poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Gdzies w Dahab...

...w rytmie floydowsko- cobainowskim

niedziela, 29 kwietnia 2012

Rybki, rybcie, wieloryb i inne seaweeds'y

Copyright Kiciaf
>
>

Zdjecie z kociakiem

Faraonki zezarly kabanosa - co komu szkodza pchly...

Przypadkowo

...sfotografowany gruby facet w piance

czwartek, 26 kwietnia 2012

Przeszkadzajki

Przyszła Zuzia z zapytaniem czy ja aby się nie będę czuł zestresowany faktem wysłania do sterylizacji gratów służących do tak zwanej trudnej intubacji. I popadłem w przydum.


W zasadzie, podchodząc do tematu w sposób usystematyzowany, można sobie podzielić proces na trzy fazy. Albo może stopnie. Pierwszy - intubacja zakończona sukcesem. Drugi - intubacja się nie powiodła, wentylacja maską z udrażniaczami lub bez. Whatever. Trzeci - nie możemy wentylować - tracheostomia interwencyjna modo Griggs czy inny Melker. I tyle. Cała ta nieprawdopodobna, mnożąca się jak karaluchy, technika urządzonek co skaczą i fruwają jest psu na budę. Nie dlatego że nie działa. A i owszem, działa. Ale powiedzmy to wprost: jeżeli zawiodła nast nasza podstawowa umiejętność, którą trenujemy codziennie to jaka mamy szansę na uratowanie pacjenta mając 3 minuty i urządzenie, którego nie trzymaliśmy w ręku od ostatniego pokazu repa - parę lat temu? Toż nawet nie wiadomo którym końcem wetkać toto w pacjenta...


Jeżeli chcemy być biegli w używaniu wszelkiego rodzaju przeszkadzajek, musimy je używać -bez przesady mi tu - codziennie. W innym przypadku jest to wymaganie od panny Krysi, która swoim cinquecento dojeżdża codziennie do pracy, wykonania kontrolowanego zwrotu przez sztag na ręcznym w obliczu taranującego ją tramwaju. Szczęścia życzę - choć nie przewiduję.


Gdzieś tak ze cztery lata temu jeden z moich kolegów zaprezentował casus przysłany mu przez MDU - organizację służącą do ZDD (zabezpieczania doktorskiej d.obrobytności w obliczu błędu w sztuce). W którym to casusie zawodowi anestezjolodzy ukatrupili 40 letnia kobietę chorą na kamyk w pęcherzyku, bo w ferworze używania różnych usprawniaczy do intubacji zapomnieli, że to nie niewykonanie intubacji zabija - a brak wentylacji.

Wszystkie te przeróżne (a jest ich co najmniej pięć - nowych, miesięcznie) wynalazki wpisują się bezbłędnie w ostatnie doniesienia z NHS. Mianowicie ktoś wykonał kawał solidnej, statystycznej roboty i wyszło - jak nie przymierzając staruszka z balkonikiem pod TIRa na Marszałkowskich* - że w soboty i niedziele wybitnie wzrasta ilość zgonów w szpitalach. Towarzystwo popadło w nieskrywane zdziwienie. Jaki żesz jest tego powód - i jak temu zaradzić? Czemu w szpitalach, w których nie uświadczy jednego konsultanta, bo wszyscy w domu siedzą na tak zwanym dyżurze pod telefonem a wszystkim zawiadują młodsi i najmłodsi doktorzy - nagle kostucha dostaje szału?

Zaiste, tajemnica nieodgadniona.


Medycyna sztuką jest. Co prawda tu też rzadko kiedy dwa i dwa da pięć - ale czasem się zdarzy. Każdy problem może być czym innym niż się wydaje. Stąd biorą się opowieści o zawale, co to jako wrzód żołądka umarł w domu, o astmie co okazała się być rakiem prostaty, o wyrostku co był tętniakiem - czy co gorsza porfirią. I nie da się zastąpić wiedzy i doświadczenia niczym. Ani stażystą - ani zabawką co robi ping.

A anestezjolog, który nie potrafi wentylować pacjenta maską i workiem powinien przemyśleć ortopedię. Choć tam też wymagają pewnej biegłości w używaniu rąk.

------------
*w radio rano powiedzieli, że w mieście jest ograniczenie do pięćdziesięciu.

sobota, 21 kwietnia 2012

Perfect

Kiedy pierwszy raz po przyjeździe tutaj opowiadałem pacjentowi co mu zamierzam wrazić i w jakim celu, pomagała mi pielęgniarka wprawiona w tłumaczeniach pongliszowo-ajriszingliszowych. W trakcie mojego expose twarz pacjenta miała typowy dla nem tudom "blank stare" - i rozjaśniała się dopiero po tym, jak oważ pielęgniarka powtórzyła słowo w słowo, com wcześniej powiedział. Dawało to mroczne wrażenie ciężkiego upośledzenia - chciałbym wierzyć, że jednak pacjenta - jednakowoż polski anestezjolog nie takie jaja przeżyć zdoła. Muszę przyznać, że zajęło to sześc długich lat, by wspiąć się na wyżyny inglisza kolokwialno-konwersacyjnego...


Drrrryyńńńńńńńńńń!
- Yes, heloł?
- Abi?
- Abi!
- Przyjade gulgulgul o szóstej cię odbiore gulgulgulgul.
...???WTF???...
- Ale, teges, że po co niby?
- No, gulgul, diving instructor gulgulgul i ja cię gulgul rano.
- To jakaś pomyłka jest... Ja jestem diver, ale nie instruktor... Musisz szukać jakiegoś innego Abiego...
-...
-...
-DRIVING INSTRUCTOR!
- A. To chcesz rozmawiać z moim synem...

wtorek, 17 kwietnia 2012

Cykle


Tak mnie wzięło kiedyś na rozmyślania na temat stałości - i przemijalności też, co jest niechybnym znakiem, ze się robię pierdziel stary; nie tyle w wyglądzie zewnętrznym, bom na te przypadłość zapadł już czas jakiś temu, ale w głowie. Robię się upierdliwy staruch. Zresztą nie ukrywam, że moimi idolami od wczesnego dzieciństwa byli Bert i Ernie Statler i Waldorf, dwa dożarte dziadki z balkonu, więc parcie ku formie idealnej uważam za usprawiedliwione.

Cykle krótkie bądź te odciskające się piętnem straszliwym - jak nie przymierzając cykl owulacyjny - zauważyć łatwo. Ale jak wychwycić zmiany drobne, których extrema oddalone są od siebie o lata? No właśnie. Bom sobie ostatnio ukuł teorię istnienia hypoafektywności dwubiegunowej z cyklem plus-minus dziesięcioletnim.

Niby nic. W dalszym ciągu człowiek wstaje rano, do pracy idzie, pacjenta zagazuje - a nawet wybudzi - o mamiemadzi* poczyta, o brzozie co to wcześniej była helem a teraz zmierza ku bombie też* - ale wszystko to jakieś takieś - niedorobione. Ostatecznym testem są emocje wywołane przez nadchodzące picie wódki. Brak reakcji oznacza zaburzenia z gatunku ciężkich.

Nieodmiennie przypomina mi się stary dowcip o pacjencie, co to marudził lekarzowi, ze jakiś taki jest - obojętny. Zupełnie mu obojętne, co robi. Że jak siądzie - to by tak siedział i siedział. A jak się położy - to by tak leżał i leżał.
- Panie - odrzekł lekarz z empatią - jak ja pana kopne w dupę, to pan będziesz leciał i leciał.”


Musiał to ASP wyłapać, bo mnie do wód wysłał. No i jadę. A raczej lecę. Będzie słońce, słona woda, tlen pod ciśnieniem paru atmosfer i drinki z palemką. Jakbym koło siebie miał taka marudną gadzinę, to też bym go gdzieś wysłał.

Bilety kupione, parking zarezerwowany, sprzęt sprawdzany - bo od ostatniego nura minęło prawie dwa lata - graty spakowane.

Jeszcze tydzień.

I ciut.

I już.

--------------
* oraz **: po prawdzie rzygać się chce, ale nasi dziennikarze doszli do wniosku, że są to to tematy dla społeczeństwa polskiego istotne - i jedyne. Cały ten mamiemadzi problem wygląda na masturbację seksoholika, który chciałby przestać się onanizować, ale za bardzo się lubi.

wtorek, 3 kwietnia 2012

Idzie zima zła

Po globalnym ociepleniu przyszło oziębienie. Tubylcy ze zrozumieniem kiwali głowami słysząc, że w Polsce pada śnieg. No - ale. Kazał kto zamieszkiwać w pobliżu Alaski? Jednak gdy sypnęło w Szkocji, sytuacja zmieniła się na groźną. W porannych wiadomościach pani bardzo poważnie zabroniła wszelkich eksperymentów na tkance żywej - siedzieć w domu i wcinać english breakfast, a nie łajdaczyć się po motorłejach.

Kto nie by na Wyspach, ten nie docenia powagi sytuacji. Ściany przeciętnego domu mają 6 (słownie: sześć) centymetrów grubości, czyli tyle co klinkierówka położona na sztorc. Ogrzewanie zależne jest nie tylko od gazu, tego na szczęście póki co nie brakło, ale również od prądu - to pokłosie cholernego „be green” i zakładania wszędzie i na wyprzódki pieców kondensacyjnych, w których elektroniki jest więcej niż zegarku marki Casio.

Ponieważ na osiedlu panowie w korporacyjnych wdziankach ochronnych zaczęli grzebać przy studzience z telefonami, jakieś pół godziny później zrobiło piiiizd, prąd zeżarło, a w okolicznych domach zawyły ponuro alarmy urlopowiczów. Chwała Bogu byłoż to w piątek, wiec większość została wyłączona po dwóch dniach.

Jeżeli doda się do siebie ścianę szóstkę, piecyk prądozależny i piiiiizd - łatwo zrozumieć, żem popadł w nerwowy przydum. Toż jak się trafi - a prędzej czy później to cholerne globalne ocieplenie do tego doprowadzi - jakaś zima z minus piętnaście, bata nie ma - większość Middlesborowian będzie służyć jako te świeżo zamarznięte mamuty syberyjskie, które są tajemnica niezbadaną - bo wygląda na to, że nażarte i w pełnym zdrowiu wzięły były i pomarły z zimna.

Najwidoczniej też nie wierzyły w globalne ocieplenie.

I tu, w końcu, po prawie sześciu latach - pominę litościwie dywagację na temat „jak to ten czas leci”, choć po prawdzie dupsko mi się marszczy - zrozumiałem, dlaczego nawet w domku, który ma salon o wymiarach 2x3 metra, musi być kominek! Nieważne, że siedząc na kanapie trzymamy nogi w palenisku - toż, gdy kryzys i trwoga, na pierwszy rzut porąbiemy meble od najmniej potrzebnych poczynając. A obchodzimy się już prawie dwa lata bez kanapy, ergo, potrzebna jest ona jak przy lądowaniu generał w kokpicie.

Trzeba się będzie przyglądnąć rozwiązaniom podwójnym. W Polsce sprawa jest prosta, w chałupie obok super-hiper-funkiel-nówka-nie śmigana kondensacyjnego wynalazku stoi sobie piec poczciwy, z pięcioma tonami koksu w zapasie. Ale taki pomysł na Wyspie będzie trudno zrealizować. Pomijając brak kotłowni, prócz trzymania koksu trzeba też gdzieś spać...

Widziałem ostatnio taką - jakby to rzec - kozę. Żelazną. Wypisz - wymaluj: stan wojenny AD 1981. Jakby tak wybić dziurę... Toż w sześciocentymetrowej ścianie nie powinno być to bardzo trudne...

PS. Google zaczął fazę druga denerwowania ludzi - prócz tego, ze bez ładu i składu wrzuca komenty Szanownych Czytaczy do spamu, to w dodatku zawiadomienia o tym, które wysyła na emila, również wrzuca - do spamu. Co zakrawa na paranoję - jeszcze ta cała sztuczna inteligencja nie powstała a już ma schizofrenię.