sobota, 30 października 2010

Gazować!

I spuścić z łańcucha psy wojny!!!

Prawda, która głosi, że ”z każdą chwila mojego życia nieuchronnie rośnie liczba tych, którzy mogą mnie pocałowac w dupę” zawiera bolesną pułapkę. Mianowicie wąską - co więcej, z definicji stale kurczącą się, ale jednak istniejącą, jak nie przymierzając czyrak na odbycie - grupę ludzi, której członkowie w dupę nas pocałować nie mogą.

Bezkompromisowość jednak straszliwie kosztowna jest. Zarówno zdrowotnie jak i finansowo.

W zasadzie w życiu konsultanta anestezjologicznego takich ludzi jest niewielu. A i to zazwyczaj w niepełnym wymiarze. Ale appraisalowiec niestety należy do ścisłej czołówki. I jak napisał, że mam mu zrobić audyt porównujący tivę z gazami - nie ma przebacz.

Ponieważ ruszam z papierami od pierwszego listopada, od kilku dni dymię na potęgę. Ot, coby stare nawyki rozruszać. No i musze przyznać, że jak nie lubiłem tego cholerstwa, tak teraz, mając alternatywnę- nie znoszę zarazy jeszcze bardziej.

Opiszmy technologię. Znieczulenia dokonuję w pokoiku anestezjologicznym, przylegającym do sali operacyjnej. W tym to pokoiku otruwam pacjenta złotym strzałem - a w zasadzie srebrnym, bo jednak ląduje potem w rekawerze a nie w kostnicy - wsadzam w dziób eLeMeJa i przwoże do sali, gdzie go podpinam do Desfluranu. Tu nastepuje problem pierwszy. W anestezjologicznym nie mam parownika z Des tylko z Sevo. Stoję więc przed wyborem: albo mieszać gazy - albo na wyprzódki zapier.niczać do maszynki w sali i podpinać wprost do gazu właściwego. Ta druga droga jest naturalna jakby bardziej - ale tu czai się pułapka. Mianowicie trzeba zdażyć wysycić pacjenta gazem zanim się wydostanie spod działania dożylnego usypiacza. Nastepnie zagazowanego pacjenta oddajemy chirurgowi. Tenże sobie kroi, a my patrzymy jak nam gaz w atmosfere zapierdziela.

Tu mała dygresyjka.

Desflurane nie jest straszliwie drogi. Wystarczy napisać, że buteleczka 250 ml kosztuje 60 funciszów, czyli po dzisiejszym kursie jakieś 250 złotych. Problem leży w czym innym. Napiszmy to od samego początku.
Żeby pacjenta uspić - i utrzymac w tym stanie - w jego mózgu musi być odpowiednie steżenie gazu anestetycznego. To jest proste. Gaz rozchodzi sie na zasadzie różnicy stężeń - czyli z parownika do układu rur, następnie do płuc pacjenta, stamtąd do krwi a z krwi ostatecznie do mózgu. By uspić pacjenta w sensownym czasie, musimy szybko wysycić kolejne przedziały. Na koniec wysycimy mózg do zadanej wysokości - i pacjent sobie usnie snem nieprawdziwym.

Teraz problem - by wysycić szybko, należy ustawić wysokie stężenie anestetyku podawane do układu, oraz dużą ilość świeżych gazów - bo ilość bezwględna gazu w układzie to iloczyn stężenia i przepływu. Dalej proste? No to teraz zagwozdka: wg. producenta nie wolno współczynnikowi przepływ x stężenie przekroczyć 24. Czyli możemy sobie ustawić 2 l/min i 12 vol%, 3 l/min i 8 vol % albo 6 l/min i 4 vol%. Tyle, ze 1 MAC - czyli takie stężenie anestetyku wziewnego w pęcherzyku płucnym, przy którym 50% pacjentów nie zareaguje na bodziec chirurgiczny, wynosi dla Desfluranu w powietrzu, w grupie wiekowej 18-30 lat 6.35 - 7.25 vol%. Co przy ww. opisanych ograniczeniach przekłada sie na dość konkretny czas wysycenia mózgu pacjenta, mimo, iż Desflurane jest gazem „najszybszym”. (Wiaże się to z rozpuszczalnością w płynach - im mniejsza rozpuszczalność, tym prędkośc wysycenia wyższa; desflurane jest wyjątkowo słabo rozpuszczalny, stąd duża szybkośc - ale tez i wysokie stężenia konieczne do uzyskania efektu).

Gdybyśmy posłużyli sie przenośnią jazdy samochodem - sen pacjenta następuje po przekroczeniu 150 km/h, więc na początku należy deptać ile wlezie, by po osiągnieciu właściwej prędkości wrzucić piąty bieg i za pomocą maluśkiego gazu podtrzymywac prędkość.

Innymi słowy, by wysycić układ a nastepnie pacjenta, trzeba przez pewien czas - zazwyczaj pieć do dziesięciu minut - utrzymywać wysokie przepływy gazów. Co powoduje w parowniku efekt zbliżony do wyniku trzeciego biegu i gazu wdepniętego do samej podłogi w samochodzie z trzylitrowym silnikiem.
W baku mianowicie tworzą się wiry.
Wydatek ten się opłaci, jeżeli zabieg będzie trwał godzinę. Wtedy po pierwszych drogich minutach zredukujemy przepływ świeżych gazów do 300 ml czystego telnu - tyle mw. zuzywamy w stanie narkozy - i następna godzina upłynie pod znakiem anestezji o kosztach zbliżonych do zera.

Tyle teoria.

W praktyce musimy mieć maszynkę, która nam pozwoli utrzymać tak niski przepływ gazów. Moja, przy zaintubowanym pacjentcie - czyli rurę wkładamy do tchawicy i uszczelniamy mankietem, straty gazu równe zero - pozwala wentylować przy przepływach 1,5 litra/minutę. Porównamy to znów do osiągów motoryzacji - znieczulam aparatem klasy Ford Granada AD 1985, 2.3 l. Duże, wygodne, 19 l/100 km przy dynamicznej jeździe.

Ale w tym kraju nie intubuje sie pacjenta, jeżeli absolutnie się nie musi. Używa sie wspomnianych eLeMeJów. Które to przylegaja do krtani i ich szczelność jest większa - lub mniejsza. Co nie ma żadnego znaczenia przy TIVIe, bo przeciek kompensuje sie wyższym przepływem w zasadzie bezkosztowo - natomiast w przypadku Desfluranu połowa naszego drogocennego gazu wyp.ulatnia się w atmosferę, trujac personel, a głównie anestezjologa. W rzeczy samej rzadko udaje mi się ustawic przepływy niższe niż 3 litry - co w zasadzie całą technikę. stawia pod znakiem zapytania.

Gdyby mój szef zobaczył, ze na pięć krótkich zabiegów wypaprałem całą butelkę Desfluranu, prawdopodobnie by mnie zabił. Słowo prawdopodobnie jest związane z mozliwością zejścia śmiertelnego szefa na zawał przed dokonaniem zabójstwa.

Trzeba się przyglądnąc tym cholernym mewom, latającym wokoło naszych kominów. Może z tego wściekłego gazowania będzie jakis pożytek - i naprute gazem ptaszydła zaczną obsrywać inne samochody, nie tylko mój.
Póki co mam objawy, których nie miałem ładnych pare lat. Cieżki łeb i chęć pójścia do łóżka. W celu zapadnięcia w letarg, uściślijmy.

Musze się tego kurewstwa pozbyc jak najszybciej.

piątek, 29 października 2010

Yo ho ho

Wszystko na świecie ma swoje miejsce. Jak myslimy o Pałacu Kultury, widzimy Warszawę. Statua wolności? - wiadomo, Nowy York. Słoń - Indie. Żyrafa - Afryka. Pingwin - zoo. Politycy - Madagaskar. Z alkoholem jest tak samo. Każdy jeden ma swoje szkło przypisane i uswięcony sposób degustacji.

Nasza polska wódka, absolutnie najlepszy z wynalazków, wymaga solidnej zamrażarki i akuratnych kieliszeczków. W oprawie obowiązkowo kiszony ogóreczek, rydzyk może straszyć swą rudą główką z salaterki, boczek wędzony też się nada.

Gdy jednak spróbujemy przenieść nasze zwyczaje do Angli, okaże się szybko, że sposób, z dziada pradziada udoskonalany, nijak się ma do tutejszej trucizny na wodzie z torfowisk pędzonej. Pomijam fakt problematycznego dostepu do kiszonych ogóreczków, który to potrafi dać się we znaki, ale whisky pita pod sledzika? Brrr... Whisky wymaga szkła grubego, dużego, temperatury pokojowej, kropelki wody dodanej bezposrednio przed spożyciem, coby otworzyć smak i zapachów bukiet (tak, tak - Angole nie dlatego wody do whisky dolewają, żeby alkohol rozcieńczyć, jak to sie przyjeło uważać w kraju nadwiślańskim, ale by uwolnić walory smakowo-węchowe). Zamiast ogóreczka bardziej pasuje tu duże cygaro, zamiast kuchennego stołu - skórzany, głęboki fotel.

A co z innymi? Koniak, kałuża brązowa w wielkiej bańce rozlana, podgrzewana dłonią, wabiąca nas zapachem winogron. Metaksa, jako jedyna w tym towarzystwie, winna być zmrożona, jak wódka. Na ciepło jej smak jest zbyt agresywny, człowiekowi się wątroba telepie. Sake - wiadomo, z miseczki. Na ciepło w dodatku. Piwo - z kufla zimnego, z piana cieknącą po ściance.

Skąd mi się taki temat wynalazł? Ano, siedząc ostatnio z Larssonem w dłoni, popijałem sobie rum ze szklaneczki. Prawdziwy, kubański, z trzciny cukrowej robiony (albo ze starych opon - lepiej nie wnikać, należy uwierzyć reklamie). I tu, niestety, okazało sie, że nie tylko anestezjolog potrzebuje trzech rąk. W jednej trzymamy książkę, w drugiej szklaneczkę - a nalać jak? W końcu znudzony ciągłym odstaw-nalej-wypij-czytaj wyeliminowałem szklaneczkę. I doznałem oświecenia.

Tak jak każdy inny alkohol, rum ma swój rytuał. Został on zresztą bardzo dokładnie opisany w książkach, pokazany w filmach. Nawet w piosenkach. Rum pije się z bezpośrednio z butelki. To nie jest żadna kreacja filmowa. Gdyby rum lepiej smakował z kryształów, Johnny Depp pewnie miał by na swoim pirackim statku cały zestaw z Krosna. A jednak - mimo wielkiej ilości pieniędzy i dobrze prosperującego przedsiębiorstwa, nawet w towarzystwie dam raczył się tym delikatnym trunkiem prosto z gwinta! I zupełnie rozumiem dlaczego. Smak jest pełniejszy, bezpłciowy napar ze szklanki staje się słonecznym nektarem, w którym wiatr i morska bryza pieści podniebienie.

Gdyby jeszcze mogli dawać mniej kacogenu...

czwartek, 28 października 2010

Zima idzie

Nad Morze Północne dotarła prawdziwa jesień. Co prawda wieje tak samo jak w czerwcu, zimno jest dokładnie tak samo - choć o ile dobrze pamiętam nasze "letnie" odwiedziny, wiało jeszcze bardziej a zimniej było na pewno. Ale znaki są jednoznaczne. Mianowicie tubylcy założyli buty, swoje dzieci odziali w kurteczki, a co poniektórzy, wiedzeni szaleństwem, nawet czapeczki.

Zima idzie - nie ma rady na to.

Ponieważ nie zauważyliśmy specjalnej różnicy, dokonaliśmy odważnej eksploracji plaży przy maksymalnym odpływie - tak niskiego stanu jeszcze tu nie widziałem. Stąd kilkuset metrowe kamienne groble wychodzące w morze. Niebo jakby nieco czystsze - Corus nie dymi, w dalszym ciągu jest w stanie mothballing - co jest tutejszym określeniem na zamrożenie przedsiębiorstwa. Ponoć jakowyś inwestor japoński się znalazł - ale co z tego wyniknie, nie wie nikt. Sprawa żywo przypomina stocznię gdańską (tak na marginesie, rechot we mnie wzbiera szczery, gdy sobie przypomnę świadectwa NFI, co to je Święty Ojciec A Nawet Dziadek Prawdziwych Polaków, Obrońca Krzyża, Głosiciel Jedynej Prawdy, Miłość Ucieleśniona i Miłość Do Maybachów zbierał na ratowanie tejże).

ASP dokonał wrogiego przejęcia pojazdu zmechanizowanego, jednakże poziom wyszkolenia nie pozwolił na uruchomienie sprzętu. Chęć zatrzymania przez zasiedzenie zginęła śmiercią nagłą w obliczu fisz'n'czipów, których boski zapach rozchodził się po okolicy.

Wszystko zostało udokumentowane, wyniki poniżej.













Jeżeli do powyższego spacerku doda się godzinę z Benem, który zagonił nas na śmierć na korcie, nie trzeba dodawać gdzie mam nogi.

środa, 27 października 2010

Rozsądek

Zdrowego rozsądku racz nam dać Panie.

Ponieważ wczoraj o zdrowym rozsądku coś się tam napatoczyło, wartało by pociągnać wątek dalej. Bo nic w medycynie ważniejszego nie ma. Mówimy tu o przypadkach i doktorach normalnych, czyli ze wsi. Bo miastowe - czyt. kliniczne - to one mają rozsądek inny. Przypisany do doktoratu na przykład. Habilitacji. Albo do konta. Choć ten ostatni przypadek nie ma wyraźnej geolokalizacji. Znam takiego jednego, co to kosi kase we wsi, gdzie nie ma komu dobranoc powiedzieć. A leczy wszystko - za wyjątkiem przeszczepów serca. Choć może to też juz robi?


Na czym polega zdroworozsądkowa ocena pacjenta? Proste. Wiemy, jak pacjent się czuje i co soba reprezentuje. Wiemy - a przynajmniej powinniśmy się z grubsza domyślać (ta wersja jest dla całkowicie leniwych) - jak wpłynie na niego proces leczniczy. I na podstawie tegoż powinniśmy przewidzieć dalsze jego losy.

Najprościej na przykładach.

Przychodzi do nas chirurg, co to jeszcze rękę z ciepłego moczu oblizuje (chyba, że w nocniku zimny był), i chce nas namówić na zoperowanie babci staruszki. Idziemy, oglądamy i juz na pierwszy rzut oka widać, że babcia zabiegu nie przeżyje.

Tzn. nie przeżyje wg. kryteriów anestezjologicznych, co to mówią, że pacjent przeżył jak po zabiegu do domu dotarł. Bo chirurg uważa, że mu pacjent przeżył, jeżeli jego serce biło w momencie zakładania ostatniego szwu.

Skąd to wiadomo? Ano, ciśnienie 60/20 mmHg, anuria (czyli niesikanie - niestety, jak człowiek nie sika to znaczy że umiera) od dwóch dni plus 7 innych kondycyj z założenia śmiertelnych. W czym się przejawić ma nasz zdrowy rozsądek? Ano, musimy powiedzieć stanowcze NIE. Nie będziemy babci operować dla papierów czy statystyk. Babcia dawno minęła PNR (Point of No Return) i jedyne co jej teraz trzeba to godnych warunków do umarnięcia.

W skrócie, rzecz jasna. Bo należy ocenić, czy babcię jesteśmy jeszcze w stanie podnieść ze wstrząsu, czy zrobimy to na tyle szybko by dożyła do dializy a następnie ją przeżyła, czy w czasie pomiędzy podstawowa choroba jej nie zabije - bo jeżeli na ten przykład ma coś poważnie zepsutego w brzuchu, jak sperforowane czy martwe jelito, żeby tylko wspomnieć drobiazgi, to szans nie ma żadnych. I jeszcze kilkanaście różnych tego typu problemów musimy pokonać, nim babcia na łono rodziny powróci.

Chirurg jednakowoż myśli kategoriami zupełnie innymi. Vide powyżej. Dla niego fakt, że babcia nie sika, jest drugorzędny. Widać jej się nie chce - toż jak by się jej chciało, to by sikała. Że ciśnienie ma niskie? To daj jej - tej, no - efedryny! I szybko , na stół, natychmiast, bo ja trzeba operowaaaaaaćććć!!!

Tu sie muszę w piersi walnąć, bom pracowal też i z takimi, co widzieli zdecydowanie poza stół operacyjny, a pacjent nie kojarzył im się z półtuszami zwierzęcymi. Pozdrowienia dla P. Ale to rzadkość jednak jest.

Że co, że proste było? W sumie i racja. No to popatrzmy tak: babcia staruszka, w super stanie, zasuszona, co to jej mają zoperować excusez moi przepukliznę (pis. oryg., nie poprawiać). Bo jej na starość ściana puściła i w loco minores resistentiae wyszło jej z brzucha jelito. Mówimy do chirurga - panie, babcie trza do domu odesłać, kazać rodzinie paść na potegę i za pół roku do planowego rozpisać. A jak warunków nie ma, to na oddział przyjąć i z miesiąc ją tuczyć. Co chirurg robi? Sie zgadza - a następnie zrzyna babcię na dyżurze, jako zabieg ostry. Że niby babcia niedrożności dostała. Jaki jest dalszy ciąg? Po trzech tygodniach sciągnięcie ostatnich szwów, trzy godziny później babcia w prawdziwym trybie pilnym ląduje na stole do powtórnego zeszycia, bo się rozlazła. Znaczy - rana się rozlazła. Dlaczego? Bo jak pacjent stuletni białko ma na poziomie 4 g/dl to szans nie ma, żeby się mu cokolwiek zrosło.

Albo z drugiej strony. Patrzymy w papiery, a tam na rozpoznaniu choroba niedokrwienna serca, nadciśnienie, COPD, cukrzyca i ciort wie co jeszcze. No, strach się bać. Ale po bliższym przyglądnięciu widać, że choroba niedokrwienna jest stabilna, COPD wcale nie przeszkadza pacjentowi na wielokilometrowe spacery po górach a cukrzyca z nadciśnieniem zalekowane i prowadzone jak przedszkolak w supermarkecie ze słodyczami. Czyli na bardzo krótkiej smyczy - i w kagańcu. W takim przypadku nie ma co wydziwiać i spirometrii z badaniami wydolnosciowymi robić, tylko brać na salę i nie pyskować. Nawet jak to jest wyrostek o 3 nad ranem.

A skąd mnie wzięło znów na pustostan we łbach lekarskich narzekać? Ano, przyszła pielęgnirka z preassessmenta, coby się dowiedzieć, jakież ja mam zdanie na temat zabiegu u pacjenta, który to nie może po schodach chodzić, bo ma bóle wieńcowe, nitro używa m/w tak jak Bardzo Źli i Bardzo Szybcy - czyli co pięć minut wtrysk do gaźnika - na nogach ma obrzęki do kolan a w sercu maszynkę, która robi „ping”. I zapytała, czy ona ma go dopuścić. Znaczy - do zabiegu. Odpowiedziałem grzecznie, że pacjent jest do diagnostyki bez znieczulenia - bo mu maja rurę wsadzić nie powiem gdzie - i decyzja o kwalifikacji leży w rękach prowadzącego. Ale z mojej strony nie wpuścił bym go nawet na parking.
- A czemuż to? - zadziwiła się srodze moja interlokutorka.
- Bo ma realną sznsę umrzeć, nim dojdzie z samochodu do windy.


Zastanawiam się, czego nie zrozumiał dżip w słowach Klinika Chirurgii Dnia Jednego.

wtorek, 26 października 2010

Świadome odrzucenie ryzyka

Człowiek strzela - Pan Bóg kule nosi.

Co na medycynę przekłada się następująco: anestezjolog intubuje - torakochirurg zszywa tchawicę sprutą prowadnicą. Wszystkich, chcących zarzucić mi próbę nadania statusu bóstwa naszym kolegom, pragne uspokoić. We łbie mają tak poprzewracane, że żadne pienia nad ich Boskością nie będa odebrane jako przesadzone.

Ewentualnie jako niewystarczająco czołobitnie wypowiedziane.

Cała medycyna, nasze działania ku chwale i pomocy rodzajowi ludzkiemu, sprowadzają się do zarządzania ryzykiem. Mamy przyjrzeć się dokładnie co pacjentowi grozi, gdy się zabiegowi nie podda - i porównać to z ryzykiem, którym obarczone jest całe postepowanie w danym przypadku.

Innymi słowy, trzeba sobie uczciwie odpowiedzieć na pytanie - czy leczenie mojego pacjenta to nadal leczenie czy też weszliśmy w obszar katrupienia dla sztuki.

Żeby ocenić ryzyko zabiegu, trzeba proces rozebrać na kawałki. W przypadku zabiegu chirurgicznego krajczy musi nam - a dokładniej pacjentowi - odpowiedzieć, jakie jest ryzyko powikłań związanych z nożem. Szczególnie interesuja nas powikłania groźne, co to się potencjalnie kończa śmiercią lub ciężkim kalectwem.

Mimo odczuć pacjentów, że anestezjolog to taki miś-przytulanek, co to przytomności pozbawi, by bólu nie czuć, a zabiego to kawa z pączkiem jest - również anestezjologiczna część przedsięwzięcia niesie ze sobą ryzyko. W niektórych przypadkach całkiem znaczne. Dlatego do naszych obowiązków należy ocena, czy dana droga postepowania leczniczego nie niesie dla pacjenta większego ryzyka niż zaniechanie leczenia. To właśnie dlatego chirurgia kosmetyczna jest tak paskudna - bo ryzyko zabiegu plus ryzyko postepowania anestezjologicznego konfrontujemy tu jedynie z marnym samopoczuciem spowodowanym przez Cycus Zwisus.

Niestety, o ile w przypadku procesów leczniczych możemy wykonać prawidłowo podwójnie zaślepione badanie, o tyle w przypadku oceny powikłań obarczonych ryzykiem zgonu już nie za bardzo. Posłużmy się może przykładem. Lek o znanej skuteczności, sprawdzamy pod kątem powikłań. Możemy porównać lek vs. inny lek lub lek vs. placebo. W pierwszym przypadku porównamy bezpieczeństwo i skuteczność terapii znanej vs. nowej. Ani pacjent ani lekarz prowadzący nie wiedzą, czym są leczą/ leczą. Po założonym okresie czasu/ liczbie pacjentów sprawdzamy statystykę. Przy dużej liczbie badanych wychwycimy nawet najrzadsze działania uboczne - i majac do dyspozycj zarówno pro jak i contra będziemy mogli podjąć decyzję o włączeniu terapi, badź jej zaniechaniu.
Jeżeli jednak dochodzimy do oceny ryzyka wystąpienia powikłań dala zdrowia  i życia groźnych, napotykamy na pewien problem. Spróbumy sobie wyobrazić badanie mającena celu wykazanie, że pacjent najedzony przed zabiegiem ma większe ryzyko zachłyśnięcia, rozwinięcia zespołu Mendelsona i zgonu. Jak wykonamy podwójnie ślepą próbę? Zaślepić doktora łatwo jest - bo niekoniecznie musi wiedzieć, kto żarł, a kto nie. Z pacjentem gorzej - trzeba by go było uśpić i przez sondę jak kaczkę napchać. Do tego musielibyśmy świadomie narazić najedzonych na ww. powikłania w celu tylko i wyłącznie otrzymania materiału statystycznego. ćo nas niebezpiecznie zbliży do doktora Mengele.
Stąd pierwszy problem w ocenie ryzyka. Wiemy, że istnieje, ale za cholerę nie wiemy jak duże jest, gdyż dostepne nam są badania retrospektywne - czyli uzyskane na podstawie przeglądania starych dokumentów medycznych - które to nie podlegają reżimowi badań prospektywnych.

Problem drugi wynika z doboru grupy. Może się okazać, że Kowalski, oceniający Górali, orzyma zupełnie innych wynik niz Wiśniewski pracujący z Kaszubami. Trzeba będzie wykazać jakie czynniki maja wpływ na badanie: zawartość jodu w powietrzu, chów wsobny, spożycie roczne oscypka na głowe czy noszenie kierpców. Mówimy tu o biasie geograficznym, homogenności grupy i innych czynnikach pozamedycznych.

Problem trzeci to wpływ samych badaczy i przyjętych kryteriów. Kowalski będzie latał za swoimi pacjentami i każdego, który zawaha się przy odpowiedzi na pytanie „Jak się pan czuje?” zaklasyfikuje jako mającego mdłośći. Wiśniewskiemu natomiast trzeba będzie narzygać na spodnie, by był skłonny właczyć pacjenta do grupy z powikłaniami. Tu dochodzi do biasu badacza, zjawiska odrzucania tych pacjentów którzy nie pasują do teorii oraz naginania wyników.

Czy widać już ogolny zarys problemu? Nie?
No to nazwijmy go wprost: bardzo dużo się mówi o tym, o czym na wstepie było. Że trzeba ocenić ryzyko i na tej podstawie podjąć decyzję o leczeniu. Ale nikt nie mówi dokładnie jak to ryzyko ocenić, bo dane są w najlepszym wypadku ogólnikowe.

Spójrzmy na przykłady. Śmierć pacjenta w przypadku Emergency Surgery w okresie 1 miesiąca od zabiegu oceniana jest na 1:40 Konkretnie? Konkretnie. Ale zwróćmy uwage, że jedynym kryterium przyjętym do oceny jest bardzo niewyraźnie określone "emergency". A do tego wora wpadnie zarówno pacjent z pękniętą śledzioną po wypadku komunikacyjnym, pacjent z krwawieniem śródczaszkowym jak i pacjent z pękniętym tętniakiem aorty piersiowej. Pierwszy raczej przeżyje, drugiemu babka wróżyła - a trzeci raczej szans bladych nie ma.

Albo na przykład taki oto kwiatek: Przetrwała Pozabiegowa Dysfunkcja Poznawcza (czyli jajecznica w głowie) u pacjenta powyżej 60 r.ż. jest oceniona na 1:100 Ale znów - nikt nie mówi jaki to sześćdziesięciolatek, czy taki co to biega półmaraton dwa razy do roku, czy też raczej taki co pali dwie paczki Ekstra Mocnych. I czy miał pypcia wycinanego z dupy czy też może wszczepienie zastawki w hypotermii i krążeniu pozaustrojowym.

Kolejny przykład - mój personalny hit. Śmierć okołooperacyjna 1:500 w ciągu 2 dni lub 1:200 w ciągu 1 miesiąca po zabiegu. Bez zająknięcia się kto-co-jak-gdzie-po co... Piękna statystyka, która danemu pacjentowi daje bite zero. Kto to w ogóle ocenia i po jasną cholerę? Przypomina mi się stary dowcip: jak Kowalski zdradza swoją żonę na boku każdego dnia, a Wiśniewski swojej jest całkowicie wierny, to statystycznie uprawiają seks pozamałżeński 15 razy w miesiącu.

Statystyka dziwna jest - i w zasadzie nie mówi o niczym. Bo co można powiedzieć rodzinie pacjenta, który zmarł po zabiegu wyrostka robaczkowego? Że znalazł sie w doborowej grupie, którą statystyka ocenia obecnie na poniżej 1%? (znowu - bez zróżniocowani czy to zdrowe dziecko, czy obciążony POChP, cukrzycą i chorobą niedokrwienną złom ludzki). Z drugiej strony możemy porównać prawdopodobieństwa zdarzeń nieznanych z tymi których doświadczamy codziennie. I tu potwierdza się prawda wszem i wobec wiadoma. Dzikus, zwany homo monopedes boi się rzeczy i zdarzeń mu obcych. Dlatego właśnie mój pacjent trząsł sie ze strachu , że sie nie obudzi po wyrwaniu zęba - choc ryzyko takiego zdarzenia idzie poniżej 1:miliona - ale godzinę później uciekł z wybudzalni, wsiadł do samochodu za kierownicę i pojechał do domu 60 kilometrów.

(!)

Jeżeli boicie się przed zabiegiem chirurgicznym, pomyślcie tak: w porównaniu z ruską ruletką, w której codziennie biorę udział jadąc do pracy, ryzyko że coś mi sie dzisiaj stanie jest pomijalne.

Choć zawsze może zagrzechotac ogon kobry i miły głos prowadzącego oznajmi: „Bankrut, niestety. Kasiu, pocałuj pana.”

poniedziałek, 25 października 2010

Idzie nowe

W zasadzie powinno być o filmie. Ale filmu nie widziałem. Za to przeczytałem książkę. A dokładnie trzy: trylogia Stiega Larssona, opisująca trudne dzieciństwo Lisbeth Salander i jej relacje z dziennikarzem Kalle Blumkwistem, co to podążał tam gdzie mu jego żyroskop sztywniał.

Muszę przyznać, żem na tą książkę czekał - dostawszy kiedyś pdf'a (thx G), nie mogłem dać sobie rady z maluśśśkimi literkami na ekranie. Szczęściem doczekałem wersji papierowej.

Tu się muszę przyznać, żem upośledzony. Nie potrafię mianowicie oderwać się od książki czy filmu. Wylazłem z kina raz jedyny, z "Utalentowanego Pana Ripley'a", ale to było prawdziwie oodles of noodles*.

I tak sobie myślę, że największym problemem powieściopisarza, tworzącego cegły siedmiuset stronicowe jest utrzymanie prawidłowego napięcia. Jeżeli piszemy o samotnym wojowniku, co to rozwiązuje wszystko własnymi rękami, nie wprowadzamy nagle budki telefonicznej i ostatniej dziesięciocentówki. A jeżeli nasz bohater jest dziennikarzem, który to dziennikarz jest praworządnym obywatel śledzącym zabójcę, nie każemy mu udawać, że nic się nie stało w akapicie następującym po oddaniu kliku strzałów w jego wyuzdany łeb.

Muszę przyznać, żem jest rozczarowany. Przede wszystkim powyższym - jeżeli ciągniemy tygrysa za ogon i doprowadziliśmy zwierzę do wkurwielizny ostatecznej, następną sceną jest ukatrupienie biednego czworonoga lub oddanie ducha. A nie podziwianie jego prężących się mięśni, czy rozmowa z przebywającą w sąsiedniej klatce lamą syberyjską.

Po drugie, scena, która kończy tom drugi, przypomina mi stary dowcip o zwolnionym z pracy dziennikarzu-powieściopisarzu, który pisał kryminał w odcinkach. Gdy dowiedział się, że ma napisać ostatni tekst i spadać, wsadził swojego bohatera do zaspawanego sejfu i zrzucił go z nisko lecącego samolotu wprost do Rowu Mariańskiego. Po tygodniu nieudolnych prób rozwiązania problemu, naczelny przywrócił go do pracy. Kolejny odcinek rozpoczynał się słowami: "Nadludzkim wysiłkiem woli major Smith wydostał się z sejfu i wypłynął na powierzchnię."

Kolejne wpadki nie są niestety tak wesołe. Kwiatki pt. "Jeżeli w tym kraju (Szwecji) można robić takie rzeczy, to nie jesteśmy lepsi od dyktatorskich krajów Afryki" wywołuje litościwy uśmiech; grupa hakerów - pięćdziesięciu! - z których kużden jeden jest światłym anarchistą i żadnemu w głowie nie postoi chęć szczera zawładnięcia światem - a przynajmniej zawartością najbliższego banku; konfrontowani złoczyńcy na widok dziennikarza, wyciągającego ich brudy w prywatnej, póki co, rozmowie, łamią się i szlochają. Bo cnota przeraża i poraża tak potwornie, że żaden nie łapie za widły.

Napiszmy to jeszcze raz: oficer kontrwywiadu - operacyjny, mający broń, która zabija i środki wszelkie by zniknąć ciało - płacze i szlocha po czym idzie na współpracę, by tylko ujść karze. To już nie jest żałosne. To jest po prostu nieprawdziwe.

Ale nie to jest najgorsze. By opisywać brudy - tortury kobiet, ukryte lochy z sadystycznym wyposażeniem, zabójstwa - trzeba je mieć w głowie. I o ile jeszcze zrozumiem, że człowiek szuka sposobu, by się ich pozbyć, o tyle za cholerę nie pojmuje sensu pisania książek inspiracyjno-instruktażowych.

Musiał chłop mieć ciężkie dzieciństwo.

Dobrze, żem miał w domu rum. Co prawda o piątej rano spadła mi nieco prędkość czytania, ale za to żem się nie zrzygał.

Wracam do Kubusia Puchatka.

------------
*Kupa kluch. A przy okazji nazwa sieci sprzedająca kluski.

sobota, 23 października 2010

Poduszkowce. Oraz dzieci nieco starsze.

”Gdy dzieci maja trzy latka, są tak słodziutkie, ze człowiek chciałby je zjeść. A potem do końca życia żałuje, ze tego nie zrobił.”
podobno francuskie

Dzieci w praktyce lekarskiej. Łomatko.

Najlepiej wystartować od truizmu, że każda dzidzia inna, że podejście indywidualne, że empatia i takie tam blablabla. Spróbujmy zagadnienie rozgryźć od podszewki.

Grupa pierwsza - sralniczki. Małe, nie mówi, robi kupy i drze się. Kompleksowo patrząc, wydaje się, ze wszystko sprzysięgło sie przeciwko nam. Ale to tylko na pierwszy rzut oka. Przyglądnijmy się nieco bardziej szczegółówo.
Małe - trudno coś przeoczyć.
Nie mówi - przynajmniej nie łże.
Robi kupy - znaczy że zdrowe. Chyba że kupa z daleka zalatuje klebsiellą - o v.cholerae nie wspominając - wtedy klasyfikujemy jako niezdrowe. Poza tym niedaltoniści mogą rzucić okiem na kolorek. Szczególnie podpadaja kupy zielone (chyba że po szpinaczku), czerwone (uwaga na buraczki) czy czarne (tu nacinamy sie na borówki i carbo medicinalis). Pianka powinna wzbudzić nasza czujność. O niebieskiej kupie radzę zapomnieć - przypadek to niespotykany, w zasadzie trzeba sprawdzić okoliczne kałamarze i sprawa się wyjaśni.
Drze się - żyje. To wcale nie znaczy, ze jak kto się nie drze to umarł. Ale jak kto nie żyje - to mowy o darciu nie ma. Młody adept sztuk medycznych zazwyczaj ma ścierpniętą dupę na myśl samą, ze na izbę przywieźli wrzaskuna. „Panie, spraw, żeby mnie nie wsyłała” zostaje wypowiedziane bez udziału swiadomości, zgodnie ze staropolskim „Gdy trwoga...”. Za to gdy człowiek przywyknie, zaczynają go wnerwiać bachory, które się nie drą. Dlaczego? A jak niby gardełko zbadać u zajadle zęby zaciskającego dwulatka? Jak płuca osłuchać, gdy oddycha 30 ml/wdech? Ha? Sceptycy rzekna, że przynajmniej serce dobrze ocenić można, ale dzieciak nie głupi, sobie poradzi. Gdzie wrzątek ciecze, tam palec wsadzi. Znaczy - gdy widzi, ze przykładamy słuchawke do mostka, natychmiast zaczyna się drzeć.

Grupa druga - aniołeczki tupaczu. Dzieci przedszkolne, co to im szkoła jeszce psychiki nie wykoślawiła. Tu możemy mieć kilka wariantów.
Pierwszy - w lecznictwie tak zwanym otwartym. Dzidzia chora, mamusia w ciężkiej panice. Łomatko. Radziłbym zatrudnić mamę do rozbierania, trzymania, obracania, podawania i odpowiadania na pytania - pożytek dwojaki. Nie trzeba walczyć z dzidzią oraz z mamą. Ważną rzeczą jest - ufać matce. Nawet gdy na pierwszy rzut oka to cieżka wariatka. Dlaczego? Ano, do mistycyzmu mi daleko, ale więź matczyno-dzieckowa jest wyjątkowa. I jak matka szaleje z niepokoju, lepiej dzidzię z mamą do zawodowego pediatry zawieźć.

To się odnosi do każdej z grup wiekowych, choc nie przesadzałbym: mając do czynienia z mamusią szalejącą na punkcie czerwonego gardełka siedemnastoletniej dzidzi bedziemy nie tyle potrzebować OIOM-u co hydroxyzynki. Dla mamusi. A czasami osobiście łyknąć też nie zawadzi.

Primo, mogliśmy cos przeoczyć. Secundo - dajemy czas dzidzi na rozwinięcie w pełni swoich objawów. Tertio - poczujemy sie wyjątkowo źle, gdy następna karetka przyjedzie z kartą zgonu dzidzi, z rozpoznaniem w polu „przyczyna bezośrednia”: wstrząs septyczny z DIC-em. Że co, że się nie zdarza? Ano, zdarzyło się. Byłem w tej drugiej karetce.
Wariant drugi to dzidzia objęta lecznictwem zamknietym. W dwu wariantach - z matką lub bez.

Ojca celowo pomijam, bo nawet jak jest, to bladego pojęcia o dzidzi nie ma. Nie mówię tu o tak skomplikowanych pytaniach jak żywienie, kalendarz szczepień czy zażywane leki - już często-gęsto pytanie o datę urodzenia powoduje taki nieprzyjemny zgrzycik.

Tu mamy sytuacje komfortową. Dzidzia jest spokojniejsza, bo albo czuje wsparcie rodzica, albo sie do szpitala przywyczaiło. Ogólne zasady są bardzo proste. Siadamy blisko, ale bez przesady mi tu, staramy sie nienachalnie nawiązać kontakt wzrokowy z dzieckiem i do badania przytępujemy dopiero wtedy gdy nam na to pozwoli. Pewnie, że czasem trafimy na dzika z lasu i żadna polityka nie pomoże. Ale to rzadkość. Po drugie, rozmawiamy z dzieckiem. Nawet gdy mama odpowiada - a tak się zdarzy w 90% przypadków - to i tak pytania kierujemy do dzidzi. Po trzecie - nie kłamiemy. Jeżeli musimy dziecku zrobić krzywdę, ostrzegamy go o tym lojalnie. Nie zawadzi też zawczasu przeprosić. Co prawda robimu to zaraz przed zabiegiem - bo nie potrzebujemy mieć pacjenta schowanego pod łózkiem tylko na nim - ale jednak. Jeżeli nałgamy, że to nic takiego, ot malutka igiełka, i złamiemy zaufanie - po ptokach. Nigdy nie uzyskamy współpracy ze strony naszego pacjenta. I - po czwarte - mój własny, prywatny sposób. Przekupstwo. Zawsze w kieszeniach miałem dropsy, cukierki i inne wyzwalacze endorfin. Czasem rozdawałem przed badaniem, na zachętę - czasem po, jako nagrodę. Czy działało? No - a jak przekonać niespełna trzyletniego berbecia, żeby wykonał forsowny wydech w czasie spirometrii? Ha? Że co, że się nie da? Da się, da. Tylko trzeba mieć dużo czasu, spokój, empatię i kilo cukierków. Sposób niestety odpada w przypadku nadwagi, cukrzycy czy innych alergii. Podsumowując - dzieci z tej grupy wiekowej to super pacjenci są pod warunkiem że uda się nam z nimi zaprzyjaźnić. Nie gwarantuje to pełnej współpracy, ale procedury bezbólowe przebiegną - bezbólowo właśnie.

Dzieci szkolne - tu mam mniejsze doświadczenie. Ale gdy się ludzi w tej grupie wiekowej traktuje poważnie, wyjaśniając i tłumacząc a nie wrzeszczy czy przemawia ex catedra, można uzyskać bardzo pozytywne wyniki. Empatia i szczerość są tu chyba najważniejsze.

I wreszcie młodzież, niezależnie od tego gdzie ustawimy granicę. Tu warto zapytać czy chcą być z opiekunem czy sami i w przypadku tej drugiej opcji poprosić mamę o wyjście. Tylko znowu - bez cudów, Panie Jezu - dobry zwyczaj wymaga, by podczas badania dziecka, z którym nie ma opiekuna, towarzyszyła nam pielęgniarka.

Niestety - a może stety? - nie pracowałem nigdy z dziećmi chorymi na choroby terminalne. I tu doświadczenia nie mam żadnego. Żeby się coś dowiedzieć o specyfice takiej pracy, radził bym poszukać blogów pediatrów. Bo na pewno są. Vide „La Mamma” AB. Z moich nielicznych kontaktów pogotowianych wynika, że ci pacjenci nie chcą współczucia tylko pomocy. Najczęściej zdają sobie sprawę z nadchodzącej śmierci. I często mają potężną wiedzę o swojej chorobie.

Ogólnie - nie rób drugiemu, co cię za młodu wkurwiało. Nalezy zawsze dążyć do wyeliminowania paternalizacji i znalezienia porozumienia na płaszczyźnie partner-partner.

Da się.

piątek, 22 października 2010

O wywiadzie słów kilka

Bardzo ładnie powiedział wczoraj Morfeusz o wywiadzie. Że ważny. I że podstawą rozpoznania i terapii jest. Ale w ferworze walki warto pamiętać, że wszystko, co od pacjenta się dowiadujemy, może byc funta kłaków niewarte. Z różnych przyczyn.

Primo, pacjenci łżą jak najęci. Szczególnie, gdy trzeba się przyznać do rzeczy niepopularnych, takich jak choroby psychiczne, gruźlica, usunięcie ciąży, zażywanie trucizn różnych (heroina, kokaina, canabis) koksownictwo pospolite (sterydy zżerane w ilościach wiadra tygodniowo), zużycie alkoholu (każdemu mnożę przez dwa), palenie (dodaję 5) czy zażywanie viagry. Do tego ostatniego nie przyzna sie nikt, choc zużycie w kraju wskazuje na zespół permanentnego zwisu w wiadomej części populacji.

Po drugie primo pacjenci mają sklerozę. Przy czym to nie jest jakowaś cecha specyficzna odróżniająca pacjenta od niepacjenta. Po prostu - stając się pacjentem, koncentrujemy sie na dolegliwościach obecnych, zapominając o poprzednich. Można otrzymać solenne zapewnienie, że pacjent żadej nadwrażliwości/uczulenia/reakcji ubocznej na leczenie nie wykazał - a w dokumentacji znajdujemy kartę wypisową z OIOMu, w której to ze szczegółami jest opisana reanimacja po wstrząsie anafilaktycznym spowodowanym spozyciem niewinnej aspirynki.

Tertio primo - pacjent może pojęcia bladego nie mieć. Bo na ten przykład był pod narkozą. A doktory, zamiatajac badziewie pod dywan, nie były go łaskawe poinformować, że na ten przykład po indukcji dostał wstrząsu. Albo, że mu coś ucięli, do życia niezbędnego, i zapomnieli o tym poinformować. Vide to przebite jelito z Iłży bodajże.

Quatro (primo), pacjent za jasna cholere nie rozumie naszych pytań - ale jest zbyt nieśmiały, zeby nam o tym powiedzieć. Jak ta pierdząca babka u Morfiego wczoraj. Często gęsto pytamy - „czy jest pan na cos uczulony”, myśląc o lekach. A pacjentowi uczulenie kojarzy się ze sraczką po pomidorkach. I odpowie, ze nie. Nie ma. A potem wykorkuje po voltarolu podanym dożylnie z powodu udokumentowanej nadwrażliwości na NSAID. Którą to nie zauważyliśmy w dokumentacji - a nie szukaliśmy uważnie, bo sam pacjent powiedział, że uczuleń nie posiada.

Rodzina za granicą - nie posiada. A ciotke w Londynie ma. A to za granica jest.

I wreszcie quinto: pacjent może by się i przyznał, ale rodzina w okolicy siedzi. Więc nie, nie pali, nie pije, seksu nie uprawia - a co to w ogóle jest? I potem krążą opowieści dziwnej treści o wiatropylnym - lub basenowym - pochodzeniu dzieci.

Do tego dochodzi zdolnosc sluchania i poziom asertywności. Bo początkowo zadajemy pytanie i grzecznie słuchamy opowieści. O cioci Krysi, co miała padaczkę - i siostrzeńcu z bliźniaczej ciąży co przegryzł sobie pępowinę na widok brata bliźniaka. Potem uczymy się, jak przerwać wywód, który nas nie interesuje. Ale - jak powiedział wieszcz - na tej drodze czyha zguba. Jeżeli nabędziemy asertywność doskonałą, zaczynając traktować pacjenta przed - a nie pod - miotowo, prędzej czy później doczekamy się klasycznego:
„A niech mnie w dupę pocałuje”.

czwartek, 21 października 2010

Terapia objawowa

Zobaczyłem wczoraj reklame znanego i lubianego Stoperanu. Ludzie ach-jacy-szczęśliwi łykali tabletki na wyprzódki, skurcze im ustepowały razem z parciem i mogli śmiało iść do babuni na imieniny. Bajka. Co prawda na koniec spiker z szykością karabinu maszynowego przeczytał ostrzeżenie, żeby nie żreć leków jeżeli się ich nie zna - ale tu dochodzimy do specyfiki polskiego narodu. Mianowicie każdy jeden obywatel zna się na piłce nożnej, polityce, motoryzacji i medycynie.

Znaczy, żeby uściślić: na medycynie znają się wszyscy za wyjątkiem doktorów, którzy są łapówkarzami i matołami.

Z lekarstwami niestety nie jest tak łatwo jak z homeopatykami, które nie robiąc nic, sprawiaja wrażenie, że samouzdrowienie pacjenta zostało spowodowane ich cudowną mocą. Farmaceutyki maja gorzej - mogą też i zaszkodzić. Jednak pewna grupa leków stanowi szczególne zagrożenie - to tzw. leki objawowe. Czyli wpływające na objawy, bez wpływu na przyczynę.

W zasadzie większość leków tak działa - toż leki na nadciśnie nie leczą choroby a jedynie ustawiają wszystko do pionu. Ale w przypadku chorób zakaźnych należy zapytać o sens takich działań.

Jeżeli męczy nas silne parcie - nie ma uproś. Organizm wykrył zagrożenie, wysłał rozkazy i uruchomił zrzut toksyn. Można zrozumieć, że sraczka takowa napadła kogoś w czasie lotu do Cape Town i nieco przeraża go wizja przesiedzenia całej podróży w kucki na najniewygodniejszej toalecie, jaka kiedykolwiek skonstruowano. Mam zresztą podejrzenie, że konstrukcja ta specjalnie należy do gatunku maksymalnie upierdliwych - toż 747 zabiera kilkaset ludzi na pokład, a kabin jest kilka. Ale po co żreć leki hamując perystaltyke w warunkach komfortu - nazwijmy go - toaletowego? Toż na własne życzenie zamieniamy się w worek z g ekskrementami.

Tu mi sie przypomniało, jak kolega mój wpadł był na IP z pacjentem, co to bóle miał z powodu kamienia w pęcherzyku. I na nieme pytanie starego, doświadczonego doktora, który tego dnia miał dyżur, odparł dumnie: „Pacjent ma ekskrement!”*...

Podobnie jest z lekami na kaszel. Toż kaszelek = usuwanie patogenów. Wraz z całą masą wydzieliny oskrzelowej. A po zażyciu dextromorphanu (czy co oni teraz daja, żeby odruch kaszlowy zahamować) jakoś tak na własne życzenie zamieniamy sie w wyżej wspomniany wór. Tyle, że z glutem.

Są sytuacje gdy kaszelek jest niedobry. Ale to jednak rzadkość. Głównie chodzi o to, zeby dzidzia grzecznie spała i dupy nie zawracała rodzicom.

Tak mnie topik napadł, bo właśnie łykam leki objawowe. Z powodu pięknej, bakteryjnej infecji gardła. I zamiast zeżreć jakiegoś bakteriocyda, leczę się panadolem (wiadomo, gorączka i boleści), phenylefryną (obkurcza sluzówkę) i kofeiną. I się tak zastanawiam: mam infekcję gardła, no to boli mnie gardło. Żebym widział gdziem jest chory. Katar - wiadomo. Bakterie precz. Kaszel - to samo. Ale po jasną cholerę łeb mnie napierdala??!?

----------------
*konkrement miało być. Ale czasem nie zawsze wychodzi to co powinno. Czasem, niestety, mimo naszych najlepszych chęci, wychodzi ekskrement.

środa, 20 października 2010

Na serwetkach

Jak byc najpunktualniejszym? To bardzo proste. Należy wychodzić z domu o tym samym czasie co wszyscy - ale zakładać, że przybedziemy godzinę później. I potem wszem i wobec głosić: Jam to, jedyny, co przed czasem zdążył. Ciekawa sztuczka socjotechniczna, tyle że celowana w przygłupa. Ale może właśnie w tym jest metoda?

Na szczęście toalety pokładowe nadal są za darmo.

Pogoda w Polsce jakaś taka - wyspiarska? Mgły, zimno, szaro-buro... Temperatury też nie najprzyjemniejsze. W dodatku w hotelu padł termostat. Można było wybrac opcje sauna, jakieś +45C i krioterapia, czyli -3C. Dzięki temu zżerają mnie oswojone mikroby, które wnerwione naprzemiennymi extremami porzuciły pakt o nieagresji.

Wesele prawdziwe, z wędlinami z własnego uboju, serniczkiem, śledziem i kotletem. Palce lizać. Jednak najpiękniejszy moment wydarzył się w czasie kazania. I stworzył Pan Bóg człowieka, a potem kobietę, żeby mu pomagała. Obecności feministek nie odnotowano.

Napięty czas - spotkania z przyjaciółmi - i te planowane - i te niespodziewane - a wszystko w biegu, z uczuciem tymczasowości i jakiejś takiej - nierealności.
Powrót i wyspiarska pogoda. Trochę deszczu, trochę słońca, taka prawdziwa jesień. Bez mgieł, czarnych chmur i depresogennych nastrojów. Co ciekawe, zdziwiło mnie uczucie ulgi po powrocie - że z powrotem jesteśmy u siebie. Dziwne. Chyba pierwszy raz odwróciła mi się polaryzacja. Niedługo czas będzie zacząć pisać Tam u Was w kraju.

Obejrzałem sobie Szkło Kontaktowe - ot, przypadek. Ani kocham - ani unikam. I troche mnie zniesmaczył fakt, że pietnujący zachowanie polityków sami zachowali się jak ci, których piętnowali. Zapominając o tragedii rodziny.

Praca - z powrotem jestem na swoim miejscu.
Dobre uczucie.

piątek, 15 października 2010

Od szasudoszaaasuuu...

I to juz jest kooooooniec. Darł się tak kiedyś w 60 minut na godzine niejaki Fronczewski - Rosssss - A co to tak syczy?!? Koniec dnia, dodajmy, w dodatku z przytupem. Towarzystwo uśpione, obudzone (to akurat najważniejsze, bo bez budzenia nie chca płacić) i wypisane do domu. Znaczy, siedzi jeszcze jedna miła osobniczka rodzaju pierwszego, ale za chwilę sobie pójdzie.

Bilety wydrukowane, paszporty w gotowości, samochód ready - jutro rano 6:30 takeoff. Z firmą „Rajan Duś Klienta Ile Wlezie, W DUpie Mając Go Air”. Przekleństwo jakieś. Gdyby to czytał przedstawiciel innych lini lotniczych, to ja z chęcia zapłacę więcej, byle by mieć jakakolwiek alternatywę. Co prawda nie wiem, czy wprowadzili swój pomysł pobierania funta za sikanie na pokładzie, ale na wszelki wypadek zrobię siku na lotnisku.

A po południu - wesele. Ostatnie w rzędzie trzech. Co w zasadzie powinna regulować jakowaś Konwencja Genewska czy inne Prawa Człowieka. Toż wyskoczyć z trzech prezentów raz za razem na przestrzeni 6 tygodni trochę niewygodnie jest. Powinni wprowadzić zapis, żeby wpuszczać tylko z krawatami.

Pozdrawiam ciepło wszystkich - jeżeli nie pokaże się jakieś zdjęcie dziwne w nocy, następny tekst pewnie pojawi się we wtorek. Ech, urlop. Miła rzecz.

czwartek, 14 października 2010

PONV czyli PPP

Operacja - wiadomo. Same przyjemności. Najpierw nie dają jeść, pić też zabraniają, potem przebiorą w takie śmieszne ciuchy z fizoliny, w której człowiek wygląda jak wypisz - wymaluj potencjalna ofiara osiedlowego gwałciciela a na sam koniec porżną człowieka na kawałki. I nawet go czasem zszyją. Gdy leżymy później w łóżeczku - otępiali nieco narkotykami i z romemłanym usmiechem gratulujemy sobie, że na wielkim kole fortuny omineliśmy pole bankrut - przychodzi moment prawdy. Zaczyna kręcić nam się w głowie, kurczy się nam wszystko co tylko może i po krótkiej walce z samym soba strzelamy pooperacyjnego panoramicznego pawia. Dobrze - gdy jednego. Albo dwa. Ale sa tacy nieszczęśnicy, którzy potrafia ciagiem womitowac przez 24 godziny...

Problem znany jest od dawna a ukryty pod jakże miłym akronimem PONV. Czyli PostOperative Nausea and Vomiting. Ponieważ oglądanie nieszcześnika rzygajacego jest jakies takie - moralnie obrzydliwe (o możliwości rozlezienia się rany pooperacyjnej na brzuchu nie wspominając), anestezjologi od jakiegoś czasu starają się temuż PONVowi zapobiegać. Wynaleziono leki, o skuteczności większej lub mniejszej, które nieszczęśnikom operowanym się podaje.

Tu są szkoły różne. Można dawać przed - można po - a można i w trakcie. Można dać każdemu lub coponiektórym. Można użyć lek jeden (mówimy wtedy o monoterapii) albo kilka (wiadrologia stosowana). Skąd tyleż koncepcyj? Toż najprościej dać wszystkim wszystko, chirurg będzie kontent, anestezjologa nikt dręczyć nie będzie rzygotnikiem a i pacjent też szczęśliwym sie stanie.

Albo martwym.

Jak wiadomo - róży bez kolców nie ma. Takoż samo leków i procedur medycznych. Zasadniczo to one mają pacjenta ratować. Ale czasem mu niestetyż szkodzą. Jakiż więc sesns dawać leki antyrzygotnikowe pacjentowi, co rzygać nie będzie, a które obojętne dla zdrowia nie są?

Tak było z droperidolem. Lek miły, tani, szeroko stosowany. W moich latach najsampierwszych używany razem z fentanylem jako tzw. neuroleptoanalgezja. Taki bardzo nadęty termin dla głupiego jasia. Problem wyciągneła na swiatło dzienne amerykańska FDA, która stwierdziła, ze pacjenci po podaniu DHBP mają dziwną skłonność do umierania w ciągu nastepnych 24 godzin. Nie - że wszyscy. Coponiektórzy. I z rzadka - ale jednak. Ponieważ byli to pacjenci czesto gęsto po zawałe, nikt nie przypisywał zgonów lekom a ogólnej kondycji pacjenta. Droperidol został nie tyle zakazany - co porzucony. Mozna go używać, ale pacjent musi być monitorowany przez nastepne dwie doby, co zdecydowania ogranicza jego powszechność.

No to - spróbujmy przewidzieć, czy pacjent bedzie chory potrutkowo, czy nie. Naukowcy rzucili się do pracy, wykonano masę rzetelnej, archiwalnej pracy jak i prób ślepych - i to podwójnie*. Na podstawie megadanych zrobiono mega analizy, o meta nie wspominając, powstały systemy oceniające ryzyko zapadnięcia pacjenta na rzyganie pooperacyjne...

Światłość nastała. I kalkulatory PONV. Wiadomo już, co kiedy i dlaczego. Jednak jakaś cholera, co to w nocy spać nie mogła, porównała cztery dostepne obecnie modele predykcji PONV i wyszedł dzonk. Mianowicie rozrzut wyników potrafił być powyżej 50%... Czyli wg. jednego systemu mozna mieć 15% - a w innym 70% szansę na pozabiegowego panoramicznego pawia. Żeby nie być gołosłownym: różnica pomiedzy Sinclairem a Palazzo wynosi jedynie 2,5%, ale juz Sinclair vs. Koivuranta to 35%. A Sinclar i Apfel rozłażą się o 50%... W dodatku oceniono czułość i specyficznoć tychże - wyniki są w najlepszym przypadku śmieszne. Przy czułości rzędu 80% (czyli na 100% pacjentów zagrożonych trafimy w 80% tych którym sie należało), metody te osiągaja specyficzność 33% (czyli na 100% leczonych niepotrzebnie truć będziemy 2/3)**. Żeby dołożyć do pieca, systemy Sinclaira i Palazzo miały dość odległy od rzeczywistego wynik.

Kolejny problem, to zupełna dowolność w przyjmowaniu czynników ryzyka. Jedni uważają, że jak ktoś miał kiedyś PPP to ma szansę większą mieć go raz jeszcze, niż ten co go nie miał (ale jak zakwalifikować tych, co pierwszy raz...), palacy rzygają rzadziej niż niepalący, kobiety częściej niż mężczyźni, młodzi częściej niż starzy. A jeżeli do tego dołączy się problem różnych anestetyków (zwiotczani i odwracani vs. zwiotczani i nieodwracani vs. niezwiotczani), typ chirurgii, środki p.bólowe - okaże się, że równie dobrze można przed zabiegiem wypić herbatke, pogrzebać w fusach i zobaczyć co wyjdzie.

W sumie - też metoda.

-------------------
*Definicja podwójnej ślepej próby: jest to EKG opisane przez dwóch chirurgów.

** Dane statystyczne podane za :
The value of risk scores for predicting postoperative nausea and vomiting when used to compare patient groups in a randomised controlled trial
R. Thomas, N. A. Jones, P. Strike, Anaesthesiology, Volume 57, Issue 11, pages 1119–1128, November 2002

wtorek, 12 października 2010

Po co w sekretariacie sekretarka

Człowiek to się do dobrego przyzwyczaja w tempie wręcz niesłychanym. Dajmy na to - internet. W zaprzeszłych czasach, gdym był jeszcze piękny i młody, nikt o takim cudzie nie słyszał. Pomijamy fanów SF. Ale pomaluśku, niespostrzeżenie, okazało się, że teraz bez internetu nic się załatwić nie da. Chcesz się zapisać na kursik AAGBI? Prosze bardzo. Trzy kliknięcia myszka, numer karty kredytowej - i fiiuuuut. poleciało. Potwierdzenie pojawia się na e-milu po 30 sekundach i można pakować walichy. Chcesz się zapisać doESA (a dla Polaków to nawet zniżkę dają...)? Też nic prostszego. Odpowiadasz na kilka podchwytliwych pytań - imię, nazwisko, adres - po czym numer karty kredutowej i fiuuuut.

A może sympozjum intensywnej terapii w Polsce?

Tu mała dygresja. Z racji pewnego niezrozumienia potrzeb współczesnego anestezjologa, zaraza zwana Web Marshal za cholere nie chce pozwolić wejść na pewne strony ani też ściągnąć pewnych plików. O ile rozumiem jeszcze blokady założone na sado-maso czy inne zoofilie (choć ich nie popieram) o tyle blokowanie mi możliwości ściągnięcia pliku Worda, w którym to mój appraisalowiec (bo on jest appraisalowiec, a ja jestem appraisee...) podsumował moje zeszłoroczne dokonania, jest nieco niezrozumiałe. Dzięki czemu appraisal zrobił się w sierpniu, a wykończyłem go dzisiaj.

Z niejakim zdziwieniem zauważyłem, że mój nadzorca nie żartował i faktycznie w zadania na rok przyszły, poza półrocznym (...a żeby mu kiła nogi powykręcała...) audytem tiva vs. desflurane i kilkoma innymi propozycjami, wpisał mi kursik intensywnej terapii oraz kurs w Polsce. Zapomniał jeszcze napisać, skąd na to mam kasę wziąć - bo plan trudno będzie domknąć w 3kŁ. A moja manago pokrywa do 1,25... Pomyślałem - trza się bronić. Toż mogę połączyć dwa w jedno i tą intensywną zrobić w Polsce.


Sprawa jest prosta. Siadamy przy kompie, wpisujemy magiczne słowa-klucze i dostajemy komplet informacji.
Na stronie PTAiIT w zakładce kalendarz spotkań możemy znaleźć informacje bardzo istotne. Na ten przykład, że 14.05.2009 odbyła się konferencja nt. "Postępy w IT". Ale żeby choć jedna, mała, maluśka notka na temat co będzie w przyszłości - mowy nie ma. Ostatni wpis w kalendarzu, to 24.09.2010. Potem - cisza.

Anestezjolog nie w ciemię bity. Znalazłem - w tym roku Konferencja nt. "Postepów w IT” odbyła sie Poznaniu. Kliknałem na link „więcej informacji na stronie cecim.pl" coby znaleźć info nt. roku przyszłego i dowiedziałem się, że mogę sobie odkupić witrynę. Bo nic na niej nie ma. Intrygujące.

Natarłem dalej - strona Katedry Anestezjologii i Intensywnej Terapii w Krakowie dumnie chwali się dokonaniami na polu kursów krajowych i zagranicznych. Na szczęście na dole strony jest link pt. Konferencje i kongresy przygotowywane przez jednostkę. Gdyby ktoś chciał zobaczyć, co tez mają do zaoferowania, proszę kliknąć ostatni odnośnik...

To jest właśnie typowy przykład przykrywania gówna sreberkiem.

Stron tego typu, mających być wizytówka Katedry, nie da się zrobić w domu i uaktualniać od przypadku do przypadku. Trzeba zapłacić komuś, kogo zadaniem będzie tylko i wyłącznie uaktualnianie strony, serwis techniczny, updatowanie zmian...


Będzie trudniej niż myślałem.

poniedziałek, 11 października 2010

RFM*

Nie, wbrew pozorom, nie będzie o sympatycznej - bądź proniemieckiej, to juz zależy od geopolitycznej lokalizacji naszych preferencji - stacji radiowej. Bedzie o panelach.

W dawnych czasach, za panowania najszczęśliwszego z ustrojów, telewizja posiadała program w którym niejaki pan Adam z zacięciem grzebal w przeróżnego rodzaju ustrojstwach, zmieniając a to pralke w dzwonek, a to zapasowe koło do samochodu w sliczny kwietniczek. Bądź odwrotnie. Dzieki niemu posiadałem przeróżnego rodzaju instalacje w domu i poza nim, służące celom różnym. Silne nasiaknięcie zosiosamosizmem za młodu zaowocowało na starość ciągotkami, żeby coś wywiercić. Albo porżnąć. Co prawda moja wiara we własne umiejętności nieco została nadszarpnieta nie do końca udaną próbą położenia kamieniarki w domu, ale tylko nieco. Ponieważ nadal jedno z pomieszczeń wołało o miłosierdzie swoja betonową podłogą, zabrałem się w końcu za położenie paneli.

Nie wiesz jak zrobic - zapytaj. Spytaj policjanta, on Ci wskaze drogę. Chyba piosenka taka była... Zanim popsułem połowę materiału, zasiadłem przed telewizorem i zapuściłem film pt. „Jak miło i przyjemnie jest układać panele”. Rym się prosi, żeby dodać „beze mnie”. Albo „nadareminie”. Okazja była, bo ASP wział młodziana na tenisa, więc nikt nie próbowal mnie przekonać o wyższości X-Box’a nad DVD. Pycha chciała by powiedzieć, żem z tenisa zrezygnował, by się w nauce panelarstwa pogrążyć, ale prawda jest prozaiczna, niestety. We łbie dudniło mi niemiłosiernie po „tatance”, którą to raczyliśmy się w późna noc z Karoliną i Dianą, więc udałem nieboszczyka aż do momentu gdy silnik samochodu ucichł za rogiem.

W filmie miła blondynka z ciemnymi włosami pytała, jak to one mają w zwyczaju, starszego pana, ubranego bardzo zawodowo, o tajniki układania podłóg. Dowiedziałem się od której strony zacząć (lewej), w którą strone jechać (prawą), jak używać piły i że koniecznie należy uzywać sprzętu ochronnego. Pomijam podkładki żelowe pod kolana za 12,99 ale gogle-niewidki, z szybka zapewniającą widzenie niczego, były bardzo kul. Kolejny przykład, ze na swiecie nie ma nic za darmo: chronimy oczy, urzynamy palce.

Natchnięty ideami prezentowanymi przez sympatycznego dżentelmena, zabrałem potenisowego ASP i pognaliśmy do B&Q. Tu mała dygresja - dla mnie ten sklep to jak ciucholand dla kobiet. Mogę sobie oglądać wiertarki, płyty gipsowe, śrubki, wkręty, śrubokręty - i co tam jeszcze. Same końcówki do nowo nabytej wyrzynarki zajeły mi 15 minut. I mam nową zabaweczkę, która robi wzzzzz...

Z dzielna pomoca mojego Latorośla Starszego, zwanego w skrócie Warrock Addict’em, położyłem dump proof membrane, która w Polszcze nazywa się czarną ceratką, następnie wood fibre board zwane pilśnią i zaczęliśmy składać klocki. Ile zostało na końiec pierwszego rzędu? Tak jest - 7 cm. Rozebrałem, obciałem pierwszy i z ulgą pomyslałe, że jakoś to będzie. Do drugiego klocka drugiego rzędu da radę nawet blondynka. Ale potem... Ani go kijem - ani pałą. W końcu schowałem dume do kieszeni i polazłem obejrzeć raz jeszcze - jak on to wsadza? Acha, tak. Zlazłem na dół... W końcu wypracowaliśmy włsaną technikę. Cały szereg dopasowany na długość wkładaliśmy na raz. Inaczj - za cholere nie sżło. Albo się wyłamywało pióro na krótkim albo na długim boku.

Muszę przyznać, że na jakiś czas moja potrzeba wiercenia, cięcia i gięcia - oraz, ogólnie, używania maszyn, które robia wrrrrr - została zaspokojona. Szczeglnie czuję to po krzyżach, ktróe cósik mnie dzisiaj nappobolewają.

Ale to jest jak narkotyk. Znów za jakis czas przyjdzie moment, że przyjdą koledzy i będziemy wiercić dziury...

---------------------
*Przeczytaj Instrukcje Obsługi

piątek, 8 października 2010

Gore

Jesień. Jakoś tak - depresyjnie wokoło. Słońca coraz mniej, w pracy świetlówki (wiadomo - zez i łysina), wiadomosci w necie zaczynaja mnie przerażać. Pomijam fakt nieużywania mydła przez premiera, co to mu się nie chce rąk umyć - to już chyba ponad pół roku? - i nieco przerażającą wizję Polski Na Haju - ale czemu dziennikarze raczą mnie opowieściami o ludziach, których nie znam, znać nie chcę - ani to autorytet naukowy, ani moralny - a którzy to nieszczęśnicy się zwodzą, rozwodzą, jakaś Jacyków wstrzykuje sobie botoks - na litośc boską, czy poziom zidiocenia narodu sięgnął takiego dna, że jeden z najbardziej znanych serwisów informacyjnych musi publikować to na pierwszej stronie?

Gdyby ktoś miał wątpliwości - nie, nie czytam. Tytuł wpadł mi w oko.

Przyznano Noble. Jakoś nie słychać rzeczowych opracowań na temat najnowszych badań i trendów w nauce czy sztuce. Bo po jasną cholere. Kogo obchodzi nauka? Toż bardziej zajmujące jest kto komu dał dupy a kto komu po pysku. Santa Madonna Clara.

Polityka. Świadomie unikam tego tematu jak ostatniej zarazy, ale to, co sie ostatnio wyprawia, przechodzi ludzkie pojęcie. Jakoś tak parę lat temu czekałem, aż spłuczka histori usunie ze sceny ludzi samobroniących się i inne narodowościowo hajlujące towarzystwo. I musze przyznac, że teraz mam to samo uczucie. Gdyby ktoś znał opiniotwórczych dziennikarzy, czy mógłby im przekazać, że codzienne czytanie o tym, co powiedział pan prezes, jak to powiedział, o kim powiedział - zaczyna przypominać historię przewodnika Phenianu: „A na tym kamieniu siedział w wieku lat siedmiu nasz wielki przywódca narodu i rozmyslał o rewolucji”.

Język. Skąd do cholery wzięła sie nowomowa, używająca słowa „jest” w każdym zdaniu? Toż moja polonistka za takie badziewie wyrzucała z klasy na zbity pysk, z kijkiem w dłoni, służącym do zbierania śmieci. Twierdziła, że to jedyna korzyść, jaką delikwent nie znający języka polskiego, może dostarczyć społeczeństwu. Spójrzmy:
- Jest porozumienie w sprawie gazu.
- Jest oświadczenie nt. dowolny.
- Jest wstepna diagnoza.
- Jest wznowienie produkcji.
- Jest ugoda.
- Jest wyrok.
Ja wiem, każdy orze jak może - ale do cholery, jeżeli ktoś chce poczytać grafomaństwo to sobie wejdzie na stronę www.abnegat.blogspot.com. Tak się zastanawiam, co podał w swoim CV matoł władający składnią czterolatka, że go zatrudnili w gazecie. Dodajmy, że czterolatek był dzieckiem z ADHD i nieco wcześniej wypadł mamusi z wózeczka, lądując twardo łbem na krawężniku.

Dopalacze. Matko jedyna. Jeżeli ktoś żre substancje, na których jest napisane: „Nie jeść - nie pić - trucizna - szkodliwe” czy co tam jeszcze, to znaczy że jest matołem. Do sześcianu. I nie pomoże mu nic. Żadna spec-ustawa - żaden zakaz. Jeżeli poczuje zew głupoty, zeżre cokolwiek. Choćby kreta. Idąc tym śladem, za chwilę będziemy sypać do zmywarek piach - bo to będzie jedyny dostepny detergent. Bardzo podobał mi się komentarz właściciela sieci dopalaczy: „Moi klienci to debile”. Cytat za www.gazeta.pl.

Telewizja. No, to jest dopiero zgroza. 140 kanałów - i najambitniejszą produkcją okazuje się Mad Max. Czyli film z takim panem, któremu faktycznie coś się popieprzyło w czaszce. Nie będę tu darł szat nad „Teatrzykiem Zielonej Gęsi” czy „Kabaretem Olgi Lipińskiej” - ale żeby nie zrobić jednego normalnego programu naukowego/ przyrodniczego/ historycznego/ geograficznego/ dowolnego bądź jakiego? Dobiło mnie MTV. Bo klikając next-next-next dotarłem w końcu i tam. Jakaś panienka grzebała w gaciach kandydata na absztyfikanta. Ta cywilizacja musi upaść.

Ostatnio lubie słuchać rosyjskiego popu - piekne dziewczyny, wyjące z zadęciem o miłości w ogóle a o zdradzie w szczególności, oraz młodziany łyse - ci maja kilka trendów, ale wszystko sprowadza się do znanego „Get rich or die trying”. Winie za ten stan umysłu książki Łukjanienki. Jakoś mi sie te kawałki dobrze wpisują w panoramę współczesnej Moskwy, w wydaniu postkomunistycznego S-F.

Radio. Po wylocie z Wyspy z nadzieją włączyliśmy RMF. Nastepnie „Trójkę”. Potem „Zetkę”. RM nie słucham, jestem uczulony na jad błonkoskrzydłych. I co? Czas się cofnął. Jakby wcale nie minęło kilka lat. Te same przeboje (sic!), te same wiadomości. Tylko nazwiska jakby inne, ale kto by to spamiętał. Jednych zmyło - innych przywiało. Że co, że na wyspie lepiej? Lepiej nie mówić. Łącznie około 30 stacji - i za wyjątkiem Classic, z muzyka poważną, reszta nadaje pop. Ten sam. W kółko. Wiadomosci te same. Konkursy podobne. W zasadzie nie ma żadnego znacznia, czego się słucha. Rzygać się chce.

Właśnie - a propoś konkursów. W BBC święci ostatnio triumf program, w którym trzeba się wykazać, w zasadzie - niczym. Dwadzieścia pieć paczek, w środku ukryte kwoty pieniędzy - a grający musi wskazać palcem z którego pudełeczka rezygnuje. I tyle. Oglądalność niesamowita, wszyscy klaszczą, przejmuja się, zagryzają paluchy i płaczą ze szczęścia. Osssochozi? Drugi typ programów to „Jakiego durnia zrobisz z siebie dla pieniędzy?”. Ludzie walczą ze soba w błocie albo na chybotliwych pomostach - wręcz lub bronia białą, choć tępą. No comments.

Może faktycznie należy dać szansę szczurom? Albo - przy większym ładunku - karaluchom?

środa, 6 października 2010

Jak napisać prawidłowe CV

Niezorientowanym chciałbym uzmysłowić, że Curriculum Vitae na Wyspach jest najważniejszym narzędziem w walce o pracę. Zaraz po listach polecających. Niestety, na listy wpływu nie mamy - chyba, że trafi się nam szef, co to powie „Abnegat, weź się goń na drzewo... Sam se napisz i przynieś do podpisu...”.
Za to CV...

Prześledźmy to na przykładzie. Dajmy na to - startujemy na pozycję Consultant Anaesthstist w szpitalu o rozszerzonym profilu. Operują w brzuchu, w klatce, w głowie, starców i dzieci, ciężarne i rozwiązane.

Ja, niżej podpisany Abnegat, urodziłem się na wsi i chodziłem pod górkę do szkoły. Potem chodziłem do drugiej szkoły ale tez pod górke, bo dom jest w dolinie. Studia skończyłem i poszedłem do pracy gdzie pracowałem długo i wytrwale. Zrobiłem specjalizację więc się znam na truciu odwracalnym ludzi.

Jak widać, wszystko jest napisane zwięźle, konkretnie i jest to przykład bardzo do dupy napisanego CV. A jak powinno ono wyglądać?

Ja, niżej podpisany Abnegat, urodziłem się w pieknej okolicy wypoczynkowej, gdzie, z wyróżnieniem za naukę i dobre zachowanie, ukończyłem szkołę podstawową i średnią. W wieku 8 lat wziąłem udział w olimpiadzie matematycznej, osiągając trzecie miejsce. Szkoła podstawowa wpoiła we mnie kulturę fizyczną - brałem czynny udział w zawodach sportowych, dwukrotnie (w 6 i 7 klasie) ukończyłem maraton. Przez trzy ostatnie lata szkoły średniej byłem rozgrywającym podstawowego składu drużyny hokeja na wrotkach. Przez cały czast trwania szkoły podstawowej i średniej jeździłem na wakacje do Wagadugu (Górna Wolta), gdzie pracowałem jako wolontariusz w Domu Dziecka dla Trędowatych. Dwukrotnie brałem udział w konwojach humanitarnych (do Gruzji i Kinszasy). Studia ukończyłem w Najlepszej Uczelni w Kraju. W czasie ich trwania brałem udział w pracach prof. Zaducha, kandydata Nagrody Nobla. Po ukończeniu studiów znieczulałem w Klinice Przeszczepów Przeróżnych w zespole profesora Krwawego. Dokonałem łącznie 16 327 procedur, w tym przeszczepy serca, płuc, wątroby, trzustki, jelit, śledziony, oczu, mózgu i włosów. Znam się na: tu lista wszystkich chorób i zespołów przepisanych ze spisu treści „Interny” Orłowskiego. Jestem zajebisty, bardziej zajebistych to juz nie ma wcale. A nawet takich jak ja to też nie. Jestem dobrym kolegą, dobrze pracuję w zespole, mam doskonałe interpersonal skils, świetnie nadaję sie do kierowania grupa i wykonywania poleceń. Jestem miły, madry, szybki, profesjonalny, sprawny, uśmiechnięty, miły dla pacjenta, wszystkowiedzący i co najważniejsze - skromny.

W załączeniu: lista kursów (zaświadczenia drukujemy na drukarce laserowej, bo atramentówki nie wyglądaja zbyt profesjonalnie) wraz z tłumaczeniami (wybieramy tłumacza z takimi wielkimi, okragłymi pieczęciami), lista zabiegów (to juz jak się nam chce - ostatecznie wylistować 16 tysięcy procedur zajmie trochę czasu), nagrody, listy pochwalne, słowa uwielbienia od pacjentów, podwładnych i przełożonych oraz zdjęcie uścisku ręki noblisty sprzed 5 lat (to tylko dla wytrawnych fotoszopistów).

I nie ma znaczenia, że nie mamy bladego pojęcia o czym piszemy. Ostatecznie, najważniejsza jest praca. A że nie przedłużą nam kontraktu po 6 miesięcznym okresie próbnym? Może i nie. Ale co się nauczymy, to nasze. I w nastepnej pracy będzie już nieco łatwiej. Potem wystarczy dorwać pięć, sześć takich kontraktów - i nasze CV zamieni sie w prawdę świtlistą.

Jak kraść - to miliony.

wtorek, 5 października 2010

W samo południe

Wpadli świtem. Z usmiechem na ustach - z duma wręcz - zapowiedzieli ASP, że maja drzwiczki do przysznica. I że przyjdą - nie, nie dzisiaj - jutro. W samo południe.

Nastepnego dnia ASP nie poszedł do pracy. Z nerwów gryzłem pazury, telefony śmigały w te i wewte, w końcu - są. Przyszli. A raczej przyszedł. Pieknie ubrany, zgodnie z najnowsza modą dyktowana przez potentata w tej dziedzinie czyli Health & Safety Executive - spodenki-rybaczki, rękawiczki, kask - żeby mu te drzwiczki na łeb nie spadły zabijając na miejscu - śliczne skórzane buciki, które zresztą próbował zdjąć zaraz po przekroczeniu progu. Wlazł na górę, zainstalował się w łazience i zaczął pracę. Po kwadransie zszedł na dół, dzielnie w dłoni dzierżąc plastikowa rurke, na której wisiały nasze provisional drzwiczki - czyli kawałek ceratki. We wzorek łużycki. I zapytał, gdzie to schować. ASP wskazała najbliższy kosz na śmieci.

Minęła godzina. W końcu dzielny Monter Sam zlazł z góry i zapytał, gdzie ta ceratka. A po co mu? Bo trza zawiesić z powrotem. A po co, jak drzwicki są? Są - ale nie takie. Jak to nie takie jak miały być takie? Przeciez mierzyli? No, mierzyli - ale przed płytkami. A teraz są płytki - i drzwicki są za duże. Ale to nic, bo oni natychmiast zadzwonia i zamówia dobre.

W sumie mi to wisi i powiewa - literalnie, ta ceratka faktycznie zwisa i wiatr nią targa - ale się tak zastanawiam, czy aby nie iść i ich nie obsztorcować, ot - dla przyzwoitości.

Umówiliśmy się na nastepna środę. Tak mi teraz w padło do głowy - może to wina tych śród? Że może trzeba było na czwartek chociaż?

--------------------

Bobsley pytał o dopalacze. Powiem tak: nie widzę zupełnie problemu. Zmieniamy system znany z parchatego socjalizmu pt: „Co nie zabronione to dozwolone” na cywilizowany: „Robimy to, na co mamy pozwolenie”. I kropka. ZANIM ktokolwiek cokolwiek sprzeda - musi uzyskać odpowiednie zaśiwadczenie co to jest i do czego służy. Jeżeli są najmniejsze podejrzenia, że ktoś próbuje sprzedać „Wyściółkę klatki świnki morskiej” w której znajdują się liście marychy albo "Materacyk z włokna miękkiego dla dziecka małego" ze słomą makową w środku - dostaje kopa. I spokój. Sprzedaje bez zezwolenia? Ajjj, niegrzeczny...

Z drugiej strony - nas jest prawie osiem miliardów. Ziemia staje się przeludniona. I jeżeli znajdują się chętni, którzy sami chcą się eksmitować z tego łez padołu - czemu im przeszkadzać? Toż jak nie kupi dopalacza - bedzie żarł proszek IXI. Pasta Kiwi mózg ożywi. Główki zapałek. Muszki-owocówki. Grzybki-ksylocypki czyli inaczej psiory. Albo wąchał butapren (tego ostatniego nikt póki co nie robi, bo niestety po świecie chodzą jeszcze takie dziwne indywidua z poprzdniego rzutu debili, co to sraja pod siebie; dziwie się, że sprzedający dopalacze nie zajma się nimi - toz to żywa antyreklama). Albo zeżre roślinki w parku - piętnaście razy dostanie sraczke ale w końcu raz zobaczy takie zajebiste kolrowe linie co się ciągną panu doktorowi z uszu - achchachacha jakie śmieszne - które są objawem nieodwracalnego wypalenia dziur w mózgu.

Zalegalizować wszystkie dragi. Dawać je za darmo. Urwie to łeb narkotykowej hydrze, rozwiąże problem przeludnienia - które to, jak wiadomo, jest odpowiedzialne za produkcje tzw. gazów cieplarnianych zwanych popularnie dwupierdzianem grochu - i wybije z populacji gen głupoty raz na zawsze.