środa, 10 sierpnia 2011

Wichrowe doliny 4

Trevor nie wrócił do samego rana. Kovalik nie mógł dłużej czekać, zostawił gadzinie kilka świeżych marchewek, wodę i whisky. Co ma być to będzie - pomyślał fatalistycznie i wyszedł. Pośpiech był wskazany, tuż przed prysznicem zadzwoniła Lucy, jego wczorajsza interlokutorka, oznajmiając, ze plan na dzisiaj uległ dramatycznej zmianie i musi pojechać do szpitala zachodniego. Czy Kovalik juzżtam był? Nie, nie był. Nie dodał, że przyjechał wczoraj i nikt nawet nie wspomniał, że będzie pracował poza głównym szpitalem. A czy Kovalik chce kod pocztowy? Był tak zamroczony snem, że zobaczył się w paczce, nadany pocztą na adres szpitala. Dopiero po chwili do niego dotarło, że będzie go potrzebował, żeby zaprogramować nawigację. Zapisał wszystkie informacje i pognał się kąpać. Zazwyczaj wstawał kilka minut wcześniej by się obudzić pod strumieniem wody, ale dzisiejsza nieoczekiwana zmiana planów pozbawiła go tej przyjemności. Próbował równocześnie ogolić się i umyć zęby, co o mały włos nie skończyło się ich wybiciem. I poderżnięciem gardła.

Pomny przedwczorajszych wygłupów nawigacji z pewnym niepokojem słuchał instrukcji podawanych pewnym, męskim głosem, ale po kilku skrzyzowaniach został wyprowadzony na prostą, szeroką dorgę, facet wyrecytował jeszcze na odchodne „Pozostań na głównej drodze” i się zamknął. Kovalik z ciekawościa przyglądał się krajobrazowi za oknem. Zielone wzgórza, białe, potężne wiatraki mieliły leniwie powietrze, po łakach chodziła jakowaś zwierzyna, ruch był nieduży... Po kilku kilometrach droga przeszła w jednopasmową, następnie głos z pudełka kazał mu zjechać na najbliższym rondzie. Przejechał przez malutkie miasteczko, w porcie widział łodzie które osiadły na dnie - najwyraźniej był to czas konkretnego odpływu, bo łódki nie wyglądały na stare czy porzucone. Dookoła drogi tłoczyły się małe, jednopietrowe domki, więskszość z szarego kamienia, białe futryny i kolorowe kwiaty nadawały im ciepłego, domowego wręcz wyrazu. Po kolejnym zakręcie zaczał piąć się pod górę, jechał wzdłuz wysokiego, kamiennego muru, zza którego w niebo strzelały masywne konary starych drzew. Nie zdziwił sie zbytnio, gdy nawigator kazał mu wjechać w bramę. You have rechaed your destination. Hm. A gdzie parking? Zza drzew wyłonił się budynek, przywodzący na myśl średniowieczną twierdzę. O, parking też jest. Wysiadł i rozejrzał się wokoło. Gdzie oni tu mają wejście? Chyba w lewo... No to - do boju. Przypiał do piersi plakietkę, oznajmiającą Kovlik, Consultant Anaesthetist, i poczuł się, jakby włożył niewidzalna tarczę. No co za bzdury, cholera jasna... Trzeba będzie mniej żreć przed psaniem, te sny mnie dobiją... Obszedł budynek i wąską ścieżką, pomiedzy murem a ścianą, doszedł do drzwi. Cholera, chyba jednak nie tu? Schody były stare i spękane, w szczelinach rosła trawa, futryna porosła tu i ówdzie mchem. Juz miał zawrócić, gdy drzwi bezszelestnie sie otworzyły i wybiegła z nich młoda dziewczyna, prawie na niego wpadając. Zrobił unik, biegnąca zanurkowała pod jego ramieniem, poczuł tylko jej kwiatowe perfumy i tyle jej było. Wszedł do srodka.
- Dzień dobry?
- Tak?
Za kontuarem siedział gruby jegomość. Miał kompletnie łysa głowę, pokrytą starczymi plamami, splecione, żółte od papierosów palce splótł na blacie. Jego wodniste, niebieskie oczy miały ten dziwny wyraz, który zawsze przerażał Kovalika - nigdy nie wiedział, czy rozmawia ze ślepcem, czy z kimś kto go kompletnie ignoruje.
- Szukam bloku operacyjnego.
Gruby popatrzył naniego swoim niewidzącym wzrokiem i wyszczerzył resztki uzębienia.
- Nie nie nie! - wyrecytował dobitnie. -A-ni-du-du!
Ktos pociagnął go za rękaw. Mały chłopiec, może dziesięcioletni, wpatrywał sie w niego.
- Pan do szpitala?
- Wiesz, gdzie jest blok operacyjny?
- Wiem. Trzeba do końca i w lewo - pokazał palcem w stronę ciemnego korytarza. Jakoś nie mógł się teraz wycofać. Chłopak wpatrywał sie w niego, dumny, ze mógł pomóc, Kovalik zawsze miał problem z asertywnością w stosunku do dzieci. Poszedł w stronę, która wskazywał nie do końca czysty palec. Podłoga spreżynowała lekko, skrzypiąc, na końcu korytarza było nieco jasniej, szedł coraz szybciej, czując, że nie powinien tu być. Nagle za załomem ukazały się drzwi, ze znajomym czytnikiem magnetycznym. Wsunął swoja kartę, o dziwo zapaliła sie zielona dioda i wszedł na jasno oświetlony korytarz. Znowu jasna zieleń, sterylne światło świetlówek, różnokolorowe pasy na podłodze, wiodące tylko w sobie znanym kierunku. Po chili wahania ruszył wprawo. Jeden zakręt, drugi - i nagle znów był na portierni, tym razem nowoczesnej. Szerokie drzwi, automatyka, światła i szmery bajery 21 wieku. Podszedł do recepcjonisty.
- Kovalik, anestezjolog. Gdzie macie blok?
- Witam. Czekaja juz na pana, proszę isć wzdłuż czerwonej lini - wskazał podłogę.
Tym razem poszło jak nalezy. Blok, powitanie, przebieralnia, szybko sprawdził pacjentów, na szczęście na liscie nie było duzo do roboty. Zaczęli pierwszą operację.

- Pan, panie kolego, z daleka?
- Z Polski.
- O, to kawał drogi od domu! - jowialny, gruby chirurg promieniował patriarchalnym autorytetem. -A na długo u nas? Podoba się Kornwalia?
- Na trzy miesiące. Podoba - odpowiedział wylewnie, zarażony atmosferą Kovalik.
- No to, miłego pobytu! - chirurg zaczał myć potylicę pacjenta.
Kovalik zajął się swoją robotą. Zazdrość go żarłą, gdy patrzył na anestezjologiczną maszynke - w takiej dziurze mają Primusa? By ich jasna cholera. Żadnych pokręteł czy guzików, cała obsługa sprowadzała sie do ustawenia parametrów na dotykowym panelu. Na szczeście pracował na jego poprzedniku, Tytusie, w zasadzie prócz kolorowego ekranu i kilku wykresów obrazujących przepływy gazów, nie było większych różnic. Chirurg pracował nad jakaś kostna wyroślą na czaszcze, Kovalik piate przez dziesiąte rozumiał, że domaga się jakiegoś specjalnego wiertła, którego nie ma w szpitalu, jego pielęgniarka wyszła zaraz po indukcji, druga poleciał szukać rzeczonego wiertła i na sali został tylko jowialny, narzędziowa i on sam.
- A może to? - narzędziowa wyciągneła w stronę chirurga wiertarkę z włożonym czymś, co zywo przypominało wiertło do drzewa fi 25.
- Przecież ja mu nie zamierzam trepanować czaszki, tylko wyciąć nmaluśki kawałek - jowialny stracił jowialnośc na rzecz bezdyskusyjnej władczości. -Gdzie ta druga?
- No, poszła i szuka...
- A, dawaj, spróbujemy...

Jowialny zajał się wierceniem, szamotał się z mimośrodowo założonym wiertłem, narzedziowa próbował ustabilizować latającą z prawa na lewo głowę, Kovalik patrzył na to z rosnącym niepokojem. Toż zaraz mu łeb urwą... Twarz chirurga pod wpływem wysiłku zrobiła się blada i spocona, grymas wykrzywił mu wargi, rzężenie wiertarki wgryzającej sie w kostną narośl przywodziło na myśl dźwięki wydawane przez umierającego astmatyka, ekran Kovalika rozjarzył się alarmem, najwyraźniej jego pacjent zbuntował sie przeciwko takiemu traktowaniu. Dołożył znieczulenia, ikątem oka zauważyl jak długie na dobrych piętnaście centymetrów wiertło pokonało w końcu kość i wpadło po rekojeść do czaszki. Chirurg wyszarpnał go jednym rychem i rozglądnął sie nerwowo.
- No - tubalny głos rozszedł sie wokoło - to mamy po kłopocie. Teraz tylko zaszyjemy, i czas na następnego!
Kovalika zatkało. Toż facet w czaszcze powinien mieć bitki mielone... A raczej tatara z mózgu... Spojrzał na monitory, tętno, ciśnienie, wszystko w normie... cholera, przecież widział jak ten nadęty grubas wpakował w mózg piętnaście centymetrów wirującej stali!
- Troszkę krwawi - chirurg, z szybkością cinkciarza liczacego dolary, wymieniał białe gaziki na zakrwawione, w końcu zirytowany pełnym wyrzutu wzrokiem Kovalika, zapytał, wskazując monitor:
- A to co?
Kovalik obrócił sie odruchowo, spojrzał na ekran, wszystko było jak przedtem, gdy wrócił wzrokiem do pacjenta, gruby właśnie zaczynał zaszywać skórę. Kovalik poczuł lodowate mrówki na plecach. Dziesięć minut później chirurg skończył, narzędziowa zgłosiła brak jednego gazika, ten lekceważąco zignorował doniesienie, twierdzac, że pewnie sie pomyliła, albo gdzieś się coś zlepiło i dumnie wymaszerował z sali. Kovalik wyłączył gazy i w myślach zaczał pisać wyjaśnienie z wypadku dla koronera.

- Będe potrzebował dla niego miejsca z respiratorem na intensywnej terapii - powiedział słabym głosem do swojej pielęgniarki. -Może pani sprawdzić, czy maja miejsca?
Spojrzała na niego zdumiona.
- Tego? A po co?
- Bedziemy mieli problem z obudzeniem - odpowiedział, nie wdając się w szczegóły. Pielęgniarka wyszła z sali i został sam, nie licząc swojego podopiecznego.

Pacjent otworzył oczy i wyjął sobie sam maskę krtaniową.
- Tto jusz? - zapytał nieco niewyraźnie, usmiechając sie do Kovalika.
- Już - nic lepszego nie przyszło mu do głowy. Wyłączył monitory i założył maskę z tlenem. Ostatecznie niedotlenienie może uszkodzić mózg.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Trevora kcem! Szaleję z niepokoju, gdzie gadzina się podziała! :-))) Znowu pewnie wektory ustawił i Kovalika uratował :-)))
nika

marta pycior pisze...

Pasjonujace! -)

Adept Sztuki pisze...

ale... co z tym wiertłem? :-)

Młoda Lekarka pisze...

Wiertłem, jak wiertłem...gazik gdzie??? Tamponuje krwawienie w mózgownicy?
Wyjaśnienie jest tylko jedno- Kornwalia...Choć chirurdzy tam tacy, jak u nas. Tylko pacjenci cuś odporniejsi...