poniedziałek, 30 stycznia 2012

Mieć - czy nie mieć

Miało już o biuście nie być nigdy więcej - no, ale. Toż trywialnym jest twierdzenie, że chłop myśli o seksie nie rzadziej niż trzy razy na minutę - choć na szczęście nie dłużej niż przez 20 sekund. Coś jest na rzeczy. Ostatnio jedna z artystek, francuskich bodajże, wlazła na scenę w sukni będacej odlewem jej - całkiem kształtnej - klatki piersiowej. Co jednoznacznie wskazuje, że po pierwsze, zdawała sobie ona sprawę z wartości artystycznej swojego biustu, a po drugie - że w jury byli meżczyźni. Przy okazj tak mi się pomyślało, że jest to najlepszy dowód na istnienie siły wyższej. Jakoliwek byśmy ją nie nazawali. Gdyż ponieważ funkcjonalności w biuście ani za grosz - toż biednym oseskom ani się to w dziobie nie mieści, ani mu do podniebienia nie przylega, ulewa się biedakom i ogólnie samo z tym utrapienie - ale za to kształ jest trójwymiarowym odwzorowaniem matematycznego opisu piekna w ogóle, a męskich pragnień w szczególności.

Pokazano kiedyś ówże biust goły w telewizji. Zapytałem ASP, czy na widok onegoż ma natychmiastową ochote gnać z wywalonym ozorem coby chędożyć do upadłego. Po zwyczajowym strzale w łeb ASP odrzekł, że w żadnym razie. I tu własnie objawia się największa różnica w budowie mózgu płci przeciwnych.

Można by się z tą funkcjonaloscia spierać, ale jak to kiedyś już ktoś powiedział - nie pomnę kto, niestety, mam nadzieję że cytata bez przypisu nie spowoduje natychmiastowego zamknięcia blogu - gdyby chodziło jedynie o funkcjolnalność, damski biust byłby podobny bardziej do krowich wymion.

I tu ciekawostka - okazuje się, że tak jak dla piękniejszej połowy naszej rasy posiadanie biustu jest rzeczą istotną - tak dla połowy drugiej (powiedzmy to wprost - połowy brzydszej) - posiadanie owegoż jest powodem frustracji i niskiej samooceny.

Tu mamy kolejny punkt potwierdzający tezę, że biust jest ważny ale podejście do niego zasadniczo się różni pomiędzypłciowo.

Przyszedł był do mojego gabinetu pacjęt.
- Dziędobry! W czym mogę pomóc?
- Wyrosły mi cycki, sznowna Pani Doktór, i nie bardzo wiem co mam z nimi robić!
- Ach, czemuż to Pana martwi? Są oneż motorem działań, natchnieniem poetów i dumą płci pieknej - więc może pójdzie Pan raczej do Związku Literatów?
- Niestety, Pani Doktor - gdy patrzę się w lustro, okrutna mię chęć bierze, przez grzeczność nie powiem na co - a przecież sam ze sobą choćbym chciał to nie mam jak! I stąd moje do Pani pytanie - czy coś nie można by na to zaradzić?
- Niechżę się więc Pan rozbierze...

Ogólnie pacjent zażyczył sobie usunięcia wszelkich objawów piekna ze swojej klatki piersiowej, dodatkowo zapytał, czy można by mu przeszczepić ostatnie kłaki ze łba na owąż, coby mu samopoczucie podnieść.

Skąd owoż upodabnianie się do przodka naszego - przynajmniej wg. tych wierzących w selekcję naturalna, którym kłam zadaje jednakowoż kształt biustu, co przedstawiono powyżej - nie mam pojęcia. Widocznie, mimo całego cywilizacyjnego postępu, za samcem maczo-maczo stoi w prostej lini wielki, włochaty, IQ4 goryl.

Przyjechał chirurg od upiękniania - o kłakach rzecz jana mowy w ogóle nie było - wbił biedakowi taką sakramencką rurę w klatę i zaczał nią borować w te i wewte, usuwając zbędna tkankę. Po jakowychś 45 minutach z pięknych męskich bóbsów (chyba przez ó z kreska, skoro wywodzi się od boobs?) nie zostało literalnie nic. Patrzyłem ja na to rzezanie z pewną taka dozą niepokoju, w końcu nie wytrzymałem:
- Doktor, a ta skóra to się potem zejdzie?
- Powinna - odparł nieco zasapany upiekszacz.
- No a jak nie, to co?
- No to klops...
- ??!?
- Bedzie musiał przyjechać na skóry-na-klatce plastykę.
- No - a co w takim razie z brzuchem. Tam też czasem się nie schodzi?
Upiększacz przerwał borowanie, popatrzył na mnie pobłażliwie i odrzekł:
- Tam się nigdy nie schodzi...
I to by było na tyle w temacie upiekszania.

- Dziękuję bardzo! Zwyczajowo odwdzięczam się na parapecie! Rączki całuję Pani Doktor!

wtorek, 24 stycznia 2012

DIY

Czyli Adam Słodowy. Pamiętacie jeszcze Pana Adama? Rakieta zrobiona ze starej pralki i puszek po piwie, alarm ze sznurka, dzwonek z...dzwonka. Takie tam przeróżne wynalazki. W zasadzie pokazywał to, o czym wszyscy podskórnie wiemy - wystarczy przechylić głowę pod innym katem i problem nierozwiązywalny staje się rozwiązanym.

Dzidź zapałał miłością. Wielką. Chodził, wzdychał, chuchał dmuchał aż w końcu nie wytrzymał, świnkę rozbił i wszystkie pieniądze wydał. Stając się posiadaczem wielkiej - by nie powiedzieć potężnej - karty graficznej. Czyli ATI 7950.

- Tata, bo mam problem.
- A jaki?
- Bo nie wiem jak.
- No i co wy z nowej generacji macie z tej swojej kobiecości - Seksmisja nie zgrała całkiem perfekcyjnie, ale ujdzie. - No to patrz synek. Tu śrubka - odkręcić. Tu zapadka - odzapadkować. Kable odpiąć. Kartę wysunąć. Teraz weź nową, ostrożnie... a - trzy sloty? Poczekaj, trza bedzie wydłubać dodatkowe dziury.
Okazało się, że potwór zajmuje nieprawdopodobną szerokość. Sprawnym ruchem prestidigitatora urwałem zaślepki.
- Tak to się robi. Teraz wsadź... co że nie wchodzi.. wchodzi wchodzi... spokojnie... no to przechyl trochę... ech, pokaż no to...
Po kilku minutach do zamulonego tatusinego mózgu dotarło, ze nie da się włożyć do kompa czegoś, co jest większe od... kompa.
- Synuś, ja mam złą wiadomość dla ciebie.
- ?
- Trzeba kupić nową paczkę.
***___***___***___***___***

- Tataaa?
- Mmm?
- Bo się mię tu pytaję czy z zasilaczem, czy bez?
Oż, zarazza... - Czekaj chwile, synek...
Gdzie to cholerne pudełko... wymagania minimalne... kurtka na wacie - 600W zasilacz! Toż ja na prąd nie urobię.
- Synuś, powiedz miłemu panu, ze ci potrzeba potwora, co to w szczycie utrzyma 40A.
- Dzięki, tatuś!!!
***___***

- Tata, bo tu jest taki 750, ale kosztuje ponad stówkę...
- Trochę mi cię żal...
Siebie zresztą też. Zobaczyłem oczyma wyobraźni urywające się kółeczko licznika prądu...
***___***___***___***___***

- Dawaj.
- A ja co mam robić?
- Patrze sie pan - i ucz sie pan - wskoczył mi cytat, tym razem z Testosteronu. Wybebeszyłem paczkę, przełożyłem elektronikę do nowej, wyłamałem zaślepki, wsadziłe... wsadzi... może bokiem?....
- Synuś?
- ?
- Jak żeś ty tą paczkę mierzył?
- No - normalnie!
Tu należy się tłumaczenie dla staruchów powyżej czterdziestki: w nowomowie normalnie oznacza "wcale". Albo "nie mam pojęcia". Ogólnie jest odpowiednikiem naszego uniesienia ramion połączonego z wytrzeszczem gałek.
- No bo normalnie nie wchodzi...
- To co - jechać wymienić obudowę?
- A są większe?
- No nie ma...
- To daj bosza...

Bosz w mojej okolicy oznacza szlifierkę kątową. Za przekierowanie semantyczne odpowiedzialny jest mój sąsiad, który w czasach dobrobytu octowego przywiózł z USA takież właśnie cudo firmy Bosh. No i szlifierka stała się boszem.

Z obudowy posypały się wióry, wnęka została poszerzona, po czym wszystko wlazło jak powinno. Skrzyżowałem palce i dziubłem wyłącznik. Cichutki, na granicy słyszalności świst licznika prądu oznajmił wszem i wobec, że nowy zasilacz podjął pracę.

Gdybyście kupowali nowa kartę graficzną, weźcie ze sobą obudowę do przymiarki. Nic to nie kosztuje, a oszczędza sporo benzyny. Szczególnie, że cholerstwo, które nominalnie powinno mieć 30 cm, w rzeczywistości miało 30,4. O skonfrontowaniu posiadanego zasilacza względem zapotrzebowania zgłaszanego przez kartę litościwie nie wspominam.

PS. Chyba niedługo będę miał własny komputer. Jeszcze tylko płyta i procek...

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Ad ACTA

ACTA. Straszliwe słowo-klucz, niosące zagrożenie wolności, swobód i czego tam jeszcze. Mające chronić biednych twórców przed złodziejstwem wszelkiej maści.

Muszę przyznać, że mechanizm sprzedawania i dystrybucji dóbr kulturalnych zawsze zadziwiał mnie niepomiernie. W każdym zawodzie - poczynając od konserwatorów powierzchni płaskich na profesorach filozofii kończąc - płaca należy się za pracę. To dlaczegóż to artyści maja być uprzywilejowani?

Cud Boski, że wszystkie te pazerne organizacje ochrony nieszczęsnego artysty nie istniały wcześniej. Musielibyśmy płacić za wypożyczanie książek w czytelni, bilety do filharmonii kosztowały by majątek - bo nie tylko musiała by zapłacić orkiestrze, ale jeszcze doliczać do tego tantiemy dla twórcy. Toż Mozart za napisanie dzieła dostawał kasę od Cesarza raz jedyny - i tyle. Potem wystawiano jego dzieła ku chwale ojczyzny. Bo pracę wykonał - i za to wynagrodzenie dostał.

Ale teraz jest inaczej - teraz mamy komputer. On się zawsze pomyli przy dodawaniu.

Nie pojmuje za jasnego skurwysyna, dlaczegóż to artysta ma sobie wykonać pracę raz - a płacone mieć przez najbliższe pięćdziesiąt lat. Gdyby to przenieść na płaszczyznę anestezjologii, każdy pacjent, którego znieczuliłem a który przeżył, powinien mi do końca życia płacić za to jedynie - a raczej aż za to - że żyje!

Taksówkarz dowiózł nas bez wypadku - płacimy mu przez dwadzieścia pięć lat, żeby broń Boże nie upadł i nie zbankrutował, bo jak tak się stanie - to któż nas szczęśliwie do domu w przyszłości przywiezie? Toż niepłacenie tantiemów doprowadzi do załamania rynku usług transportowych, utracie setek miejsc pracy, nie mówiąc o moralnej naszej odpowiedzialności za okradanie biedaka!

Coś się panom artystom pojebało, mówiąc oględnie, w głowie. Doprowadzili do tego, że nie wolno w sklepie radio włączyć, bo ZAIKS przeforsował sobie ustawę o ochronie wartości intelektualnej.

O jakiej, do kurwy nędzy, wartości my mówimy? Wartość intelektualną to może mieć Dolina Issy - bo jak słyszę żal-bal, nóż-kurz - to wartości rymują mi się z nudności.

Kolejny ciekawy paradoks - idziemy do kina, płacąc dziesiątki złotych nie za przedstawienie - ale za prawa autorskie. Które są tam jakąś niebanalną częścią ceny owegoż biletu. A przynajmniej tak każe nam wierzyć system dystrybucji dóbr intelektualnych. No to - skoro zapłaciłem już raz artyście za wykonaną pracę, kupując bilet do kina - dlaczego, chcąc kupić DVD z tym samym filmem, płacę za te same prawa po raz wtóry?

Na szczęście mamy internet. A nim zbóki, twitery i co tam jeszcze. Które, jak pokazał przykład Muzułmańskiej Wiosny, potrafią być zabójczym instrumentem.

Bo co zrobią panowie artyści, gdy powiemy im, ze mamy dosyć? Ot, na próbę zwołamy grupę kilkuset milionów kwurwionych, którzy w lutym nie kupią nic. Literalnie nic - ani jednego CD, ani jednej płyty DVD. Nie pójdziemy do kina. Będziemy pić wódkę i oglądać Discovery Chanel. Co zrobicie, panowie artyści, gdy wasza publiczność, mając wrażenie, ż e ktoś ją próbuje wydymać bez mydła, pewnego pięknego dnia nie kupi nic? Mało tego, nawet nie spojrzy na darmówki w sieci?

Artysta powinien być wynagradzany za pracę - tak jak każdy inny obywatel. Za pracę na koncertach, w studio, nawet za czas zwany górnolotnie praca twórczą, czyli przygotowywanie się do występu. Choć jak pragnę rodzić, nikt mi nigdy nie płacił za czytanie książek medycznych.

Skąd wziął się pomysł pobierania pieniędzy za obraz waszej pracy? Płyta to koszt nośnika i dystrybucji. Można go kupić i mieć w domu - jak książkę - albo można sobie pożyczyć za darmo z wypożyczalni. Bo to nie jest żadna praca - tylko jej obraz.

Kolejne dobre pytanie - dlaczegóż to śmierdzącą szynkę mogę odnieść do sklepu i zażądać, słusznie zresztą, zwrotu kasy - a z CD, które zawiera kompletny szajs, zrobić tego nie mogę? Kojarzycie taki zespól, US3? Nagrał płytkę, bodajże Hand On The Torch. Na której to zamieścił doskonały utwór Flip Fantasia. Usłyszałem w radio i zapałałem chęcią kupienia płyty. Na szczęście, korzystając z maluśkiej furteczki, którą pozostawił ZAIKS, przesłuchałem sobie tęże płytkę u mojego przyjaciela. Okazało się, że reszta utworów jest oględnie mówiąc, nieciekawa. I płytki nie mam...

Płyty, tracki w sieci - to materiały, które w najlepszym wypadku można podciągnąć pod reklamę pracy twórczej. One zachęca do przyjścia na koncert - za który każdy chętnie zapłaci, wiedząc, jaka muzykę gracie. I to jest właśnie płaca - za pracę.

wtorek, 17 stycznia 2012

Skupapralny śmyrny bźdź

Pastwienie się nad homo sapiens jest czynnością przypominająca kopanie leżącego. W zasadzie gdzie by buta nie przyłożyć- to jest za co. Ale jedną z najśmieszniejszych naszych cech jest przekonanie o naszej prawie-że-perfekcji. Każda dowolna czynność jest w naszym wykonaniu rewelacyjna, mistrzowski poziom pozwala nam na dokonywanie sztuk innym niedostępnych. To się zaczyna już przy raczkowaniu a potem w zasadzie dotyczy wszystkiego, czego się w życiu tkniemy. Począwszy od srania w pieluchy, poprzez prowadzenie samochodu, do znajomości polityki.

- Miszcz pracy zmianowe...j... - ale to się inaczej pisze!
- Sama pisałem!


Nauka języka jest chyba jedną z niewielu dziedzin, gdzie zdajemy sobie sprawę z własnej nieudolności. Nie, nie znaczy to, ze się do tejże przyznamy, bez przesady znowu - ale tak po cichu, sami przed sobą.... Co prawda to prawda - jesteśmy dobrzy - ale nie perfekcyjni. Tym bardziej, że cholerni tubylcy co i rusz zastawiają pułapki zupełnie nie z tej ziemi...

Pułapka pierwsza jest związana ze skala ASA - takim prymitywnym nieco narzędziem do oceny stanu pacjenta. Klas 1 to zdrowy, wypasiony obywatel, któremu nic nie brakuje a klasa szósta to zwłoki do przeszczepu narządów. Ale ad rem. Znieczulam sobie obywatelkę bardzo zdrową, na oko dwudziestoletnia, gdy Karol rzuca do mnie pytanie o ASA. Coby w odpowiedniej rubryczce klasę owego ASA wpisać. No to odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że dałbym jej numer pierwszy. I would give her number one. Zuzia z Karolina zrobiły się czerwone z zatrzymanego parsknięcia a Karol nie wytrzymał i się opluł. Okazało się, że wyraziłem chęć odbycia stosunku wiadomojakiego z rzeczoną obywatelką. Zaraza...

Surveyor of porky pies. Wiadomo - ktoś piecze te ich ciasteczka z wieprzowiną - no to musi istnieć ktoś, kto je dostarcza do sklepu. proste? Nic bardziej mylnego. Dostawca wieprzowych ciasteczek to kłamca i oszust. QED. Choć w dalszym ciągu nie rozumiem demosnstrandum.

Drobiazgi typu put down (upokorzyć) zamiast lay down (położyć) już mnie przestały wprowadzać w konfuzję. Gdy widzę, że ktoś mi się dziwnie przygląda, z miejsca tłumaczę, że przyjechałem z daleka i wcale nie miałem nic złego na myśli.

Ale żeby się przejechać na piosence...

Siedzimy sobie dzisiaj w operacyjnej, chirurg coś tam naprawia w ręce a my się zastanawiamy, kto śpiewa dochodzące z radio Turning Japanese. W końcu wszedł Karol - więc zadałem mu pytanie - Do you know Turning Japanese? No i zaś się biedak opluł... Jak już odzyskał kolory, wytłumaczył mi, że zasadniczo zwrot ten jest odpowiednikiem polskiego marszczenia gruchy. Czyli onanizmu klasycznego. Z racji tego, że ponoć twarz faceta który dochodzi, niepokojąco zaczyna przypominać Japończyka...

...

...no normalnie strach gębę otworzyć...

piątek, 13 stycznia 2012

Malowane dzieci

Godzina szósta!!! Minut trzydzieści!!! Kiedy pobudka za!! gra!! ła!!!!!

Oraz za mundurem panny sznurem. Zaraza... Odkąd pamiętam, z wojskiem było mi zawsze wspak. Jak ja tak - to oni na wznak. Ghrrr...

Zaczęło się bodajże od mojej przygody z poborem. Stoję grzecznie i mówię, ze platfusa mam, tak? Czyli że się na wojaka nie nadaję, tak? I co? A1. Co przy moim wzroście i wadze zapewniało dwanaście godzin dziennie tupania butami krokiem defiladowym marsz!!! jak 2x2 jest cztery.

O wadze mówimy mojej-wadze-wtedy - moja-waga-teraz zapewniła by mi raczej miejsce w łodzi podwodnej. Jako balast.

Następnie przyszedł koniec szkoły średniej. Z przyczyn pozamerytorycznych musiałem niestety zdawać maturę w miejscu zupełnie nie na miejscu. Później się okazało, że sprawczyni moich kłopotów została odwieziona do wiadomego szpitala w stylowym wdzianku - jako że latała nago po mieście i srała w rabatki - ale nikt nigdy mnie nie zrehabilitował. Co robić. Niestetyż, jadąc do mojej Alma Mater to be miałem tak zwaną biegunkę, jako, że w domu czekał już bilet do wojska. Na szczęście nie przydał się.

Potem nadeszły studia. Czwarty rok medycyny miał zajęcia z wojska. W czwartki. Na całe 10 godzin należało przebrać się w mundur i udawać wojaka. Już, już żem miał go dostać... Nadszedł wind of change, nasza organizacja studencka związana z ruchem wyzwoleńczym powiedziała takiego wała - i usunęli wojsko z medycyny raz na zawsze. Wprowadzili nam dla osłody medycynę katastrof - popularnie zwaną katastrofą medycyny - ale byłyż to jeno popłuczyny po prawdziwym wojsku.

Po skończeniu studiów pojechałem dziarsko do WKU i zapytałem, kiedy mnie wezmą do wojska. Facet za szybka nieco zbladł, widziałem jak mu ręka drgnęła w kierunku telefonu - ale się opanował. Wyjaśniliśmy fakty, twardo kazałem się zabrać na sześciomiesięczne szkolenie wojskowe -ustaliliśmy z kumplami, ze spróbujemy się spotkać w pięknym mieście Łodzi, więc o takąż lokalizację poprosiłem miłego dżentelmena w czapce - i wróciłem do domu. Minęła zima, wiosna, nadeszło lato i nic - w końcu jakoś tak pięć lat później dostałem karteczkę, że zostałem przesunięty do rezerwy.

Ciekaw jestem czego. Bo o wojsku wiem tyle co z Czterech Pancernych.

Pożegnałem się ja z myślą, że mi się uda - wrzeszczący kapral nie dla mnie, nie dla mnie - nuciłem smętnie przy goleniu. Az pojechałem na AAGBI.

Patrzę - a tam wojacy. Jacy tacy - wiecie, mundurki, but wyglancowany na wysoki połysk, spojrzenie proste a dziarskie. No normalnie - aż się mi cóś zrobiło. Szczególnie, jak za plecami dostrzegłem sylwetkę Hurrier’a, walącego w niebo.
- Panowie szukacie lotników wśród anestezjologów? - zapytałem nieśmiało. Próbował mnie nawet Szaman za kapotę wyciągnąć, alem się zaparł jako ta krowa na miedzy.
- Szukamy - rozpromienił się uniformowy. -A doktor chciałby w RAFie znieczulać?

Aż mię w dołku ścisło. Dywizjon 303, szarża kawaleryjska w Somosierra - zdecydowanie coś mam popieprzone w chromosomach - Anglik - Polak dwa bratanki... A. To nie ta nacja.

- No pewnie! - oczy zaświeciły mi się jak blondynce na widok szesnastokaratówki w platynowej oprawie. - A bierzecie cudzoziemców?
- No pewnie! - tym razem oczy zaświeciły się uniformowemu.

Po standardowej wymianie adresów, a następnie tuzinie maili zostałem zaproszony na spotkanie w bazie. Coby zobaczyć, czy chcę zostać oficerem służb pomocniczych RAFu. Oficerem??? Kurwasz mać, toż ja chcę tylko polatać sobie w bojowych warunkach z plecakiem i rurką... urwana rączka, tam nóżka, mózg na ścianie - a w tym wszystkim dzielny łapiduch, co to słowem pokrzepi, plasterek nalepi...

Wlazłem w gógla. Ostatecznie kto wie - jak nie on. Hm. Polski obywatel służyć może, pod warunkiem zgody MONu - no to bezjajmitu - albo będąc podwójnym obywatelem. Ulżyło mi - jest szansa. Co prawda trzeba bulnąć jakieś 3 klocki, żeby przekonwertować rodzinę Polaków Na Polako-Brytyjczyków, ale się da. Napisałem do uniformowego, że skoro oficer - to obywatelstwo, a to zajmie czas. Czy w związku z tym jest sens? Ależ o-czy-wiś-cie! Przyjeżdżaj pan doktor natentychmist, proces długi, zanim skończymy to pan paszporcik wyrobisz i legalnie, jako ten lennik królowej, będziesz pan mógł sobie w Afganistanie latać!

ASP poparł moje plany w stu procentach, nawet wykazał niejaka dumę z chłopa, co to taki sprawny chce być jak żołnierze, wsiadł do samochodu razem ze mną i pewnym sobotnim porankiem pojechaliśmy do bazy rekrutacyjnej RAFu coby się godnie zaprezentować. Nawet na ta okoliczność schudłem i rozruszałem mięśnie.

Było to dość przerażające, bo bardzo dobrze wychodziła mi jedynie cześć pierwsza, czyli POM. Natomiast PKA sprawiała mi, nie wiedzieć czemu, sakramenckie problemy.

Zwiedziłem bazę, porozmawiałem z wojakami - a wszyscy spięci, dumni i radośnie uśmiechnięci - skąd oni ich biorą? - i wreszcie wróciliśmy do domu. Zostałem zakwalifikowany wstępnie i przekazany oficerskiej komisji rekrutacyjnej. W której to ktoś się w końcu puknął w głowę i napisał mi, że owszem, chętnie - ale zasadniczo pojęcia nie mają po co ktoś rozpoczął proces, skoro warunkiem sine qua non jest posiadanie obywatelstwa brytyjskiego.

I tak skończyła się moja przygoda z rockiem katolickim.

Wieczorem ASP westchnął cicho i rzekł:
- No i chwała Bogu. Przynajmniej nikt cię nie ustrzeli z kałacha.

wtorek, 10 stycznia 2012

Prawa wulkanizcji

Światem rządzą dwa podstawowe prawa. Zachowania energii oraz prawo entropii. I oba sa dla nas wyjątkowo paskudne. Szczególnie gdy przełożymy fizykę na naszą walkę z-góry-skazaną-na-przegraną...

Jako, że po raz pierwszy od pięciu lat mieliśmy spędzić Święta w Polsce, ASP był bezlitosny. Bieganie, pompki, brzuszki, stepery i inne maszyny do znęcania sie nad sobą zostały włączone do planu, na obiadek dostawałem gotowana wołowinkę z marchewką (żeby nie było, że narzekam - wręcz przeciwnie, bardzo lubię) a poranne pomiary wskazywały powolny spadek wagi. Po czym nadeszły Święta. Prawo zachowania energii oraz masy - a w zasadzie głównie masy - dało o sobie znać w całej rozciągłości. Co sie włożyło - to się momentalnie w oponie pokazało. Problem osobników klasy „niedźwiedź” polega na nadmierniej ilości malutkich komóreczek, zwanych adypocytami. Które, jako te młode rekiny, łykną wszytko, co im do paszczy wpadnie. Efektem końcowym jest w zasadzie stan wyjściowy, co budzi potężne pytanie o zasadnośc robienia czegokolwiek.

Jeżeli jednakowoż pracowaliśmy ciężko i wytrwale - gdzie do cholery jasnej podziała się oważ energia przez nas produkowana? I tu z pomoca znów przyszedł ASP, któren to zwrócił mi uwagę, że czas na zainwestowanie w nowe buty - chyba, że mam zamiar biegać boso. Szybkie porównanie podeszw dało jasna odpowiedź: cały wysiłek poszedł w buty.


I tak sobie myślę - gdyby wyprodukować niezdzieralne podeszwy, może by ta cała energia zrobiła to, co miała?

PS. Dzieki cennej uwadze ASP zamieniłem moje super-hiper-choć-nieco-zdarte seledynowe runnery na extra-super-hiper funkiel-nówka pomarańczowe neony.

Jak wchodzę do sali, robi się jaśniej...

piątek, 6 stycznia 2012

Oni

Świat jest rządzony przez onych. Dla każdego Polaka jest to jasne jak słońce. Innych może oni oszukali - ale nie z nami te numery, Brunner. To oni są winni wszystkim nieszczęściom, spotykajacym naszą ojczyznę, jak spadek wartości forinta, bankructwo Grecji, niesprzedanie obligacji przez Włochów - by wymienić pierwsze z brzegu. Oni te swoje macki wpychają literalnie wszędzie - w Tupolewy, ustawy, ostatnio nawet w wiatr na skoczni! No jakie to kurwadziady przebrzydłe są?

Tu taka mała dygresyjka a’propos złotówki. Euro się umacnia - no to złoty traci, wiadomo. Euro leci na pysk - złoty traci razem z nim, to też wiadomo. Węgrzy maja problem - złotówka traci. Grecy bankrutują- złotówka traci. Włosi - złotówka traci... Portugalia... Hiszpania... Funt... Ropa... Futra reniferów... Zbiór banana w Górnej Wolcie... Strach wyjść na ulicę - za każdym rogiem czai się żubr.

Oni są odpowiedzialni za wszystkie możliwe nieszczęścia ludzkości - od hiv’a po brak śniegu na Święta.

Tylko - kim ci oni są....

Sprawa wydawała by się być prostą - my to my, nas tu w rogi walą, więc cała reszta to oni. Ale ci tamci też wrzeszczą, że są robieni w bambuko przez onych, w dodatku tłustym paluchem kapitalizmu wskazując na nas! Głupota to - czy prowokacja?

Sprawa jest poważna. Do miana onych od wieków pretendują Żydzi, Masoni, Cykliści, Komuniści, Bank Światowy, Luminaci, Iluminaci, Sataniści, Pederaści, Templariusze, nieokreślona z bliższa Tajna Grupa Kapitałowa oraz kilka innych. Ale tu zwątpienie zaczyna się szerzyć - bo przecież wszyscy onymi być nie mogą - więc kto?

...is fecit - cui prodest...

Gdy zaczałem pracować, a było to już w czasie narodzin kapitalistycznej nadziei, pojechałem sobie do Izby Lekarskiej coby dokumentację wszelka złożyć, Prawo Wykonywania Lekarza odebrać i pieczątkę wyrobić. Uzbrojony w owe narzędzia zaczałem swoją pracę. Jakiś czas potem zmienili mi nazwę ulicy - musiałem zmienić pieczątkę. Zdałem specjalizcją - zmieniłem pieczątkę. Zmienili nam nazwę miasta - zmieniłem pieczątkę. Otwarłem prywatną praktykę - wyrobiłem pieczątke. Zmienili rozporządzenie dotyczące danych osobowych - zmieniłem pieczątkę. Wprowadzono nowe zasadzy wypisywania recept (a te zmieniane są nie rzadziej niz co dwa lata) - zmieniłem pieczątkę... Potem nadeszła zmiana identyfikacji podatkowej, numeru ZUS, wprowadzono obowiązek podania nr telefonu, potem jescze coś - żebym nie skłamał, wyrobiłem w swoim życiu ze trzydzieści różnych stempelków... Teraz znowu - lekarze wyrobili setki pieczątek „Refundacja do decyzji NFZ” to rząd natychmiast się z nimi dogadał i szlag trafił strajk - pieczątki do kosza...

Prawda jest przerażająca - rządzi nami klika pieczątkarzy!!! To oni stoja za zmianami ustaw, wytycznych, nazw miast, ulic, placów, upadkiem jednych firm i powstawaniem nowych, bankructwem państw i banków - byle by pieczątki były wyrabiane!!!

Gore!!!

wtorek, 3 stycznia 2012

Pańskie fanaberie*

Nieszczęsny licencing wisi nad doktorami jak jakowyś miecz damoklesa. W zasadzie nikt do końca nie wie, na czym owoż udowadnianie, że się nie jest ze standardami na bakier, ma polegać. Póki co wszyscy jeżdżą na kursa, czytają gazetki i produkują coraz to większe i bardziej bezsensowne aprajzale. Czyli takie - sformalizowane, pisemne, coroczne samooceny wspomagane głębokim wsparciem z zewnątrz pod postacią aprajzalowca.

No, ale - "Czuj duch!", oraz "Nic to!" znane są polskiemu doktorowi od dawien dawna, toż się owo zawołanie michałowe wyssało z mlekiem matki nieomal.

Z racji owegoż dokształtu - oraz wolnego czasu - rzuciłem się do czytania prasy, co to mi ją prawie-że-bezpłatnie dostarcza AAGBI pod postacią niezbyt twórczego choć jakżeszsz szpanerskiego tytułu Anaesthesia. Oraz anestezja nius. I w tymże drugim przeczytało mi się o doktorze, co to wrócił z Tanzanii... Szwedem był, widać mu dupsko wymroziło, a może jakie tam inne ciągotki miał - jak by nie było, pojechał znieczulać do szpitala, gdzie panowały warunki wprost - dla anestezjologa cywilizowanego - nieprawdopodobne.
Brak sprzętu jednorazowego użytku, igły z zadziorkami do wielokrotnego użycia... Pulsoksymetr jeden w całym szpitalu... Braki leków... Bóg wie co przywożą w butlach z tlenem... Brak prądu - i odpowiednich zasilaczy...

Tanzania - Afryka, kraj blisko równika...

I stanął mi przed oczami mój pierwszy staż w szpitaliku, co to był pododdziałem innego szpitala. Byłoż to w ciemnych czasach osiemdziesiątych, gdy poprzedni system ogólnej szczęśliwości dogorywał, a nowy system powszechniej szczęśliwości dopiero był gdzieś tak - niech zgadnę - w czwartym miesiącu. Igły i strzykawki wielorazowe pamiętam, mało tego - sam je używałem. Igiełkę trzeba było wybrać starannie, bo tępej nie szło wbić w dupsko za jasną cholerę - na własny użytek zaadoptowałem średniowieczną pozycję ataku mieczem dwuręcznym Falcon.

Wynik wrażenia igły był, musze przyznac, dość podobny do ciosu mieczem. Pacjent zazwyczaj ryczał jak bawół, a słów podziękowania nie owijał w bawełnę.

Po użyciu igły trzeba było umyć specjalnym wyciorem i wygotować. Strzykawki zresztą też - ale igły to był prawdziwy hardcore. Moim wkładem w rozwój medycyny było zaadoptowanie parapetu - model lastrico, drewniane, czy nie daj Panie plastikowe, zdają się psu na budę - do ostrzenia wykrzywionych i harpunowato zagiętych końcówek.

To był czas, gdy Mann z Materną śmiali się, że zachodnie strzykawki jednorazowe są beznadziejne, bo rozpadają się już po dwudziestej sterylizacji. Tego akuratnie nie widziałem, ale kilkunastokrotną sterylizację rurek intubacyjnych - co obecnie jest po prostu nie do pomyślenia - sam pamiętam. Wyrzucało się te, którym pękł balon albo były wyjęte ze zwłok.

Facet mówi, ze ma jeden pulsoksymetr na cały szpital. Jest w tym lepszy równo o 100% - ale licząc w dół, bo w górę nie da się policzyć, jako że zero mnożone, nawet bezustannie, dalej jest zerem. W szpitaliku był jeden monitor EKG, ale wymagał starannej obsługi i długiego okresu nagrzewania wszystkich lamp. Zazwyczaj jego wykres był m/w podobny do tego, co otrzymują geolodzy w trakcie wybuchu wulkanu. A analizator gazów wydechowych należał do wyposażenia Ijona Tichego. Czyste S-F.

Z lekami nie było najgorzej. Thiopentalu było pod dostatkiem, ketaminy też, succynylocholina - zwana popularnie skoliną - zwiotczała każdego i bez wyjątku, choć nieco krótko. Do dłuższych zabiegów był Arduan, który potrafił zwiotczyć powtórnie pacjenta już wybudzonego. Jego czas działania znacznie przekraczał czas działania tak zwanych odwracaczy - czyli leków odwracających działanie środków zwiotczających. Adrenalina też była. A defibrylator wyglądał jak przenośny piecyk żeliwny, popularnie zwany kozą i miał kółka. Które - gdy leciało się po korytarzu - wpadały w rezonans i warczały, stanowiąc zamiennik dla ioio sygnałów karetki pogotowia.

I pomyślałem sobie, że oni takiego Szweda - to mają na nic. Równie dobrze mógłby tam wylądować Marsjanin i czułkami uzdrawiać. Bo co z tego, że wprowadzi ich w arkana współczesnej anestezji, skoro już za chwileczkę, już za momencik wyposażenie jednorazowe - które ów Szwed przywiózł na własny koszt - się rozpadnie, koncentrator tlenu się zepsuje a pulsoksymetr ktoś zap*&^%i? Toż jeden elemej kosztuje gdzieś tak z 10 dolarów. A kurs wymiany owegoż dolara jest w Tanzanii równie śmieszny jak kurs w stosunku do złotówki AD 1988... Gdyby ktoś nie pamiętał, wg cen czarnorynkowych zarabiało się wtedy jakieś 10-15 dolarów na miesiąc. Czyli na dzisiejsze 45 złotych. Może się Szwedowi wydawać, że to jest nic - ale dla Tanzańczyka z jego produktem krajowym brutto 110 dolarów na głowę (sic!) (dla porównania Polska ma niecałe 12k, a Szwedzi ponad 40k) kupowanie plastikowego cósia jednorazowego użytku, za równowartość którego można wyżywić wioskę swoją i sąsiadów przez najbliższe pół roku - to jednak lekka przesada musi być.

I tak mi się pomyślało jeszcze, że oni potrzebują polskich anestezjologów - ale tych starych. Co to jeszcze pamiętają, jak się przerabiało igły Touchy na podpajęczą za pomocą pilniczka, co wiedzą, że resterylizowana rurka wcale nie oznacza niechybnego zgonu i którzy potrafią znieczulić mając do dyspozycji uszy, manometr i palec.

Ten ostatni do trzymania pulsu.

---------------
*Tytuł pochodzi z menu Siwego Dymu. Tak trza gadać, żeby dostać sznycla po wiedeńsku.

niedziela, 1 stycznia 2012

Ałiciu

ałiciu a merry christmas
and a happy new year :)