piątek, 31 grudnia 2010

Życzenia noworoczne


Wszystkim
Czytajacym
zycze
samych
slodkich
chwil
w
2011
roku.


PS. A, dzieki za zdjecie...

czwartek, 30 grudnia 2010

Teza: mózg jest narządem wybitnie przecenianym

Siła jakowaś nad nami czuwa - choc podejrzewam jednak, że to zwykłe ludzkie lenistwo - mianowicie Lorenzo ni z gruchy ni z pietruchy powiedział, ze jutro operować nie będzie. Jako, że był to jedyny desperat chcący kroić ludzi w Sylwestra, mam wolne. I gucio. Od nadmiaru pracy to i koń zdechnie, jak mówil mój Świętej Pamięci Dziadzio. Który jest najlepszym przykładem na udowodnienie tytułowej tezy.

Mianowicie Dziadek był nałogowym palaczem. Co zabezpieczyło go przed Alzhaimerem i rakiem jelita grubego nie wywołując raka płuc, czy innej części układu oddechowego. POChP miał w formie wyjątkowo nijakiej - ale na tym świecie nie ma nic za darmo. Za swój nałóg zapłacił makabryczną miażdżycą. I ta cholera zatykała mu naczynia w mózgu, jedno po drugim. Pomaluśku acz skutecznie. Dużych udarów, po których tracił przytomność a nastepnie długo dochodził do siebie, naliczyliśmy kilkanaście. Z tych mniejszych raczej nie zdawaliśmy sobie sprawy. W końcu razu pewnego Dziadek dostał udaru, po którym przestał mówić i wypadła mu czynność prawych kończyn. Co było robić. Zadzwoniłem na zaprzyjaźnione pogotowie po transport, żeby się dowiedzieć, że owszem, po znajomości odwiozą mi Dziadka do szpitala w wielkim mieście, gdzie rodzinnie się nim zajmiemy, ale dopiero wieczorem. A godzina była ranna. Tum nie zdzierżył. Wrzuciłem Ancestorkę na tylne siedzenie, położyłem jej Dziadka na kolanach - ale w pozycji bocznej, gdyby nie daj Panie zachciało mu się zwrócić kolację, zapakowałem wszystkie graty pierwszej pomocy, jakiem miał w domu, do bagażnika i pojechaliśmy. Uprzednio sprawdziwszy, czy Ancestorka wie jak rozpoznać bezdech w czasie jazdy i czy mam dość miejsca na intubację.

Tak na marginesie, miałem wtedy objawy konkretnej psychozy, bo w pojęciu „Graty pierwszej pomocy” mieściła się nie tylko torba z połową Farmakopei Polskiej ale także laryngoskop, rury, ambu, defibrylator/monitor, pompa do podawania presorów (czy co tam by sobie kto chciał z tej pompy dawać) pulsoksymetr z kapnometrem i butla tlenowa z reduktorem. Piętnastolitrowa.

Zajechaliśmy z fasonem pod szpital - a najśmieszniej było na bramie, bo cieć za Boga Ojca nie mógł zrozumieć, że ma do czynienia z karetką i kierowcą, nazwijmy to ładnie, na skraju załamania nerwowego - i w końcu wylądowaliśmy na oddziale. Gdzie Ciotka moja (niech żyje wiecznie) a córka Dziadka, pracowała jako lekarz. Leki zostały rozpisane, terapia zarządzona - co prawda nie byo tego wiele, bo płynu na porost mózgu nie wynalzł póki co nikt - i poleźliśmy do domu. Po to tylko, by rano z niejakim zdumieniem odkryć działania dyżurnego: wykonał Dziadkowi pełną biochemię, RTG klatki i CT mózgu. No nic, jak już Dziadzio dostał radioterapię z krwioupustem, to zobaczmy co z tego wynikło. Patrzę ci ja na to CT - a jak wiadomo anestezjolog wiele się na obrazkach nie wyznaje, ale jednak potrafię zobaczyć mózg - i za cholerę nie rozumiem. Na wszystkich skanach przestrzenie płynowe, dziury i zaniki... Hm. Popatrzylismy smutno na siebie konstatując fakt, że Dziadek z nami już jest raczej tak jakby - połowicznie. A raczej w jednej piątej.

Po jakimś czasie Dziadek znów powstał - a robił to jako ten Feniks z popiołów - i na łono naszej rodziny wrócił. Dobrze mu widać robiło górskie powietrze. Siedział sobie u siebie w pokoju, palił jak wściekły, uwielbiał wcinać jajka na twardo i spać. Mówić raczej nie mówił.

- Dziecko, to ty mówisz? Czemu czternaście lat nic nie mówiłeś?!?
- Bo zawsze był kuńput.”


Siedzimy sobie kiedyś wieczorem i oglądamy wiadomości. Dziadek jak zwykle milcząco wpatrywał się w ekran, uważaliśmy, że cieszą go kolorowe plamy, przesuwające mu się przed oczami. Lektor z zadęciem opowiadał o wyborze papieża, o trudnościach w wyłonieniu kandydata, o ścieraniu się frakcji. I wtedy mój Dziadek popatrzył na mnie spod oka, mruknął „Wybiorą szkopa” i poszedł spać.

QED

wtorek, 28 grudnia 2010

Prawdziwy duch Bożego Narodzenia

Wiadomo - ważny jest. Chodzi o to by go poczuć, usłyszeć, posmakować. By był w nas. Jest to tak ważne, że każdy wokół nas stara się, by go nie zabrakło. Supermarkety z ich bozonarodzeniowym wystrojem, radio, do upadłego mordujące "All I want for Christmas is You and You and You" oraz "Last Christmas, I gave you my heart, but the very next day, You gave it away. This year, to save me from tears I'll give it to someone special". Podejrzewam, że do wody, w trakcie jej uzdatniania, są dodawane antyemetyki, bo nie ma innego sposobu chronienia społeczeństwa przed masowym pawiem.

Jednak w obliczu telewizji mękolenie w radio oraz supermarketach wydaje się być działalnością misyjną. Wygląda na to, że decydentom XI muzy w czaszce mózg rozmiękł - co powinno być zaliczone do chorób zawodowych, spowodowanych przebywaniem w środowisku poddanym działaniom pól elektromagnetycznych wysokiej energii, a skutkujących natychmiastową emeryturą.

Z jakiegoś powodu w telewizji  ze Świętami - a szczególnie z Duchem tychże - utożsamiany jest rozwydrzony gówniarz który przy pomocy dwóch osobników rodzaju drugiego (IQ ca.14 - 16) demoluje własny dom i karty kredytowe swoich rodziców. Decydenci innego programu zachwalali poznanie Tajemnicy - tum poczuł, że wraca mi wiara w ludzki ród - okazało się jednak, że będziemy poznawać tajemnicę diabelskiego opętania (o 20), seryjnego mordercy z piłą w Teksasie (o 22) i nawiedzonego hotelu-motelu, gdzie klienci byli gwałceni, mordowani a następnie zjadani. W zapowiedzi niestety nie podano, czy była to konsumpcja w panierce, czy raczej sote.

Przeglądałem sobie ja te wszystkie kanały - a Dobry Pan Bóg opuścił mnie niechybnie, jako że mam teraz 30 stacji naziemnych, podawanych cyfrowo w Jukeju, jak i 200 kolejnych z zaprzyjaźnionego satelity - i czułem, że coś jest nie tak. Nigdzie - NIGDZIE - nie mogłem znaleźć filmu, gdzie błogosławieństwo prawdziwe spłynęło by z ekranu. Bliski zwątpienia rozpoczałem piątą nawrotkę, obiecując sobie solennie, że to po raz ostatni. Nie będzie Świąt w Święta - to wyrywam kable i wyrzucam telewizor!

Jednak okazało się, że nie wszyscy zapomnieli, jak Prawdziwy Duch Bożego Narodzenia wygląda i - gdym bliski ostatecznego zwątpienia - chciał cisnąć pilotami precz, zobaczyłem złamany nos Willisa i usłyszałem uduchowione Yippie-Ki-Yay MotherFucker!

niedziela, 26 grudnia 2010

Demolition man

A w zasadzie - demolition cat. Ostatnim niezdobytym bastionem pozostał stół. Patrząc na frenetyczne ataki dokonywane przez jednoosobowy squad szaleńców, mowy nie ma, by nie padł. Obserwując zachowanie kotowatych, można wysnuć przypuszczenie, że gość widzi tylko wektory - zielone prędkości a czerwone siły i przyspieszenia. Reaguje adekwatnie.

Ponieważ nikt nie przejął się demolowaniem choinki, kić przerzucił się na palmę. Tu ASP nie wytrzymał i w pozycji zasadniczo pochylonej wygłosił expose. O prawach własności do kwiatka, o konieczności skakania po czymś innym i o ogólnej szkodliwości niszczenia przyrody.

Pompon się przejął. Zamarł, wysłuchał, patrząc ASP głęboko w oczy, po czym natychmiast po skończeniu przemowy wykonał dziki skok na sam czubek biednego drzewka, połączony z darciem liści i kory. 

Takiego szaleńca jeszcze żeśmy nie mieli.

sobota, 25 grudnia 2010

Opowieść wigilijna

Kovalik wstał od stołu i przeciągnął się, aż mu chrupnęło w stawach. Ech, nie ma to jak Wigilia. Co prawda miał problem z żarciem, ale od czegóż pomyślunek. Wysępiony od ciotki barszczyk przywiózł w słoiczku, pierogi i karpia odgrzał na ruszcie w kominku, a wszystkie sałatkowo-wędliniarskie dobroci wystawił na mróz do szopy. Spędzenie Wigilii samotnie wydało mu się bardzo dobrym pomysłem, odkąd tylko usłyszał o planach swoich ancestorów, pragnących zobaczyć pingwiny w ich naturalnym środowisku w czasie Świąt, ale plan był trudniejszy do zrealizowania niż to by się początkowo mogło wydawać. Cała rodzina zapragnęła się nim zająć, musiał odpierać coraz wymyślniejsze zamachy na swoja suwerenność, w końcu wyłgał się ratowaniem ludzkiego życia.

Nalał sobie Glenmorangie Lasanta i z niejakim wahaniem przyglądnął się wielkiemu kubańskiemu cygaru. W końcu machnął ręką. Wbrew temu, co mówił naczelny chirurg USA, trudno było mu uwierzyć, że jedno cygaro może zabić. Szczególnie, gdy się mieszkało z dziadkiem, który Ekstramocne suszył na piecu, by miały większą moc. Zaciągnął się głęboko i z błogim uśmiechem na twarzy wrzucił Trevorowi do klatki świeżą marchewkę. Zazwyczaj trzymał go na suchej paszy dla kotów, zabezpieczało to przed nadmierną produkcją gazów cieplarnianych przez cholernego jaszczura, ale ostatecznie, czym były by Święta bez odrobiny szaleństwa.
- W końcu. Od tych cholernych krakersów śnią mi się puchate kotki gotowe na ruję... - w języku Trevora oznaczało to najwyższy z możliwych poziom wdzięczności.

Zeszli się, gdy spadły pierwsze śniegi. Po szalonej, jesiennej akcji, kiedy to ekipa Szarych próbowała wysłać jaszczurowatego w zaświaty, Trevor próbował odzyskać moc. Doszło do starcia, łatwo wygranego przez Kovalika, po którym jaszczur wściekł się i klnąc na czym świat stoi, polazł w cholerę. Po początkowej uldze, Kovalikowi zaczęło brakować silnego, królewskiego tonu i złośliwości, którymi podszyte były jego opowieści. Przez jakiś czas starał się nawiązać kontakt, w końcu dał za wygraną. I gdy myślał już, że się więcej nie spotkają, usłyszał słabe pukanie do drzwi. Na progu siedział zmarznięty Trvevor i patrząc na niego spod oka, zapytał, czy może wejść.

Pomału ułożyli sobie stosunki dobrosąsiedzkie, którym bliżej było do zawieszenia broni na granicy obu Korei niż braterstwa Układu Warszawskiego. Trevor po kilku próbach zaprzestał włażenia Kovalikowi do głowy, ten przestał go nagabywać o wydarzenia ostatnich miesięcy i zaakceptował fakt, że miast małej jaszczurki w jego mieszkaniu siedział konkretnych rozmiarów gekon. Któregoś wieczora Trevor, który z nudów zaczął przekazywać wiedzę tensorów czasu Kovalikowi, napomknął coś o fluktuacjach pozycjonowania wektorów czasu zbieżnych ze zmianą kąta strun czasoprzestrzennych, po czym użarł się w mentalny ozór. Kovalik wydumał z tego, że relacje ich światów nie są stałe, a projekcja Trevora w jego świecie jakoś od tego zależy, ale nie drążył dalej tematu. Po pierwszym tygodniu, gdy wściekły Trevor w środku nocy przywlókł w paszczy wyjącego Pompona, kovalikowego kota, odbyła się dyskusja na temat swobód obywatelskich. Trevor zażądał usmażenia futrzaka, Kovalik zaproponował, żeby ten kazał się wypchać, w końcu stanęło na zakupie wielkiej klatki, do której Trevor właził na noc. Kovalik nie do końca był pewien, czy pomieszczenie Trevora można nadal nazywać klatką, bo zamek do drzwiczek znajdował się od wewnątrz, a wejście bez zaproszenia oznaczało ciężką awanturę. Co prawda po ostatnim starciu z Szarą Trevor stracił większość swojego potencjału, ale potrafił być nieznośny, gdy się naprawdę wściekł. O czym Kovalik już raz się przekonał, słuchając ponurego wycia Trevora, odtwarzającego wszystkie znane mu pieśni bojowe aż do samego świtu.

- A może banieczkę? - Kovalik zanęcił szkłem w stronę chrupiącego marchewkę gada.
- Naprawdę trzeba być przedstawicielem rasy bezmózgów, by w siebie wlewać rozpuszczalnik organiczny.
- E tam, nie wiesz co dobre. Jakoś piję to od dłuższego czasu i niespecjalnie zauważyłem, żeby mi szkodziło...
- Jak tak słucham tych twoich mądrości, to się zastanawiam, czy ty w ogóle masz mózg - odgryzł się Trevor. -Jakim to cudem uszkodzony układ ma zobaczyć uszkodzenie, hę? Poza tym ja nie mam dziewięćdziesięciu ośmiu procent mózgu pracującego na jałowym biegu. Możesz se ten swój pusty łeb macerować po uważaniu. Na zdrowie
- Trevor zajął się chrupaniem marchewki, dając do zrozumienia, że rozmowa skończona. Kovalika opanowała po raz kolejny chęć, by strzelić w ten płaski, gadzi łeb. W tym momencie rozległo się pukanie. Kovalik zamknął klatkę i zszedł na dół. Nie wyczuł za drzwiami nikogo. Dziwne. Wiatr czymś załomotał? Pukanie powtórzyło się. Hm. Na wszelki wypadek wziął do ręki kij golfowy, kupiony okazyjnie na Allegro, i zasłaniając się częściowo drzwiami, otworzył je ostrożnie.
- Dzień dobry - starszy jegomość przebrany za Mikołaja uśmiechnął się nieśmiało. -Można?
Z tyłu za nim stała drobna, na oko dwudziestopięcioletnia dziewczyna, ubrana w futerko, miniówkę i kozaczki. Białe. Co przy minus 20 stopniach i konkretnych porywach śnieżycy zasługiwało na szacunek. Na widok zmarzniętego dziewczęcia Kovalik otwarł szerzej drzwi i zaprosił obcych do środka.
- Dziękuję - dziewczyna przechodząc koło niego cmoknęła go w policzek i Kovalik zamarł. Dosłownie. Nie mógł się poruszać, nie mógł oddychać, wsłuchał się w siebie - nawet jego serce wydawało się nie bić. Oż w mordę jeża - zaklął szpetnie. Znowu ten gadzi pomiot będzie ze mnie darł łacha - najwyraźniej wpływ dziwnego pocałunku dziewczyny rozciągał się również na mózg. Albo Glenmorangie nie pozwoliło sie zająć problemami bardziej palącymi w obliczu nadszarpniętej dumy.

- Zwariowałaś? - przebrany za Mikołaja wydarł się na dziewczynę. Toż wystarczyło poprosić! Do jasnej cholery...
- Przestań się pieklić i bierz się za szukanie. Nie mamy za dużo czasu. Tu jest coś dziwnego, nie utrzymam za długo jego polaryzacji.
Kovalik zrozumiał. Ustawiła mu czas w poprzek, stąd jego dziwny stan. Tylko dlaczego słyszy? Trevor podczas ostatniego szkolenia tłumaczył mu zawiłości związane z wielowymiarowym czasem, Kovalikowi kręciło się w głowie od wszystkich implikacji, pewne rzeczy dało się wytłumaczyć analogiami przestrzennymi, nad innymi Trevor tylko sapał i zżymał się nad tępotą Kovalika. Pisk w jego uszach zaczął narastać, rozległ się dźwięk podobny do pękającej szyby - i nagle Kovalik odzyskał możliwość ruchu. Zupełnie nie dżentelmeńsko zamachnął się kijem i w ostatniej chwili zmienił trajektorię. Dziewczę stało jak wmurowane, wpatrując się szklanym okiem gdzieś pomiędzy portretem stryjka a jeleniem na rykowisku.
- Co to kurrrwaszmać było - złapał się za głowę, próbując odzyskać trójwymiarowe widzenie. Bez skutku.
- Laska obróciła ci wektor, słusznie zgadłeś - głos Trevora był szybki i rzeczowy. - Przetransformowałem trochę osie, w tej chwili to jej wektor czasu jest prostopadły, ale kosztem jednego z wymiarów przestrzennych... Oż w mordę - zaklął zupełnie po kovalikowemu - później Ci wytłumaczę, póki co musisz uziemić tego drugiego, to jest zupełnie inna klasa, facet w żadnym wymiarze nie ma zerowego rzutu... - Trevor po raz kolejny użarł się w ozór - Nic mu nie mogę zrobić pośrednio, musisz go wyeliminować! Jest w szopie, staraj się biec po prostej, na trzecim wymiarze masz podwieszony czas... - jego głos ucichł, gdy Kovalik wyskoczył przez drzwi. Wiatr rzucił go parę metrów w bok, w śnieżną zaspę. Zaklął, wstał i ze zdumieniem zauważył, że jego ręce należą do dwustuletniego starca. Zbliżył się do domu i poczuł, że przybywa mu sił. A w drugą stronę? A cio to? Ciemu Kovalik ma ląćki takie małe? - ostatnim wysiłkiem rzucił się z powrotem w prawo. Trzeba będzie uważać, pomyślał, przyglądając się sobie uważnie. Miał teraz jakieś dwadzieścia lat, i o to chyba chodziło... Z pewnym niepokojem ruszył w stronę szopy, oczekując Bóg wie czego, ale nic nie zauważył. Czyli tędy można... Niestety, wchodząc do szopy musiał przesunąć się znacznie w lewo i nagle klamka znalazła się dość wysoko a kij zaczął mu ciążyć...
- Ho ho ho! - usłyszał tubalny głos nad sobą. -A co my tu mamy?
Pociekaj, kulwadzidu jeden, jak tylko sie psiesiune tlosiecke, to ci zalaś wytlumace kijkiem numel osimnaście...
- A kto to się tak brzydko wyraża! - w głosie Mikołaja zabrzmiały stalowe nuty. -Niegrzeczne dzieci nie dostana prezentów!
Kovalik wiedział, że z jakiegoś powodu powinien przesunąć się prawo, ale zrobiło mu się smutno i problem uleciał. -Pseprasam...
- No, już lepiej - Mikołaj usiadł na pniaku i posadził Kovalika na kolanach. -Jak się nazywasz?
- Kovalik...
- Napisałeś list do Mikołaja?
- Tak...
- Zaraz sprawdzimy - Mikołaj zaczął grzebać w torbie. Po chwili odwrócił się do Kovalika. -Nic nie ma. Znaczy, że nie napisałeś. Nie wierzysz w Mikołaja?
- Wieze...
- No to o co chodzi - Mikołaj wyciągnął wielki zeszyt, szybko go przekartkował i złapał się za głowę. -W mordę jeża, co tu się do cholery wyprawia!
Rozglądnął się uważnie wokoło, po czy ciągnąc go za rękę, podszedł do ściany. -Lepiej teraz?
- Co się - kto - co wy tu - Kovalik prawie że odzyskał zdolność myślenia.
- Gwiazdeczka nie chciała, żebyś przeszkadzał, więc na chwileczkę wyzerowała Ci czas. Ot, używamy tego gdy wrzucamy prezenty dzieciom pod choinkę.
Mikołaj podszedł do pniaka i ciężko na niego klapnął. Z torby wyciągnął długą, pomalowaną w czerwono-białe paski laskę i zaczął nią poruszać we wszystkie strony.
- A, czyli to tu, teraz tak - po czym tutaj - mamrotaniu towarzyszyły ruchy laski. Nagle dźwięki wichury ustały, zapadła nienaturalna cisza.
- No, to mamy spokój. W obrębie szopy jesteś bezpieczny, tylko nie wychodź na zewnątrz, ok?
- Ok. A mógłbym zapytać o co właściwie chodzi?
- Zdechł nam nadprzewodnik. Wszystko przez tą cholerną pogodę.
- I szukacie go - w mojej szopie. Nadprzewodnika.
- W twojej, w twojej... Sam go tu kiedyś zostawiłem... Twój prapradziadek obiecał, że go dla mnie przechowa... O - jest.
Mikołaj zdjął ze ściany stare, sparciałe chomąto i z ulgą usiadł z powrotem. -Dali byśmy radę i bez tego, ale prezenty szlag by... znaczy, nie zdążył bym dowieźć.
Przez chwile Mikołaj przyglądał się z uwagą swojemu znalezisku.
- No, dobra. Komu w drogę - temu czas. Zostań tu do mojego odjazdu, potem wszystko wróci do normy. I pozdrów Trevora.
Kovalikowi z wrażenia opadła szczęka.
- Znamy się, choć to było bardzo dawno temu. Już raz wlazł mi w drogę, twardy przeciwnik. Przekaż, że póki tu siedzi, nie ma wojny między nami.

Kovalik siedział na swoim fotelu i gapił się w śnieżycę za oknem. W zamyśleniu sączył resztkę whisky. Trevor z tyłu chrupał dalej resztkę marchewki, wydając się niepomny ostatnich wydarzeń.
- Trevor?
- Mhm?
- Masz pozdrowienia od Mikołaja.
- Nie znam.
- Długa, biała broda, gruby...
- A coś, po czym by można go było poznać?
- Twoje sztuczki z czasem nie miały na niego wpływu.

Trevor zamarł. Przez chwilę się nie ruszał, po czym znikł, pojawił się na chwilę całkowicie wypatroszony i wszystko wróciło do normy.
- A to dziad pieroński! - w tonie Trevora zabrzmiały dawne, królewskie nuty. - Gdzie on teraz..?
- Pojechał. Powiedział, że póki tu jesteś, nie ma wojny między wami. Skąd wy się znacie?
- Nie - ma - wojny - między - nami!
- ryknął Trevor, z jego uszu zaczął wydobywać się dym. - Niech mi ten majarowo-istariowy pokurcz wlezie jeszcze raz pod rękę, przerobie go na łazanki!!! Wezme za kudły i...
Kovalik zostawił miotającego obelgi gada i polazł do siebie. Dyskusja dzisiaj najwyraźniej nie miała sensu, a wcześniej czy później wszystko i tak się wyjaśni. Trevor nie potrafi milczeć, a gadać w tym świecie nie miał z kim. Wystarczyło poczekać.

piątek, 24 grudnia 2010

Łiciu, łiciu, łiciu

I wish you a white Christmas

Czego tak w rzeczy samej nie jestem w stanie pojać - toż Jezus urodził się w klimacie raczej niekoniecznie mającym śnieg w repertuarze...

Wszystkim Szanownym Gościom - i tym co zaglądają tu od początku - i tym co pierwszy raz - życzę spokojnych, leniwych wręcz, Świąt.

I czegoś ładnego pod choinką.

abnegat.ltd

czwartek, 23 grudnia 2010

Coraz bliżej Święta...

Czlowiekowi wydaje się, że taki wyjatkowy jest. A tu proszę - ASP wynalazł wczoraj, że w naszej okolicy 10 tys ludzi wezwało plumbera, czyli po naszemu hydraulika, coby im piecyk naprawił. I tu, niejako przy okazji, wychodzi podstawowa różnica pomiędzy Jukejem a nami. Mianowicie w naszej prasie, zamiast powyższego, tytuł brzmiałby: „Dziesięć tysięcy osób zatruło się tlenkiem węgla z powodu domowych przeróbek piecyka”. A tu główna rada udzielona obywatelom, to używać suszarek do włosów celem ocieplenia sciany i płukanie instalacji gorącą wodą. Dobrze, że nie kazali chuchać.

Korzystajac z dnia wolnego, poleźliśmy poodbijać żółtą piłeczkę. Zaraza. Na hali warunki nieco syberyjskie, niby grzeja, ale więcej, niż 12 stopni to chyba nie było. Trening był fatalny. Wiekszość piłek szła w siatke - a po skorygowaniu ułozenia rakiety - w niebo. Czy raczej dach. W końcu polazłem do zaprzyjaźnionego sklepu, żeby sprawdzić naciąg - okazało się, że wszystko zwisa luźno. Nabyłem droga kupna nowe żyłki, zobaczymy, jak mi pójdzie nastepnym razem. Bo jak to nie była wstążka u spódnicy, to sie wezmę za jaki inny sport. Golf na ten przykład.

A’propos golfa. Przyszedł był ostatnio pan starszy, bo go chirurg przysłał celem oceny przedzabiegowej. POChP, cukrzyca, nadcisnienie i 80 lat. Plus kilka pomniejszych. Po bliższym sprawdzeniu wyszło, że wchodzi na 4 piętro bez problemu, cukrzyce reguluje dietą, a nadcisnienie atenololem w drobniutkiej dawce. Pan mi wyjaśnił, ze jest w dobrej formie, bo uprawia sport - obecnie przynajmniej trzy razy w tygodniu gra w golfa. Pytam się więc grzecznie, czy mają kolorowe piłeczki? No bo na śniegu to chyba trochę cieżko będzie białe znaleźć? Okazało się, że on w tego golfa w zimie to na Florydzie grywa. Dlategoż zabieg mu zrobimy, jak wróci w marcu. Cholera, może dozyje tutejszej emerytury? Kto wie...

Dzisiaj menu zawiera jedną pozycję, w świetle ostatnich wydarzeń nieco przerażającą. Mianowicie dwudziestolatka bedzie się enchancmęcić obucyckowo. Pytałem już pielęgniarki, czy mamy wrap paper i bow odpowiedni. Toż trzeba będzie zapakowac ładnie, kokardkę zrobić - no bo jak inaczej te cycuchy pod choinkę wsadzić?

Święta pomaluśku nadchodzą - co każdorocznie mnie zdumiewa. Idą, idą idą - chlast - i po ptokach. Tutaj w ogóle jest dziwnie - ponieważ Święta wypadaja w weekend, przynależny Bank Holiday przesunięto na poniedziałek i wtorek. Plus środa po świętach jest zwyczajowym dniem odrobaczania naszego tritment centra, więc mam od cholery wolnego... Na wszelki wypadke namówiłem ASP do dorzucenia trzeciego wiadereczka śledzi. Do tego wołowina na zimno a’la Greg, krewetki a’la Abnegat, barszczyk czerwony wg. przepisu teściowej i pierogi z grzybkami i kapustą modo ASP. I łosoś udający karpia. Jakoś się przeżyje te pięć dni świętowania.

A od stycznia sie wezmę.

Howg.

środa, 22 grudnia 2010

Hu hu ha, idze zły global warming

Do złego to się człowiek przyzwyczaja jednak równie szybko, co do dobrego. Niby zima na wyspie w dupe daje równo - ale nie ma tego złego, co by się nie dało po polskiemu rozwiązać. Długi rękaw załatwia sprawę marznących odnóży podczas snu. Samochód trzeba rozmrozić wcześniej, wtedy coś widać. Dziurkę od klucza zalepić taśmą, mniej wieje. Piecyk zamarza - tu wylazł ze mnie pomysłowy Dobromir. Po wielu przymiarkach i przemyśleniach tak wewnętrznych jak i zewnętrznych (a mróz dzisiaj -9, więc żartów nie ma) stworzyłem Urządzenie Do Odmrażania Zamarzniętej Rurki Odprowadzającej Wodę Z Piecyka. Składa się z Pojemnika - w tej roli pusty PET - oraz Dyszy Sterującej - tu nakrętka z dziurką. Wydłubana nożem. Oszczędza to m/w 40 funtów za przyjazd ekipy remontowej wod-kan i, co trzeba podkreślić, jest wielokrotnego użytku! Wystarczy odkręcić i ciepłej wody dolać. Powinienem patent jaki zgłosić, cy cóś.

Wszyscy mają tego g****a po dziurki w nosie. Póki co w przenośni, ale jak tak nie daj Panie zamarzną rury kanalizacyjne, które tradycyjnie zdobią elewacje tutejszych domów... Strach pomyśleć. Na szczescie prognozy pogody sa zachęcajace - jeszcze dwa dni mrozu i odwilż przyjdzie, co uratuje brytyjski ród od zagłady i zapchanych toalet. Co prawda przedwczoraj zapowiadali masywne opady deszczu na jutro które dzisiaj w cudowny sposób zamieniły się na masywne opady śniegu, ale nic to! Byle do pojutrza. Dzięki technice pojutrzowej może uda się dojeździć na letnich gumach do wiosny? Bo zimówek kupowac mi się nie chce.

Ponoć szczyt fali zimna na naszej półkuli ma nastapić zima 2025. Tak mini epoka lodowcowa, na kształt tej z XVII wieku. Czas chyba kupić koze - i zbierać chrust. Bo jak tak dalej pójdzie, to nas to globalne ocieplnie zamrozi na amen.

wtorek, 21 grudnia 2010

Co było atu w Monachium

Szaman ma rację. Ten świat musi upaść.

Szlag mnie trafił ostatnio, gdym se tak spokojnie Przekrój czytał. Pan Dziennikarz rozpisał się mianowicie na temat Szwedki, która to została zoperowana w Polsce i w trakcie tej operacji coś się stało, co doprowadziło do uszkodzenia mózgu. Jest to tragedia dla rodziny, bliskich - dla niej samej. Ale ja dzisiaj nie o tym. Dzisiaj o artykule w Przekroju.

Dziennikarz chcąc być bardzo obiektywnym, zadzwonił wszędzie. Do prokuratury, sejmiku, specjalistów chirurgii plastycznej. I stworzyl tekst, w którym mowa o złym czasie wystapienia powikłania - jak by byl jakis lepszy; o stanowisku lekarzy, którzy chcą ograniczenia tego typu operacji tylko do nich samych - co akurat zupełnie nie dziwi; o stanowisku sejmiku wojewódzkiego - który grzmi, ze nic o operacjach nie wiedział; o turystyce medycznej, która teraz cierpi srodze na zapaść, bo złe media zachodnie nie chca przestać trąbić o wypadku. Ale wszystkie te pytania są złe.

Gdyby ktoś kolekcjonował dobre pytania, proponuję takie: kto był z pacjentką w czasie od skończenia operacji do zatrzymania krążenia.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Adopcja

Jako, że ASP obiecal pociechowi starszemu, że będzie sobie mógł mieć kota, ostatnie kilka tygodni upłyneły pod znakiem "jak nie ten to może ten tamten?". Dziesiątki ofert w necie, telefony, zdjęcia - w końcu ASP wynalazła małe, niebieskie diablę o wdzięcznej nazwie Bandit*. Zadzwoniliśmy, umówiliśmy się i pojechali.

Blue Cross zajmuje sie w Jukeju zwierzakami pozbawionymi ochrony, nie tylko kotami, psami również. Po dotarciu na miejsce dostałem obszerny formularz do wypełnienia, w którym musiałem oświadczyć, że adoptowany kotek - bo to adopcja jest, nie żadna sprzedaż - będzie miał w domu miejsce, drzwiczki do ogóródka, kochać go będą wszyscy bez wyjątku, a sprzedaż biedaka na podroby nawet nam w głowie nie postoi. Oraz, że nie jesteśmy zwolennikami gulaszu z kociny.

Kicia na nasz widok ciekawie wyglądnęła z klatki i wyciągnęła łapki, czym kupiła ASP - co jest dziwne o tyle, że to będzie pierwsze zwierze darzone afektem przez Agentke Specjalną. Chyba że wliczymy niedźwiedzie, to drugie. Natępnie wlazł mi na ręce, użarł w palec po czym przeskoczył do Pociecha Starszego i próbował pozbawić ucha. Od razu wszystkim sie spodobał. Niestety, PS ma cechę po jakowychś odległych przodkach - bo z bliskich to niespecjalnie ktoś ją ma - mianowicie przygarnął by wszystko co się rusza. Z pająkiem ptasznikiem włącznie. Chwile trwało, ale w końcu PS zdecydował, że jednak zaadoptuje niebieskiego agresora. Ulżyło mi. Miałem co prawda plan awaryjny przerobienia garażu na kociarnię, ale szczęśliwie nie trzeba było.

Kicia przez 6 godzin demolowała chałupę, wykonując pozorowane oraz rzeczywiste ataki na wszystkie obiekty ruchome, bez wyjatków.

Wczorajsze zdjęcie zostało zrobione przez zaskoczenie - był tak oszołomiony wzięciem na ręce, że na chwile zastygł.

Idzie nowe.
-------

*PS. Został przechrzczony tymczasowo-pobieżnie na Pompona. Ale bardziej do niego pasuje Warhammer czy inszy Tasak...

niedziela, 19 grudnia 2010

Pompon


Dzien dobry. Nazywam sie Pompon i mam kulistego pier ADHD.

piątek, 17 grudnia 2010

Historie wyjatkowo prawdziwe

Sceny z życia

Gdzieś - kiedyś - o ile dobrze pamietam, było to u Basi - wywiązała sie dyskusja o poczuciu humoru Homo sapiens. Z której to cechy jestesmy dumni i dość często podkreślamy, że odróżnia nas ona od zwierząt czy maszyn. Gdy jednak rozbierzemy sytuacje śmieszne na czynniki pierwsze, okaże się, że na samym dnie każdego dowcipu znajdziemy badź głupotę, badź nieszczęście ludzkie. Bo tylko wtedy siedząca w nas małpa rechocze do łez.

Nie ma nic piękniejszego, niż bliźni, dający ciała...

Festiwal humoru sytuacyjnego rozpoczął Lorenzo, który z racji tempa znikania pozabiegowego powinien byc zwany Speedy Gonzalesem. Zoperowawszy ostatniego pacjenta, opisał procedurę i wszedł do wybudzalni. Położył z uczuciem dłoń na brzuchu pacjenta, zapatrzył się na rurę, dumnie sterczącą z jego ust, zamyślonym wzrokiem spojrzał na monitory, wskazujące, że pacjent w drodze na Ziemię mija właśnie pas asteroid i zwrócił sie do pielęgniarki:
- Chciałbym przed wyjściem do domu powiedzieć mu o zabiegu, ale czy będzie to pamiętał?
Karolina spokojnie zapatrzyła się na tą samą rurę, na twarz bez śladu ekspresji po czym bez mrugnięcia okiem odparła:
- Może pan spróbować, doktorze. Ale pewne szczegóły mogą mu umknąć.
-----
Każdy zębodół ma inną technikę wyrywania zębów. Mój ulubiony używa obcęgów. Zazwyczaj nie nadążam z opisywaniem kart pacjentów, szybki i sprawny. Smerfetka uzywa dłuta. Śtura, podważa, dłubie - i nagle pstryk, zęba nie ma. Jest nieco nieprzewidywalna, czasem schodzi długo, czasem jest wyjątkowo szybka. Bohater dzisiejszej opowieści używa wiertła. Ma specjalną chirurgiczną bor-maszynę, którą wierci aż wywierci. By chłodzić wiertło, w trakcie pracy z końcówki leci sobie woda. Pół biedy, gdy pacjent jest pogrążony w odmętach narkozy. Jednak czasem zabiegi te są wykonywane w miejscowym. I wtedy bardzo ważną rzeczą jest vacuum, urządzenie do odsysania materiału płynnego z pola operacyjnego, zwane rzecz jasna ssaniem. Które w tym przypadku ma za zadanie usunąć nadmiar wody z ust.
Pacjentka leżała na stole, okryta zielonymi płachtami, ze szpanerskimi, zakoszonymi chirurgom używającym sprzętu laserowego, okularami na oczach. Pan doktor wiercił, woda tryskała, poziom w ustach narastał, podtapiając pacjentkę. Widząc to, pan doktor, miast ssij! rozdarł się połykaj! połykaj!. Karolinę skręciło w pół i na przydechu wyrzęziła: - Odnoszę wrażenie, że on teraz nie rozmyśla o zębach...
-----
- Drogie panie, mamy dzisiaj pacjentkę do zabiegu w znieczuleniu miejscowym. Jest całkowicie pozbawiona słuchu, jednak prosze się nie martwić - potrafi doskonale czytać z ruchu warg. Proszę tylko, by zwracając się do niej stać twarzą w twarz i mówić wyraźnie.
Pacjentka została znieczulona miejscowo w pokoju anestezjologicznym i przewieziona na salę operacyjną. Oblożono pole, umyto, przy czym przez cały czas miała ona kontakt z jednym z czlonków zespołu, który objasniał, co robimy. Chirurg w pełnym rynsztunku bojowym usiadł na stołeczku i przed wbiciem igły zwrócił sie do niej, twarzą w twarz, mówiąc rzecz jasna bardzo powoli - i bardzo wyraźnie:
- A! - teraz! - wbiję! - pani! - igłę! - żeby! - sprawdzić! - czy! - działa! - znieczulenie!
O dziwo, mimo starań chirurga, pacjentka nie zrozumiała nic - z niemym pytaniem w oczach wybałuszyła sie na otaczajce ją pielegniarki. Najwyraźniej nikt jej nie nauczył, jak się czyta z warg, zasłoniętych chirurgiczną maską.

czwartek, 16 grudnia 2010

abnegat.ltd presents

Uwaga. Post zawiera częściowe opisy dwóch filmów: „Solista” i „Miasto Boga”

W zalewie szmelc-tandety, która przewija się przez ekrany kin i telewizorni, trafiły się ostatnio dwie ciekawe pozycje. Pierwsza z nich to „Solista” z Robertem Downey’em Juniorem i Jamie Foxx’em. Ten pierwszy zagra dziennikarza, poszukującego na gwałt tematu na swój artykuł. Ten drugi odworzy role schizofrenicznego wiolonczelisty, utalentowanego czarnoskórego muzyka, który w trakcie studiów choroba wyrzuciła na ulicę.

Historia jest dość ponura. Nathaniel Ayers od dzieciństwa wiedział, ze chce grać. Jego talent zbiegł sie z dwoma cechami, bez których nikt by o nim nie słyszał: zdolności do tytanicznej wręcz pracy i pożądaniu sławy. Niestety, w trakcie studiów Ayers zapada na schizofrenię. Prześladujące go głosy, zaburzenia afektu, wreszcie własna wybuchowość czynią go niezdolnym do życia zarówno w domu jak i na uczelni. Ląduje na ulicy.

Steve Lopez jest dziennikarzem. Poszukuje tematu - rozbija się po ulicach Los Angeles rozmawiając z cudakami wierzącymi w latający makaron czy zbawiający żółwie. Rzecz jasna, trafiają na siebie. I tu zacznie się historia ich - przyjaźni, z braku lepszego słowa. Lopez z dziennikarskiej hieny wyewoluje w zaangażowanego uczuciowo człowieka starającego się za wszelką cenę wyrwać Ayersa z jego chodnikowego piekła bezdomnych.

Można by wiele napisać - że świetne kreacje, że prawdziwa historia, że rewelacyjny Foxx w zasadzie przyćmił Downeya, że zwycięstwo humanizmu, że piękno muzyki, że Ayersa zostawiono samemu sobie, bez opieki medycznej - ale w tym filmie chodzi o coś zupełnie innego. O szcunek dla innych. Bo dopiero na koniec tej historii Lopez zrozumie, że jego próby pomocy Ayersowi to w rzeczywistości brutalna ingerencja w świat innego człowieka. Który według naszej oceny jest chory - ale na swój sposób jest szczęśliwy. I którego cała historia przytłacza, niszcząc poczucie bezpieczeństwa.

Jeżeli do tego dołoży się 3 symfonię Beethovena*, w zasadzie nie ma się czego czepić. Może niepotrzebnie Downey pod koniec filmu staje się uczuciowo roztrzęsiony - tak to do niego, jak i kreowanej przez niego roli, pasuje jak pięść do nosa. No, ale. Ogólnie ćwiartka Szarej Renety, bez skórki.

----------------

Drugi z filmów to „Cidade de Deus”. „Miasto Boga”. Opowieść o najbiedniejszej dzielnicy Rio de Janeiro. Narrację prowadzi Kapiszon, któremu jakoś nie po drodze robić karierę w swojej dzielnicy. Która to utożsamiana jest li tylko z bandytyzmem. Napady, wymuszenia i handel narkotykami to jedyna droga wybicia się z nędzy. Zobaczymy nastoletnich morderców, kilkuletnich rozbójników - to nie z powodu podobieństwa do Cypiska, tylko od napadania na ludzi z bronią palną w dłoni - i wszechobecną śmierć. Na którą tak na prawdę nikt już nie zwraca uwagi.

Osobiście nie znoszę filmów epatujących brutalnością. Reżyserów dzieł krwawych zamykał bym w domu bez klamek, z dożywotnim nakazem oglądania spłodzonego przez nich mentalnego gówna. Ale ten film jest inny. Jest - kompletnie pozbawiony uczuć. Obserwujemy egzekucję dzieci i dziecięcych egzekutorów, wszechobecną przemoc i gwałt, a w tym wszystkim ludzi, którzy - przywykli. Którzy otaczające ich piekło traktują jak swoje naturalne środowisko. Jak skazańcy, którzy nie potrafią żyć poza więzieniem. Z jakąś ponurą, przerażającą fascynacją śledzimy narrację Kapiszona, który opisując eskalację nienawiści i wszechobecnej zemsty zmierza do nieuchronnie tragicznego finału.

Film jest absolutnie, niewiarygodnie wręcz prawdziwy w swojej pozbawionej afektu brutalności. Bo tu nawet nienawiść trwa sekundy, od konfrontacji do naciśnięcia spustu. Polecam. Na skali jabłuszkowej jest to litrowa flaszka 70% Calvadosu.

------------
PS. Tak zupełnie bez związku - aJfon w inteligiencji swojej ustawił mi symfonie wedle numerków. Dzięki czemu po 3 Beethovena mam 3 Dvorzaka. I ze zdziwieniem odkryłem, że mi do siebie pasują. Jak by kto miał czas, polecam, właśnie w tej kolejności ;)

środa, 15 grudnia 2010

Adrenalina z kółeczka

Koniec roku. Stary Żyd siedzi zatroskany i patrząc w okno, mruczy cicho do siebie: „Niedobrze, oj niedobrze...”. Do pokoju wchodzi syn
- Tate, a o co wam chodzi! Toż Salcia dostała się na uniwersytet?
- Dostała.
- Sklep przyniósł dwa razy większy dochód niż w zeszłym roku?
- Przyniósł.
- Mosze ożenił się za Rosencwajgową?
- Ożenił
- No to czego jęczycie! Przecież jest dobrze!
- Jest tak dobrze, że coś sie musi spier.olić...


Dzien się wlókł jak szesnastolat na szkolnego busa. Najpierw chirurg zabrał się za destrukcje białej rasy - na liście było 6 klientów do przecięcia nasieniowodów, w tym dwóch do ogólnego. Trzęsiączki. Kiedyś próbowałem przekonywać do miejscowego, alem popadł w niechciejstwo. Jak se klient życzy, to se klient ma. Chirurg rach-ciachnął pierwszego i zabrał sie za drugiego. Dłubał, dłubał - juz myślałem, żem zabieg pomylił, ale nie. Nic mu nie przeszczepia. W końcu się zapytałem grzecznie, czy to długo jeszcze? Długo. Ale jak za następnym razem powrózka nie oddłubie, to męczarnię kończy i go zbudzimy z zaleceniem stosowania prezerwatyw. Oddłubał. Łącznie zabieg trwał półtorej godziny, co faktycznie daje mozliwość przyszycia nowego jaja. Potem nam w rekawerze powiedział, że on to miał taka operację, orchideę*, jak był mały. Tu z chirurga wyszła kultura angielska, bo nawet się nie przestał uśmiechac. A powinien zagryźć.
Nieco zaczadziały polazłem do trzeciego i zdrętwiałem - osiemdziesiąt lat i się mu powrózek zachciało podwiązywać? I co on niby ma zamiar tą zabezpieczoną bronią robić? Szybki rzut oka na listę - tłuszczak. Ulżyło mi. Uprzedziłem go o wszelkich możliwych powikłaniach, ostatnio do listy dla pacjentów powyżej 65 lat dołożyłem permanentny stan konfuzji poznieczuleniowej i zadałem Panu Starszemu cios. Biochemicznym młotem. Obudził sie jak dwudziestolatek, podziękował i poszedł do domu.
Ponieważ lista straszliwie sie opóźniła, bez przerw jakowychś zaczęliśmy dymić dla zębodoła. Pierwszy chłop wielki, potężny, przy którym czułem się tak jakoś jak zabidzony emigrant z Omanu, przyznał sie do zgagi, papierosów i nietolerancji orzeszków. Nietolerancji prawdziwej, objawiającej się dusznościami spowodowanymi obrzekiem tkanek miekkich, głównie na szyi. Zmieniliśmy plany z propofolu na gazy, zapuściłem gościa i tu poszła cała sekwencja, co to podobna jest do dwunastu klocków domina Klicha, tyle, że nie skończyła sie wypierdółką w drzewo. Najpierw facet był gruby. Potem wąsiaty. Potem mu się dychać nie chciało. Potem sie do dupy wentylował. Potem wzrosły mu ciśnienia w klacie. Potem wsadziłem mu rurę - ale tylko do połowy nosa, bo strzelił pawia. Potem go odessałem - tu o dziwo nic się nie spierdoliło - i wsadziłem rurę. Przysiągł bym, żem tylko balonik za struny wsadził, ale odczyt na zębach 30 wskazywał zupełnie inaczej. Potem okazało się że saturacja wynosi jakieś 83 w porywach - przesunałem rurę i z wielkim mozołem facet dźwignał ponure wartości do mniej cyjanotycznych. W końcu stomatoł zęby wyrwał, obudziłem faceta, ten się uśmiechnął i stwierdził, że juz dawno tak dobrze nie spał. Ucieszyłem się, że mówi i powieźliśmy go do rekawera, żeby się przekonać, że na tlenie jeszcze jakoś tam trzyma saturację, ale na powietrzu to już wcale. W dodatku zgłosił ścisk w klacie. Hm, a miał już kiedyś? A pewnie, że miał. Jak był mały, to nawet często, bo wtedy miał astmę, a teraz rzadziej, tylko jak dużo popali papierochów. Opadły mi witki i zleciłem salbutamolek w nebulizacji. Od razu saturacja skoczyła mu na 98, i to bez tlenu. Podrapałem się po łbie i polazłem do ostatniego.
Się jak mamy? Dobrze. No to fajowo - jam jest ten facet, co cie pozbawi przytomności. Wyjasniłem, co i jak mamy zrobić, wypytałem o wszystko, o astme dwa razy, zupełnie nie wiedzieć czemu i wypatrzyłem piękny złamany nos. Hm, na dzisiaj mam dość atrakcji. Pomyślałem, że dam trochę chirurgowi powydziwiać i zapowiedziałem pacjentowi, że mu wsadze rurę przez usta, nie przez nos. Na żywca??!? Nie, k.wa, nie na żywca, toż mamy XXI wiek. A co to sie stało z nosem? Dostałem maczetą. Nos to furda, tu się doktor patrz - i pokazał mi pół łba zbliznowaconego po tymże strzale z maczety. Facet, gdzieś ty był? W Czarnej Afryce?? W Birmingham. Zapuściłem go na paluszkach - kto widział 3 część Epoki Lodowcowej, ten wie - i z ulgą odesłałem po zabiegu do rekawera. Tylko po to, żeby się dowiedzieć, że facet był skonsentowany (nowe zupełnie słowo, ale mnie sie podoba, do ponglisza jak znalazł) na zabieg w miejscowym, a myśmy go ubili chemią. I co teraz?? Powiedziałem, że w mojej karcie facet jest skonsentowany do ogólnego, na liście był do ogólnego - to niech se ten konsent wsadzą, ja idę na kisielek. Truskawkowy. SPA go wypatrzył w polskim sklepie, bo tubylcy zupełnie tego nie znają. I przy tym kisielku tak mi się pomyślało, ze praca anestezjologa to niby nudna jest. Musze przyznać, że mi to wcale nie przeszkadza, gdy jest nudno. Jak zatęsknię za adrenaliną, pójde popływać na kółkach za motorówką.

To wymaga szerszego omówienia. W dawnych czasach pojechaliśmy na wakacje do Chorwacji. Jak dziś pamiętam, Novy Vinodolski, bo tam jest piaszczysta plaża, więc musimy z dziećmi jechać właśnie tam i tylko tam. Dla kronik dodam, żeśmy nigdy do tej plaży nie dotarli, bo dzieci miały ubaw na kamyczkach, a nam się nie chciało. Ale ad rem - w ostatnim dniu okazało sie, że mamy jeszcze kilkaset kun. Tu mój pociech młodszy rozjęczał się jak rodząca trojaczki syjamskie hiena: „Taaataaa, na kóóółeeeeczka, na kóóółłeeeeczkaa!!!. Środek lata, plaża, a ten wyje jak potępienic. No to dobrze. Zróbmy umowę, ty się zamykasz, ja idę załatwiac kółeczka. Stoi? Hurra!!!
Siedliśmy. Ja w kółeczku prawym - w rzeczy samej to była dętka od Stara, z czymś, co zakrywało dno, żeby sobie czterech liter nie obedrzeć w czasie podróży - mój przyjaciel, brat bliźniak wątrobowy, w lewym, a pociech wsiadł do środkowego. Dzieki czemu myśmy sobie latali po płaskiej toni Adriatyku, a dziecko odbijalo sobie nerki w kilwaterze jakiegoś straszliwego, 500 konnego potwora. Darł się tak rozpaczliwie, że mimo grzmotu silnika facet w łódce go usłyszał i stanął. Chcesz na łódkę? Taktaktak!!! ryknął zdradziecko rzekomy fan kółeczek i minutę później zamachał nam z jej pokładu. Poczułem, jak mój system alarmowy włączył wszystkie czerwone lampki. Dwóch spasionych Polaków, rżnących twardzieli, w kółeczkach, dziecko bezpieczne w łódce, ta wyglądająca jak by ja wczoraj ukradli bogatszemu z braci Jordache, za sterem Chorwat... - Rany Boskie, trza stąd spie.alać!!! Nie zdążyłem. Facet pokazał, że w łódce ma dodatkową stajnie w której trzyma kolejne 500 koni, bo po kilku sekundach cięliśmy ze świstem powietrze, nie dotykając wody. Pomysł zeskoczenia znikł jak kamfora na widok rozmazanych smug, w które zamieniła się woda po obu stronach kółeczka. Powietrze wepchnęło mój protest z powrotem do gardła, rozdymajac śmiesznie policzki i zaczęła sie walka o życie. Rozpłaszczyłem się ile mogłem, dupa w dół, ręce i nogi jak najniżej, coby środek ciężkości obniżyć, balans ciałem... Udało mi się dwa razy. Za trzecim facet zrobił gwałtowny nawrót przez sztag- czy co te sk.syny maja w łódkach - coś mnie kopneło z mocą w tylną cześć ciała i poczułem sie wolny. Krzywą balistyczną wyprułem w niebo. Jasny błekit - ciemny granat - jasny błekit - ciemny granat - jasny błekit - ciemny gr- PIZD! Wyrżnąłem w wodę prawym bokiem, powietrze wyleciało mi z płuc i poczułem przyjemny, słony smak w ustach. W nosie. I w paru innych miejscach. Cały czas miałem niejasne wrażenie, że jednak nie powinienem nabierać powietrza, o co darło się we mnie wszystko, w między czasie wirowałem sobie spokojnie w głebinach, nie wiedząc gdzie góra gdzie dół, zaczęło mi się robić ciemno przed oczami, kkurwasz mać, nie wytrzymam, powietrza - nie, jeszcze jesteś w wodzie, ośle jeden! - iiiiiggghhhhhrrrr - zarzęziłem natentychmiast, jak tylko niebieski kolor z powrotem nabrał błękitnej barwy. PIZD! - odpowiedziała moja wątroba. Matko Boska, byle by mi tam nic nie strzeliło, bo mnie będą zszywać konowały z kraju, w którym maniana oznacza obowiązkową, sumienną punktualność. Facet rzucił mi sznurek. Zignorowałem go z godnością, starając się odzyskać możliwość oddychania bezrzężeniowego. W końcu doszedłem do siebie. No to ja ci k.wa zaraz wszystko facet wytłumacze... Zanim wlazłem na kółko, odbyliśmy rozmowę instruktażową. Klnąc profesjonalnie w trzech i pół językach - bo w niemieckim znam tylko scheisse, scheisskopf i wilst du eine gescheuert? - wyjaśniłem, że oczekuję powolnego dostarczenia na brzeg, a jakikolwiek wygłup tym razem zakończy się mordobiciem.
To była najprzyjemniejsza wycieczka morska na kółeczkach za motorówką. Nagle zdałem sobie sprawę, że slońce świeci, że jestśmy prawie przy wyspie Krk a do brzegu w Novym Vinodolskim będzie z kilka kilometrów, że woda jest ciepła a życie wcale nie takie złe...


--------------
*Orchidopeksja, zabieg przemieszczenia jąder, nieprawidłowo umiejscowionych w kanale pachwinowym, do moszny.

wtorek, 14 grudnia 2010

Ufaj - i kontroluj

Idzie nowe. Agencja Dbająca o Bezpieczeństwo Pacjenta Na Sali Operacyjnej wyprodukowała kolejny papiór. Mianowicie kto i kiedy ma sprawdzać, zeby pacjent obudził sie z własciwa noga oberżniętą. Z czego śmichów nie ma co robić, bo nie dość że mu nie upitolili chorej to w dodatku nie ma teraz zdrowej. Papiór jest niesamowity, wszystko kawe na ławe wykłada - pacjent po przewiezieniu na salę operacyjną ma byc sprawdzony przez cały zespół, a każdy sparawdza każdego. Znaczy, ja mam sprawdzaać chirurga czy nie wyrzyna przypadkiem sledziony miast tarczycy, a on mi patrzy na gazy. Pielęgniarka sprawdza nas wszystkich a my ja do kupy. Miodzio.

Najbardziej podoba mi się, że muszę zawiadomić wszystkich obecnych na sali operacyjnej, ze uszczelniłem gardło po intubacji. czyli załozyłem tzw. „throat pack”. Rycze więc teraz przy każdych zębach throłpak!!! tak, zeby nawet Rodney wiedział, ze pacjent go ma. Co prawda jest to nasz zarzadca i główny strażak, ale nigdy nic nie wiadomo. Gość jest bardzo obowiązkowy, wypierdziela nas z budynku raz na pół roku w ramach tzw. ćwiczenia ppożarowego - ale tu znów widać, że w Jukeju żartów nie ma. Jakoś sobie nie przypominam, żeby nam kiedykolwiek szpital ewakuowali ćwiczebnie, choćby w połowie.

Porannie zoperowalismy dwa bzdety po czym po południu przyszedl prawdziwy Prostonóg - czyli z łacinnego ortopeda. Uwielbiam gościa. Wpada na sale spóźniony i zaczyna wszystkich poganiać. O przyczynach spóźnienia nic nie mówi, bo i tak go wszyscy widzieli, jak perrorował cos na korytarzu przez komórkę. Jak rodzić pragnę, brytolski naród ma święta cierpliwość. Anestezjologicznie było śmiesznie, bo wszyscy pacjentci byli po citalopramie albo prozacu - straszliwie to uodparnia ludzi na moje paskudztwa. Co ma jak zwykle dobre i złe strony - wymagaja końskich dawek, ale budzą się jako te skowroneczki.

Może jaki dżim? Przydało by sie - niedługo uzyskam najniższy stosunek objętości do masy, co w przyrodzie zapewnia jedynie kształ kuli.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Homo makakus

Człowiek jest istotą przedziwną. Naszą ambicja jest być postrzeganym jako jednostka wrażliwa, choć silna, artystyczna ale mocno stojąca na ziemi, empatyczna - choć w kaszę sobie nie dająca dmuchać.

Co najlepiej opisuje stara góralska rozmowa Franka z Józkiem:
- Franek, tyś to ale jest huj!
- Jooo?! Ty to nawet hujem nie jesteś!
- Co - jo nie jestem hujem??!?

Wulgaryzmy niestety sa konieczne. Nikt nie uwierzy, że Góral powie coś w stylu : „Franek, tyś to ale jest niegrzeczny chłopczyk...” Prawdopodobnie „niegrzeczny” w góralskim w ogóle nie istnieje. Trza by Owczarka zapytać.

Tworzymy cywilizacje obłudy. Popatrzmy dookoła. Banki, które kręcą ponętnie pośladkami niskich opłat, przymierzając w tym samym czasie prezerwatywę, by nas wyruchać drobnym druczkiem oraz konstrukcjami typu: „Jak zaznaczono w par.9.pkt 4 z uwzgl. par15, pkt 1-3 i par.48 pkt 17 i kolejne.” Pomijam opłaty za konto (choc to ONI posługują się naszymi pieniędzmi, a nie odwrotnie), DOPŁATY do wszystkich zakupów wykonywanych kartami kredytowymi, co zaczyna być już pomału plagą i przyczynkiem do wywalenia plastiku w kosz, oraz przedziwne ubezpieczenia i usługi dodatkowe wtryniane nam razem z podstawową usługą. Sklepy, które podnosząc ceny, pisząc na nich „Promocja!”. Ubezpieczyciele, którzy pieniądze wezmą, mimo iż klient nie spełnia warunków ubezpieczenia - co zostanie rzecz jasna skrzętnie wykorzystane przy likwidacji szkody, by nie zapłacić w ogóle. Nie mówiąc już o ubezpieczeniach samochodu - zalegalizowane złodziejstwo ciśnie się samoistnie na usta.

Jakoś tak z dziesięć - a może troszke więcej? - lat temu wylądowałem nowiuśkim samochodzikiem mojego ancestora w rowie. Lądowanie było z gatunku dwa w jednym - pierwsze i ostatnie. Z pudła nie było co zbierać. Jak ktoś zna obwodnicę kielecką, to od strony Krakowa, zaraz za przejazdem kolejowym jest skrzyżowanie. Dokładnie tam brakuje jednego drzewa, którem skosił w poprzek. Po wypadku wróciłem do domu tylkoż dlatego, że w dokumentach samochodu znalazłem dowód wpłaty AC. I tu ubezpieczyciel wykazał sie podziwu godną szczodrością - chciał wypłacić 75% wartości nowego samochodu - bo pudło miało już 6 miesięcy... Litościwi dobrodzieje - mogli dać 40. Albo w dupę kopnąć.

Do Praw Murphiego proponuje dodać poprawkę - nazwę ją sobie skromnie Pierwsza Poprawką Abnegata:
Jeżeli firma ubezpieczeniowa będzie miała podstawy, by okraść klienta, to to zrobi. A jeżeli nie bedzie miała, to spróbuje mieć. Ogłoszenie tej treści powinno znaleźć się obligatoryjnie na każdej polisie, tak jak ostrzeżenie przed rakiem na papierosach.


W Jukeju spadł śnieg. Ten niespotykany fenomen szeroko komentowany jest w mediach, zarówno krajowych jak i zagranicznych. Co prawda maluśka katastrofa stadionu w Michigen zwróciła opinii publicznej na fakt, że snieg pada nie tylko tutaj, no ale. Co kogo obchodzi Michigan. Tubylcy przejęli się zimą nie na żarty. Zgodnie z doniesieniami KwikFik’a - największego dostawcy opon wszelkiego typu - w tym roku sprzedali oni 50 tys. kompletów zimówek. Co przy 2 tys. roku zeszłego daje 2500% wzrostu sprzedaży. Nie wiem, czy akcje Microsoft’u ™ dawały tyle. Jak widać, Brytol wcale głupi nie jest i mimo durnych ogłoszeń o kocykach i termosikach woli kasę wydać na własne bezpieczeństwo. Tu do akcji włączyły się kompanie ubezpieczeniowe: ponieważ kasę należy łupać bez opamiętania i za wszystko, zażądały one od swoich klientów 20% podstawy ubezpieczenia za używanie zimówek. Bo jest to modyfikacja oryginalnego samochodu i jako taka podlega opłacie.

Jak kto lubi trenować lengłidż, tutaj jest linek. Co prawda BBC wyjasnia, że takie działania nie mają sensu, ale sens nie jest istotny tym razem, tylko pieniądze zdzierane od klientów.

Żeby być już do bólu dokładnym - sens nigdy nie jest istotny, jeśeli w grę wchodzi mozliwośc okradzenia klienta.

W zasadzie od złośliwej małpy różnimy się tym, że używamy języka. Dzięki czemu możemy nasze złośliwości werbalizować. No, i może jeszcze nie drapiemy się publicznie po dupie. Ale tego nie potrafię wytłumaczyć.

sobota, 11 grudnia 2010

Dietetyka

Zima przyszła - szlag trafił dietę. Z wrodzonymi instynktami nie wygra się za jasną cholerę. Rzecz jasna, nie wzięło się to znikąd, człowiek który nie żarł w zimie wszystkiego co mu w łapy wpadło, umierał. I genów swych nie przekazał. Czyli nasze obżarstwo zimowe zostało wykreowane chęcią przetrwania. Teraz doszło do sytuacji odwrotnej. Posiadacze genu obżarstwa wymierają powoli w nastepstwie zespołu metabolicznego, a geny przekażą dalej jedynie osobnicy zdrowi...

...a przynajmniej tak by było, gdybyśmy żyli zgodnie z oczekiwaniami przyrody. Czyli jakieś 20 - 25 lat. Niestety, człowiek najpierw geny przekazuje a dopiero potem umiera - więc podstawowy mechanizm eliminacji chorób dziedziczonych po ancestorach wziął w łeb. Dodatkowo sami paskudzimy sobie pulę genową, lecząc się na co tylko przyjdzie ochota.

Małpiszon z Górnej Kredy miał dobrze - w zimie jedyne, co mógł wtranżalać, to była kora drzew i korzonki. Współczesny małpiszon ma do dyspozycji cywilizację junk-foodów i Żabke na każdym rogu. Co nie jest złe, ta Żabka czy inna Bramborowa Mandolinka, ale z punktu widzenia grubasa jednak nie najlepiej. Toż wtranżalanie parówek o 23 woła o pomstę do nieba. A przynajmniej jest bluźnierstwem przeciwko diecie i tabelom żywieniowym. O zdrowym rozsądku wspominać nie należy, bo ma się nijak do parówek. Szczególnie z sosikiem keczupowo-musztardowym...

W czasach zaprzeszłych poszliśmy na zajecia z dietetyki. Student medycyny wiadomo jaki jest - cynik obleśny, co to na flaki się napatrzył, książkę telefoniczną wtłacza w łeb w dwa wieczory, a imponuje mu jedynie zakrwawiony po pachy chirurg z nożem. A jeszcze lepiej z piłą. Mechaniczną. No to jakie uczucia może w takim bachorze wzbudzić dietetyczka? My zresztą też nie wzbudzilismy w niej ciepłych uczuć. Wysłuchaliśmy przydługawego wykładu, w którym zawarta była mądrość diety zrównoważonej i liczenia kalorii, po czym poszli do Lubelanki na 6x ziemniaki i pożarskiego. Z surówką z kiszonej kapusty. Były to najlepsze na świecie ziemniaki z najlepszym na świecie pożarskim - a mogę to napisać bez obaw o kryptoreklame, bo rzeczone arcydzieło student cuisine już nie istnieje. Bezlitosna zawierucha histori starła go z mapy, razem z barami mlecznymi i puree z dżemem.

Po powrocie dostaliśmy zadania w podgrupach. Nasza miała ułożyć dzienne żywienie dla górnika. Westchneło nam sie głęboko i otworzylismy tabele. Tyle a tyle kalorii, tyle a tyle białka, cukru, tłuszczu, minerałów. Zaczęliśmy przymierzać. Tak źle - i tak niedobrze. A to czegoś za dużo, a to czegos za mało. W końcu podeszlismy do sprawy metodycznie. Tłuszczu tyle, białka tyle... dobrze... teraz węglowodany... Pani zobaczyła naszą dietę, wpadła w spazmy i wywaliła nas na zbity pysk. Bogiem a prawdą, nie rozumiem dlaczego. Toż zgadzało się wszystko do pierwszego miejsca po przecinku... Gdyby ktoś chciał nakarmić poprawnie górnika, zgodnie z tabelami żywieniowymi, podaję przepis na obiad: dwie kostki masła, pół litra śmietany, piwo i 150 kiszonych ogórków.


Z genami walczyć można, ale te, niestety, są lepiej uzbrojone. My mamy swoją tak zwaną silną wolę, a te cholery mają hipoglikemiczne drżenia rąk i ślinienie na widok eklerki. No i jak takiej przepuścić? Stąd też na wagę nie parzę. W lustro też nie. Przyjdzie wiosna, to sie wezmę.

piątek, 10 grudnia 2010

Doctor universalis

Pamiętam, jak lata temu (nie miałem wtedy jeszcze brody siwej i do samej ziemi) Pan Profesor grzmiał z katedry: biedne dzieciaczki mogły by funkcjonować normalnie, ale nikt im astmy nie rozpoznał! Zamiast bronchodilatatorów pasione są antybiotykami i syropkami na kaszel! I padały zklęcia silne a straszliwe, jak PEFR, FEV1 i Współczynnik Tiffenau, PEF, MEF i nie wiadomo co jeszcze.

I rację miał.

Masa kaszlaków przechodziła 25 kursów antybiotykoterapii rocznie, repasażując na sobie szczepy oporne. Na szczęście nastało nowe. Medycyna wkroczyła pod strzechy POZetów i nagle okazało się, że co drugi pacjent ma astmę. Wykryć wcale nie jest trudno. Po pierwsze, trzeba stwierdzić obturację. Od tego są zaklęcia powyżej. Po drugie, zobaczyć, czy ustępuje ona po podaniu wspomnianych wyżej fukawek. W wątpliwych przypadkach robi sie test prowokacji - czyli sztucznie wywołuje sie skurcz oskrzeli. I tyle.

Problem niestety w tym, że trzeba pojechać sobie na kursik i ktoś musi ładnie kawę na ławę wylożyć: jak sie spirometrie prawidłowo robi, jakie paramtery trza ocenić i co z nich wynika. Albo książkę przeczytać. Choć to jednak trudniejsze jest. Przydało by sie też kupic spirometr. Co prawda można rozpoznawać astme na ucho, ale nie jest to metoda przez medycynę dopuszczona do obrotu.

Dzisiaj przyszedl do mnie Pan Starszy w celu operacji. Miły, konkretny - rozmowa szybko pognała w kierunku jego chorób - i popadłem w przydum. Przyznał się w formularzu do posiadania nadkwaśności pospolicie zwanej zgagą i niczego więcej, a w lekach jak byk stoi Clenil. Czyli steryd wziewny - bo służy do wziewania. Gdyby ktoś nie wiedzial jak się wziewa to w zasadzie tak samo jak wyziewa tylko w drugą stronę. No to sie grzecznie Pana Starszego pytam, cegój on o astmie nic nie wspomina, hę? A on mi na to, że nie bardzo to wszystko rozumie, jak to jest z tą jego astmą, bo całe życie był zdrowy jak rydz, ale mu sie jakoś tak jesienią zachorowało. Trochę kaszlał, w końcu zaczął pluć na zielono, wiec do doktora poszedł po pomoc.

A ten mu dał steryd.

Kiz ta censored, że ja się tak grzecznie zapytam?

Miałem już taką jedną panią, co to kaszlec zaczęła 10 lat temu i wtedy jakiś nawiedzony - bez badań jakichkolwiek - rozpoznał jej astmę. Pani w doktora święcie wierzy więc dmuchawki codziennie fuka i kaszle jak kaszlała. Posłuchałem jej płucek - odgłosy jak z garka z grochówką na dużym gazie. Wszytko dudni, grucha, rzęzi i furkocze (moja znajoma, co to w Pradze studiowała, twierdzi, że to się u nich nazywa praskoty a wizgoty. No i jak ich nie kochać.) - ale świstu ani dudu. Pytam grzecznie, czy ona kiedy jakie duszności miała? Nie. A świszczała może? Oddechu brakowało? Nie. To co jej było? Kaszlała. I doktor na podstawie kaszlu rozpoznał astmę? No tak, nawet leki dał. A pomogły? Nie.

Prędzej u Niemców bym sie czegoś takiego spodziewał. Wiadomo, ordung muss sein, jak doktor kazał censored pigułki to się je censored.

Dziadek poszedł krajem nieba - krajem piekła. Fuka se te dmuchawki ino rano - z wieczornej dawki zrezygnował. Ale na kaszel i tak mu nie bardzo pomogło, dalej zielonym po okolicy pluje.

Nie twierdzę, że każdy się ma na wszystkim znać. Ot, wiem jak się odwracalnie truje ludzi, to i to w życiu robię. Stany zagrożenia rozpoznam i leczyć bede według Słowa Gajdlansowego. Ale jak trafię na problem, który nie jest mój, to pacjenta wyślę do kogoś kto się zna... System, który na wzór m.in. Wielkiej Brytanii wprowadzamy u siebie, z doktorem - omnibusem, co strzeże pacjenta swego jak siebie samego, w założeniach jest dobry, ale w rzeczywistości wymaga nieprawdopodobnie tęgich mózgów.

A tacy nie siedzą na wsi w POZecie,
tylko robią kariery:
w kraju
i na świecie.


Wierszyk wyszedł mi sam, to i niech ta zostanie.

Umówmy się, opowieść o doktorze Panadolu nie wzięła się znikąd. Ale ten numer, by leczyć wszystko, co padnie na układ oddechowy, sterydem i betamimetykiem, budzi we mnie podziw szczery.

---------
PS. Tak mi się jeszcze przypomniało twierdzenie jednego znajomego Górala: "Jak coś jest do wszystkiego to jest to do dupy." Koniec cytata.

czwartek, 9 grudnia 2010

Globalne ocieplenie

Pisanie o zimie w zimie jest w zasadzie malo odkrywcze. Starałem się unikać tematu, ale jednak się nie da. Jukej w zimie jest po prostu powalający...

Zaczęło się od listu mojego ubezpieczyciela. ”W trosce o pańskie bezpieczeństwo... dołożymy wszelkich starań... mamy kilka rad...
Rady były zawarte w punktach. Po pierwsze - nie powinienem jeździć, chyba że naprawdę muszę. Po drugie, wyjeżdżając, powinienem poinformować domowników gdzie, po co i którędy jadę. Powinienem sprawdzić, czy komórka jest naładowana na full, a abonament opłacony. Wreszcie powinienem zadbać o własne bezpieczeństwo - mam zawsze mieć termos z czymś ciepłym, koce i - uwaga, uwaga - łopatę. Tu mi zwichło żuchwę - jeździłem przez dobrych kilka lat ponad 40 kilometrów do roboty przez polskie góry i ani razu nie znalazłem się w sytuacji zapotrzebowania na łopatę...
Rzecz jasna w komunikacie nie było ani słowa o oponach zimowych, łańcuchach, czy płynach zapobiegających zamarzaniu paliwa w dieslach.

Następnie ASP wyłapała w tumbylczej radiostacji właściciela mercedesa, któren to piał w zchwycie, jak to też mu się kapitalnie jeździ - bo właśnie zainwestował w zimówki! Hura! Auto znowu zachowuje się tak jak powinno - czyli przy dodaniu gazu jedzie do przodu a nie gaśnie - i nawet skręca na zakrętach! Piał tak przez dłuższą chwilę ku ogólnej uciesze ASP i wbrew oznakom niewiary dźwieczącej w sceptycznym glosie dziennikarza.

Wreszcie nadeszło pandemonium. Gdzies tak pod wieczór zadzwonił ASP, że nasz piecyk gazowy zamienił sie w piecyk wybuchowy - bo przy odpalaniu łomocze tak dokładnie, że aż szyby sie trzęsą. Wypisalismy ostatniego pacjenta i z duszą na ramieniu pognałem ku chałupie - czy tam aby nie ma jakowegoś leja w ziemi. Nie było. Okazało się, że piecyk przestał wybuchowo odpalać gaz - bo go w ogóle przestał odpalać. Za to z komina zaczęło nas dochodzić miłe bulgotanie. No to - małpa nie głupia i sobie poradzi... Wygooglaliśmy gas+emergency i wyskoczyło tysiąc pięćset linków w naszej okolicy.
- W przyszłym tygodniu.
- Jutro po południu.
- Może za tydzień.
- Może byc jutro rano, ale z dopłata 25 funtów za ekspres.
A na zewnątrz -6 i spada. Co przy tutejszej technice budowania oznacza jakieś... 6 godzin do osiągnięcia temperaturay zamarzania wody w instalacjach. Włosy staneły mi dęba. Rozkręciłem piecyk, ale nijak się to miało do konstrukcji prostej tego, com go z 30 lat temu w Polsce widział. Mnogość kabli, elektroniki, pompy jakieś... Zrezygnowałem. Kolejny telefon.
- Bry wieczór, Abnegat, bo sie mi piecyk zepsuł...
- Może być w piatek.
- Panie, ja do rana nie dożyję - bo zamarznę!
- Ale ja nie dam rady.
- To może znasz pan kogoś, kto da?
- Oddzwonie.
I rozłączył się. Po dziesięciu minutach wszystko było uzgodnione: adres podany, majster przyjedzie za godzinę. Roztarłem zmarznięte palce. A jak nie przyjadą? Zostawiwszy w oknie ASP na straży pognałem do zaprzyjaźnionego B&Q coby nabyć jakiebądź piecyki z wiatraczkiem. Nawet niedrogo wyszło...

W końcu chłopaki przyjechały, obowiązkowo zdjęły buty na widok płytek w korytarzu (choć na dywany wchodzą bez problemu...) i zażyczyli sobie czajnik z wrzątkiem. Ale - bo - mi tu - piecyk... o ten właśnie....

I tu dochodzimy do jaja kwadratowego. Piecyk jest kondensacyjny - znaczy się, że w trakcie odzyskiwania ciepła ze spalin woda zawarta w nich zaczyna się skraplać. I trzeba ją odprowadzić. Czy juz wszystko jasne? Nie? No to napiszmy to prosto z mostu: piecyk stoi metr od zlewu. Metr od kanalizacji. Musi mieć odpływ wody, która kondensuje się wewnątrz. Jak się to rozwiązuje w Jukeju? Tak jest! Wierci się dziurę na wylot przez ścianę i rurką PCV fi 30mm odprowadza sie wodę do kanalizacji burzowej. Rura zamarzła, a woda zalała palnik. Stąd miłe bul-bul-bul niespalonego gazu, wylatującego przez komin.

...nie stać mnie na komentarz...

Jak to się darła moja zaprzyjaźniona konsultantka: „Where is my f****n global warming!!!”

------


-----

środa, 8 grudnia 2010

O zaufaniu, śrubach i wściekliźnie pospolitej

To było w roku przeszłym. W Dahab. Blue Hole. Miejsce o wielkiej piękności i złej sławie, mekka nurków, cmentarz szaleńców i pechowców. Nurkowalismy po wschodniej stronie - mieliśmy zejść płytkim kanionem w dół, wyrównać na ca. 35 metrze i powoli wrócić wzdłuz zewnętrznej ściany Blue Hole do bazy.

Zamykałem grupę. Lubię pływać na końcu i mieć baczenie. Nie jakoś przesadnie, ale sie lepiej czuje, jak widzę, że reszta grupy jest OK. Po wyjściu z kanionu rozciągneliśmy sie nieco, nasza rosyjska przewodniczka próbowała nas zagonić bardziej do kupy. Sądząc ze sposobu, w jaki nas prowadziła, trenowała wcześniej w specnazie. Wszystko odbywało się jak w wojsku, zamordyzm i pełna kontrola. Dość powiedzieć, że w grupie z kilkoma Dive Masterami latała w te i wewte sprawdzając każdemu poziom gazów...

W tej samej grupie, w parze płynącej przede mną, nurkowała moja przyjaciółka, dla zmyłki nazwiemy ja Prawdziwą Góralka. Żeby zrozumieć wypadków przebieg dalszy, trzeba ją pokrótce scharakteryzować: dynamiczna, wesoła, rozgadana, z gatunku tych co to rządzą i wszędzie ich pełno. Dodatkowo pod woda dostaje ADHD, co do jej żywiołowatości powierzchniowej dodaje drobną nutkę szaleństwa. Jest wszędzie - i widzi wszystko. Trudno sie więc dziwić, że właśnie ona...

Ale po kolei.

Płyniemy sobie spokojnie, wynurzamy się do góry, a tu nagle Prawdziwa Góralka zapiernicza - tak naprawdę to „zapiernicza” nie oddaje właściwie tego, co PG robiła z płetwami i odnóżami, ale blog mam nieoflagowany - pod prąd, pracując pełną parą i macha do mnie czterokończynowo. Topi sie kto? Popatrzyłem za siebie, nikogo. Czyli ze mną coś nie tak? Jesteśmy gdzieś na ca. 20-25 metrze, próbuję odpuścić powietrze ze skrzydła - i czuje że idę do góry. Przyspieszajac. Popatrzyłem na końcówkę inflatora - nic nie leci, mimo wciśniętego sputstu. Wział sie gad zablokował. Obróciłem się głową w dół i sforsowałem do jakichś - 30? - 35 metrów. Stoję. A nawet przegłębiam. Prawdziwa Góralka nie certoląc się zbytnio obróciła mnie w wodzie i zaczęła majstrować przy skrzydle. Obcemu bym nie dał - ale swojakowi... niech ta grzebie. Sprawdziłem gaz - pół butli. W czasie próby zdziałania czegoś z moim skrzydłem podniosło nas do góry - i znowy włączyła się mi winda. Zaraza. Sforsowałem raz jeszcze i tym razem popłynąłem do rafy, gdzie ucapiłem się jakowegoś kawałka skały. W tym czasie nasza rosyjska przewodniczka dopłynęłą do nas, odsunęła Prawdziawą Góralkę i zaczęła szarpać za moje graty. Tum poczuł jak mnie krew zalewa - nie dość, że moje wygłaskane skrzydełko w rogi mnie wali, próbujac mnie utopić w lazurowych wodach Morza Czerwonego, to jeszcze ktoś obcy mi przy sprzęcie grzebie. Wytrzymałem parę minut tylko dlatego, żem wiedział, że jak by co to Prawdziwa Góralka octo ma w pogotowiu - alem w końcu łapami zamachał i skrzydełko sam obmacał. Jakiś pasztet nieprawdopodobny, worek skręcony, coś mi zza łba wystaje. Miałem już graty odpiąć, ale mnie ruska przystopowała. Pokazała, żebym się odwrócił - zawisnałem do góry nogami, coś tam szarpnęła, chrupnęło po czym obróciła mnie z powrotem i spuściła uwięzione powietrze. Moje wkurwienie osiągnęło stan maksymalny - nie dość, że teraz wiszę na stelażu przewodniczki, to jeszcze ta mi gazy sprawdziła - a miałem ci ja jeszcze z 70 barów - i dała mi swoją rezerwę!!!. Mordować!!! Cudem boskim nim dopłynęliśmy do pomostu to mi wkurwielina opadła. Nawet naszej Rosjance podziękowałem za uratowanie dupy.

I tak sobie myślę, że dobrze nurkowac z kimś, kto widzi dalej niż koniec własnego nosa. I mieć kogoś za plecami, kogo sie zna. Szczególnie, gdy trzeba coś naprawić właśnie na plecach.

A ustereczka była prozaiczna - musiałem mieć poluzowaną śrubę od adaptera, bo w wodzie odkręciła sie całkiem - dzięki czemu uwolniony worek wykręciło i akurat ten koniec, który nie miał zaworu spodniego, wywinęło do góry i skręciło, skutecznie uniemożliwiając odpuszczenie z tej cześci powietrza. Niby nic - ale od tej pory sprawdzam te cholerne śrubska po trzy razy.

wtorek, 7 grudnia 2010

Gimmick

Z racji zakończenia pierwszego miesiąca aprajzalowego, pielęgniarki anestezjologiczne ogłosiły grudzień miesiącem trzeźwych wieczorów. Nie, żeby pić miały przestać, tylko ucieszyły sie wielce, ze znów będa pamietać rano, co ogladały wieczorem. I nie zasypiać w trakcie wieczornych seansów filmowych.

Muszę przyznać, żem niespecjalnie wrażliwy na niskie stężenia gazów. W odległych czasach brałem udział w bronchoskopii dzieci, które to duszone były tlenem z halotanem. Ile tego halotanu naprawde szło w atmosferę, nie wie nikt - parowniki osiągnęły już wówczas status artefaktów. A analizatorów gazów nie było. I muszę przyznac, ze mimo pracy w układzie otwartym, z otwartym oknem w roli wyciągu, jakoś mnie nie brało na spanie. Natomiast podtlenek robił mi z mózgu marmoladę. Wystarczył jeden zabieg z układem Rees’a - a takie, niestety, stosowało się dla dzieci - żebym miał pamięć na kształ sera edamskiego.

Potem nadeszły czasy wyciągów nieco lepszych, po nich okres anestezji całkowicie dożylnej - i gdym już zapomniał, co to znaczy podyżurna śruba, mój aprajzalowiec wymyslił, ze mam mu wyważyć otwarte drzwi. Czyli zobaczyć, czy pacjenci to faktycznie od gazów rzygaja. Efekt, póki co, jest zgodny z oczekiwaniami. Pierwszy miesiąc zakończyliśmy czterema konkretnie pawiującymi klientami, mimo, iż każdy jeden otrzymał w indukcji dexaven i ondansetron. Pielęgniarki zdecydowanie potwierdziły przedłużony czas pobytu w wybudzalni, a pacjentów, którzy pojechali do domu z dziwnym wrażeniem, że ich mdli, pominiemy zupełnie. Tu ciekawostka. Efekty powyższe osiągnęliśmy mimo nieużywania podtlenku. Wszystko poszło na powietrzu wzbogaconym tlenem plus Desfluran. Jakie stężenia do tego są potrzebne i ile to kosztuje - nawet nie wspominam. Po co to ludzi wkurnerwiać. Niestetyż - dla mnie i wszystkich skupionych wokoło maszynki anestezjologicznej - styczeń będzie miesiącem gazów, ale tym razem pojedziemy na 2/3 N2O i Desfluranie.

Mam ochotę napisac nad drzwiami dantejskie hasło, coś w stylu:
„Rzygałes już dzisiaj? Tak? Nie? Nie denerwuj się. Nie ma to żadnego znaczenia...”

Albo: „Do każdego znieczulenia paw gratis”. Dobrze mi się to wpisuje w trend wszechobecnych gimmick’ów

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Wszędzie dookoła

Wkroczylismy niechybnie w erę kretynów. Gdyby ktokolwiek miał watpliwości, wystarczy się rozglądnąć.

Reklamy mogę jeszcze przeżyć, stanowią one wartość samą w sobie, a to dzięki wysokiemu odsetkowi nagich kobiecych ciał, pokazywanych niezależnie od meritum - gołą babe zobaczymy zarówno w reklamie stroju plażowego, płynu pod prysznic, piwa czy traktora z lemieszem wieloskibowym. O politykach nie piszę, tak na marginesie tylko wspomnę szczery a szyderczy rechot jednego z nich, gdy po wygranych wyborach dziennikarze pytali, kiedy zabierze się za spełnianie obietnic wyborczych. Ale gdy mój wygłaskany naleśnik zaczyna mnie traktować jak debila, czuję żółć w mózgu. Przed czym już Pan Zagłoba szczerze ostrzegał - że przy złości wapory na mózg walą i go łacnio zadusić mogą.

Odkąd zostałem zrugany za publiczne wypowiedzenie się nieteges o Sienkiewiczu i „Trylogii”, wszystko co w naszej polskiej biblii patriotyzmu jest zawarte, traktuję na serio i z czcią należną.

Kierunkowskazy. Wydawać by się mogło, że nic prostszego być nie może. Ot, my robimy pstryk wajchą a one zaczynają mrugać. Ale przecież w samochodzie, co to kosztuje tyle co sztuczna nerka, nie może być migaczy jak w Syrence! Dzielni inzynierowie dołożyli więc mrygotnik-podtrzymywacz, co to działanie przez trzy mrugnięcia podtrzyma. Bosszsz, jak pięknie... Jedziemy sobie droga prostą, zbliżamy się do skrzyżowania, dotykamy przełącznika - i w tym momencie widzimy, że to nie tutaj. Chcemy jechać dalej prosto, ale nie możemy, bo ten censored migacz dalej mryga, a TIR z naprzeciwka, biorąc to miganie za chęć szczerą skrętu w lewo, przecina nam drogę.

Jak mnie to trzykrotne pomrygiwanie dopadło po raz pierwszy, małom do rowu nie wpadł: ja w prawo, migacz w prawo, ja chce wyłaczyć, ten mryga, to ja jeszcze bardziej w lewo, to on w lewo, ja na środek, on mryga, ja na prawo... A TIR coraz bliżej...

Wycieraczki. Tu jest jeszcze śmieszniej. Po każdorazowym naciśnięciu spryskiwacza to censored musi - MUSI - trzy razy zrobić bzzzyt-bzzzyt-bzzzzyt po szybie. Nawet, gdy po pierwszym szyb wytarciu mamy śliczną, czyściutką jak psie jajka szybkę, a trzy maźnięcia zostawiaja paskudne smugi. O sytuacji, gdy brakło nam wody w spryskiwaczu i sucha guma wraz z błotem piłuje nam szybę, nie wspominam - o nalesnika trza dbać, jak zapomnieliśmy o wodzie do spryskiwacza, musimy zostać ukarani porysowaną szybą.

Klima - to już jest szczyt. Jakiś debil, excuses moi, wymyslił, że włączenie klimatyzacji osusza powietrze... I za każdym razem, gdy właczam szybki nawiew na szybę, muszę się bić z przyciskami, żeby to wyłaczyć. Któren to mechanizm działa nawet przy próbie podgrzania zalodzonej szyby w środku zimy. Idąc dalej tym tropem, należało by mokre pranie wieszać w lodówce.

Owszem, jest taka sytuacja, gdy klima pomoże. Wilgotność względna musi być blisko 100%, a powietrze po początkowym oziębieniu zostanie podgrzane do wartości wyjściowych lub powyżej. Czyli mówimy tu o Chicago w lipcu. Po co ktoś każe się mojej klimatyzacji włączać przy -20C, nie mam bladego pojęcia.

ESP. To juz jest kurwiozum najwyższej jakości. W założeniu system ma nam pomóc na oblodzonych drogach, redukując moc silnika tak, by przednie koła się nie slizgały. Dzięki temu w moim naleśniku, dumnie poruszającym sie na letnich Dunlopach - które w zasadzie są slick’ami z kilkoma rowkami - przy każdorazowej próbie ruszenia na lodzie gaśnie mi silnik. Na początku myślałem, żem z wprawy wyszedł i po prawie 30 latach posiadania prawa jazdy zapomniałem, jak się używa sprzęgła. Dopiero po jakimś czasie mi zaskoczyło, że ESP po prostu dusi mi silnik do zera. Na szczęście, w odróżnieniu od wycieraczkowo-mrygaczowych wkurwiaczy, ten można wyłączyć. Co prawda działa to tylko do wyłaczenia stacyjki, alem się już odruchu nabawił: zapłon - nawiew na szybę - klima won - ESP won.

Jako, że mnie ostatni tydzień w pracy nie było, radość i szczęście współpracy ze Smerfetką przypadło w udziale mojej zastępczyni z kraju na Wełtawą. No i do deszrotyzacji kompleksowej wsadziła pacjentowi rurę - jak to w zwyczaju bywa. Na co Smerfetka zrobiła jej Critical Incidence - co sie na polski tłumaczy jako donos usankcjonowany - że ona rury nie chciała, a anestezjolog z dalekiego wschodu śmiał tą jebrure pacjentowi wsadzić...

I tak się zastanawiam, czy ta głupota, otaczająca nas zewsząd - to czy ona nie jest przypadkiem zaraźliwa.

środa, 1 grudnia 2010

Srodurlopowo

Teatrzyk AspAT & AlAT maja zaszczyt przedstawic sztuke w jednym akcie.

Wystepuja:
AspAT
AlAT

Miejsce: przytulny materacyk na poddaszu.

AlAT wstaje z lozka, jeczy bohatersko i lapie sie za co tylko moze.
AspAT(nie unoszac wzroku znad ksiazki): -Co jest?
AlAT: -Myslalem, ze od uprawiania sportu czlowiek powinien czuc sie lepiej...
AspAR (nadal czyta): A co ci jest?
AlAT (czolga sie w kierunku lazienki, wydajac dzwieki podkreslajace meznosc, dzielnosc i ogolna samozapartosc): -A wszytko mnie censored...
AspAT (nadal czyta): -A, to w porzadku...

Kurtyna