akcentem na to pierwsze - powstawał na laptopie marki Asus. Gdyby czytał mnie jakowyś marketingowiec, uprzejmie proszę o drobniuśką zapomogę w podzięce za kryptoreklamę. Sprzęt ten wyjechał z Polski w 2006 roku i już w momencie kupna nie należał do top-shelf-owego. Wręcz przeciwnie. W trakcie ciężkiej pracy na niwie (wtf is świerzop?) przeżył oblanie kawą, co zaowocowało strajkiem klawiatury, padł mu parę razy system, zdechło podświetlenie monitora (kto to przeżył, ten wie jak nieprawdopodobnie trudno jest przestawić bez udziału wzroku opcję w Windows wyrzucającą sygnał na monitor zewnętrzny), aż w końcu dotarło do mnie, że oczekiwanie na załadowanie systemu przekraczające czas posiedzenia wiadomojakiego jest ponad moje siły.

I tu zadziałał niesamowity zbieg okoliczności. Mianowicie Dzidź Starszy doszedł do wniosku, że jego komputer jest za wolny - co wypisz, wymaluj, przypomina sytuację kobiety, która twierdzi, że nie ma się w co ubrać. Z kobiecego na nasze oznacza to, że nie domykają się jej trzy szafy i chce mieć czwartą. Dzidź podobnież. Jego dual core 8500 w dalszym ciągu jest uznawany - no, może nie za rakietę, prędzej torpedę - ale co zrobić, jak szafy się chce?

Nie zastanawiając się zbyto, za wszystkie posiadane pieniądze, nabył topową i7 z potworem graficznym zdolnym ogrzać dowolne pomieszczenie o kubaturze nie przekraczającej 300m3. I popadł w przydum.
-Tataa?

To jest bardzo istotne. Nie: Tata!, tylko: Tataa?

-Nie? - na wszelki wypadek trzeba dać zdecydowany odpór od pierwszego pas, co się straci w otwarciu jest potem nie do odzyskania.
- Bo mówiłeś, że chcesz kupić jakiś prosty komputer?
- ...i? - zaniemówiłem. Dzidź chce dać mi czteroletniego złoma - choć w dalszym ciągu torpedowatego - ale mu wstyd proponować takie dziadostwo ojcu! Brawo! - zakrzyknąłem w duchu.
- Mogę ci sprzedać mojego.

I to by było na tyle w temacie filantropowych zapędów latorośli.

Po dość ciężkich negocjacjach, popartych sprawdzaniem cen w necie, nabyłem najdroższy z najstarszych - czy raczej najstarszy z najdroższych - komputerów na świecie. Szczególnie gdy się weźmie pod uwagę, że pierwszą ratę zapłaciłem 4 lata temu i było to 100% wartości.

Staram się myśleć o sobie jako o człowieku inteligentnym, ostatecznie dobrze mieć jest jakoweś złudzenia, ale każdorazowe zderzenie z ekonomią, czy to w przypadku oprocentowania kart kredytowych, hipotek czy wysokości koniecznego do zapłacenia podatku, wpędza mnie w czarną rozpacz samooceny okolic metra mułu.

Restauracja chwilkę trwałą, wytargowana nowa karta graficzna plus kupiony okazyjnie stały twardy dysk dały maszynce drobnego kopa, myszka R.A.T miło leży w dłoni, a SoundBlaster Ex-Fi dołożył do tego miłe brzmienie...

Mój stary laptop poszedł sobie do szafy - nawet specjalnie ASP nie protestował, od jakiegoś czasu zamiast walczyć z przydasiami (copyright blgosferowy, ale nie pamiętam skąd), wywala je spokojnie do kosza korzystając z neurologicznej odmiany zasady nieoznaczoności Heisenberga. Czyli mówiąc po ludzku zwykłej sklerozy.

I w końcu mogę. Zapuścić DinnerJazzExcursion. Nie poprawiać na aJfonie notek spaskudzonych przez cholerne formaty Worda, ulepszonych dodatkowo przez Bloggera. I wstawić sobie wielki, zajebiaszczy, zmultiplikowany helikopter na tle napalmu.

niedziela, 2 grudnia 2012

Choinkowo

Okazuje się, że pogoda kształtowana jest nie tyle przez wichry i wojny, co przez stereotypy. Dla poprzednich najeźdźców Wyspy grudzień był porą deszczową, obecnie wyobrażenie zimy ponad dwóch milionów Polaków zaczyna wymuszać na tubylcach zamianę wellingtonów na watowane kufajki. Żeby nie popaść w samouwielbienie należy zauważyć powódź listopadową, która w żaden sposób nie jest nasza domeną, ale już takie opady śniegu końcem listopada - a i owszem.

Zima na Wyspie dla nowotarskocentrycznego kosmopolity jest jednakowoż sporym wyzwaniem, trzeba przełknąć kilka konkretnych niedoróbek. Na ten przykład Mikołaj. Co komu szkodził gruby staruszek w czerwonej czapce, który corocznie przed 6 grudnia wyciąga kasę z kart kredytowych? Albo choinka - no to jest prawdziwy cyrk... Nasze pierwsze Święta spędziliśmy na Wyspie Wiecznie Zielonej w dystrykcie, gdzie dwie grupy ludzi cieszące się z Narodzin Pana Jezuska we Żłobie wyrzynają się nawzajem. Dwudziestego czwartego, jak tradycja nakazuje, udałem się w poszukiwaniu drzewka, coby go ładnie a godziwie przystroić. Po długich poszukiwaniach wypełnionych zdziwionymi spojrzeniami i zapewnieniami, że co prawda teraz już wszystkie wyszły, ale żebym zaglądnął za rok, znalazłem w końcu pięknego obsucha, którego nabyłem w cenie drzewa opałowego. Połowa igieł opadła w trakcie wpychania nieszczęsnego truchła do samochodu, reszta dokonała żywota podczas kilku kolejnych dni, ścieląc brązowy dywan na podłodze. Jakoś tak 10 stycznia zorientowaliśmy się, że jesteśmy jedyni, którzy maja jeszcze pozostałości choinki w domu, główny wpływ na naszą orientacje miało stwierdzenie zaprzyjaźnionego tubylca, że owszem, są tacy w tym kraju, którzy z przyczyn ascetyczno-estetycznych trzymają choinkę ubraną przez cały rok, ale zazwyczaj stosują w tym celu drzewko sztuczne - nie trzeba potem doklejać igieł. Niestety, było już za późno, by szkielet został zabrany przez służby miejskie, musiał potem ASP za pomocą noża kuchennego rzezać toto na sztuki i upychać po kawałku w koszu.

Do puzzla zimowej tajemnicy dokładają swoje trzy grosze tutejsze domy. Technologia wywodzi się prosto z indiańskiego tipi, do ogrzewania służy centralne palenisko i gorąca kobita pod pierzyną. Jak sobie radzą ci bez kobiet - nie mam pojęcia, za to wiem jak wygląda dom po 3 dniach zerowej temperatury na zewnątrz i ogrzewaniu ustawionym na tryb econo - szron pokrywa pościel, spać trzeba po kowbojsku, w butach i pelerynie wojskowej korpusu wschodnio indyjskiego. O czapce i rękawiczkach nawet nie wspominam - są ekwipunkiem oczywistym. Kto zrobił to raz, ten wie - w zimie piec ma grzać w trybie ciągłym a termostat nie pozwolić, by temperatura spadłą poniżej 20 stopni. Jeżeli ktoś myśli, ze przesadzam, niech się prześpi z wyłączonym piecem w pokoju na poddaszu, gdzie pomiędzy dachówką a regipsem materiałem izolacyjnym jest powietrze, gnane ze świstem przez niż znad Morza Północnego. Zęby rano po takim eksperymencie trzeba myć trzymając szczoteczkę łokciami.

Styl jazdy tubylców pozostawia śliczne lodowiska przy dojazdach do skrzyżowań, zgodnie z zasadą, że gdy samochód nie jedzie bo koła buksują, należy dodać gazu. Pominiemy litościwie temat opon zimowych, ostatnio na moje pytanie czy dostanę takowe wraz z nowym samochodem, usłyszałem "niestety nie" zamiast "jeżdżenie z łańcuchami jest zabronione". Zdecydowanie rośnie świadomość w narodzie. Za to chodników nikt nie odśnieża - samo się nasypało to i samo stopnieje.

Koniecznie trzeba kupić karteczki i porozdawać wszystkim w pracy oraz na ulicy - a najlepiej w całym kwartale. Kto tego nie robi, jest bezdyskusyjnie niekulturnyj cham .

Ale największym zaskoczeniem jest tutejszy brak wigilii... No normalnie... Żadnego karpika - którego zresztą uważają za rybkę akwaryjną i patrzą na nas jak my na Chińczyków obżerających się gulaszem z Burka - żadnego barszczyku, pierożków z kapustą...

Na szczęście nie we wszystkim się różnimy - ostatecznie wywodzimy się z tej samej wielkiej chrześcijańskiej Europy. I gdy już zjemy, cokolwiek tradycja nakazuje i otworzymy prezenty - niezależnie czy to podczas wigilijnej nocy, czy to w boxing day - możemy zasiąść wygodnie przed telewizorem i radować się wigilijną opowieścią "Kevin sam w domu".