piątek, 30 grudnia 2011

Nostalgie

Middlesbrough wygląda jak miasto opanowane przez zombie. Na węźle A19/A66 o ósmej rano było łącznie 5 samochodów. Wliczając mój. Najwyraźniej każdy, kto może, korzysta z dobrodziejstw urlopowych świąteczno-noworocznych. W sumie niezły pomysł, ale jak się zeżarło urlop - co robić...

Miasto senne, pacjenci też jakoś tak snują się jak muchy w smole, jeden tylko dupolog dostał napędu i na trzy dni międzyświąteczne zabukował prawie 60 pacjentów. Miłosierny był co niemiara - kilku również do ogólnego.

Pierwszy dzień poświąteczny jakiś taki - same bzdety, bez porannej sesji, aż mi się powiedziało, a wręcz wyrwało, że przydało by się mieć kilka dłuższych dni - ostatecznie za nadgodziny człowiekowi płacą, a wyprzedaże ruszyły pełną parą. Do tego stopnia, że 55 calową plazmę można mieć za 6 stówek.

Wczorajszy dzień utrzymywał się w trendzie. Leniwie dojechaliśmy do popołudniowej sesji, zapuściłem pierwszego, pobudka, drugi, pobudka... I nadeszła pani, co to była trzecia. W wywiadzie nadciśnienie, poza tym nie miała, nie ma, nie używa. Indukcja, pacjentka wystrzeliła w kierunku obłoku Oorta, a Zuzia zgłosiła niemożność wentylacji. Jak nie możesz wentylować na maskę, co masz zrobić? Wsadzić i-gel’a, zwanego aJdżelem. Zuzia wsadziła. Doktor, bo się jakoś tak dziwnie wentyluje... A w zasadzie nie wentyluje... Daj mnie tu ten worek. Dmucham - większość powietrza idzie bokiem, babina skurczyła krtań, to i się nie wentyluje za bardzo. Miękkim ruchem trza, za chwile ją puści. Na monitorku 200 mililitrów wentylacji - w zasadzie tyle co nic, ale jednak lepiej niż kompletne zero. Po minucie mi zbrzydło. Zuzia, daj no mnie paralizator - nie ma lepszego przekonywatora do oddychania niż rura w krztoniu. Wraziłem laryngoskop, a tu dzonk. Na wysokości strun dynda sobie śliczny, owalny, wielkości małej wisienki guziołek. W mordę jeża - pchać czy nie pchać, oto jest pytanie... Z jednej strony jakoś jej to ścierwo nie przeszkadzało, a jak guza zetnę rurą? Z drugiej strony jak ja ją niby mam wentylować? Skrzyżowałem palce u nóg i wtykłem ta cholerna rurę. Wentyluje się. Nie krwawi. No i gucio. Zapuściłem maszynkę i zawołałem chirurga. Panie - mówię grzecznie - z zabiegu nici. Ma guza w krztoniu, za cholerę nie wiem, jak ją teraz odruruję, w zasadzie powinniśmy ją przesłać do szpitala, gdzie jakiś laryngolog by jej to zabezpieczył. Chirurg się zmarszczył. No to dobrze - mówi - ja ją zoperuję i będziemy wysyłać. Lost in translation, czy co? Panie - dalej bardzo grzecznie - my ją nie zoperujemy i będziemy wysyłać. No ale przecie oddychała jakoś przed intubacja, nie? No, oddychała... No to może ja odrurować i wtedy słać? Hm... W sumie racja... Toż mimo wisienki w krztoniu jakoś żyła... Skrzyżowałem powtórnie palce, wyłączyłem trucizny i we właściwym momencie wyjąłem rurę. Kobiecina zaskrzypiała i tyle było. Próbowaliśmy ją obrócić na boczek, poklepać, namówić do spokojnego oddychania nosem - ale wszelkie domowe sposoby zdały się psu na budę. Jak jej saturacja zaczęła spadać, pomyślałem se, że będzie - toż ja tu mam klinikę dnia jednego a nie ośrodek hypoksji kontrolowanej - włączyłem trucizny po raz wtóry i z niejakim napięciem wraziłem rurkę delikutaśnie. Wlazła. I nawet saturacja tylko 91 w najniższym punkcie... Zaufałem sobie kilkukrotnie, głównie uff-uff ale niecenzuralnie też, aż się biedna Zuzia zapytała, czy to syczące to jest gorsze od tych warczących, czy nie - kobieta po kilku latach z polskim anestezjologiem bezbłędnie rozpoznaje polskie przekleństwa, choć sama nie używa z racji problemów fonetycznych - i popadłem w przydum. Co ja teraz mam z tym pasztetem zrobić?

Po pierwsze - potrzebujemy oddziału z respiratorem. Czyli ITU. Po drugie - w szpitalu musi być laryngolog - czyli ENT (skrót jest od ucho, nos krztoń, jakby kto nie wiedział...). No to szukajmy. Dwie godziny później okazało się , że takiego szpitala w Północnej Anglii nie ma. Oż w mordę... Zaczęła się droga przez mękę - bo to naprawdę jest sztuka wtrynić pacjentkę z guzem krtani na IT bez laryngologii. Byłem już blisko przejścia w tryb polski - co głównie objawia się u mnie pytaniem o bezpośredni telefon do dyrektora klinicznego, ale kolejny konsultant zrozumiał mój ból i zgodził się pacjentkę przejąć. Tallyhoo!. Teraz tylko transport - i nawet na kolację zdążę - bo w trakcie walki o miejsce z trzeciej zrobiła się szósta.

Pogotowie zadziałało jak pogotowie - jeżeli pacjent jest stabilny, to będą za pół godziny. Byli. Weszła para sympatycznych ratowników płci pięknej. Gdzie macie wózek transportowy? A to wy nie macie? My nie - wy macie. My nie macie. A kto macie? Okazało się, ze ktoś protokołu nie doczytał i panie nie pojechały do szpitala docelowego po wózek transportowy.

To jest taki rolls-royce wśród wózków wszelkiej maści, włączając dziecięce: ma pasy lotnicze (ośmiopunktowe), respirator, pompy, własne źródło zasilania, monitor i Bóg wie co jeszcze.

No to my musimy wyjaśnić sprawę. I zamiast jechać po cholerny wózek, zajęły się maciami, co zajęło pół godziny. Po czym - o dziwo - pojechały.

Potem przejechałem się karetką na sygnale (paw na zębach), sprzedałem pacjenta pielęgniarkom na OIOM-ie (z lekarzy nie przylazł nikt - a łeb bym se dał urwać, że intensywna ma swojego dyżurnego), wróciliśmy do swojego klinika na pięterku taryfą (paw na zębach) i wreszcie dotarłem do domu o 10 wieczór.

A’propos tejże wizyty na OIOMie. Wlazłem i mnie chwyciła nostalgia. Każde łózko z respiratorem po prawej, baterią dziesięciu pomp po lewej, pacjenci leżą grzecznie i się wentylują, ktoś się dializuje... I złapało mnie strasznie - przyjść sobie z powrotem na intensywną i sprawdzić badania... parametry.. ustawić maszynki... potem przyjść i sprawdzić czy przypadkiem nie za dużo - albo nie za mało... ten nie sika... tamten we wstrząsie i na katecholaminy nie reaguje... ten ma zaburzenia rytmu... na siódemce rozjechał się cukier... czwórka dziwnie oddycha, chyba się zatkał dren... piątka umiera - rodzina czeka w meetingowym na rozmowę z panem doktorem... dwójce płytki spadły do 4 tysięcy... wyjść o ósmej rano do domu dorąbany jak bura suka i przespać cały cholerny dzień...

...no chyba mnie po*&^ło do imentu...


Następnym razem, zamiast gadać głupoty o nadgodzinach, będę się gryzł w język.

PS. Mąż nam później powiedział, że w nocy to małżonka wydawała z siebie takie, cytuję: "śmieszne dźwięki". No comments.

PPS. Właśnie dostałem informację, że zamierzają ją extubować.

------------

Update: 14:10.
Pacjentke extubowali. Najpierw zrobila sie szara - a chwile pozniej granatowa. Wiec wsadzili rure z powrotem. Ale byl to eksperyment pod nadzorem konsultanta wiec wszystko w porzadku.
Will keep you informed...

środa, 28 grudnia 2011

Obrazki

Święta zazwyczaj mijają jakoś tak za szybko, ale obecnie minione były szybsze niż ciupagi świst i błysk.

Co mi przypomina wzór na obliczenie odległości do strzelającego działa na podstawie różnicy czasu pomiędzy błyskiem a grzmotem - niech się Dobry Pan Bóg ulituje nad duszą naszego Przysposobiarza Obronnego. Cały wywód jest zbyt trudny, by go przytoczyć, gdyby ktos jednak chciał próbkę zdrowej góralskiej logiki, służę uprzejmie: Jeżeli okna okna domu o północy są zwrócone na południe, to w południe będą zwrócone na północ. Toz każdy cap wie, że Ziemia się odwraca, nie?

Przylot w Wigilię - i to w dodatku po południu - ma swój urok. Wszystko zrobione, stół nakryty, buzi-buzi i barszczyk z uszkami. Ale z drugiej strony ma to makabryczny minus, któregom jakoś w ferworze cwaniaczenia nie dostrzegł: godzinę później było po Wigilii... Hm. Trzeba to bedzie przemysleć.

Polska ma to swoje cóś, wyczuwalne zaraz po wylądowaniu, mimo, że samolot zamknięty a powietrze wdychane pochodzi z air-conditioner’a. Cecha znana od dawna, opisywana przez poetów, co to o grdyce pisali i dzięcielinie pale. Potem się okazało, że wieszcz ów pisał jednakowoż o Litwie, choć po polsku, dzieki czemu teraz mamy konkretny galimatias polityczny.

Pani w wieku nieokreślonym, wygłaszająca z odrazą odę do swojej komórki: W dawnych czasach był jeden telefon, na drucie, w dużym pokoju, i każdy wyczekiwał, żeby go odebrać. A teraz każdy ma komórkę i ma ją w dupie.

Skzyżowanie Brożka z Zakopiańską. Ten sam rozdeptany do samego błota trawnik. Swojsko.

Zakopianka. Ruch jakby mniej szalony - ale do czasu. Debil w dziesięcioletniej Celice wyprzedzający na ciągłej, na lewym, ślepym łuku. Za nim kolejny inteligent terenową Toyotą.

Współrodacy. Mówiący głośno, za głośno, z ekspresją od której człowiek chyba się pomału odzwyczaja. Ciiii... Nie trzeba się mordować....

Alkohol pity jak woda, a raczej wlewany tak jak wdycha się powietrze. Naturalnie, mimochodem, bez zbędnych przerw.

Plus pięć kilo. Rybki i grzybki, wędliny, sałatki, pierogi - szlag trafił cunning plan. Znowu zejdzie miesiąc , by to z siebie zrzucić.

Kolejna lokalizacja, i jeszcze kolejna, i... Jedzenie, rozmowy, rozmowy, jedzenie, i naturalnie - mimochodem, bez zbędnych przerw.

Lot powrotny, w biegu, choc z precyzją, jeszcze tylko Pompon z hotelu - i nagle cisza. Nic nie trzeba. Nawet klinika na pięterku zaczyna o 13...

Nie udało się zrealizowac wszystkich pomysłów - dom Szamana dalej stanowić będzie zagadkę, narty poczekaja do przyszłego roku na snieg, sauna w górach poczeka - zresztą wskakiwanie do górskiego potoka o północy i tak jest mało ciekawe w porównaniu z leżeniem nago na śniegu...

Mimo to Święta należy zdecydowanie uznac za udane.

Powtórka już za rok.

sobota, 24 grudnia 2011

Wesolych

W tym roku kazdemu wedle potrzeb.

Ale najwazniejsze, niech Swieta plyna leniwie, a Nowy Rok niech nie bedzie gorszy od tego, co minal.

abnegat.ltd

wtorek, 20 grudnia 2011

Dzieło stworzenia

Dzieło stworzenia
Jak było, wiadomo. Pan Bóg stworzył lądy i morza, zwierzęta i rośliny, aż w końcu skonstruował człowieka. Tu akuratnie mam wrażenie, ze zapału Mu brakło, no ale. Dżentelmen nie pyta o cenę, tylko pije co mu nalali. Jednakowoż był to przekaz dla małpopodobnych dwa tysiące lat temu - teraz opis zawierał by milisekundy zamiast dni i zaczynał się od wielkiego wybuchu.

Ciekawe, co o tym opisie pomyslą sobie ludzie za kolejne dwa tysiące lat.

Patrząc na nasz układ planetarny, człowiek ma wrażenie takiego, jak by to powiedzieć, pewnego brakoróbstwa. Które prawdopodobnie jest całkowitym niezrozumieniem zamierzeń naszego Stwórcy. O ile mozna się zastanawiać, czy Mars to taka Ziemia-Co-Już-Była a Wenus to Dopiero-Będzie, o tyle po co komu taki Merkury? Ale to na marginesie. Bo główny cel wywodu jest następujący - jeżeli coś się produkuje, muszą powstawać odpadki, mniej lub bardziej nie pasujące do układanki. I trzeba je gdzies upchać. To co się nie zmieściło w Wielkiej Czerwonej Plamie na Jowiszu, lata teraz po Atlantyku, pustosząc Ziemię Świętą Demokracji. Wszystkie niewykorzystane chmury i mgły Wenus pętaja się po Balicach, szczególnie w zimie, powodując chaos i flight delayed’y. A pozostałości skalistego, rudo-rdzawego krajobrazu Marsa zebrane do kupy wylądowały pod postacią Fuerteventura w Atlantyku.

Myślę, że miały wylądować głębiej, ale zbliżała się niedziela i czasu na poprawki brakło. Gdyby ktoś miał wątpliwości, w scenerii bardzo podobnej, bo na Lanzarote, nakręcono Bonda pt. „Moonraker”. Gdyby to był „Marsraker”, nawet by nie trzeba było zmieniac koloru skał...

Jedyne skrawki zieleni to te utrzymywane ręka czlowieka. Reszta krajobrazu to góry i doliny, które zatwardziałego Marsjanina doprowadzą do mentalnego zwisu. Za wyjątkiem wybrzeża - to jest śliczne. Jasny piach wymieszany z czarnymi kamolami tworzy przedziwny - acz uroczy - kolaż, po którym pętaja sie bez ładu i składu masy turystów w ubraniach i bez.

Tak sobie myślę, czy nasze podśmiewajki z amerykańskich opisów kubków „Uwaga! Kawa! Może poparzyć!” maja racje bytu. Patrząc na zasuwających w prawo i lewo ludzi na urlopie chciało by sie napisać na wielkiej tablicy: „Uwaga - plaża! Służy do plażowania.”

Pejzaż zdominowali Niemcy. Jako, że niepotrzebny gdzie indziej północny wiatr również został wywalony tutaj, nasi zachodni sąsiedzi wykorzystali czarne kamole do budowy wiatrochronów. Niemiecka fantazja staneła na wysokości zadania - bunkry jako żywo przypominają te z czasów Dunkierki, idąc plażą czeka się wręcz na okrzyk Achtung! Granaten werfen!. Jednakowoż w środku nie wieje, dzięki czemu grudniowe słońce bez przeszkód zamienia blade twarze w coś, co przypomina Native Norteamericanos z filmów produkcji DDR.

Dotychczas byłem zdeklarowanym wyznawcą teorii, że na zimową depresje nie ma nic lepszego niż alpejskie słońce i smak bombardino na 3000 mnpm. Ale muszę przyznać, że w słoneczku grzejącym na plaży, ze smakiem Rioha’y wymieszanej z oliwkami i kozim serkiem znalazło godnego przeciwnika.

PS. Sorry za aJfonowską paskudę - nie było czasu zrzucić zdjęć z Canona. Ale się wezmę.

wtorek, 6 grudnia 2011

Plan specjalisty

Anestezjolog wiadomo - złosliwe bydle, co to bez przyczyny żadnej zabieg zwali, krwi nie pozwoli toczyć, choć przecie po wstawieniu endoprotezy stawu biodrowego jucha się pacjentowi należy jak psu buda, morfinę przepisze, żeby pacjent przestał oddychać... Kurwicy jasnej dostać można. Do tego madrzy się jakby co umiał. A nie umie nic - nawet śrubki nie wkręci. A śrubokręt przecie najprostszy jest - gdzież mu tam do wiertarki! O młocie nie wspominając.

Właśnie - a’propos młotów - ludzie myslą, że my te dowcipy o ortopedach wymyślamy z nudów, podsypiając z kubkiem kawy w ręku podczas zabiegów. Gdybyż to było takie proste...
Prawda jest naprawdę okrutna.


Po tygodniu długim i bolesnym nadszedł piątek. Któren to był wyjątkowy - po południu nic, a na rannej liście wisiało pięć zabiegów, z czego jedynie dwa pierwsze w znieczuleniu ogólnym. Innymi słowy nie ma to jak weekend od 13 w piątek. Ale od czegóż sa ortopedzi... Ten najpierw przylazł spóźniony, następnie natrafił na trudności, co wydłużyło pierwszy zabieg o dobre 45 minut aż wreszcie zdecydował, ze on teraz zrobi miejscowe, ogólne zostawiając na koniec. Przemkneła mi przez głowę myśl krwawa, alem ją zdusił w zarodku. Toż w moim wieku denerwować się nie wolno, pęknie mi coś w głowie i bede się jąkał do końca życia. Wypiłem spokojnie herbatkę, w trakcie wsłuchałem się w echa wrzasków odległych przodków, co to w prostej lini musieli wywodzić się od Dżyngis Chana, bo głównie było tam o włóczeniu końmi i nadziewaniu na pal - i nie wytrzymałem. Polazłem do mojego milusińskiego. Facet - zapytałem, starając się ukryć siekacze - czy ty mógłbyś mi podać powód, dla którego zmieniłes listę, dzięki czemu połowa zespołu będzie musiała pracować o 3 godziny dłużej? Dlaczego nie możesz zrobić zabiegu w ogólnym teraz, a później te w miejscowym?

- Ja tak nie moge mieszać - mam w głowie plan zabiegu i nie będę go zmieniał!
Powiedział , tak, wiecie - pewnie i zdecydowanie.

Dla pewności sprawdziłem listę: specjalista ortopeda, zwany tu konsultantem, potrzebował ułożyć sobie plan zabiegu, by usunać wrośnięty paznokieć.

No i po co to sie wysilać... Toż żaden anestezjolog takiego dowcipu by nie wymyslił... Choćby nawet wiadro kawy wypił...