czwartek, 26 maja 2011

Lepiej zapobiegać

Anglia wielki kraj jest. A jak sie jeszcze doda zdrowy kawał Kornwali... Łomatko. Co prawda nasza była kolej jechać w odwiedziny, ale załatwił nas kot. Mianowicie dzidź starszy poleciał, młodszy leci, a kotkowi kto da papu? Za uszkiem podrapie? No własnie. Z tegoż powodu Szaman zdecydował, że ruszy na północ. Droga daleka, popasów kilka - ale na końcu czekać będzie wikt i opierunek opijunek.

Ostatni raz nasze spotkanie na północy odbyło się na przełomie marca i kwietnia tamtego roku. Pamiętacie? Nie? Maluśki wulkanik sparaliżował wtedy komunikację lotniczą w Europie, tysiące odwołanych lotów, setki tysięcy koczujących pasażerów, milionowe straty. Tego roku cisza była i spokój aż do mojego telefonu do Szamana i jego szybkiej decyzji - to w takim razie my do was. Nawet doba nie minęła - dupło na drugi dzień. Siwe dymy wywaliło dwa razy wyżej i choć specjaliści uspokajają a PłaćZaToaletęIMiejscaNaStojącoAir lata, to jednakowoż kilka lotnisk stoi.

Gdybyście się wybierali na wakacje, sprawdźcie, czy przypadkiem Szaman nie jedzie do Abnegata. Po co to wpierniczać suche bułki na lotnisku.

A. Właśnie. Gdyby tu zaglądnał jaki spec od budżetu linii niskobudżetowych.
Chcecie mieć spokój? Wystarczy nam zafudować jakąś miłą wycieczkę do południowych krajów. Szaman preferuje Toskanię, ja tam wybredny nie jestem - choć wolę Chorwację, wezmę co zaproponujecie. Tylko bez przesady mi tu - ostatecznie mówimy o wielomilionowych stratach
.

wtorek, 24 maja 2011

Moc anestezjologa

- Cartman!!! You can’t change your power every five minutes!!! You have to tell us what power you have!!!
- I have a power to have any power I want.


Dni zrobiły się krótkie. Co nie dziwi, patrząc na listy. Poniedziałkowa zamknęła się ośmioma zabiegami, dzisiaj kolejny festiwal, tym razem 9 przypadeczków. Najpierw zębodół ze swoimi średniowiecznymi narzędziami tortur a potem ortopeda - czterech pacjentów i pięć łokci. Roland Garros zbiera żniwo, czy jak?

Przyspieszając, przyjechałem nieco wcześniej. Ot, coby przygotować, sprawdzić, pospieszyć - a nóż uda sie wyjść przed północa? Bo w pobożnożyczeniową listę, co to zapowiadała koniec szychty na 17 jakos nie chciało mi sie wierzyć.

I słusznie.

Polazłem do pierwszego. Młodzian miły, sympatyczny nawet - więc ze swadą opowiedziałem mu, jakich żeż to przyjemności może oczekiwać. Przy wymiotach nieco zbladł, zapalenie żyl przeżył dzielnie, ale przejście do grupy „rzadkie, choć dramatyczne” wzruszyły go do głębi. Sapnał, żrenice mu sie rozszerzyły jak u szrekowago kotka po czym niewydolnął.

Jednak słaba płeć...

Wiedziałem, że mam moc - ale żeby aż tak? Ludzie dość często tracą przy mnie przytomność, ale zazwyczaj wymaga to nieco wiecej, niż użycie sugestywnego głosu i patrzenia w oczy...


Wypróbowałem nasz przycisk alarmowy - ot, żeby sprawdzić, czy w razie naprawde poważnego przypadku ktos ruszy litery - faktycznie, w 10 sekund byli wszyscy. Uspokoiłem towarzystwo, że mamy przypadek wazowagalny, bom już zdążył wymacać nitkowate 35/min, wkłucie, atropina - która tu jest z niewiadomych przyczyn po 0.6 w ampułce - kroplóweczka (bo to tak - fachowo, to dobre słowo - fachowo wygląda), tlen (jak wyżej) i gość otwarł oczęta.

Santa Madonna Clara - jakim cudem takie lelije dożywaja wieku rozpłodowego?

Lista zaczęła się z półgodzinnym opóźnieniem. Co prawda się dziewczyny pytały, czy go może nie zwalić z zabiegu, ale z moich dotychczasowych doświadczeń wynika, że jest to równie jałowe jak wyrzucanie zużytego bumeranga. Żeby się nie wiadomo jak starać - zawsze cholerstwo do człowieka wróci. Na wszelki wypadek dałem mu midazolamu na dzień dobry - od razu tetno mu wzrosło a ciśnienie wróciło do wartości prawidłowych. Co też stres potrafi z człowiekiem zrobić.

Po ośmiu godzinach orki przyszedł ostatni. Z niejakim dziwieniem zauważyłem, że facet chce sobie zoperować oba łokcie. Hm. Niby operacja duża nie jest, ale jednak - homo sedeculogenes znany jest z przerabiania wielkich ilości żarcia w wiadomoco.

W zasadzie, uzywając tej terminologii, homo wiadomocogenes powinno być.

A potem jakos trzeba ten cholerny papier... Miałem co prawda przed oczami straszliwe wizje rolki nabitej na toaletową szczotkę albo pomoc psa - przedwodnika, w końcu dałem za wygraną. Ostatecznie nie mój problem. Co innego mianowicie podrapało mnie po głowie. Gdzie ja mu mam igłę wrazić? W nogę niby można - ale jakoś tak, sam nie wiem... Może trauma z dzieciństwa, a może pacjent, co to DVT dostał i mu zaszkodziło śmiertelnie... No, w każdym razie nie uznaję wbijania dorosłym igieł w odnóża, chyba, że w razie (naj)wyższej konieczności. W końcu ugadałem gościa, że mu to cholerstwo wrażę w szyjna zewnętrzną. Ale co z cisnieniem? Na szyję nie założę, bo mi kroplówka stanie. Udo jak u zapaśnika sumo - trzeba by mankiet staplerami przyszyć... Summa summarum Zuzia założyła na podudzie. Aaa... I małe pieski też.

A na stoliczku czeka dla mnie kolejna coroczna ocena pracownicza. Jak to widzę - dostaję kurwicy. Jasnej. Musze rzetelnie wypełnić, punkt po punkcie, szesnastostronicowy formularz. O moim podejściu do obowiązków, kolegów, pracy, zadań, czasu, chorób, zakładu, pacjentów, dochodu, zysku i cholera jasna wie, czego jeszcze.

czwartek, 19 maja 2011

Między nami, profesjonalistami

Młody odkrył życie towarzyskie. Zarządził wyjście do kina - i poszedł. Co robić. Nie wiem, czy to ma związek z Pomponem, który z Rudym i Czarnym rzadzą na ulicy, dymiac po okolicznych ogródkach - jedyny wspólny mianownik to wiosna, a ta nieodmiennie kojarzy się z dzikim seksem i wzrostem naturalnie naturalnym.

Panbukuchowaj.

W związku z zarządzeniem ASP zadzwonił cobym na tenisa poszedł. Młody się na jakoweś odróbki w środku tygodnia umówił, potwierdził a teraz nie ma komu iść. Co robić - polazłem.

Do Nadala już mi niewiele brakuje, ale dobrze czasem zrobić coś z profesjonalistą.

Jako, że cały czas mi pary brakuje w prawej ręce, zagadałem do Phila, o co chodzi. Zawodowcy wysyłają piłki na orbitę zupełnie bezwysiłkowo, a ja macham tą pierońska paletką aż mi w stawie chrupie - i nic. Owszem, spin przyjemny, ale ogólnie kiszka ze smalcem. Po pierwszych próbnych piłkach przystapilismy do briefingu. Phil z pełnym uznania uśmiechem dla moich umiejetności stwierdził, że w sumie dobrze gram, tylko że trzeba poprawić parę drobiazgów. Po ułożeniu paletki, zmianie obrotu, ustawieniu nadgarstka, prawej ręki, lewej ręki, obu nóg, timingu i kierunku, okazało sie, że dobrze zawiązałem buty.

Dobre i choć co.

środa, 18 maja 2011

TIVA, update

TIVA

Wiem, ze już było - dzisiaj nic na temat kompartmentów czy innych chińszczyzn. Ale wyłania mi się pewna tendencja o której chyba warto wiedzieć.

Jaki jest chirurg, każdy anestezjolog wie. Głównie jest duży, zakrwawiony i poza tym swoim nożem nic nie widzi. A już szczególnie jest ślepy na artyzm i mistrzostwo anestezjologa. Co robić - ponury nasz los niedocenionych artystów. Model dobrego chirurga - z punktu widzienia anestezjologa rzecz jasna - zawiera się w dziesięciu punktach; są one podzielone na dwie grupy. Pierwsza zawiera dogmaty:
- Nie będziesz podważał zdania anestezjologa swego
- Nie będzeisz mu nerwów szarpał pyskówka na daremno
- Nie bedziesz mu przerywał odpoczynku, chyba że absolutnie musisz.
Częśc druga opisuje cechy dobrego chirurga:
- Nie pyskuje
- Nie katrupi pacjentów
- Nie p.doli sie przy stole
- Nie bierze łapówek
- Nie fałszuje historii chorób
- Nie uwodzi instrumentalnych
- Nie zazdrości anestezjologowi mądrości, edukacji, erudycji, powodzenia, zdrowia i siedzącego trybu życia.

Zajmijmy się punktem nr 6...

Z tym jest przedziwnie. Każdy, kto profesjonalnie wsadza rurki i pije kawę, nawet o 4 nad ranem obudzony, wyrecytuje z zamkniętymi oczami nazwisko chirurga, który to postrachem jest wszystkich, spieszących się gdzies po pracy. Kowalski, operujący wyrostki w dwie godziny, Wiśniewski skrwawiający pacjenta skutecznie walcząc z nerwowością ruchów czy opanowany Kwaśniewski, wpędzający pacjenta w nieodwracalną fazę wstrząsu.

Na szczęście do zabiegu implantacji cycków przychodzą dziewcza zdrowe, zadbane, manicure, pedicure, dzisiejsza nawet sztuczne rzęsy miała.

Którą to, tak na marginesie, od razu ostrzegłem, ze połowa zostanie na lepcu, którym zaklejamy pacjentom oczka. Nie, nie żeby krwawych scen nie widzieli jak się przypadkiem obudzą - choć widok wpychanego silikonu w bóbsy może człowiekowi przemodelować swiatopogląd - rogówka wysycha w tempie nieprawdopodobnym, po kilku minutach trzymania oka otwartego robią sie nadżerki a kilkugodzinny zabieg może oko zepsuć na amen.

I tu musimy wspomnieć o pewnej cesze (dziżżazzz, to naprawdę występuje w języku polskim...) Modelu Marsha, używanego do podawania Propofolu techniką TIVA. Mianowicie model ten liczy kumulację leku. I pomaluśku, stopniowo obniża prędkość podawania. Tyle, że cos z tym matematycznym wyliczaniem stężenia jest kompletnie do bani, bo pacjenci regularnie mi się budzą po półtorej godzinie zabiegu.

Wiem, wiem - czas jakby bardziej dla heart replacement - ale jednakowoż nie każdy bóbsy w 30 minut potrafi powiększyć...

Stąd moja propozycja - jeżeli pacjent wymaga niskich stężeń leków, podnieście je troche po godzinie. Tak o 10%. A jeszcze lepiej - tak, by wartości przepływu wróciły do początkowych. Rozwiązuje to bezboleśnie, za jednym zamachem, wytrzeszcz chirurga, krzyki instrumentalnych i plamy po kawie.

wtorek, 17 maja 2011

Ekonomia profilaktyki

Jak to mówiła Galadriela, świat się zmienia. Ale niekoniecznie na lepsze. W czasach, gdy zaczynałem puszczać gazy, pacjent przygotowywany do zabiegu musiał mieć obowiązkowo sprawdzona krew, elektrolity, mocznik z kreatyniną, krzepnięcie, EKG i mocz. O co chodziło z tym moczem, nie bardzo kumam, chyba o łapanie cukrzyków - bo glikemii się wtedy nie sprawdzało każdemu. W każdym badź razie byłem wielokrotnie swiadkiem, jak mój Szef niezłomnie stał face-to-face z chirurgiem, drącym się coś w stylu „A na h..ak ci ten mocz!!!”. Potem było różnie. Niektórzy rezygnowali z moczu, niektórzy nie, próbowano wymyslić różne sposoby na ominiecie wykonywania dziesiątek tysięcy niepotrzebnych badań, aż wreszcie wyemigrowałem na Wyspy. Pamiętam jak dziś - patrzę ci ja w historię choroby, zwaną tutaj patient notes, a tu ani moczu - ani EKG. Krwi też nie. Zawrzałem gniewem słusznym, pytając o przyczynę i zobaczyłem prawdziwy wytrzeszcz. Który był wystawał z twarzy mojego konsultanta - wprowadzacza. To wy w Polsce - wykrztusił - do przepukliny wykonujecie wszystkie te badania? A po cholere? No jakże - toż trza wiedzieć. Słusznie - kiwnął głową mój interlokutor. Tyle że ja wiem - jest młody, zdrowy, leków nie zażywa - to co niby ma mu być w tym moczu? Co kraj to obyczaj - westchnęło mi się, ale cicho, bo do tej pory mam wrażenie, mimo 2 tysięcy kilometrów, że Szef wszystko słyszy - i zacząłem pracę w systemie bezwynikowym.

Żeby się dowiedzieć, jakie badania zrobić przed zabiegiem, trza luknąć do NICE guidelines. Nie, że miły - to akronim od National Institute for Health and Clinical Excelence. I w tymże stoi jak byk, że koszyczek dla ASA P1 i P2 przy zabiegach mieszczących się w trybie dnia jednego jest pusty. Pacjentowi nie należy się nic - bo jest zdrowy i basta.

Przyszła sobie pani do całkowitej deszrtotyzacji paszczy. Ot, prościej wrzucić do szklanki koregatabsa niż machać szczoteczką w prawo i w lewo. Rzecz jasna w ogólnym. Poszedłem, zapytałem - zdorwa, nie miała, nie ma. Anemię posiada, ale się leczy i kontrola była gucio. Dwa lata temu piła zawodowo- ale już nie pije wcale. Nic jej nie dolega, chce się ząbków pozbyc i szuflady dumnie nosić. No to - jedźmy z tym koksem.

Zapodałem trucizny, pacjentka odmeldowała się w połowie zdania, dołożyłem wyluzowywacza, odczekałem grzecznie przepisowe 2 minuty - bo relaksuję pacjentów mivacronem - i wraziłem rurę przez nos. Intubacja z gatunku tych cholernych - wąziutka szyjka, maluśkie usteczka i krztoń gdzieś za dwunastnicą. Co za debil wymyslił, że grubą szyję się źle intubuje? Przejechaliśmy na salę, wyrównaliśmy parametry i zaczęło sie wydłubywanie ząbków. Gdyby ktoś sobie chciał wyobrazić zębodoła w pracy to wystarczy wspomnieć Królika Bugs’a wyrywającego marchewki. Pink! pink! pink! i trzech nie ma. Cisza, spokój, pacjentka śpi, ten się morduje, ja papiery piszę... I nagle się mnie pielęgniarka pyta, czy widziałem odstojnik od ssania. Popatrzyłem - siedemset milów czegoś, co nie wygląda na płukanie jamy ustnej... Używaliście jakowychś płynów? Nie - odmachali głowami zgodnie chirurg z instrumentalną, zawzięcie pracując na ssaniem i dzierganiem. To gdzie on się dodłubał - do tętnic podstawnych mózgu?? W końcu skończyli, z niejakim niepokojem sprawdziłem krwawienie - hm. Podlewa nieco, ale nie takie krwiożercze obrazki widziałem w wykonaniu tutejszych zębodołów. Zakładaja na te krwawiące dziąsła protezy i jakos to wszystko staje.

Jak wiadomo, krwawienie staje samo, im większe - tym szybciej. Najszybciej z aorty - bedzie jakie 30 sekund max.

Obudziłem pacjentkę, wyjałem rurę - w podzięce prychnęła krwawo. Oż w mordę - otworzy buzię, bo trzeba odessac raz jeszcze. Pociągnałem zdrowo z gardła - a skąd tegoż tyle? Z nosa? - no tak, najwyraźniej haratnąłem coś w nosie. Obróciłem biedaczkę na bok, uśmiechnęła się z wysiłkiem - i wypluła ze trzydzieści miłów świeżej krwi. Przechyliłem ją łbem na dół - po co to ma potem rzygać krwawo? Wypluła jeszcze piędziesiąt... Kurwasz mać, co ona tak leje? Jest tu zębodół? Mógłby sprawdzić? Sprawdził, faktycznie leje. Założyl gazik, przycisnął palcem, pacjentka prychnęła nastepną trzydziestką... Saturacja jakaś taka gówniana... 93 było przed chwila a tu 91... Mogła byś wxiąć głebszy wdech? Zarzęziła nieco - bedzie tego. Usypiacz, zwiotczenie - rura w gotowości... Wypluła jeszcze 30 milów... Czegoż nie śpisz, mordeczko, toż ci trza rurę wsadzić... kolejne 30... popatrzyłem na kroplówkę - a tam piękny biały roztwór propofolu w Hartmanie... Karolina, ten wenflon - to działa? Działa - kiwneła Karolina. Hm. A co robi propofol w kroplówce? Oż, je banany ludzka rasa... Ciekawe, czy ten mivacron tom dał do żyły, czy też do kroplanki? Bo jak się zatkał po mivacronie, to babka będzie miała intubacje na żywca - a ja wizytę w GMC i parę artykułów w The Sun.

Dałem chirurgowi maskę z tlenem - nie, nie dla niego - coby pacjentce trzymał i rzuciłem sie na żyły. Dziab, propofol raz jeszcze, mivacron też - ostatecznie za dużo jej nie zabije a za mało może nieco utrudnić życie - i z niejakim niepokojem zaczałem wrażać w wąziutkie usteczka rurke raz jeszcze. Z dodatkowa atrakcją czerwonego jeziora rosnącego sobie spokojnie na dnie jamy ustnej. Pogratulowawszy sobie w duchy Trendelenburga, przewentylowałem płucka - mniam. Sauracja niezwłocznie skoczyła do kojacych nerwy 99. Oddałem paszczę chirurgowi. Aaaa - tu leje! ucieszył sie i trzy szwy później poprosił, cobym nonio sprawdził. A co ja mam sprawdzać? Proste narzędzie, spongostan (zwany spoendżyestanem, szlag by ta ich wymowę trafił i korniki... Cała Europa używa łacińskiej wymowy samogłosek - a ci akuratnie musieli się zapatrzyć na Wikingów; czy inchszych Eskimo) - no to budzimy. A, i dajcie jakie próbówki, trza sprawdzić krzepnięcie i morfologię.

O dziwo, morfologia nie była najgorsza. Mimo litra utraty i wtłoczenia litra Hartmana, hemoglobina powyżej dziesięciu. Przyzwoicie. Ale za to fibrynogen 1,4... Od razu poleciałem patrzeć, czy jej petocie na skórze nie wyskoczyły... oż w mordę - ma!

Dwie godziny i 30 telefonów Od-Annasza-Do-Kajfasza później pojechała do Wielkiego Szpitala Co Ma Tyle Oddziałów, Że Zawsze Możesz Powiedzieć, Że Pacjentka Musi Jechać Gdzie Indziej A Nie Do Ciebie. Niech jej tam jaki hematolog popatrzy na wyniki - bo może faktycznie to i wątróbka. Ale jak to jest DIC... Po co to potem być w gazecie...

poniedziałek, 16 maja 2011

No, normalnie

Pytali sie kiedyś kumple Icka Golbauma, co by zrobił, gdyby Gomułka otworzył granice na zachód. Odparł, że wlazł by na wielki słup, żeby sie uchronić przed zadeptaniem. A gdyby otworzył granicę na wschód? Icek bez chwili namysłu stwierdził, ze też by na ten słup wlazł. Kumple zbaranieli. Że niby też przed tym tłumem będzie uciekał? A nie, nie. Tym razem celem wypatrywania idioty, który polezie w tamtą stronę.

Dzidź zszedł z poważną miną - nie wiedziec czemu to zawsze zwiastuje mniejsze badź większe nadszarpnięcie kredytu (a nie mówimy tu o kredycie zaufania) - i oznajmił, że znalazł pracę. Popatrzyliśmy z ASP po sobie z uznaniem. Zuch maładiec! W związku z powyższym czy mógłbym mu kupić bilet (vide nadszarpywanie powyżej), bo on tą pracę ma w Polsce. Popracuje dwa miechy (pisownia oryginalna), potem pobaluje jeszcze z jeden - i we wrześniu wróci. Obsunęła mi się żuchwa. Zapytałem go niewinnie, czy nie obiło mu się przez przypadek o uszy, że ostatnimi czasy konkretna grupka Polaków - jakieś circajebałt półtora miliona - porzuciła nadbrzeża Wisły na korzyść tych wokół Tamizy? Ja mam nie krytykować, tylko wyrażać się konstruktywnie. A w temacie to gdzie mam kartę, bo bilet na niedzielę całkiem niedrogi, robota zabukowana od poniedziałku rano i w ogóle nie ma mowy. Nic to, Baśka - pomyślało mi się wołodyjowsko i budząc podziw dzidzia szczery wpisałem wszystkie dane z pamięci. Tak jakoś mam, ze mi się numery trzymają głowy. Dzidź wydrukowaną kartę pokładową wziął, wyraził wdzięczność i poszedł spać. Znaczy - mordować poszedł wirtualnie, bo to dopiero była północ.

Przy śniadaniu otwarliśmy bukmcherkę. Rodzinną, nic zawodowego. Po komisyjnym sprawdzeniu karteczek okazało się, żem jest jakiś straszliwy malkontent i pesymista - ASP stawiała, że wytrzyma tydzień, dzidź młodszy obstawił cztery dni a ja trzy. Boh trojcu liubit’. Przy okazji wyszła raczej ponuro-sceptyczna zbieżność realnej oceny dwóch miesięcy - po uśrednieniu niecały tydzień. Na szczęście dzidź starszy o tym nie wiedział - spał słodko po osiągnięciu kolejnego levelu.

Całe życie grasz
Co ty z tego masz?
Du-ży le-vel!!!


I już żem myślał, że świat jednak jest zupełnie mi nieznanym miejscem, gdy nagle w dniu odlotu dzidź przyszedł i z zasępiona mina rzekł: - Ale jak by z tej roboty - która do czasu zakupu biletu była załatwiona na mur-beton funkiel zicher for siur - nic nie wyszło, to posiedzę ze dwa-trzy tygodnie, wrócę tutaj i znajdę coś na miejscu.
Po czym popatrzył mi po męsku w oczy i dodał z mocą:
- Normalnie.

czwartek, 12 maja 2011

Crap-tennis

Taak. Naszą najbardziej prominentną cechą wydaje się być zdolność do wydawania kategorycznych sądów w dziedzinie o której nie mamy bladego pojęcia.

Vide Milewicz z „Chłopaki nie płaczą” bodajże:
- Bedę robił teledyski!
- Ale ty, synek, nie masz o tym bladego pojęcia...
- Oglądałem MTV - to wystarczy.”


Ale, z drugiej strony, często gęsto widz ma lepszy wgląd z widowni niż aktorzy na scenie...

Po obiciu Schiavone, bodajże wtedy nr 4, ekipa naszej czołowej tenisistki popadła w leciuśka euforię. Nieco butnie zostało ogłoszone, że wielki szlem jest w zasięgu a przeciwniczki w zasadzie grają na tym samym poziomie i bać się nie ma czego.Tylko, że...

Schiavone obecna to pół tamtej z Rolland Garros w ubiegłym roku. Mecz Radwańskiej polegał głównie na przbijaniu piłeczki i czekaniu na umieszczeniu jej w siatce przez oponentke. Lub wysłaniu na orbitę. W mojej - zupełnie amatorskiej, podkreślę raz jeszcze - opinii, to nie tyle Radwańska wygrała, ile Schiavone przegrała. Na poparcie tej tezy mam statystykę - pięć uderzeń kończących naszej zawodniczki w dwóch setach. Może i nie mało - ale jak się porówna z 54 kończącymi strzałami Goerges, która znalazła patent na obijanie Duńskiej Polki (czy Polskiej Dunki - to zależy od komentatora; wg. samej zainteresowanej jest ona Dunka i nazywa się Wozniacki) - to jednak straszliwa mizeria.

Do tego z dołu tabeli atakują grające wyjątkowo agresywnie Petkowicz (Serbska Niemka), Kvitova (ta dopiero zrobiła świństwo - wygrała Madryt i wskoczyła na 10 pozycję, odbierając tą przyjemność naszej tenisistce, czekającej wytrwale na wypadnięcie z rankingu Sereny Wiliams) czy wspomniana wyżej Goerges, która za nic mając sobie nr 1 Caroline Wozniacki, odebrała jej Porshe w Stuttgarcie.

Widział kto coś podobnego... Nr 33 obijający nr 1... Słusznie prawią, że damski tenis to crap-tennis...
Inna rzecz, że tak grając, długo w czwartej dziesiątce nie była - już jest 20.


Patrząc na grę pań, nieodmiennie mam wrażenie, że proces wygrywania nie odbywa się na korcie - ale we własnym łbie. Najładniej to widać przy stanie 40:15 dla pozornie słabszej zawodniczki - nagle zaczyna psuć proste piłki i grać, jak by kort przeciwniczki został okrojony do połowy. Trudno mi uwierzyć, że w ciągu dwóch tygodni można nagle zapomnieć, jak się trzyma rakietkę - bardziej w to, że fala zwątpienia zalała mózg.

I tu pokusze się o tezę: trening zawodnika przebiegać musi dwutorowo. Z jednej strony, kondycja, wytrzymałość, siła i technika - a z drugiej wykształcanie nawyków wojownika-zwycięzcy. Polska mentalność przystaje do takiego treningu jak porcelanowa toaletka do sracza za stodołą we wsi Bębło.

- Co zrobiło??? - zapytał Ptifurek...

W dawnych czasach polski trener został przyjęty do David Lloyds’a. Pod jego opiekę trafił australijski kandydat na tenisistę. Nie, nie zawodowy - taki „po godzinach”. Wyraził chęć zostania the best of the best - i zaczęło się. „Nie tak! Źle! Za wolno! Za słabo! Za karę - 20 pompek!!!
Australijczyk zaczał dzielnie zapychać pompki - zwane tu puszapkami - i w tym momencie na kort wszedł główny menadżer, który z przerażeniem zobaczył, że jedna z jego złotonośnych kur - bo do klubu trzeba sie zapisać na rok i kosztuje to circajebałt 1000 funtów - jest poniewierany przez jego pracownika. Który to, stojąc na nieszczęsnym jak kat, liczył głośno: -Dwanaście!!! Trzynaście!!!
Menadżer, słaniając sie na nogach, zapytał: - Rozumiem, że to jest zaprawa kondycyjna?
Na to trener niezrażony ryknął: -Nie!!! Dziewiętnaście!!! It’s Polish Style Of Training!!! Dwadzieścia!!!


Od kiedy pierwszy raz trafiłem na kort, mój trener ani razu nie użył słowa „źle” A-NI-RA-ZU. Słuszałem cały czas, że dobrze, bardzo dobrze, super - a gdy już nie mógł nic powiedzieć, bom na ten przykład nie trafił w pikę, stwierdzał „Good try”. Niezła próba. Może i przez to wydaje mi się, że umiem grać w tenisa, co, na marginesie, jest wierutna bzdurą, ale za to jakie mam samopoczucie! Do tego stopnia, żem nawet raz wygrał z Grubym!

Bo drugi raz to już nie. 6-7, 6-3, 1-6. Porażka...

Nie wspominam tu rzecz jasna o przynoszeniu w zębach daniny raz na tydzień - bo za trenera trzeba sobie dopłacić do abonamentu...

Jakies pół roku od rozpoczęcia mojej przygody z paletką do tenisa (teraz już wiem, że to rakieta...), słysząc, jakiż to jestem talent i brylant właśnie szlifowany, usłyszałem od mojego trenera: - A wiesz, Abi, że jak cię zobaczyłem pierwszy raz, to byłeś najgorzej zapowiadającym się (sic! Tak powiedział!) tenisistą, jakiego widziałem w życiu?

Zastanawiam się, co powie za kolejne pół roku...

Tak sobie myślę, że to jest problem Radwańskiej. Cały czas jest pod kuratelą ojca - trenera. Którego podejście można było usłyszeć kiedys z trybun, gdy w czasie ważnego meczu, wspierał swoją córkę, licząc jej błędy (!).

I tak sobie myślę dalej, że albo przejmie swoją karierę w swoje ręce - zatrudni trenera, zacznie rządzić i uwierzy, że jest Numerem Jeden - albo będzie Złotym Szkotem, jeżdżacym z mamusią na turnieje, rozsypującym sie psychicznie w kluczowych momentach.

Żeby zwyciężać, nie wystarczy być mistrzem. Trzeba jeszcze być pewnym, że się nim jest.

poniedziałek, 9 maja 2011

Co gryzie Gilberta

Dawno o filmach nie było. Jakoś tak - nie za bardzo było o czym pisać. Polityka jedynej słusznej telewizji cyfrowej jest bowiem zniewalająca: w porze największej oglądalności w niedziele wieczór nadają sobie na pierwszym kanale Cyfry plus - mecz piłkarski. Pomimo posiadania czterech tematycznych kanałów poświęconych wyłącznie piłce nożnej. W tym samym czasie nie ma nikogo, kto by pokazał jak Dżokowicz w nieprawdopodobnym wręcz stylu obija cztery litery Nadalowi.

Tak na marginesie - zaszczepiłem sie serialami. Najpierw był Spartakus i jego prequel, w międzyczasie kapitalny Buscemi w całkiem przyzwoitym Zakazanym Imperium - a teraz diabli nadali Californication, które debilizmem bije 13 Posterunek o dwie długości i Walkę o Tron - która uszczupliła moje zasoby o 8,99. Bom nabył ksiażkę. I to jest jedyne, co mnie usprawiedliwia. I może jeszcze fakt, że nie oglądam M jak Miłość.

W mizerii ogólnej ASP wynalazł na wyprzedaży „Co gryzie Gilberta Grape’a”. Film jest wręcz powalający. Młoda Lewis, trzydziestoletni - a wyglądający jak 18 letni - Depp i 18 letni DiCaprio. Który w tym filmie dla odmiany wygląda na 15.

Historia z gatunku „Horror dnia codziennego w zapyziałym miasteczku z miłościa do pięknej Juliette w tle”. DiCaprio brawurowo wręcz odegrał rolę normalnego inaczej młodszego brata, śliczna Lewis - która, jak dla mnie, od początku miała rys, nazwijmy to, nimfetki - a w tym wszystkim Depp, starający się utrzymac na powierzchni całą rodzinę - to dosłownie - i siebie - w sensie zdrowia psychicznego.

Akcji opowiedzieć sie nie da, w kategoriach dzisiejszych film jej po prostu nie ma. Nikt nikogo nie zabija, wampiry nie organizuja sobie gardenparty z wilkołaczyzną z grilla, nikt nie dostaje cudownych mocy i nie zamienia sie w karalucha.

Wielkości orangutana, dodajmy. To jest mój absolutny hit wszechczasów.

Gdyby ktoś miał okazję, polecam.

niedziela, 8 maja 2011

piątek, 6 maja 2011

Ile pali Bentley

Lorenzo przeszedł dzisiaj sam siebie. Zabukował dziesięć zabiegów. W ogólnym. Ja rozumiem, ze Bentley pali jak jasna cholera, ale żeby aż tyle? Mrucząc coś pod nosem o wyższości Pandy nad paliwożernymi czołgami rzuciłem sie na poranną turę. Czyli przyszła przepuklinka do gogolinka. Czy jak tam szło. Wystarczyło, żeby wyjąć nieszczesnemu dwa piątki - bo pierwszą listę skasowali mu chrześcijanie, z racji swoich wymysłów wielkopiątkowych, a drugi para królewska, bo sie im żenić zachciało w piątek akuratnie - i nagle okazało się, ze jednak nie wyoperował wszystkich przepuklin w rejonie. Do tego zakładam mu bloki, przez te nieszczęsne nerwy udowe, które znieczulał na wyprzódki, choć nie do końca swiadomie, więc niestety schodzi w anestezjologicznym ciutek dłużej niż zazwyczaj. No i nawarstwiały sie nam kilkuminutówki, aż po południu powiało grozą. Bo po Lorenzo jeszcze jakoweś rury do żołądka przyłazi zakładać gastroskopista - a tu jestesmy w plecy dobrą godzinę... I skrupiło się na Bogu ducha winnym palaczu trawy, co to nie doczytał, że mleczko jest be. Chlupnał sobie herbatkę po brytolsku - czyli tak zwaną bawarkę - w okresie niedozwolonym. Nawet żem mu obiecał, że go zrobimy nieco później, ale go wielokrotnie przełożona zwaliła, korzystając z pretekstu. Koniec świata blisko.

Na szczęście weekend za rogiem. Jeszcze tylko paru bidulków zaliczy prestidigitatorski połyk metrowej długości szlaucha - i do domu. Chyba czas na jaki rum. Ratowałem królewnę? No to mi się należy.

środa, 4 maja 2011

Słowniczek podstępnego kaniularza

Gwoli wstępu pragne przypomnieć, że poziom chamowatości brytyjskiej jest zupełnie inny od polskiej. Wszechobecne dziekuję, przepraszam i proszę na początku wywołuje mdłości, później człowiek przywyka. Usmiech jest tu dość częstym zjawiskiem, można się nawet uśmiechnać do osobnika tej samej płci i nie być wziętym za homoseksualistę. Z drugiej strony można otwarcie przyznać się do homoseksualizmu, choć Bogiem a prawdą nikogo tu nie interesuje kto z kim i w jaki sposób uprawia seks. Póki jest to zgodne z prawem, dodajmy. To samo dotyczy zarobków, wydatków czy stanu posiadania. Wszyscy zgodnie pochwalą nasz nowy nabytek, cokolwiek by to nie było - i nikt nawet sie nie zajknie by zapytać o cenę. Jest to pytanie z gatunku „jak często pierdzi pan w windzie”. Rzecz jasna nie należy zmieniać swojego sposobu bycia tylko dlatego, że ktos jest inny. Warto jednakowoż wiedzieć, dlaczego czasem patrzą na nas jak na dzikich...

Obcując z Angolem, którego mamy zamiar obłaskawić, musimy niestety przyjąć jego reguły gry. Co robić... Zaczynajmy:

- Hi, my name is Abi. How are you today?
Ustawia to tubylca w znajomym środowisku i zapewnia go o braku morderczych zamiarów. Przynajmniej na początku. Po obowiązkowym I am ok, thank you, odpowiedziane na jego I’m ok, and how are you? wyjasniamy nasze niecne zamiary:
- I do a needle service today. Are you ok with needles?
Lepiej wiedzieć na samym poczatku. Jeżeli pacjent nie odpowie z wewnętrznym przekonaniem, że jest absolutnie OK, proponujemy mu leżanke.
- Would you lay down, please?
Jeżeli leży to dobrze. Jak nie - trudno. Przynajmniej mamy czyste sumienie.
- Have you ever passed out giving blood or having a needle insertion?
Na wszelki wypadek pytamy powtórnie, tym razem dosadnie - po cholere zbierać nam biedaka z podłogi. A odszkodowania drogie.
- Firstly, I have to clamp your arm...
Opisujemy co robimy, toż może to być pierwszy raz, gdy Anglik widzi stazę zrobioną z obciętego Foley’a nr 18.
- Now, I’m going to tap your vein...
Rzecz jasna w przypadku gdy walimy w żyłę. Ostatecznie nie trzeba, ale jednak wyniki osiągane na wypukanej żyłce sa o trzy klasy lepsze, niż te na niewypukanej.
- We call it „an annoying tapping”...
Rzucając drobny żarcik odwracamy uwage tubylca od faktu, ze własnie produkujemy mu siniaka na łapie.
- It’s an alcohol, just to clean your skin... Unfortunately I can’t give you any drink, but it’s still better than nothing...
Wyjaśniamy magiczne maźnięcie wacika i zagadujemy głupawo w trakcie przygotowywania igły.
- You can scream but please, stay still... don’t move your hand...
Dając mu szansę darcia dzioba uwypuklamy istotność niewyrywania kończyny.
- It will be just a scratch...
Żartów nie ma - trza jakos tę cholerną igłę wrazić, a bez ostrzeżenia nawet Angol może podskoczyć pod sufit.
- Just a white lie...
Dorzucamy niedbale po wharataniu igły i nastepującym po nim pełnym wyrzutu spojrzeniu.
- Could you keep your hand in this position for a moment, please... Just two shakes*...
Na wszelki wypadek, gdyby Angol chciał machać łapskiem z wrażona igłą.
- I only have to secure it with dressing...
Jeżeli akcja dotyczy wrażenia venflonu, musimy go zabezpieczyć. Przyklejamy lepiec, przycięty wcześniej nożyczkami. Jeżeli nie mamy nożyczek, używanie zębów jest dozwolone, ale poza zasięgiem wzroku tubylca. Szczęściarze pracujący z rozrzutnym szefem przyklejają gotowe oklejki.
- Could you press it for a while, please...
Po przycisnięciu wacika używamy palca tubylca do odwrócenia jego uwagi od odgryzanego przylepca.
- Are you ok? Do you feel dizzy? Light-headed? Warm?
Pytamy o najczęstsze objawy przedwypierdółkowe. Better save than sorry.
- If you feel strange, just press this button, ok?
Pokazujemy tubylcowi guzik alarmu i po upewnieniu się, że wszysko jest oki, dajemy nogę.

...a co, jeżeli pomimo naszych starań, tubylec glebnie?

- Can you hear me?
Jak słyszy to kiwnie głową - a jak kiwnie, to żyje. Lepsze coś niż nic.
- Could you take a deep breath?
Ot, zawsze dobrze jest dać coś pacjentowi do roboty. Nic tak nie pomaga wrócić do rzeczywistości jak wrażenie współudziału w ydarzeniach.
- It’s the oxygen mask. Just to improve your breathing.
Akuratnie nie o to chodzi, ale przy zakładaniu maski głupio tak nic nie powiedzieć.
- I’m going to give you... tu wchodzimy na szerokie wody wyjaśniania co dajemy i po co - ale o tym - w nastepnym odcinku.

-----------------
Innesta, mam nadzieję, że się przyda. Wstęp, uchowajpanbuk, nie jest personalnie do Ciebie ani do nikogo w ogóle - ot tak mi sie przypomniały pierwsze spotkania z wszechogarniającą kulturą kultury ;)

*Two shakes of donkey’s tail - momencik. Szerzej znane jako lamb’s tail, ale nie wśród Middlesborowianinów.

wtorek, 3 maja 2011

Jak urodzić bejbika

Czyli czym się różni poród od delivery.

Siedziałem ja sobie spokojnie w dyżurce, oglądając tubylczy program, gdy z zadumy nad smutnym losem upośledzonych lingwistycznie wyrwał mnie podwójny sygnał blipa. Spojrzałem na numer - ginekologia. Zaraza by na nich. Dyżur bez cięcia dyżurem straconym. Wykręciłem numer, po dwóch sygnałach usłyszałem charakterystyczny pakistański akcent SHO.
- Ejbi, czy ty jestes z Polski?
- No tak - zbaraniałem nieco. To jak z Polski to cięcia nie będzie czy jednak będzie?
- Bo my tu mamy taka dziewczynę do porodu co ani dudu. A translator przylezie ale dopiero rano.
- Leze...
I polazłem. Wchodzę ja sobie do pokoju, na łóżeczku leży gotowa do rozpuknięcia* dziewczyna.
- Dzieńdobrywieczór! - rozpromieniłem się międzyusznie.
- No, wreszcie! - odrzekła nieco z wyrzutem rozpucona.
- Wreszcie co?
- Wreszcie ktoś mówi po Polsku!

Ponieważ nie każdy mowę Shakespeare’a ( z nieznanych przyczyn zwanego Szekspirem) zna wystarczająco szpitalnie, zgodnie z obietnicą króciuśki mini słowniczek polsko-porodowy.

Po przyjściu do szpitala należy się udac we właściwe miejsce. Czyli na oddział, zwany tutaj ward. Jeżeli jest nam pilno bardzo i szukamy pomocy natentychmiast, musimy się udać na tutejszą odmianę SORu. Pytamy o Accident and Emergency, w skrócie A&E, wymawiane, zgodnie z tutejszą modą, ej’en’i. Jeżeli jestesmy przyjmowani planowo - elective admition - na podstawie skierowania - referral - idziemy do rejestracji. Z tamtąd pokieruja nas na odpowiedni oddział. Surgery, Maternity, Paediatric, Neurology czy Ophtalmology nie wymagają tłumaczenia, ale w Oddziale Chorób Wewnętrznych czai się pułapka. Nie jest to żaden internal ward a Medical Ward. Poza tym Angole uwielbiają skróty, stąd ICU to Intensive Care Unit, HDU to High Dependency Unit CCU to Coronary Care Unit etc.

Porodówka to Labour Ward. W czasie przyjęcia na oddział pielegniarka zbierze z nami wywiad. Najpierw dostaniemy Medical Questionary, gdzie z pomoca ptaszków - tick - zaznaczymy nasze bieżące problemy oraz przyznamy się do grzechów przeszłości - past medical history. Następnie zostaniemy przyjęci na oddział - to be admitted - pobiorą nam badania - blood samples - i wreszcie będziemy mogli oczekiwać na przyjście dzidzi na swiat. Poród to delivery - zupełnie jak paczka w urzędzie pocztowym. W trakcie porodu będziemy pod nadzorem położnej - midwife - a gdy zajdzie taka potrzeba, zostana wezwani doktorzy - najpier SHO, potem Reg ([redż], skrót od Specialist Registrar) - a na koniec Kosultant.**

W trakcie porodu zaproponują nam różne typy postepowania ograniczajcego czucie bólu. Najmniej inwazyjny to gas. Pięćdziesięcioprocentowa mieszanina podtlenku azotu z tlenem, który sobie wdychamy i wydychamy gdy nas boli ze specjalnego ustniczka „na żądanie”. Po mojemu pic na wodę i propaganda, jedyne co to paskudztwo daje to zniesienie kontroli rodzącej nad własnymi uczuciami, dzięki czemu sensowna kobita zaczyna się zachowywac jak spaskudzony bachor. O kacu i womitach nie wspominając. Technika druga to zastrzyk - injection - z Dolarganu. Rzecz jasna Angole nie uzywaja tej nazwy, na wyspie zwię się toto Pethidine. Może pomóc w początkowym stadium, potem trudno oczekiwac cudów. I wreszcie zewnatrzoponówka. Czyli epidural. Najbardziej inwazyjna metoda ale dająca pełną kontrole nad bólem. Przynajmniej w założeniach. Przyjdzie anaesthetist, poprosi nas o wygięcie pleców do tyłu - humpback i pozostanie w tej pozycji przez kilka minut. Zazwyczaj nie krzyczą don’t move, to raczej policjanci do uciekających złodziei - prośba brzmi to stay still. Anestezjolog wrazi nam needle w back i przez tą needle wepcha cieniuśki catheter, za pomoca którego poda nam local anaesthetic, co spowoduje numbness i pain control. Przy okazji spadnie nam BP - nie, nie stacja benzynowa, Blood Pressure wiec założą nam cuff na arm i będa go squeeze. Do kontroli płodu - foetus - służyć będzie specjalny pas - belt, zwany cardiotocograph albo inaczej EMF (electronical fetal monitor).

Delivery jest, zgodnie z broszurka którą czytałem w poradni K, jeszcze w Polsce, „drogą ku najpiękniejszemu spotkaniu”. Niechże ta i bedzie. W trakcie porodu midwife ustawi wszystko we właściwej pozycji, będzie dmuchać i przeć razem z nami a po porodzie da przeciąć pępowinę - umbilical cord - ojcu, położy nam dziecko na brzuchu, ocuci tatusia i ogólnie zajmie się wszystkim po całości. Jeżeli będzie potrzebna pomoc dodatkowa, czego możemy oczekiwać. Kroplówka - drip - z oksytocyną zachęci macicę uterus, womb do skurczów contractions. Zazwyczaj z konkretnymi bólami porodowymi, no ale. No pain - no gain. Jeżeli tego będzie mało, założą kleszcze - forceps delivery lub próżnociąg - vacuum delivery. Na końcu czeka cesarskie cięcie cesarean section, które to może być w znieczuleniu regionalnym (spinal, podpajęczynówka lub epidural, znieczulenie zewnątrzoponowe) albo ogólnym, general anaesthesia.

Uff.

I to by było na tyle w zarysowym zarysie... Potem tylko doczekac wypisu - żadne tam write-off - discharge się to zwie i można cieszyć sie nieustającym macierzyństwem. Czego wszystkim rodzącym szczerze życzę.

--------------------
*”Siedli, jedli przez dzień cały
Aż wódz Indian stęknął
Jeknał
I rozpuknął się w kawały”
Z pamięci, niestety.

**Jak donosił ostatnio Rysiek, ww wymarli, obecnie królują eFy i eSTe - ale nomenklatura zwyczajowa pewnie jeszcze przetrwa czas jakiś.


PS. PRZYPOMINAM WSZYSTKIM, KTORZY NIE PAMIETAJA, ZE DZISIAJ JEST SWIETO KONSTYTUCJI!
3 Maja 1947roku weszla w zycie Konstytucja Japonii.

niedziela, 1 maja 2011

Maj... Niedziela...

A jutro bank holiday... Co robic... Znowu 4 dni wolnego... Aaaaa... Kotki dwieaaa...